Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od „Cała sala śpiewa z nami” przez „Mniej niż zero” po „Jolka, Jolka, pamiętasz”
W PRL-u bawiono się głównie na potańcówkach i prywatkach. Jakie utwory muzyczne można było wtedy usłyszeć? Niektóre piosenki stały się prawdziwymi hitami tamtych lat i nie schodziły z radiowej anteny. Czy znasz je i pamiętasz? Które są popularne do dziś?
Muzyczna podróż sentymentalna, w którą zabiorą nas wspaniali przewodnicy: najpopularniejszy pisarz historyczny Sławomir Koper oraz Marek Sierocki – prezenter muzyczny, którego nikomu chyba nie trzeba przedstawiać.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 247
„Panowie, marzy mi się mocna, soczysta książka o hitach PRL-u. Dlaczego akurat teraz? Bo w przyszłym roku przypada okrągły jubileusz festiwalu w Opolu. Co Panowie na to, hm?” – brzmiał mail od redaktor naczelnej Wydawnictwa Harde. Podchwyciliśmy pomysł błyskawicznie. Zwłaszcza że jesteśmy rówieśnikami (!) – cała nasza trójka, czyli obydwaj autorzy oraz Krajowy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu. To nie może być przypadek…
Szybko znaleźliśmy wspólny język, naszym rozmowom nie było końca. Przywoływaliśmy wspomnienia sprzed lat, nuciliśmy fragmenty piosenek, cytowaliśmy ich teksty, ba – nawet komentowaliśmy sceniczne stroje. Okazało się, że dla każdego z nas – tak samo jak dla większości Polaków – wakacje obowiązkowo zaczynały się od oglądania opolskiego festiwalu. Jeden z nas do dziś pamięta, jak zasiadał z całą rodziną przed telewizorem marki Rubin, który zajmował centralne miejsce na meblościance wśród doniczek z paprotkami.
Utwory, o których wspominamy w tej książce, należą do klasyki polskiej muzyki rozrywkowej. Kiedyś były wielkimi przebojami, non stop emitowano je w radiu i w telewizji, rozbrzmiewały na salach dancingowych czy na prywatkach. Nuciła je cała Polska, młodzież spisywała ich teksty, tworząc oryginalne śpiewniki, a szczęśliwi posiadacze gitar lub innych instrumentów próbowali swych sił jako przyszłe gwiazdy estrady. Mimo upływu lat piosenki te nadal cieszą się niegasnącą popularnością. Wystarczy choćby prześledzić repertuar Radia Pogoda. Można nawet pokusić się o stwierdzenie, że każdy obywatel naszego kraju rodzi się z ich znajomością.
Jednak wiedza o okolicznościach, w jakich powstawały te przeboje, jest bardzo ograniczona. Wykonawcy zbytnio nie wspominali o tym w wywiadach, uważając te informacje za tajemnice muzycznej kuchni. Tym bardziej cenne są rozmowy, które przeprowadził Marek Sierocki podczas swoich audycji radiowych. Wykonawcy, autorzy tekstów i kompozytorzy otwarcie rozmawiali o swoich utworach, podawali nieznane informacje, przyznawali się do błędów i słabości. Większość tych ciekawostek ujrzy światło dzienne dopiero teraz. I właśnie te wywiady stanowią wartość dodaną niniejszej książki.
Oczywiście sięgnęliśmy również po aparat historyczny – pamiętniki, dzienniki, listy i opracowania. To rzuciło nowe światło na zebrane dotychczas materiały, a efekt tych poszukiwań mają Państwo przed sobą.
Nie mieliśmy ambicji, by napisać monografię polskiej piosenki. Chcieliśmy tylko przedstawić nasz subiektywny wybór przebojów epoki PRL-u, które zapisały się w dziejach krajowej popkultury. I wywarły wielki wpływ nie tylko na sobie współczesnych, lecz także na kolejne pokolenia.
Aby ułatwić Czytelnikom poruszanie się w gąszczu informacji na temat festiwalu opolskiego, na końcu książki zamieściliśmy aneks dotyczący koncertów Premier i opolskich laureatów w epoce PRL-u.
A więc, proszę Państwa: „Cała sala śpiewa z nami”!
Sławomir Koper, Marek Sierocki
Rozdział 1
Ponad pół wieku kariery i zawsze na topie. Maryla Rodowicz wielokrotnie zmieniała styl i wizerunek sceniczny, ale zawsze należała do czołówki polskich wykonawców muzyki pop. Nie zaszkodził jej też przydomek „Madonna RWPG”, który nadała jej kiedyś Agnieszka Osiecka, gdyż Rodowicz faktycznie była jedną z największych gwiazd bloku wschodniego. Zmieniały się pokolenia, pojawiali się nowi słuchacze i wykonawcy, a pani Maryla wciąż znakomicie prosperuje i nie można sobie wyobrazić bez niej polskiej sceny muzycznej.
Lekkoatletyka i gitara
Niewiele brakowało, by Maria Antonina Rodowicz zdobyła sławę nie w dziedzinie muzyki rozrywkowej, lecz w sporcie. Jako studentka stołecznej Akademii Wychowania Fizycznego specjalizowała się w sprintach i zapowiadała na znakomitą lekkoatletkę. Jeszcze podczas nauki w liceum we Włocławku osiągnęła szósty wynik w skoku w dal w gronie juniorek z województwa, natomiast w biegu na 80 metrów legitymowała się czwartym czasem. Co więcej, była to klasyfikacja seniorska, co dobrze rokowało na przyszłość.
Sukcesy lekkoatletyczne odnosiła także w biegach sztafetowych, czego dowodem był złoty medal mistrzostw Polski w kategorii młodziczek w 1962 roku. Ale najbardziej pasjonował ją śpiew. Chociaż gdy zakwalifikowała się do finału I Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie i okazało się, że termin finału koliduje z mistrzostwami Polski w Olsztynie, postawiła jednak na sport. Po latach tłumaczyła, że nie mogła zawieść koleżanek, gdyż sztafeta jest przecież dyscypliną kolektywną. Tym bardziej że biegła na decydującej, ostatniej zmianie.
„Lojalność jest dla mnie bardzo ważna – wyjaśniała. – Ale przez to, że wtedy nie startowałam w Złotej Dziesiątce, mój debiut przesunął się na Studencki Festiwal Piosenki w 1967 roku w Krakowie, który wygrałam. I od tego roku liczę swój debiut”1.
Studenccy pieśniarze nie mieli jednak najłatwiejszego życia, gdyż – podobnie jak innych muzyków – obowiązywały ich przepisy prawne sformułowane zgodnie z zasadą, że talent i uznanie widzów nie mają większego znaczenia, lecz ważny jest odpowiedni dokument. W ten sposób niejeden zdolny muzyk nigdy nie zrobił kariery, do jakiej był predysponowany, gdyż nie otrzymał aprobaty komisji kwalifikującej. Maryla miała jednak szczęście – regularnie grywała w klubach studenckich, a szczególnie w Relaksie na AWF-ie.
„W weekendy od siedemnastej grał tam zespół do tańca – wspominała po latach. – Te zespoły studenckie były bardzo popularne i było ich dużo. Pamiętam, musieliśmy zrobić weryfikację. Odbywała się w klubie Karuzela na Jelonkach, gdzie po prostu była komisja”.
Dzięki zdanemu egzaminowi Maryla otrzymywała wynagrodzenie za występy, jednak trzeba przyznać, że nie było ono specjalnie wysokie. Dostawała bowiem 70 złotych za wieczór, a średnia krajowa wynosiła wówczas nieco ponad 2 tysiące złotych miesięcznie. Jednak dla studenckiej kieszeni był to pewien zastrzyk finansowy, tym bardziej że z powodów losowych Rodowicz niebawem musiała zrezygnować ze sportu.
„Doznałam zwichnięcia stawu barkowego w wypadku na sali gimnastycznej – tłumaczyła. – Ta kontuzja wręcz wyeliminowała mnie z dalszych studiów na AWF-ie. Nie skorzystałam z propozycji przejścia na drugi rok biologii. Rok był stracony, bo urlop dziekański i po operacji rehabilitacja w Konstancinie”2.
Powróciła jednak na bielańską uczelnię, chociaż w międzyczasie dostała propozycję podjęcia studiów na drugim roku stołecznej Państwowej Wyższej Szkoły Teatralnej. Złożył ją osobiście prorektor Kazimierz Rudzki, który był przewodniczącym jury na Studenckim Festiwalu Piosenki i miał okazję osobiście przyjrzeć się talentowi estradowemu Rodowicz.
W Krakowie w pobitym polu pozostawiła wtedy nawet Marka Grechutę z Anawą, którzy wykonywali wówczas Serce i Tango Anawa. Pani Maryla była już jednak zjawiskiem unikalnym na polskiej scenie muzycznej, proponując coś zupełnie odmiennego niż reszta wykonawców. Były to covery amerykańskich przebojów folkowych wykonywane z dwójką gitarzystów. W tę stronę skierował wokalistkę Wojciech Młynarski, który dostrzegł jej niezwykłe możliwości. W jej repertuarze znalazły się więc Blowin’ in the Wind Boba Dylana i We Shall Overcome tria Peter, Paul & Mary. Dużą rolę odgrywały również polskie teksty idealnie wpisujące się w stylistykę utworów.
„Był 1969 rok – wspominała Katarzyna Gaertner. – Ktoś mi powiedział, że na AWF-ie jest jakaś zwariowana dziewczyna, która nieźle śpiewa. Pojechałam tam i zaraz ją znalazłam. Siedziała na schodach, boso, z gitarą i śpiewała. Coś tam pluskała na gitarze i śpiewała. Popatrzyłam – fajna. Hipiska. To dobrze rokowało na przyszłość”3.
Rodowicz pierwszy raz w Opolu pojawiła się w 1968 roku, jednak nie odniosła wówczas sukcesu. Inna sprawa, że utwór, który wykonywała, kompletnie jej nie pasował.
„Przydzielili mi piosenkę Co ludzie powiedzą? z muzyką Adama Sławińskiego na trzy czwarte. Co prawda z tekstem Agnieszki Osieckiej, ale jak dla mnie o siedmiu zbójach. I jeszcze aranż zrobili na orkiestrę! W ogóle tego nie czułam. Wyszłam tam jako debiutantka, z tyłu siedziała orkiestra, koncert o czwartej po południu, słońce świeci prosto w oczy, a ja śpiewam, że niosą dziewczyny zielone wiosła”4.
Podczas tego samego festiwalu bardziej doceniono Marka Grechutę, którego Rodowicz pokonała rok wcześniej w Krakowie. Dostał Nagrodę Dziennikarzy, ale wykonywał utwór z własnego repertuaru, a nie cudzy, przydzielony z rozdzielnika. Jednak już rok później Maryla dostała w Opolu wyróżnienie, dzięki czemu trafiła na festiwal w Sopocie.
„To było naprawdę coś, to było okno na świat – wspominała. – Zaśpiewałam piosenkę Mówiły mu, wystąpiłam w mini ze srebrnych blaszek, które naszywała moja mama. W jury siedzieli wtedy dziennikarz z Radia Luxembourg Alan Freeman i Robert Kingston z Londynu. Zaprosili mnie na nagranie singla, właśnie Mówiły mu. Nie wiedziałam, że to odniosło tak wielki sukces, bo mieszkałam wtedy w Pradze, w Czechach. Gdy spotkałam na ulicy czeskiego dziennikarza, powiedział: »Wiesz co, twoja piosenka Mówiły mu jest na liście przebojów Radia Luxembourg już przez 16 tygodni«. Nie wiedziałam”.
Oczywiście śpiewała piosenki po angielsku, gdyż polskimi tekstami nikt się nie interesował. Ostatecznie nawet Abba odniosła sukces, gdy pojawiły się anglojęzyczne wersje ich piosenek. Inna sprawa, że być może kariera Rodowicz potoczyłaby się zupełnie inaczej, gdyby z powodów uczuciowych artystka nie trafiła do Pragi. Wprawdzie nad Wełtawą zdobyła znaczną popularność, nagrywając w miejscowym języku, ale o karierze na Zachodzie mogła zapomnieć.
Zemsta po czesku
Partnerem życiowym Rodowicz był początkowo basista jej zespołu, Grzegorz Pietrzyk. Związek ten nie miał jednak przyszłości – Rodowicz była atrakcyjną dziewczyną, do tego zapowiadała się na gwiazdę i nie narzekała na brak adoratorów. A dla jednego z nich, menedżera czeskiej grupy The Rebels, zupełnie straciła głowę. Rozstała się zatem z Pietrzykiem, ale ten jeszcze przez pewien czas grał w jej zespole, co nie było najlepszym rozwiązaniem5.
The Rebels byli grupą rockową grającą anglosaskie standardy spod znaku Cream oraz The Mamas and the Papas. Na basie grał tam Jiří Korn, znany później z kariery solowej, natomiast menedżerem zespołu był František Janeček. Bardzo przystojny, „wysoki, dobrze ubrany, pachnący dobrymi kosmetykami” i palący wyłącznie zachodnie papierosy.
„Na tle wszystkich moich managerów – wspominała pani Maryla – z jakimi przyszło mi przez lata pracować, František pozostaje nie do pobicia. Reszta to organizatorzy. Franek umiał kreować i był prawdziwym producentem. Umiał poprowadzić artystę, wytyczać mu drogę, rozumiał znaczenie reklamy i dbał o nią jak nikt. Oczywiście spieraliśmy się często o wartości artystyczne różnych przedsięwzięć. Franek był bardzo komercyjny, wielokrotnie się z nim nie zgadzałam i forsowałam swoje pomysły, ale i tak zrobił dla mnie dużo”6.
František był o rok starszy od Maryli, ale miał już bogatą przeszłość i spore doświadczenie. Do zajęcia się muzyką zachęcił go ojciec, zapalony akordeonista. Po ukończeniu szkoły średniej František przeniósł się do Pragi, gdzie studiował biologię i chemię, by wreszcie zapałać miłością do prawa (uzyskał nawet doktorat). Jednak już wówczas wiedział, że jego przeznaczeniem jest muzyka. Zespół The Rebels był jego pierwszym poważnym projektem.
„(…) zaczęliśmy jeździć do Polski – wspominał po latach. – Tam było całkiem odwrotnie w porównaniu do znormalizowanej Czechosłowacji, wszystko nowoczesne, otwarte, egzystował tam sektor prywatny, funkcjonowali managerowie. Jednak w 1971 Jirka Korn odszedł do Olympicu i zespół Rebels rozpadł się”7.
Maryla jeździła jako suport zespołu w trasy koncertowe z Czechami. Szybko nauczyła się języka i niebawem prowadziła już konferansjerkę po czesku. Nad Wełtawą zdobyła swoją publiczność, co można uznać za sukces, biorąc pod uwagę antypolskie nastroje panujące tam po stłumieniu Praskiej Wiosny. František został jej partnerem życiowym i dziewczyna na stałe przeniosła się do Pragi. Wprawdzie pewien kłopot sprawiała obecność Grzegorza w zespole Maryli, ale Janeček rozwiązał to we właściwy sobie sposób.
„[Pietrzyk] był nie tylko zazdrosny – opowiadała Maryla – lecz także dość złośliwy, to kiedy pojawiał się Franio, dochodziło między nimi do scysji. Pamiętam Wielkanoc w Zakopanem. Przyjechała też moja mama ze swoim mężem, żeby tu spędzić ze mną choć jeden dzień. Z Czech dojechał Franio. Znowu spiął się z moim byłym i namówił technicznego, niejakiego Elephanta, żeby spuścił Grzegorzowi łomot”8.
Po rozpadzie The Rebels František stworzył Steps (Kroky). Miał być to zespół zrzeszający różnych wokalistów, a czołowe miejsce przeznaczył w nim dla Maryli. Przedsięwzięcie jednak się nie udało, gdyż wokalistka odczuwała już zmęczenie związkiem z Janečkiem. Zapewne duży wpływ miały na to sukcesy odnoszone w ojczyźnie.
Pani Maryla nigdy bowiem nie zaniedbywała polskiego rynku. Pasmo jej sukcesów rozpoczęło się w 1970 roku na festiwalu w Opolu, gdzie zaprezentowała Jadą wozy kolorowe. Przez kolejne cztery lata zawsze wyjeżdżała z Opola z nagrodą, występowała również na wszelkiego rodzaju festiwalach we wschodniej Europie (Bratysława, Słoneczny Brzeg, Split). Oczywiście nie mogło jej również zabraknąć w Kołobrzegu – udział w Festiwalu Piosenki Żołnierskiej był bowiem obowiązkiem każdego polskiego artysty.
Wprawdzie Rodowicz umiejętnie dzieliła czas między Czechy i Polskę, ale podjęła już decyzję o zerwaniu.
„Na początku to ja zabiegałam o jego względy – przyznawała wokalistka – czekałam godzinami na telefon z Pragi, godziłam się na jego humory, awantury. Kiedy poczułam się tym wszystkim zmęczona, sytuacja się odwróciła, a ja zaczęłam coraz częściej wymykać do Warszawy. Każdy pretekst był dobry: nagrania, telewizja, zdjęcia”9.
Zemsta Františka była bardzo wyrafinowana. Maryla rozstała się z nim tuż przed festiwalem w Sopocie w 1973 roku, gdzie zaprezentowała słynną Małgośkę Katarzyny Gaertner ze słowami Agnieszki Osieckiej. Z konieczności pojawiła się na scenie z dwoma czeskimi muzykami, z których jeden grał na gitarze, a drugi na kiju perkusyjnym. Natomiast sama Maryla akompaniowała sobie na 12-strunowej gitarze.
Czesi byli dobrymi kolegami Františka i zrobili wiele, by popsuć występ Maryli. Oglądając relację z festiwalu, trudno ukryć zdziwienie na widok perkusisty, który tłucze kijem na prawo i lewo, wydając przy tym odgłosy zbliżone do jodłowania (do mikrofonu!). Gitarzysta również czasami nie trafiał we właściwe akordy i cały występ sprawia bardzo dziwne wrażenie. Ale Rodowicz zdobyła główną nagrodę – jej talent wraz ze znakomitą piosenką okazały się wystarczające.
„Pracowałem dla niej przez kilka lat jako dyrektor artystyczny – wspominał Janeček Marylę. – Udało mi się wtedy z polskiej gwiazdy zrobić i czeską gwiazdę. Byliśmy jednak zawieszeni pomiędzy dwoma krajami, a ona jako Polka chyba nie chciała dopuścić do tego, aby pozostać na stałe w Czechach. (…) Dlatego jeździliśmy często do Polski. Dobrze nam płacili, a tam była jednak większa wolność niż w Czechosłowacji, dla nas to był Zachód”10.
Nie zmienia to jednak faktu, że Janeček okazał się osobnikiem całkowicie bez klasy. Po rozstaniu odebrał Maryli wszystkie prezenty, które wcześniej jej ofiarował, łącznie z żółtym fiatem 850 sport, z którego była bardzo dumna. Z czasem jednak wzajemne żale minęły i dzisiaj dawni kochankowie utrzymują ze sobą dobre kontakty.
Małgośka
Maryla Rodowicz nagrała wręcz nieprawdopodobną liczbę przebojów, a kilka jej piosenek jest znanych każdemu Polakowi właściwie od urodzenia. Należy do nich wspomniana Małgośka, która jednak czekała na swoją premierę przez kilka miesięcy. Pani Maryla przebywała bowiem w Czechach, ale kompozytorka Katarzyna Gaertner doskonale wiedziała, że Rodowicz jest stworzona do tego rodzaju repertuaru.
Gaertner współpracowała już wcześniej z Agnieszką Osiecką, co oznaczało, że gdy dołączyła do nich Rodowicz, powstało znakomite trio, które niebawem mocno zamieszało na krajowym rynku muzycznym. Chociaż pierwszy duży opolski hit Maryli Jadą wozy kolorowe był innego autorstwa, później jednak nadszedł czas współpracy z Gaertner i Osiecką, a panie przyjęły bardzo specyficzny styl pracy.
„(…) przyjeżdżałam do Kasi Gaertner – tłumaczyła Maryla – która mieszkała na Kole w drewnianym domku. Stał tam fortepian. Ja przyjeżdżałam z gitarą. Najpierw jadłyśmy śniadanie, które trwało i trwało. Bo Kasia była znana z tego, że robi przetwory. Czyli wystawiała konfitury, jakieś miody i bardzo długo gadałyśmy i jadłyśmy to śniadanie. Potem grałyśmy do upadłego – ona na fortepianie, ja na gitarze – i w ten sposób powstało bardzo dużo piosenek”.
Gdy jednak Gaertner i Osiecka napisały Małgośkę, Maryla – mimo naglących wezwań – nie mogła pojawić się w Polsce. Szczególnie irytowało to Osiecką, która nigdy nie należała do osób zbytnio cierpliwych. Jeśli była pewna, że właśnie współtworzy potencjalny hit, chciała, by został nagrany natychmiast. Piosenka miała jak najszybciej trafić na antenę radiową oraz być prezentowana na estradzie.
Rodowicz pojawiła się w Polsce dopiero po trzech miesiącach, a w międzyczasie Gaertner znacznie skróciła tekst Osieckiej. Wiedziała wprawdzie, że jest znakomity, ale uznała, iż krótszy przekaz zapewni lepszy efekt. Z pierwotnej wersji została zaledwie połowa, a Rodowicz „specjalnie wybrała taką tonację, żeby tam zachrypieć w górze”. Udało jej się to znakomicie, do czego dopingowała ją zresztą Gaertner, tłumacząc, że musi śpiewać, jakby była „jakimś zapijaczonym, zaćpanym bluesmanem”, który „właśnie wychodzi z knajpy”.
Inna sprawa, że niewiele zresztą brakowało, by studyjna rejestracja Małgośki zakończyła się totalną klapą. Andrzej Korzyński zaaranżował bowiem piosenkę zupełnie inaczej i niezgodnie z intencją twórczyń.
„Mówię do niego – wspominała Gaertner – »Andrzej, to nie tak ma być. Nie ten rytm, przepraszam. Ma być tak«. I ten rytm gram od razu. Sekcja to złapała. (…) Niewiele by z tej piosenki było, gdybyśmy ją nagrali w innym rytmie niż ten mój. Anioł mnie jakiś prowadził i zdążyłam to poprawić”11.
Małgośka odniosła ogromny sukces, o czym zadecydowały nie tylko chwytliwa melodia i znakomita aranżacja, lecz także tekst Osieckiej, który dużo zyskał po korektach Gaertner. Jak bowiem wiadomo, historie o nieszczęśliwej młodzieńczej miłości (szczególnie na wiosnę) zawsze cieszyły się większą popularnością niż opowieści o spełnionym uczuciu zakończonym ślubem. A Rodowicz faktycznie była stworzona do tego rodzaju repertuaru.
„Mańka szła jak czołg – kontynuowała Gaertner – jak burza. Ona zawsze wiedziała swoje, wiedziała, co robi. Mańka ma w sobie niezaprzeczalną siłę, która bije wszystko i wszystkich, a zwłaszcza ten cały świat idiotyczny oparty na coverach. Ona ma repertuar i trzyma fason”12.
Triumf w Sopocie miał też wymiar wizerunkowy, gdyż Maryla wystąpiła w rozszerzanej sukience bananówie z napisami „Małgośka”. Tego rodzaju krój natychmiast stał się modny i już wkrótce podobnie ubierały się w Polsce tysiące dziewcząt i młodych kobiet.
„Materiał powstał w fabryce jedwabiu w Milanówku – wyjaśniała Maryla. – Pojechałam do tych pań. Sukienkę zaprojektował Rafał Olbiński, czyli słynny malarz. Narysował ją i te panie według jego projektu utkały mi kupon jedwabiu. Z tego była uszyta sukienka”.
Do bananówy doszły jeszcze białe buty, które wykonał na zamówienie pewien szewc z Łodzi. Podeszwa była z drewna, a na wierzch piosenkarka „dała oryginalny haft łowicki”.
Nie zmienia to faktu, że sopocki sukces zbiegł się z kolejnymi – delikatnie mówiąc – komplikacjami w życiu osobistym Rodowicz. Była wówczas związana z fotografem Krzysztofem Gierałtowskim i mieszkała w jego kawalerce. Jednak po kilku tygodniach podjęła decyzję o rozstaniu. Fotograf nie przyjął tego do wiadomości i miał się zemścić podczas festiwalu.
„(…) naopowiadał innym fotografom, że ma wyłączność na robienie mi zdjęć – wspominała Rodowicz. – I chociaż w Sopocie osiągnęłam megasukces, to z tego festiwalu mam chyba tylko jedno zdjęcie! Po koncercie, na uroczystym bankiecie wręczono mi kopertę, którą dałam mu do potrzymania. Oczywiście mi jej nie oddał… W nocy oświadczyłam mu, że z nami koniec. Mieszkaliśmy w Grand Hotelu – w pokoju były dwa łóżka: on leżał goły na jednym, ja na drugim. Kiedy usłyszał, że z nim zrywam, powiedział: »Tak? To ja ci nie oddam twoich rzeczy«. Zobaczyłam na stole kluczyki do jego fiata, zerwałam się z łóżka, złapałam za te kluczyki i wyleciałam na korytarz. On za mną. Scena, o której marzyłby teraz »Pudelek«. Chociaż to była noc, zobaczyłam na korytarzu pokojową i schowałam się we wnękę drzwiową. Na pewno mnie widziała i musiała być w szoku: Jezuu, goła Rodowicz biega po hotelu!”13.
Małgośkę nadal można usłyszeć na koncertach, a w 2005 roku została uznana za przebój 80-lecia Polskiego Radia. Co ciekawe, Gaertner wprawdzie zachowała prawa do tej kompozycji, lecz nie do wersji Maryli. I gdy chciała umieścić piosenkę na swojej składankowej płycie, którą miało wydać Polskie Radio, okazało się, że nie jest to możliwe.
„Oczywiście chciałam, żeby na niej znalazła się Małgośka – opowiadała Gaertner. – Maryla była wtedy w Universalu. Zadzwoniłam więc do Universalu, odebrała telefon Katarzyna Kanclerz. Powiedziała tak: »Chce pani Małgośkę Maryli mieć na swojej płycie, a kto wydaje?«. Odpowiedziałam, że Polskie Radio. Ona na to: »To będzie bardzo drogo kosztowało. Oni nie mają takich pieniędzy. Pani też nie ma«. Prawie się rozpłakałam i tłumaczę głupio, że przecież to jest moje nagranie, że wiele lat życia poświęciłam Maryli (…). Pani Kanclerz bardzo niemiłym głosem, by mnie spławić, szybko odpaliła: »To niech pani sobie drugiej takiej poszuka«”14.
Ostatecznie pojawiła się nowa wersja piosenki wykonywana przez Ewę Szwajlik z udziałem muzyków z zespołów Ira i Max Klezmer Band. Trafiła nawet na radiową Listę Przebojów Programu Trzeciego, ale po trzech tygodniach została jednak wycofana z anteny. Być może pod wpływem nacisków Universalu.
Na tym jednak nie zakończyła się historia coverów słynnego hitu, co bardzo zaskoczyło Gaertner:
„Siedzę sobie na widowni w bardzo dużym amfiteatrze w Opolu, nie będę ukrywać – na koncercie Maryli. I nagle wyskakuje Petrus i śpiewa facet Małgośkę. Lubię ten zespół, znam ich dobrze. Ale mówię: »Jak to jest, facet śpiewa ‘Małgośka, mówią mi, on niewart jednej łzy’? Ale słyszę: »Tak się dzisiaj śpiewa, dzisiaj wszystko można«”.
Gaertner uważała się jednak za tradycjonalistkę i niezbyt odpowiadało jej takie wykonanie. Niebawem zresztą dostała umowę na korektę utworu, tak by Dawid Podsiadło mógł ją zaśpiewać w wersji męskiej. Gdy wokalista zrejestrował utwór, Gaertner uznała nagranie za piosenkę „pierwszej klasy”. W 2021 roku wersja ta pojawiła się na płycie Męskie granie. Podsiadle towarzyszyli Daria Zawiałow i Vito Bambino. Nosiła wówczas tytuł Mateusz.
„Szkoda mi jednej rzeczy – podsumowywała Gaertner. – Że nie było ręki Agnieszki. Ponieważ zrobił piosenkę »Mateusz, mówią mi, ona nie jest warta jednej łzy«, nie ma tego pędu, nie ma tej energii. Bo tych słów nie można upchnąć. Ona by to przekręciła na męską wersję w jedną sekundę”.
Zirytował ją natomiast sposób przedstawienia procesu powstawania piosenki w serialu Osiecka (2020 rok). Stwierdziła nawet, że „było to kłamliwe, niepotrzebne, nieprawdziwe”.
„Jeszcze papierocha wsadzili mi do ust – oburzała się. – Gram jak stary taper na pianinie u Agnieszki i w kąciku ust wisi mi papieros. Tragedia. Za coś takiego w Ameryce oberwaliby finansowo. Ale chodzi o to, że ta piosenka wcale nie powstała tak, jak to pokazali w filmie. Ani przy Osieckiej, ani ja nie gram na fortepianie, gdy komponuję, ani Maryla nie potrzebowała mikrofonu do śpiewania, ani Agnieszka papieru. Bo tekst mogła napisać na zwykłej serwetce”.
Nie było to zresztą jedyne przeinaczenie twórców serialu, którzy bardzo swobodnie potraktowali biografię Osieckiej, a przy okazji także osoby z nią związane. Wyolbrzymiono epizody bez większego znaczenia, zaś inne całkowicie pominięto. Uznano bowiem, że liczyły się głośne nazwiska sprzed lat, a nie rzeczywisty przebieg wydarzeń.
Słynny triumwirat współpracował przez wiele lat, co nie oznacza, że obywało się bez sporów. Maryla nie jest bowiem osobą, której można coś narzucić, zawsze miała swoje zdanie i z reguły podejmowała słuszne decyzje. Nawet jeżeli pod tym względem różniła się od Gaertner i Osieckiej:
„Agnieszka napisała trzy piosenki na festiwal w Sopocie, specjalnie dla Maryli. Na pierwszy strzał poszła Małgośka, oczywiście bardzo się udała, od razu było wiadomo, że to będzie fajna piosenka. Druga to był Diabeł i raj. Ale Maryla swoje! Powiedziała: »Ja tego tekstu nie będę śpiewać«. I Agnieszka musiała napisać tekst o Marylce. Było przecież »Marylka, co ma niewinność motylka«. Trzeci numer napisałam Marylce do prześlicznej ballady Agnieszki. A Maryla mówi: »Nie, nie, to jakaś wykombinowana muzyka, to nie będzie przebojem«”.
Oczywiście Rodowicz była twarzą i siłą triumwiratu, ale Gaertner i Osiecka stanowiły „drużynę tylną”. Pani Katarzyna zawsze twierdziła, że najważniejsze, by rozumiały się dusze. Miało to nieco przypominać kontakty z mężczyznami, gdyż „jeżeli nie czuło się duszy faceta, w ogóle nie było sensu się z nim wiązać”. Wtedy należało się z takiego związku jak najszybciej „wymiksować”. Natomiast jeżeli udało się odnaleźć bratnią duszę, życie mogło się zmienić w prawdziwą bajkę.
Kolorowe jarmarki
Rodowicz przejawiała wręcz nieprawdopodobny talent do subiektywnej interpretacji utworów znanych już z wykonania innych artystów. Z reguły też osiągała sukces znacznie większy niż poprzednicy, gdyż prezentowała te piosenki w zupełnie innym stylu, akcentując w nich to, co najważniejsze. Całość dopełniał sceniczny, niezwykle oryginalny image Maryli.
Tak było z Kolorowymi jarmarkami Janusza Laskowskiego (twórca słynnej Beaty z Albatrosa), które przyniosły mu uznanie wśród szerokich rzesz telewidzów i radiosłuchaczy. Historia powstania tej piosenki jest niezwykła, gdyż nikt – łącznie z jej autorami – nie spodziewał się, że tworzą aż tak wielki przebój. Zaczęło się od przypadkowego spotkania dziennikarza i autora tekstów Ryszarda Ulickiego z Laskowskim. Ulicki nie przepadał za twórczością pana Janusza, zmienił jednak zdanie, gdy obejrzał jego koncert w Koszalinie, gdzie występował wraz z Trubadurami. Gdy miesiąc później panowie spotkali się w rozgłośni radiowej, Ulicki na poczekaniu napisał tekst Kolorowych jarmarków i wręczył go Laskowskiemu.
„Jechałem nocnym pociągiem do Białegostoku – wspominał muzyk w rozmowie z Adamem Halberem. – W przedziale byłem sam. Wyjąłem gitarę i po cichu, aby nie przeszkadzać podróżnym, zacząłem komponować melodię. Zanotowałem pierwszą zwrotkę, doszedłem do refrenu, ale go nie skończyłem. Położyłem się spać. Po powrocie do domu tekst schowałem do biurka i na długi czas o nim zapomniałem”15.
Świadkiem rozmów Ulickiego i Laskowskiego był członek Trubadurów, Ryszard Poznakowski, który wspomniał o piosence dyrektorowi artystycznemu festiwalu opolskiego, Jonaszowi Kofcie. Laskowskiego zaproszono na przesłuchanie. Wykonał zatem nieukończoną piosenkę (bez refrenu!), co wystarczyło, by mimo wszystko zakwalifikować się do udziału w festiwalu.
Utwór zaprezentowany na estradzie opolskiego festiwalu wywołał wielkie emocje. Wprawdzie publiczność przyjęła go niezwykle gorąco, ale komisja konkursowa była innego zdania. Jej członek, krytyk muzyczny Andrzej Wróblewski, przyznał Kolorowym jarmarkom zero punktów. Co więcej – wstał ze swojego miejsca i tabliczkę z tą liczbą zaprezentował widzom i kamerom telewizyjnym. Nie zaszkodziło to jednak Laskowskiemu – dostał Nagrodę Dziennikarzy i Nagrodę Publiczności.
Piosenką zachwyciła się również obecna na festiwalu Maryla Rodowicz. Szybko doszła do porozumienia z autorami utworu i jeszcze w tym samym roku zaprezentowała go na festiwalu w Sopocie. Nawiązując do tekstu piosenki, zrobiła to w sposób jarmarczno-cyrkowy.
„Pomyślałam sobie – wspominała – że gdybym ja to zaśpiewała, zrobiłabym z siebie takiego człowieka orkiestrę, który gra na ulicy. Czyli bęben na plecach, papuga na ramieniu. Gołębie siedziały w klatce, którą trzymał pomalowany mim. Nie było to takie proste. Ostatecznie szlif dał Adaś Galas, który był wtedy moim technicznym – zawsze bardzo kreatywny, bardzo wesoły i bardzo dowcipny”.
Występ wzbudził zachwyt widzów, Maryla zdobyła Nagrodę Publiczności, a piosenka stała się ogromnym przebojem. Tym bardziej że Rodowicz wytrwale lansowała utwór, który szczególnym powodzeniem cieszył się na terenie Związku Radzieckiego, gdzie jego wersję nagrał Walery Leontiew.
Problemy z Remedium
Pani Maryla nie ograniczała się wyłącznie do współpracy z Gaertner, a muzykę pisali dla niej także Jacek Mikuła (Sing-Sing, Damą być) oraz Seweryn Krajewski. Szczególnie współpraca z liderem Czerwonych Gitar była niezwykle owocna, chociaż trzeba przyznać, że przybrała dość specyficzną formę.
„Bardzo lubiłam przyjeżdżać do Seweryna – potwierdzała wokalistka – zawsze siedziałam tam przez wiele godzin. Seweryn brał gitarkę i tak plumkał, śpiewał różne fragmenty. Pytałam: »Co to jest? Jakie to fajne«. A on mówi: »Zaraz coś ci puszczę. Ty będziesz wybierała utwory: ten, ten, ten. A ja ci to nagram na kasetę«. Zawsze wyjeżdżałam od niego z kasetą pełną fajnych rybek, fragmentów melodii, które napisał. W ten sposób miałam bardzo bogaty repertuar z muzyką Seweryna”.
Jedną z najważniejszych kompozycji Krajewskiego napisanych dla Maryli jest Remedium, bardziej znane pod tytułem Wsiąść do pociągu byle jakiego. Tekst napisała początkująca wówczas poetka, Magda Czapińska, którą poleciła Agnieszka Osiecka. Uczciwie trzeba jednak przyznać, że niewiele brakowało, by piosenka nigdy nie powstała, gdyż tekst Czapińskiej zgubił się zarówno Rodowicz, jak i Krajewskiemu. Maryli wpadł za łóżko, gdzie spokojnie przeleżał przez kilka miesięcy, zanim dostarczyła go Sewerynowi. Ten potraktował go niewiele lepiej.
„Fajny, zgrabny tekst – wspominał Krajewski – ale co… na pianinie tak leżał, leżał. Spadł mi później za pianino. Nie wiem… Wiatr zrobiłem, przechodząc, przeciąg. I zapomniałem. Tak minęło pół roku. Odezwała się Maryla: »Seweryn, co tam? Dałam ci taki tekst«. »Aaa… Próbowałem, oczywiście, wcześniej, siadłem i nic. Nie wychodziło mi to w ogóle«. Szukałem tego tekstu, znalazłem za pianinem, bo tam się schował. Położyłem na pianino i z miejsca napisałem tę piosenkę. Powtórzyłem sobie tylko: tekst, budowa – i bum, poszło. Tak to właśnie jest. Tak to powinno być. To jest najlepsze, co może być”.
Remedium przez wiele lat otwierało koncerty Rodowicz, budując odpowiednią atmosferę, gdyż widzowie śpiewali razem z wokalistką. Czapińska napisała także Święty spokój (Leżę pod gruszą) oraz Z sufitu. Nie zmienia to jednak faktu, że gdy dostarczyła W moim magicznym domu, Rodowicz nie była zainteresowana, gdyż nie czuła tego tekstu. Po latach przyznała, że zawiodła ją wówczas intuicja. Piosenkę śpiewała później z ogromnym powodzeniem Hanna Banaszak, natomiast autorem muzyki był Janusz Strobel.
Remedium wykonywały także Czerwone Gitary, ale piosenka na zawsze została przypisana Maryli. To ona odniosła z nią ogromny sukces, a – jak wiadomo – dla fanów liczy się przede wszystkim wykonawca, natomiast autorzy schodzą na dalszy plan.
Pomiędzy Breżniewem a Fidelem
Życie artysty estradowego to ciągłe wędrówki i Maryla nie była pod tym względem wyjątkiem. Za granicę zaczęła wyjeżdżać już na samym początku kariery, a jedną z pierwszych była podróż do Soczi na Festiwal Piosenki Politycznej (!). Z perspektywy lat może się to wydawać przejawem skrajnego oportunizmu, ale tak postępowali praktycznie wszyscy. Chętnych do kontestacji brakowało, gdyż w przypadku odmowy udziału w takiej imprezie artysta w zasadzie mógł sobie poszukać innego zajęcia. Kariera wymagała kompromisów i nikt nie zamierzał zdobywać się na opozycyjne gesty.
Maryla do dzisiaj z sentymentem wspomina pobyt w Soczi. Inna sprawa, że organizatorzy dołożyli wszelkich starań, by zaproszeni goście wywieźli z festiwalu jak najlepsze wrażenia.
„To był tydzień zabawy. Zorganizowali nam czas tak, by pokazać, że jest wesoło i wszyscy się bratamy. Wywieźli nas kiedyś do lasu, a tam stoliki z pni, na drewnianych stołach jedzenie… i nagle pojawia się niedźwiedź, który dla nas tańczy. W ciągu dnia też jakieś atrakcje. No i do tego nagroda. Dobrze się tam czułam. Poznałam też sporo fajnych, młodych ludzi”16.
Maryla dostała nagrodę za piosenkę Żyj mój świecie, której tekst faktycznie można uznać za pacyfistyczny. Utwór nie był jednak tak zaangażowany jak prezentacje innych wykonawców niczym rodem z komsomolskiej czytanki.
„Wygrała piosenka o sztandarze socjalizmu, patetyczna – oczywiście tutejsza – pisała Maryla do matki. – Drugie miejsce – piosenka bułgarska o Wietnamczyku, któremu mina urwała trzy palce (…), trzecie miejsce – włoska piosenka o młodych komunistach, czwarte – węgierska o studencie, który w studenckim obozie pracy cały dzień będzie przerzucał łopatą ziemię bez jedzenia i odpoczynku”17.
Rok później Maryla trafiła z koncertami na Kubę, co również mile wspomina. Podobne wrażenia wzbudził w niej zresztą kolejny wyjazd na karaibską wyspę, gdy kilka lat później brała udział w Światowym Festiwalu Młodzieży i Studentów. Razem z nią pojawiła się tam zresztą całkiem mocna ekipa: Czesław Niemen, Dwa Plus Jeden, Andrzej i Eliza, chór Politechniki Szczecińskiej oraz zespół taneczny Uniwersytetu Jagiellońskiego. Trzy tygodnie spędzone na Kubie były czasem nieprzerwanej zabawy.
„Mieszkaliśmy w akademiku pod Hawaną, więc warunki dość surowe – piętrowe prycze, zimna woda. Ale jak już wstaliśmy, czekał na nas autokar i zawoził nad morze, do klubu, który był do naszej wyłącznej dyspozycji. (…) Pod koniec pobytu już nawet nie wracaliśmy do akademika. Spaliśmy, gdzie popadło, na dekoracjach, ja na jakichś flagach. Słońce budziło nas o świcie. Głównie moczyliśmy się w basenie”18.
Nawet po latach pani Maryla nie ukrywa, jak wielkie wrażenie podczas występu zrobiła na niej wizyta Fidela Castro. I chyba dobrze, że piosenkarka szczerze pisze o swoich ówczesnych przeżyciach i nie usiłuje wmawiać, że czuła się opozycjonistką. Czytając bowiem obecnie relacje innych artystów, czasami trudno ukryć odruch zażenowania, gdy ulubieńcy komunistycznych mediów opowiadają o szykanowaniu ich przez władze.
Rodowicz często wyjeżdżała również do Związku Radzieckiego. Wschodnią rzeczywistość przyjmowała zupełnie naturalnie i zbytnio nie dziwiła się tamtejszej egzotyce. Nie była wówczas bowiem osobą zbyt wymagającą i właściwie niewiele potrzebowała do szczęścia. Nie kaprysiła, a do tego miała znakomitą kondycję, co stanowiło podstawę sukcesu w trakcie sześciotygodniowych tras koncertowych.
„(…) fajna grupa, było wesoło. Po każdym koncercie biesiadowaliśmy, potem spaliśmy prawie do koncertu i… W Odessie nocami włóczyliśmy się po parku i piliśmy miejscowy samogon, który nazywał się czacza. Piliśmy z milicjantami. Malowniczo wyglądali, mieli płaszcze jak nasi podhalańczycy, no i czaczę”19.
Nie przeszkadzali jej nawet „opiekunowie” z ramienia tajnych służb. Wspominała, że – mimo inwigilacji – mogła „bez problemu chodzić po mieście, tyle że nie byłopo co”. Z niektórymi oficerami KGB potrafiła się nawet zaprzyjaźnić.
Rodowicz dobrze wpisywała się w komunistyczną rzeczywistość, a jednocześnie była twardą realistką. Koncertując dla Polonii w Stanach Zjednoczonych, nieraz miała okazję, by pozostać za oceanem, o czym marzyło wówczas wielu naszych rodaków. Nigdy jednak nie skorzystała z tej możliwości. Wiedziała wprawdzie, że tę drogę wybrał niejeden polski artysta, ale uznała, że osobiście ma zbyt wiele do stracenia. Podczas pobytu w USA poznała zresztą losy innych krajowych gwiazd, które z trudem zarabiały tam na życie.
„Co ja bym tam robiła? (…) Krzysiu Krawczyk reperował dachy, Stan Borys w Chicago obskoczył wszystkie kluby, ale nie było roboty i musiał się wyprowadzić do Las Vegas. A wiesz, jak się męczył Andrzej Zieliński ze Skaldów? Widziałam na własne oczy, jak grał sam w strasznym śmierdzącym klubie, śpiewał repertuar Skaldów. Do tego alkohol. Mieliśmy nawet pomysł, żeby go upić do nieprzytomności, zataszczyć do samolotu i uprowadzić do Polski, ale się nie udało”20.
Inna sprawa, że nie wiadomo, jak potoczyłaby się kariera Rodowicz, gdyby artystka urodziła się w innych czasach. Z racji uwarunkowań politycznych była skazana niemal wyłącznie na scenę krajową i estrady „bratnich narodów”. Faktycznie wykorzystała tę szansę, ale czy mogła osiągnąć więcej?
„Miała wielkie wzięcie – nie ukrywała Katarzyna Gaertner. – Ze swoją słowiańską urodą i całym stylem podobała się w wielu krajach tak zwanej demokracji ludowej. Była naznaczona sukcesem. Sądzę, że polityka przeszkodziła Maryli w zostaniu europejską gwiazdą. Drugiej takiej jak ona wtedy nie było”.
Zdawali sobie z tego sprawę także krajowi decydenci muzyczni i gdy w 1974 roku reprezentacja Polski awansowała na mundial w Republice Federalnej Niemiec, to wybrano właśnie Rodowicz, by zaśpiewała podczas ceremonii otwarcia imprezy. Każdy z 16 krajów przedstawiał bowiem krótki program artystyczny, a Maryla z gitarą zaprezentowała piosenkę Futbol z tekstem Jonasza Kofty i muzyką Leszka Bogdanowicza. Towarzyszyli jej członkowie Silnej Grupy pod Wezwaniem, Krzysztof Litwin i tancerki. Wszyscy wystąpili – oczywiście – w strojach ludowych.
„Pomysł na imprezę otwarcia w Monachium – relacjonowała Maryla – był taki: na murawie stadionu stały wielkie piłki, w których siedziały ekipy artystyczne poszczególnych krajów. Piłki po kolei się otwierały i każdy prezentował swój program. Obok polskiej piłki była brazylijska, z której wyskoczyły atrakcyjne panienki z piórami. A kiedy otworzyła się nasza, wyskoczyli krakowiacy i chodzili wokół takiego kołowrotu, na którym był wieniec i wstążki. (…) A dzień wcześniej wsadzili nas na wóz drabiniasty z sianem i wozili po ulicach miasta. Do tego muzyka ludowa z taśmy”21.
Czyli cepelia w najgorszym wydaniu, ale piosenka Rodowicz bardzo się podobała. Inna sprawa, że na koniec turnieju w meczu o trzecie miejsce Polska pokonała Brazylię 1:0, udowadniając w ten sposób wyższość krakowiaka nad brazylijską sambą.
Niech żyje bal
Z reguły ważne utwory powstają nieco przypadkowo, co potwierdza historia jednego z największych hitów Rodowicz. Artystka poszukiwała piosenki na World Song Festival w Los Angeles w 1984 roku i w tym celu udała się do Seweryna Krajewskiego.
„Kiedy usłyszałam pięknego walca – wspominała – wiedziałam, że to jest to. Ciężka, pełna ciemnego dramatyzmu muzyka. Byłam zachwycona, ale miałam kłopot. Osiecka już napisała tekst dla Połomskiego”22.
Wprawdzie Krajewski i Osiecka zobowiązali się, że stworzą dla Połomskiego inny utwór, ale słowa piosenki nie przypadły do gustu ani Maryli, ani szefowi jej zespołu, Markowi Stefankiewiczowi. Zgodnie uznali, że tekst kompletnie nie pasuje do muzyki.
„Na mojej głowie było opracowywanie utworów – tłumaczył Stefankiewicz. – Gdy pojechaliśmy na spotkanie z Agnieszką, ta zanuciła, Seweryn akompaniował na gitarze i to wyglądało tak: »Jurek, ogórek, kiełbasa i sznurek«. Trochę taka banalna farsa. Pozwoliłem sobie powiedzieć Maryli, że może przydałby się lepszy tekst… Zwłaszcza że miałem już w zamyśle bardziej dramatyczną aranżację tego utworu”.
Osiecka rzeczywiście napisała nowy tekst, Stefankiewicz odpowiednio go zaaranżował i taśmę z utworem wysłano do Stanów. Po kilku tygodniach nadeszła odpowiedź, że piosenka została zakwalifikowana do konkursu, oraz zaproszenie dla Rodowicz i Krajewskiego. Ponieważ utwór musiał być wykonany po angielsku, nowy tekst napisał Jerzy Siemasz, a Maryla spędziła dużo czasu, szlifując wymowę. Oddzielnym problemem była natomiast odpowiednia kreacja festiwalowa dla piosenkarki.
„Ola Laska uszyła mi jedwabną czarną sukienkę z pęknięciami na ramionach – opowiadała Rodowicz – i dekoltem z tyłu do pasa. Całą ozdobą stroju miała być srebrna biżuteria. Świetny plastyk Marcin Zaremski wykonał z dużej starej łyżki cudną, wielką głowę (płaską oczywiście) z fantazyjnym zakratowanym (taka aluzja polityczna) mózgiem”23.
Na festiwal zakwalifikowano 24 utwory, a impreza miała trwać przez trzy dni. Następnie Krajewski zamierzał ruszyć z Los Angeles do Chicago na koncerty Czerwonych Gitar, a Rodowicz wracała do kraju, by spędzić z dziećmi wakacje na Mazurach.
Niestety, próby przed koncertem nie przebiegały w dobrej atmosferze. Utwór był przeznaczony do ostrzejszego wykonania, a miejscowa orkiestra i chór zmiękczały brzmienie. Do tego gitarzysta nie dysponował odpowiednim sprzętem i nie potrafił oddać planowanego przesteru. Rodowicz i Krajewski nie mogli też dojść do porozumienia z dyrygentem, który traktował polskich wykonawców „z lekceważeniem i pogardą”, jako sługusów komunizmu. On sam uciekł na Zachód, a skoro piosenkarka i kompozytor zostali w kraju, to – według niego – okazali się „czerwonymi, wrednymi Polakami”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Ten i pozostałe cytaty, przy których nie ma odwołania do przypisu, pochodzą z wywiadów przeprowadzanych z artystami przez współautora niniejszej książki, Marka Sierockiego. [wróć]
Za: M. Rodowicz, M. Szabłowska, Maryla. Życie Marii Antoniny, Warszawa 2014, s. 36. [wróć]
Za: ibidem, s. 97. [wróć]
M. Rodowicz, J. Szubrycht, Wariatka tańczy, Warszawa 2013, s. 43. [wróć]
Ibidem, s. 221. [wróć]
M. Rodowicz, Niech żyje bal, Warszawa 1991, s. 207. [wróć]
Za: Pozitivni-noviny.cz/cz/clanek-2008060005 (tłum. M. Czerwieniec). [wróć]
M. Rodowicz, J. Szubrycht, op. cit., s. 221. [wróć]
M. Rodowicz, Niech…, s. 204. [wróć]
Za: Pozitivni-noviny.cz/cz/clanek-2008060005 (tłum. M. Czerwieniec). [wróć]
Za: M. Rodowicz, M. Szabłowska, op. cit., s. 103–104. [wróć]
Za: ibidem, s. 100. [wróć]
M. Rodowicz, J. Szubrycht, op. cit., s. 223–224. [wróć]
Za: M. Rodowicz, M. Szabłowska, op. cit., s. 112–113. [wróć]
Za: „Kolorowe jarmarki” przyniosły mu sukces i… wielkie problemy, Kobieta.interia.pl/gwiazdy/news-kolorowe-jarmarkiprzyniosly-mu-sukces-i-wielkie-problemy,nId,2338105 [wróć]
M. Rodowicz, J. Szubrycht, op. cit., s. 96. [wróć]
M. Rodowicz, Niech…, s. 189. [wróć]
M. Rodowicz, J. Szubrycht, op. cit., s. 115–116. [wróć]
Ibidem, s. 100. [wróć]
Ibidem, s. 123–124. [wróć]
Ibidem, s. 111–112. [wróć]
M. Rodowicz, Niech…, s. 134. [wróć]
Ibidem. [wróć]