Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Prequel powieści Nie ma tego Złego i Głodna Puszcza
Przed każdą solidną bójką należy zebrać drużynę
W Dolinie rozgorzała Waśń, a Edmund Kociołek, świeżo upieczony kwatermistrz Dziesiątego Pułku Piechoty w armii księcia Stefana, raz po raz pakuje się w kłopoty. Wdaje się w brzemienną w skutki bitkę z krewkim i pyskatym krasnoludem, a potem cudem uchodzi z życiem ze starcia z żołdakami wroga, gdy w odruchu serca wspiera dopiero co poznanego rycerza. Kiedy zaś pewien guślarz i elf zabójca namawiają go do udziału w szalonym spisku, uświadamia sobie, że powinien czym prędzej postarać się o przepustkę i wrócić do ukochanej Sary, zwłaszcza że w okolicy rodzinnej karczmy podobno grasuje straszliwy goblin.
Awantury, zasadzki, wyborne towarzystwo, grzane piwo i smażone rydze – oto przepis na fantastyczną rozrywkę w najlepszym wydaniu! Przeczytaj, jak Kociołek zbierał członków drużyny dobrze znanej z powieści Nie ma tego Złego i Głodna Puszcza.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 170
Rok wydania: 2022
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Krasnolud przywalił mi tak, że zgiąłem się wpół i zrobiło mi się ciemno przed oczami.
– Ty gnoju! – usłyszałem jego chrapliwy głos tuż nad uchem, a instynkt ostrzegł mnie, że najgorsze być może dopiero przede mną. Cofnąłem się odruchowo, co okazało się nie najgłupszym pomysłem. Kolano krasnoluda, zamiast rozkwasić mi nos, trafiło w czoło.
Nie żebym jakoś szczególnie na tym skorzystał, bo zobaczyłem tylko wirujące gwiazdki, a potem zatoczyłem się do tyłu i wpadłem plecami na balustradę. Nadal nie mogłem złapać tchu po ciosie w żołądek, w głowie mi dudniło, plecy piekły, ale… Cóż, przynajmniej nos miałem cały.
– Uciekać będziesz, co? – wychrypiał krasnolud. – Już ja ci, szmaciarzu jeden…
Jego ciężkie kroki zadudniły na deskach mostu. Szarżuje, przemknęło mi przez skołatany umysł.
Otworzyłem oczy w porę, by ujrzeć jego rozwścieczone spojrzenie, a potem… Cóż, zrobiłem to, co podyktował mi instynkt.
Rzuciłem się do ucieczki, z trudem wciągając powietrze do płuc.
Nie myślcie o mnie źle. Jako potomek rodu karczmarzy uczestniczyłem w dziesiątkach bójek i przynajmniej połowę przetrwałem na stojąco, ale jeszcze nigdy nie przyszło mi się tłuc z krasnoludem. Już po pierwszej wymianie ciosów zrozumiałem, że pomimo przewagi wzrostu wcale nie znajduję się na uprzywilejowanej pozycji. Nie dałbym rady trafić go ani w gębę, ani tym bardziej w brzuch, z czym mój przeciwnik problemów nie miał żadnych. Co gorsza, w szerokich barach krasnoluda kryło się mnóstwo siły, ramiona miał niemalże tak długie jak ja, a do tego pałał zwierzęcą żądzą mordu.
Na coś takiego sposobu nie znałem. W innych okolicznościach trzepnąłbym go zydlem czy garnkiem, ale trudno o taką reakcję na środku wąskiego mostu nad mulistą rzeczułką.
– Stój! – wycharczał krasnolud. – Stój, sucza mordo, bo jak nie…
To co? – przemknęło mi przez myśl. Dogonisz mnie i…
Koszyk, który po pierwszym ciosie wypadł mi z ręki i potoczył się po moście, w tej właśnie chwili znalazł się pod moimi nogami. Zahaczyłem stopą o pałąk i rąbnąłem o deski z takim impetem, że ze szczelin między nimi buchnęły kłęby kurzu. Uderzenie serca później na plecy zwaliło mi się wrzeszczące, przeklinające, plujące, brodate uosobienie furii.
– Wbij sobie, kurwa, do głowy – charczało, przygniatając mnie kolanami do podłoża i ciągnąc za włosy – że kiedy idę mostem, masz mi… grzecznie! zejść! z drogi! Bo jak…
Włożyłem w cios koszykiem wszystkie siły, jakie mi jeszcze pozostały. Z pewnością nie wyrządziłem krasnoludowi wielkiej krzywdy, ale zdołałem go oszołomić na tyle, by udało mi się spod niego wypełznąć i chwiejnie stanąć na nogi.
– Już ja ci… – Krasnolud potrząsał kudłatą głową, przytomniejąc.
Nie dałem mu dokończyć. Odczekałem, aż zacznie się podnosić, a potem celnym kopem w sam środek szerokiej klatki piersiowej posłałem go na barierkę. Nie szczędziłem sił – któraś z desek pękła i krasnolud z wrzaskiem runął w dół.
Lato było gorące i suche, przez co strumień, wartki jeszcze na początku kampanii wojennej, zamienił się w leniwą, błotnistą breję. Mój przeciwnik z paskudnym chlupnięciem wylądował w samym środku cuchnącej kałuży.
Zamarł, wstrząśnięty obrotem wydarzeń i wpatrzony prosto we mnie.
– Dorwę cię! – wysyczał. – Dorwę cię i…
– Najpierw się stąd wygrzeb – wyrzęziłem, po czym próbując odzyskać resztki godności, poprawiłem poszarpany mundur, podniosłem koszyk i ruszyłem w dalszą drogę.
Na wszelki wypadek szybkim krokiem.
*
Zmierzałem do Kozibrodu, niewielkiego miasteczka, które obrosło graniczny zamek o tej samej nazwie. Dzieliło mnie od niego jakieś pół godziny marszu, a to wystarczyło, by tępy ból głowy nieco zelżał i bym odzyskał równy oddech oraz nieco pewności siebie.
– Do ciężkiej cholery – mruknąłem, po raz dziesiąty otrzepując mundur. Byłem oficerem w służbie księcia Stefana, głównym kwatermistrzem Dziesiątego Pułku Piechoty. Nie mogłem pozwolić, by ktoś się dowiedział, że jakiś brodaty przybłęda obił mi gębę!
Obmacałem czoło, które przyjęło krasnoludzki kopniak, co okazało się kiepskim pomysłem. Ból był tak ostry, że aż mi stanęły łzy w oczach. Przystanąłem, odczekałem, aż zelżeje, a potem ostrożnie – bardzo ostrożnie! – naciągnąłem kapelusz aż po same brwi.
– Jestem. Kwatermistrzem. Na służbie. Książęcej – wycedziłem, by odzyskać rozdeptany na mostku animusz.
Gówno tam kwatermistrzem, Kociołek, syknęła jakaś złośliwa myśl. Kucharzem jesteś. I chłopcem na posyłki. Pułkownik po jajca cię wysłał.
Zacisnąłem zęby i przyspieszyłem kroku. Przecież bliższy kontakt z wyższą szarżą może mi przynieść wiele dobrego. Popchnąć karierę naprzód, stworzyć nowe możliwości, kolejne okazje do zysku…
Ta sama myśl ograniczyła się do wzgardliwego prychnięcia i nagle mój wywód przestał się wydawać tak przekonujący.
Kopnąłem ze złością kamień, który potoczył się po pylistym trakcie. Kontakty z pułkownikiem Vilhelmem Drustem, który z książęcego nadania stał na czele Dziesiątego Pułku Piechoty, nauczyły mnie jak do tej pory jedynie ostrożności i dystansu. Nigdy dotąd nie poznałem człowieka o tak rozchwianej osobowości – potrafił z błogim uśmiechem wysłuchiwać raportów o postępach sił przeciwnika, by w chwilę później bez litości zrugać wartownika, który nie dość szybko stanął przed nim na baczność. Co gorsza, pewność siebie podbudowywał szlacheckim pochodzeniem, a kilka krótkich rozmów, które odbył z księciem Stefanem, wedle ojcowskiego nadania władcą Wichrowin, napełniły go przekonaniem, że należy do wąskiego kręgu książęcych zauszników, przez co jego kontakt z rzeczywistością skurczył się jeszcze bardziej.
Ten i ów szczerze powątpiewał, czy nasz pułkownik odnajdzie w sobie animusz w obliczu ewentualnej konfrontacji z wrogiem, ale nie rozmawialiśmy o tym głośno. Paru oficerów i podoficerów mocno wierzyło bowiem w domniemane koneksje pułkownika i wiązało z jego osobą nadzieje na przyszłość, a złapanie i przykładne ukaranie malkontenta wyrzekającego na dowództwo mogłoby znacznie pomóc w rozwoju kariery. Na szczęście nasz pułk jak dotąd nie uczestniczył w żadnych starciach. Od czterech tygodni trwaliśmy na pozycji między brzegiem rzeki Zimnicy a skrajem Puszczy Wyjców, bez końca odbywając musztrę, kopiąc okopy i umacniając szańce. Na nasze nieszczęście pułkownik nadzorował te prace z niepokojącym zaangażowaniem, co prowadziło do prostego wniosku, że szlachectwo sobie wmówił, a przed wybuchem Waśni służył jako zwykły folwarczny ekonom.
Tym wnioskiem również nie dzielono się na głos, a ja byłem ostatnim człowiekiem na świecie, który mógłby to zrobić. Głównie dlatego, że stałem się nadwornym kucharzem pana pułkownika krótko po tym, jak naraził mu się mój poprzednik.
Szczegółów nie znałem. Naoczni świadkowie zaklinali się, że podczas posiłku pułkownik nagle poczerwieniał, zaczął sapać, rzęzić i szarpać się za kołnierz, a potem dostrzeżono kucharza, który pędził między namiotami, wzbijając tumany kurzu. To, że zwiewał w stronę miejsca, w którym stacjonował przeciwnik, nie zastanowiło nikogo.
Ktoś mądry kiedyś powiedział, że w przypadku wojny domowej, a zwłaszcza w miejscu tak małym jak Dolina, koncepcja przeciwnika staje się mocno filozoficzna.
A potem, gdy pan pułkownik odzyskał naturalne kolory i wysłał patrole na z góry skazane na niepowodzenie poszukiwania uciekiniera, jakiś kutas z jego świty przypomniał sobie, że przecież Edmund zwany Kociołkiem ze służby kwatermistrzowskiej wcale nieźle gotuje. Vilhelm Drust wezwał mnie natychmiast i kazał sobie przyrządzić pstrąga z kurkami, które szczęśliwie miałem na stanie.
Nigdy wcześniej nie przygotowywałem niczego w takim napięciu jak wówczas, ale pan pułkownik raczył spożyć danie ze smakiem i pogratulował mi awansu na swego osobistego kucharza. Potem obdarzył mnie arystokratycznym uśmiechem i wyszedł, by z pasją i wprawą drzeć się na miejscowych chłopów wyładowujących siano.
Od tej chwili upłynęło sześć dni i moja pozycja tylko pozornie stała się lepsza. Pan pułkownik rozsmakował się w moich daniach i zauważyłem, że oczekuje na obiad z wyraźną niecierpliwością, co niestety tylko pogłębiło mój niepokój. Wszak lada moment Vilhelm Drust mógł dojść do wniosku, że jednak mu coś nie smakuje, a zdecydowanie wolałem uniknąć jego ataku furii. Jakby tego było mało, niezadowolenie z mojego awansu okazywała również brać żołnierska, która, głucha na logiczne argumenty, uznała, że zwiałem od ciężkiego obowiązku mieszania w pułkowym kotle, by przypochlebiać się jaśniepaństwu. Ich niechęć potęgował fakt, że zastąpił mnie niejaki szeregowy Bawół, człowiek o wielkim sercu, szczerym uśmiechu i pokornej naturze, który tak bardzo pragnął ulżyć ciężkiej doli kompanów z pułku, że nie szczędził im zgoła niczego. Najchętniej zaś dzielił się solą.
Kopnąłem następny kamień i po raz kolejny pożałowałem, że dałem się wciągnąć w tę idiotyczną wojnę. Sara miała rację, pomyślałem. Jak zwykle, cholera jasna. Zawsze trzeba słuchać żony.
Słońce prażyło, a traktem co rusz przemykał jakiś goniec, wznosząc tumany kurzu. Czoło mnie łupało niemożebnie, brzuch bolał, po karku lał się pot.
– Jestem kwatermistrzem Dziesiątego Pułku Piechoty i osobistym kucharzem pułkownika Vilhelma Drusta – powiedziałem do zakurzonego, znudzonego kota, który wypoczywał w cieniu przydrożnej wierzby. Nawet na mnie nie spojrzał.
– Pieprzone wojsko – mruczałem. – Pieprzona armia.
*
Kozibród jeszcze rok temu był zaledwie zbiorowiskiem chatynek oblepiających mury niewielkiego zamku i gdyby nie to, że synowie i córki nieżyjącego od roku króla Rodryka postanowili rzucić się sobie do gardeł w walce o tron, zapewne nadal byłby małą, uśpioną wioseczką. Wybuch wojny paradoksalnie tchnął w osadę życie – w ciągu raptem paru miesięcy wyrosły tu kuźnie, stajnie i magazyny. Pojawiło się targowisko, ku któremu ze wszystkich stron zmierzały wyładowane wozy, wyrósł targ konny, nad którym od rana do nocy niosły się okrzyki targujących, a miejscowa karczma pękała w szwach do tego stopnia, że na kasyna i burdele trzeba było wynajmować sąsiednie chaty. Na honorowym miejscu wznosił się książęcy namiot werbunkowy, przed którym nieustannie wiła się kolejka młodzieńców spragnionych wojennej sławy. Do rozrastającej się osady, ku oszołomieniu miejscowych, ściągali ponadto najemnicy, rzemieślnicy, lichwiarze, minstrele, szulerzy, złodzieje, kaznodzieje, dziwki, jasnowidze i bezrobotni. Powagi miejscu dodawały zaś chorągwie księcia Stefana, które uprano, pocerowano, a potem z wielką pompą wywieszono nad zamkową bramą.
Byłem już w Kozimbrodzie parokrotnie, by za pieniądze wydzielane z funduszu pułkowego kupić spyżę dla oddziału, ale wówczas wizycie towarzyszył większy splendor. Zajeżdżałem na targ wozem z kilkoma żołnierzami w charakterze eskorty, którzy bacznie się przyglądali kupowanym przeze mnie produktom, gotowi spuścić profilaktyczny łomot każdemu, kto chciałby mi sprzedać nieświeżą rzepę czy nazbyt chudą kiełbasę. Teraz byłem sam, a mój status, oprócz munduru i kapelusza, wyznaczał jedynie koszyk.
Po chwili namysłu zrezygnowałem z zakupów na targowisku i skierowałem się na główną ulicę Koziegobrodu, przy której stały mniejsze kramy i stragany. Dojmująca spiekota bynajmniej nie zraziła kłębiących się tam ludzi i nawoływania kupców zlewały się tu ze śmiechami i pokrzykiwaniami podpitych żołnierzy. Piszczały fujarki, pobrzękiwały kowalskie młoty, szczekały psy, piszczały dzieciaki, gdzieś darł się kogut, gdzieś indziej kapłan Doli grzmiał o grzechu.
Fajnie było.
Poprawiłem mundur, by godniej się zaprezentować, i przybrałem odpowiednio surową minę, po czym wkroczyłem w tłum. Miałem wrażenie, że płynę samym środkiem ogłuszającej, lepkiej ludzkiej rzeki, co rusz zahaczając o jakąś przeszkodę. Jakiś sprzedawca złapał mnie za rękę i pociągnął ku swej kolekcji drewnianych tarcz i kołczanów; wychudzony człowiek z ogniem w oczach klękał przede mną i prosił, bym dorzucił się do „wykupnego”; skąpo odziana i nieco przebrzmiała piękność próbowała mnie namówić na wspólną modlitwę. Prawie się potknąłem o wyliniałego psa, który wyskoczył zza rogu, by dopaść uciekającego szczura, a potem zawadziłem stopą o czyjeś stopy w znoszonych, wielokrotnie naprawianych sandałach.
– Uważaj, jak łazisz, mundurowa łamago! – warknął właściciel sandałów.
W jego oczach kryła się taka złość, że mimo upału nagle zrobiło mi się lodowato. Ogorzała twarz i gęsta broda kazały mi wziąć go za żebraka, ale przeczył temu brak miseczki oraz jakiejkolwiek pokory w spojrzeniu.
– Won – syknął jeszcze, machając łapą wielką jak u drwala. – Bo mi zasłaniasz!
Nie miałem pojęcia, o czym mówi, ale uznałem, że mam do czynienia z kolejnym tego dnia czubkiem, i na wszelki wypadek przyspieszyłem kroku. Stragan mego znajomego Pigwy na szczęście znajdował się niewiele dalej.
Pigwa był niewysokim, łysawym gadułą o piskliwym głosie, którego ludzie odruchowo lekceważyli, czego przychodziło im żałować, gdy tylko zaczynali z nim targi. Nie znałem sprzedawcy, który negocjowałby cenę z podobną zaciekłością. Swego czasu dostarczał nam żywność do rodzinnej karczmy zwanej Gryfem i moja matka była święcie przekonana, że Pigwa zawsze ściągał z klienta więcej, niż ten się spodziewał zapłacić.
– O, Kociołek! – zawołał spocony kupiec, ledwie widoczny zza swych słojów, dzbanów i skrzyń. Rozpędził stado much i zmarszczył brwi, jakby chciał mi się przyjrzeć uważniej, a potem założył ramiona na piersi. Mimo upału miał na sobie kubrak nieco przypominający krojem skórzane kurty książęcej piechoty, a za pasem długi nóż w pochewce, co zapewne miało oznaczać, że wyniósł się do pozycji wojskowego dostawcy i spodziewa się odpowiedniego traktowania.
– Cześć, Pigwa – pozdrowiłem go. – Dola z tobą.
– I z tobą, przyjacielu – rzekł kupiec wymownie, jakby chciał mi dać do zrozumienia, że to zbędne słowa, bo wie, iż Dola już zesłała mi awans. – Czym ci mogę służyć?
– Gotuję dziś obiad dla pułkownika Drusta – powiedziałem donośniej, niż zamierzałem, bo przechodzący nieopodal najemnicy, wznoszący pieśń o przewagach tyłka nad biustem, zdołaliby zagłuszyć książęcego herolda. – I jego gości!
– Jasne, jasne! – Pigwa wydął wargi i pokręcił głową. Najwyraźniej nie dość, że wiedział o moim awansie, to jeszcze przyjął stanowisko reszty oddziału. – Rozumiem, Kociołek. Gotujesz teraz dla jaśniepaństwa, nieprawdaż?
Było mi gorąco, a głowa mi pękała. Powoli traciłem cierpliwość.
– Tak, dla jaśniepaństwa – wycedziłem, unosząc lekko kapelusz. – Pułkownik Drust gości dziś hrabiego Gilliana z małżonką i synem, a to oznacza, że on płaci, a nie ja! Jeśli nie widzisz w tym szansy, by wydębić nieco więcej forsy za te twoje gówniane dobra, znaczy, że powinieneś już przestać zlizywać musze kupy ze straganu, bo ci na łeb szkodzą!
Kupiec skrzywił się na pokaz i otaksował mnie od stóp do głów.
– Wpierdol, jak widać, ktoś ci już spuścił – rzucił. – To dobrze, bo taki gówniarz jak ty powinien umieć się grzecznie odzywać.
– Umiałem! – odparłem. – Ale za dużo czasu spędzam wśród podobnych tobie degeneratów.
– To co ma być? – spytał, dając do zrozumienia, że etap wstępnych uprzejmości mamy już za sobą.
– Dwa tuziny przepiórczych jaj i kilo karkówki. Najlepszej, jaką masz.
Gdy kończyłem mówić, dobiegł mnie łoskot końskich kopyt na drewnianym moście. Odwróciłem się, podobnie jak wielu innych, i ujrzałem mężczyznę na dostojnym rumaku, który wyjeżdżał właśnie z zamku. Miał na sobie pyszną kolczugę, mieniącą się w promieniach słońca, a surowa mina i dłoń w rękawicy, wsparta na rękojeści miecza, jasno dawały do zrozumienia, że gotów jest w pojedynkę stawić czoło niewielkiej armii.
Za nim podążała konno niewiasta w błękitnej sukni z miną sugerującą, że prędzej wolałaby umrzeć, niż zsunąć się z siodła i stąpać po tej samej ziemi co pospólstwo, a dalej chłopak z głupkowatą miną i czterech najemników. Orszak bezceremonialnie wbił się w tłum i jął się przedzierać ku otwartej przestrzeni.
Rozpoznałem herb na piersi mężczyzny i tarczach jego siepaczy.
– To ci – burknąłem do Pigwy. – Czarne grono na zielonym polu. Dla nich będę gotować.
Kupiec obrzucił ich obojętnym spojrzeniem.
– Zrazy robisz? – spytał.
– No.
– Dobra – westchnął Pigwa i się odwrócił. – Pilnuj mi interesu, muszę skoczyć do piwnicy.
Zadanie było niełatwe, bo ludzie, chcąc uniknąć stratowania, usuwali się na boki, napierając na stragany. Ten należący do Pigwy zaczął się chwiać i niebezpiecznie trzeszczeć. Jakiś dzban się zakolebał, inny wywrócił, ale zatrzymał się na stojącym za nim. Coś, czego nie widziałem, spadło z trzaskiem.
– Ejże, cofnąć się tam! – zawołałem. – Zaraz tu się wszystko wy…
Spomiędzy stłoczonych ciał wyłoniła się drobna rączka, która zanurzyła się w worku z rodzynkami.
– Zostaw to! – wrzasnąłem. – To nie twoje! Oddawaj, ty…
Nachyliłem się, by pacnąć złodziejaszka po dłoni, i pewnie dlatego nie zobaczyłem tego, co się właśnie wydarzyło. Usłyszałem jedynie przeraźliwe rżenie konia, niemalże niknące pośród jęków przestraszonych przekupniów i klienteli, a potem kątem oka wychwyciłem jakiś gwałtowny, niecodzienny ruch.
Odwróciłem się w samą porę, by ujrzeć, jak na twarzy hrabiego Gilliana wykwita bezbrzeżny przestrach, a jego koń, nadal rżąc, przebiera w powietrzu przednimi nogami. Jeździec desperacko próbował złapać się końskiej grzywy, a potem łęku, ale nie zdołał i rymnął na ziemię z takim impetem, że nad głowy gapiów wzbił się kurz.
Czas się na moment zatrzymał, a ludzie nabrali tchu.
Koń hrabiego prychnął, jakby z ulgą, ale na tym się nie skończyło, bo ni z tego, ni z owego zarżał rumak hrabiny. Zwierzę wspięło się na tylne nogi i po prostu strzepnęło kobietę z siodła, a ta poleciała na spotkanie ziemi z pełnym niedowierzania piskiem.
Zamieszanie przybrało nowe oblicze. Tłum zafalował i zaczął wrzeszczeć, tym bardziej że do dwojga uziemionych arystokratów o mało nie dołączył ich synalek, ubawiony do łez. Hrabiowscy ochroniarze z mieczami w garściach wydzierali się na napierających, hrabia przeklinał, hrabina wciąż piszczała, konie rżały. Ludzie zaś parli do przodu, żądni wrażeń.
Nie powiem, ulżyło mi, bo ścisk wokół straganu nagle zmalał, ale ulga ta nie trwała długo. Kilka chwil później ziścił się bowiem scenariusz o wiele gorszy.
– Ty sukinkocie zapluty! – wycharczał niemiłosiernie ubłocony krasnolud, roztrącając gapiów. – Ty chamie bez krzty kultury! Prosiłem, żebyś się zatrzymał, a ty co? Myślisz, że tak łatwo się wyczołgać z błota? Ja rozumiem, że sam nie chciałeś się ufajdać, ale żeby chociaż ręki nie podać?
Na twarzach kilkorga najbliżej stojących świadków pojawiła się surowa przygana, której obiektem – nie miałem wątpliwości – byłem ja. Rozłożyłem ręce, chcąc wytłumaczyć nieporozumienie, ale brodacz nie dał mi dojść do słowa.
– A masz! – ryknął. Wczepił się lewą ręką w mój mundur, a prawą zdzielił mnie ile sił w gębę.
Fachowo, trzeba przyznać. Przed oczami zamigotały mi gwiazdy i zarejestrowałem tylko tyle, że lecę do tyłu, a potem wyrżnąłem plecami o ziemię. Nad moją głową przemknęło podkute kopyto, skądś dobiegały wściekłe przekleństwa, ale mnie interesował tylko obłąkany krasnolud, który – zgodnie z moimi najgorszymi obawami – już pędził prosto na mnie. Plując, charcząc i strzelając naokoło drobinkami błota, zwalił się na mnie z impetem i gracją worka kamieni.
– Ani się rusz! – wyrzęził, łapiąc mnie za kołnierz. – Póki ci porządnie nie wpier…
W takiej sytuacji mogłem już zrobić tylko jedno.
Z całej siły wpakowałem mu kolano w przyrodzenie.
Dziki ryk, jaki poniósł się nad dachami Koziegobrodu, okazał się oficjalnym dowodem na to, że krasnoludy, wbrew plotkom, jednak mają genitalia tam, gdzie ludzie. Dla mnie jednak ów ryk stał się zwiastunem zdarzeń, przy których apopleksja pułkownika Drusta wydawała się równie niegroźna jak pijacka czkawka.
Na skutek działania sił, których przenigdy nie zrozumiem, przerzuciłem krasnoluda kopniakem nad moją głową tak, że ten grzmotnął ciężkimi, ubłoconymi buciorami prosto w głowę hrabiego Gilliana. Wyjący z bólu i wściekłości krasnolud przeturlał się w bok, poderwał, potoczył dookoła półprzytomnym spojrzeniem, po czym dostrzegł oszołomionego hrabiego gramolącego się z ziemi.
I zacisnął pięści.
Nie miałem absolutnie żadnego powodu, by opowiadać się po stronie tego oszalałego z wściekłości knypka, ale nawet on nie zasługiwał na to, by stać się ofiarą zemsty urażonego arystokraty.
Niewiele się namyślając, skoczyłem prosto na krasnoluda i wpadłem na niego, nim ten zdążył się rzucić do szarży. Przewróciłem go na ziemię, przygniotłem własnym ciałem i z całej siły grzmotnąłem w gębę. Krasnolud wybałuszył oczy i bełkotliwie zagroził przerżnięciem wszystkich niewiast w moim rodzie, ale moją uwagę przyciągnął narastający tumult.
Odwróciłem się.
Najwidoczniej cios krasnoludzkim buciorem okazał się dla hrabiego nie lada wstrząsem, a moje nagłe pojawienie się w jego polu widzenia zaskoczyło go bez reszty, bo zamachał rozpaczliwie rękami i runął do tyłu. Prosto na podnoszącą się, lamentującą małżonkę.
Ich syn śmiał się tak bardzo, że w końcu puścił siodło i zleciał na ziemię, gdzie próbowali się dźwignąć jego rodziciele.
Uniosłem wzrok, zdjęty nagłym przeczuciem.
– Wiejemy! – zakomenderowałem.
Nad głowami ubawionych gapiów zakołysały się halabardy straży miejskiej, co tylko spotęgowało moją grozę.
– Nigdzie, kurwa, nie idziesz! – wycedził krasnolud, który znajdował się pode mną i nie mógł poprawnie ocenić sytuacji. – Tym razem cię trzymam i nie puszczę!
Wpił łapska w mój mundur.
– Nie puszczę! – powtórzył z obłąkańczym chichotem.
– Straż! – wrzasnąłem. – Nadciąga…
Nie dokończyłem, bo przywalił mi tak, że aż świat się zakołysał, a gdy się uspokoił, rolę bijących przejęli strażnicy.
– Ale ja jestem pułkowym kwatermistrzem! I kucharzem! I mam obiad do ugotowania, bo pan pułkownik… – jęknąłem, jednak oczywiście nikt mnie nie usłyszał.
*
Mój dziadek Edgar zwykł mawiać, że są takie dni, kiedy Dola całymi godzinami próbuje się wysmarkać i tak ją to pochłania, że zupełnie o nas zapomina. Nie miałem wątpliwości, że to właśnie jeden z owych dni. Mój rzekomy awans mógł na mnie ściągnąć burzę z piorunami dosłownie w każdej chwili – wystarczyłaby wszak źle dobrana przyprawa, by pułkownik Drust wpadł szał – ale teraz, gdy wdałem się w uliczną bijatykę z pułkownikowymi gośćmi, w zasadzie mogłem zacząć spisywać testament. Zacisnąłem pięści na zardzewiałej kracie aresztu i ciężko westchnąłem.
– A to wszystko to twoja wina – oświadczył krasnolud.
Jasne. Przecież zawsze może być gorzej.
Powoli odwróciłem się ku sprawcy mojego nieszczęścia. Krasnolud, umazany pyłem i zaschniętym błotem, rozczochrany, zakrwawiony, ale najwyraźniej pogodzony z losem, wytrząsał sobie kamyk z buta.
– Że co? – wychrypiałem.
– Twoja wina – powtórzył krasnolud. – Trzeba było ustąpić mi miejsca, gdy przechodziliśmy przez most. A potem, jak już popełniłeś ten błąd, przynajmniej nie trzeba było uciekać. I pomóc mi wyleźć z błota.
– Żebyś mógł mi w spokoju nakłaść po gębie? – spytałem z niedowierzaniem.
– Jasne. – Krasnolud spojrzał na mnie jak na głupka. – A niby dlaczego?
Zrobiło mi się gorąco i odruchowo zacisnąłem pięści, a jedna z ostatnich przytomnych myśli podpowiedziała mi, że przyłożenie temu aroganckiemu dupkowi w żaden sposób nie zdoła pogorszyć mojej sytuacji.
– A niby jakim prawem to ja miałem ustąpić ci drogi? – spytałem głucho.
– Bo cię grzecznie poprosiłem.
– Tak? – Pociemniało mi przed oczami. – O ile dobrze pamiętam, rozdarłeś się: „Spierdalaj, bo idę” czy coś w tym guście, a potem rzuciłeś się z łapami. Ani to grzeczne, krasnoludzie, ani nie przypomina prośby!
– Patrzcie go, jaki wrażliwy – prychnął brodacz.
– A poza tym wszystkim – postąpiłem krok ku niemu – to nie jesteś u siebie. Jesteś u nas!
– U was? – W zmrużonych oczach krasnoluda zamigotała drwina. – Czyli gdzie? W którym z tych nieszczęsnych ochłapów po królestwie, co to nawet w czasach swej świetności rozmiarami przypominało podwórko przed knajpą?
Celnie uderzył, przyznam, i moja słuszna furia nieco ostygła. Moim ojczystym królestwem, zwanym kiedyś Doliną, od trzech lat targała wściekła wojna domowa, której powodem była naiwność jej ostatniego władcy, króla Rodryka. Dorobiwszy się pokaźnego potomstwa, któremu przekazał typową dla arystokracji drapieżną ambicję oraz brak perspektywicznego myślenia, władca w ostatnich latach swego życia zaczął się bać o los swego królestwa. Nie chcąc, by po jego śmierci doszło do walk między synami, pozostawił po sobie testament, który przydzielił każdemu z nich osobną dzielnicę.
Pierwsze lata po jego śmierci stanowią najlepszy dowód na to, że jedynym sposobem na zapewnienie królestwu pokoju jest większa wstrzemięźliwość seksualna, bo królewskie ustalenia rozsypały się w proch o wiele szybciej niż zwłoki poczciwiny Rodryka i w Dolinie rozgorzała wojna domowa. Na razie walki toczyły się głównie na północy, gdzie książę Stefan zmagał się ze swym bratem Fryderykiem, wspomaganym ostatnio przez księżnę Yannę. Nasz pułk miał chronić granic południowych przed zakusami księcia Ruperta, ale ten najwyraźniej czekał z interwencją, aż jego bracia i siostry należycie się przetrzebią.
– Wśród ludzi – sprecyzowałem najchłodniejszym tonem, na jaki było mnie stać. – I to sprawę zamyka, krasnoludzie. Gdybym znalazł się w twojej ojczyźnie, nie darłbym mordy, by mnie przepuszczono!
– Pewnie, że nie! – Krasnolud wyszczerzył zęby. – Rychło byś bowiem po tej mordzie zebrał, człowieczku. Ciesz się więc, że masz ją jak dotąd w miarę całą, i trzymaj ją na kłódkę, jeśli nie chcesz, by ta wasza lipna wojenka źle się dla was skończyła.
W jego zmrużonych ślepiach pobłyskiwała złośliwa buńczuczność i nagle przypomniały mi się plotki o tym, że księciu Stefanowi udało się nakłonić do współpracy jeden z krasnoludzkich thanatów. Jak dotąd sąsiadujące z rozbitą Doliną państwa – thanaty z Gwiżdżących Gór, goblińskie dominium Skri’i oraz leżąca na wschodzie Elfiria – z rozbawieniem przyglądały się zapasom ludzkich księstw, a ich władcy zaczynali udawać, że traktują nas poważnie, dopiero wtedy, gdy mogli coś na naszej wojnie zarobić. Stefan rzekomo wyłożył ogromne pieniądze na zwerbowanie korpusu krasnoludzkich inżynierów, którzy pod Wichrem konstruowali wielkie balisty i katapulty.
Przynajmniej wiedziałem, skąd się wziął ten cholernik, i rozumiałem – przynajmniej częściowo – przyczyny jego buty. Niestety, merytorycznego argumentu do dyskusji jakoś mi to nie dostarczyło.
– W całej tej wojence – wycharczałem – interesuje mnie głównie to, by ją przeżyć w dobrym zdrowiu, a przez ciebie, ty pieprzony kasztanowy ludziku, nie wrócę na noc do jednostki! Przez ciebie nie upichcę obiadu dla zasranego pułkownika Drusta i jego nadętych gości i przez ciebie mogę przestać się martwić o karierę, a zacząć przejmować się przeżyciem!
– Nie – odezwał się ktoś. – Nie przez niego.
Kompletnie zapomniałem, że w celi znajduje się ktoś jeszcze. Odwróciłem się zaskoczony i skupiłem spojrzenie na nieogolonym, barczystym mężczyźnie, który siedział w kącie i wpatrywał się we mnie intensywnie. Miał bardzo blisko osadzone oczy, co wywoływało niepokój pogłębiany przez tik nerwowy, raz po raz poruszający prawym policzkiem nieznajomego.
– Jeśli chcesz, to spuść mu łomot – dodał. – Chętnie sobie popatrzę, bo nudno tu jak cholera, ale wiedzcie, że w zasadzie winę za to wszystko ponosi ktoś inny.
– Kto? – spytał krasnolud, który wstał i zaciskał pięści, gotów do starcia. W jego głosie pobrzmiewało lekkie rozczarowanie. – Kto taki?
Mężczyzna podniósł się z głuchym stęknięciem i podszedł do zakratowanego okienka.
– Gapienie się przez okno to ostatnio moja jedyna rozrywka – dodał. – Wiele się można w ten sposób dowiedzieć. Zaraz, zaraz, gdzie on jest…
Miejsce, do którego nas wtrącono, w zasadzie nie było więzieniem. Zamkowe lochy, nieprzygotowane na tak gwałtowny rozwój osady, były już wypełnione po brzegi, toteż na areszt zaadaptowano jedną z chat podgrodzia. Owa adaptacja polegała z grubsza na przedzieleniu głównej izby dwoma ściankami z mocnego drewna, dzięki czemu powstały w niej dwa mniejsze pomieszczenia z korytarzykiem pośrodku, oraz na wstawieniu mocnych krat w okno. Mieliśmy dzięki temu niezły widok na gwarną, tłoczną ulicę skąpaną w promieniach popołudniowego słońca. Stanąłem za plecami współwięźnia i po chwili dojrzałem stragan Pigwy. Wydawało mi się też, że słyszę jego pokrzykiwania, i nagle szczerze zatęskniłem za życiem, którego nie cierpiałem jeszcze chwilę temu.
– Gdzie on się, cholera, podział… – Współwięzień mrużył swe niepokojące oczy i wypatrywał czegoś, o czym wiedział tylko on. – Zaraz, zaraz… O, jest! Widzicie?
– Kogo? – spytałem zaintrygowany. – Kogo mam szukać?
– Siedzi obok warsztatu powroźniczego. Tam, o! Widzicie tego dziadygę?
Teraz i ja go dojrzałem. Łysy mężczyzna w lichej szacie i połatanych sandałach siedział pod ścianą chaty powroźnika i rozglądał się uważnie. Tym razem miał przy sobie żebraczą miskę, ale nie widziałem, by nagabywał przechodniów. Odniosłem przelotne wrażenie, że patrzy prosto na nas, ale na jego oblicze padły promienie słońca i nie mogłem mieć pewności.
– On? – zdziwiłem się. – Przecież to jakiś dziad proszalny!
– Chce, żebyś tak myślał – zaśmiał się współwięzień. – Dobrze się, gagatek, maskuje, bo po prawdzie to szaman czy zamawiacz, cholera go zresztą wie. Osobliwie zaś cięty na wysoko urodzonych. Za każdym razem, gdy przejeżdża któryś z jaśniepanów, dzieje się coś, czego za cholerę nie wytłumaczysz. A to któryś w portki się sfajda, że aż echo pójdzie, a to go koń poniesie, a to swędzieć go zaczyna pod zbroją. Jeden kapłan Doli tak zaczął kichać, że z konia zleciał i ząb sobie wybił. Ubaw jak rzadko, mówię wam.
– A skąd wiesz, że to on? – spytałem, wpatrzony w nieznajomego, choć chyba zaczynałem w to wierzyć. Wyraźnie pamiętałem, że potknąłem się o stopy Starego Dziada, jak zacząłem go nazywać w myślach, a ten rzucił: „Nie zasłaniaj mi!”. Co mogłem mu zasłonić?
– Wiem, bo zawsze gdy dzieje się coś dziwnego, ludzie się zlatują jak pszczoły do miodu. Tylko on jeden bierze nogi za pas – oznajmił współwięzień.
– A widzisz – stwierdził krasnolud i pokiwał głową. – Czyli dobrze byłoby jeszcze jemu spuścić łomot.
Wpatrywałem się w ciżbę. Popołudnie z wolna przeradzało się w wieczór, coraz częściej rozbrzmiewały odgłosy zabawy. Gdzieś śpiewano, gdzieś się kłócono, skądś dobiegały gromkie rechoty przecinane rozbawionymi piskami kobiet, a niektórzy straganiarze zwijali już interes. Powietrze stygło i stawało się wonne, a ja z ponurą rozpaczą wyobraziłem sobie pułkownika Drusta, który przechadza się po swoim namiocie z gębą czerwoną ze złości i zastanawia się, gdzie, na Dolę, podział się jego pieprzony kucharz.
Osunąłem się po ścianie i usiadłem na polepie, zgoła nie dbając już o stan munduru. Spojrzałem niechętnie na krasnoluda.
– Nie przywiązywałbym się do planów na przyszłość – powiedziałem. – Bo posiedzisz tu, chłopie, i to długo.
– Ja? – Krasnolud znów usiadł i zaczął wytrzepywać kamyk z drugiego buta. – A czemu?
– A temu – patrzyłem na niego wzrokiem zarezerwowanym dla bystrych inaczej – że przywaliłeś buciorami w nadętego hrabiego na oczach połowy mieszkańców tej wioski. I jestem przekonany, że tylko to sobie nasz pan hrabia zapamiętał. Nie będzie łączył tego zdarzenia z nieposłuszeństwem konia czy też z jakimś pieprzonym Starym Dziadem, ale z tobą. A to – uniosłem palec, widząc, że krasnolud chce coś powiedzieć – że włości owego hrabiego to zapewne trzy liche wioski pośród zadżumionego bagna, akurat przemawia na twoją niekorzyść, bo jaśnie pan hrabia tym bardziej będzie chciał odzyskać twarz.
– To akurat mam w dupie – oświadczył mój rozmówca, przystępując do oczyszczania brody z grudek błota. – Bo muszę się jako tako doprowadzić do porządku, a potem się stąd wynoszę. Ma któryś grzebień?
– Że co? – Wybałuszyłem oczy z niedowierzaniem.
Jak dotąd wiele wskazywało na to, że krasnolud ma coś z głową, a tych kilka razów, które przyjął podczas obu naszych bójek, mogło ten stan tylko pogorszyć. Z drugiej strony o umiejętnościach i talentach krasnoludów krążyły niesamowite opowieści, co z pewnością skłoniło księcia Stefana do zatrudnienia krasnoludzkich inżynierów. Może więc mój tajemniczy, acz nie do końca poczytalny towarzysz w istocie miał jakiegoś asa w rękawie?
I może, jeśli będę wobec niego miły, jednak zdążę do jednostki, by ugotować obiad?
Krasnolud splunął sobie na dłonie i przystąpił do przygładzania zwichrzonych włosów.
– Czyli – zagaił po chwili – grzebienia nikt jednak nie ma?
– Wynosisz się, tak? – zainteresował się mój towarzysz niedoli i usiadł obok niego. – On jest walnięty czy na serio gada? – szepnął do mnie, korzystając z tego, że ulicą Koziegobrodu prowadzono teraz tabun koni przy akompaniamencie pokrzykiwań koniuchów.
– Chyba na serio – mruknąłem. – Czyli walnięty.
Mój towarzysz podniósł się i zerknął przez okno.
– Piękne – mruknął. – Do Stefanowej konnicy, zaraza. To co? – Ukucnął i spojrzał przenikliwie na krasnoluda. – Jak sobie umyśliłeś tę ucieczkę? Tunel chcesz kopać? Przez ścianę się przebijać? Kraty sobie podaruj, bo mocno, juchy, zamocowali.
– Ucieczkę? – Krasnolud spojrzał na niego z niedowierzaniem. – Ale gdzie tam, chłopie. Ja mam, proszę ciebie, immunitet!
– Co? – Mężczyzna poderwał się z miejsca. – Co masz? Jaki, kurwa, impugnitet? Teraz mówisz? Jak to się przenosi? Tak jak trąd czy od smarkania?
Spojrzał na mnie z paniką w oczach i odskoczył.
– Dotykałeś go? Jasne, że go dotykałeś, przecież się z nim biłeś! Na Dolę, już po mnie, już po mnie!
Mamrocząc i biadoląc, wtulił się w kąt chaty, gdzie zaczął otrzepywać sobie ubranie i trzeć dłońmi o bielone ściany. Przyglądaliśmy mu się z krasnoludem z rozbawieniem i politowaniem.
– Immunitet – powiedziałem powoli – to słowo oznaczające nietykalność. Serio? – To ostatnie słowo skierowałem do krasnoluda, który westchnął ciężko, poprawił kubrak i załomotał do drzwi.
– Z waszym dowódcą chcę się widzieć! – ryknął, aż z sufitu posypały się paprochy. – I to natychmiast!
Przed wyruszeniem w drogę
Copyright © by Marcin Mortka 2022
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo SQN 2022
Redakcja – Joanna Mika
Korekta – Magdalena Świerczek-Gryboś, Anna Strożek
Skład i łamanie – Natalia Patorska
Okładka – Paweł Szczepanik / BookOne.pl
Ilustracja na okładce – Piotr Sokołowski
All rights reserved. Wszelkie prawa zastrzeżone.
Książka ani żadna jej część nie może być przedrukowywana ani w jakikolwiek inny sposób reprodukowana czy powielana mechanicznie, fotooptycznie, zapisywana elektronicznie lub magnetycznie, ani odczytywana w środkach publicznego przekazu bez pisemnej zgody wydawcy.
Drogi Czytelniku,
niniejsza książka jest owocem pracy m.in. autora, zespołu redakcyjnego i grafików.
Prosimy, abyś uszanował ich zaangażowanie, wysiłek i czas. Nie udostępniaj jej innym, również w postaci e-booka, a cytując fragmenty, nie zmieniaj ich treści. Podawaj źródło ich pochodzenia oraz, w wypadku książek obcych, także nazwisko tłumacza.
Dziękujemy!
Ekipa Wydawnictwa SQN
Wydanie I, Kraków 2022
ISBN mobi: 9788382104448
ISBN epub: 9788382104455
Wydawnictwo SQN pragnie podziękować wszystkim, którzy wnieśli swój czas, energię i zaangażowanie w przygotowanie niniejszej książki:
Produkcja: Kamil Misiek, Joanna Pelc, Joanna Mika, Dagmara Kolasa, Grzegorz Krzymianowski, Natalia Patorska
Design i grafika: Paweł Szczepanik, Marcin Karaś, Agnieszka Jednaka
Promocja: Piotr Stokłosa, Aldona Liszka, Szymon Gagatek, Łukasz Szreniawa, Aleksandra Parzyszek, Karolina Prewysz-Kwinto
Sprzedaż: Tomasz Nowiński, Patrycja Talaga
E-commerce: Tomasz Wójcik, Szymon Hagno, Marta Tabiś, Paweł Kasprowicz, Marcin Mendelski
Administracja: Klaudia Sater, Monika Kuzko
Finanse: Karolina Żak, Honorata Nicpoń
Zarząd: Przemysław Romański, Łukasz Kuśnierz, Michał Rędziak
www.wsqn.pl
www.sqnstore.pl
www.labotiga.pl