Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kulisy pracy pierwszej generacji profilerów kryminalnych.
Jaki jest przepis na mordercę? Co kryje umysł zbrodniarza? Co skłania kogoś do zabijania? I jak możemy go powstrzymać?
Poznajcie fascynujące kulisy pracy pierwszej generacji profilerów kryminalnych.
Pionierskie badania pielęgniarki Ann Wolbert Burgess dotyczące napaści na tle seksualnym przyciągnęły uwagę FBI i sprawiły, że od końca lat siedemdziesiątych XX w. Burgess przez dwie dekady współpracowała z rozwijającą się w Akademii FBI Jednostką Nauk Behawioralnych.
„Mindhunters” identyfikowali i śledzili najbrutalniejszych wówczas amerykańskich przestępców, takich jak Ed Kemper, Dennis Rader, Henry Louis Wallace czy Jon Barry Simonis.
Ann Burgess, jedna z pierwszych kobiet w zmaskulinizowanym środowisku FBI, szkoliła i wspomagała śledczych w zakresie badania, profilowania i chwytania seryjnych morderców. Jej priorytetem było przy tym powstrzymanie kolejnych zabójstw. W tej świetnie napisanej i bardzo osobistej książce przenosi czytelników w sam środek trudnych dochodzeń, przedstawiając niepublikowane zeznania sprawców i opisy miejsc zbrodni. Barwnie ukazuje ciekawą epokę i swoją drogę do rozszyfrowania osobowości przestępczej.
„Profilowanie, zbrodnie, ofiary… Kto sądzi, że prawda nie jest fascynująca, musi sięgnąć po tę nieodkładalną książkę. Rzeczywistość jest tu ciekawsza od fikcji. Polecam!”
Max Czornyj, autor popularnych thrillerów o komisarz Lizie Langer i profilerze Oreście Rembercie
„Ann Burgess nauczyła nas, jak wykorzystać chaos w umysłach seryjnych morderców i pomagała rozszyfrować to, co wydawało się nie do odszyfrowania.” John E. Douglas, były profiler kryminalny FBI, autor bestsellera „Mindhunter”
„Tysiące śledczych na całym świecie codziennie wykorzystują w pracy badania i odkrycia doktor Ann Burgess, jednak po raz pierwszy dostajemy do ręki fascynującą i często bolesną opowieść o tym, co kryje się za faktami i liczbami. Pasjonująca książka!”
Sarah Cailean, behawiorystka kryminalna
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 416
Pamięci
Roberta Kennetha Resslera
Roberta Roya Hazelwooda
Lyndy Lytle Holmstrom
NOTA ODAUTORSKA
Ostrzeżenie dotyczące zawartości książki: przemoc, morderstwa, porwania, napaści o podłożu seksualnym, przemoc domowa (również wobec dzieci i zwierząt), seksizm / mizoginia, rasizm, zdrowie psychiczne.
Niniejsza książka jest zapisem mojej pracy obejmującej kontakty z przedstawicielami wymiaru sprawiedliwości, ofiarami drastycznych przestępstw oraz brutalnymi przestępcami. Rozmowy zrelacjonowałam na podstawie nagrań i zapisów, a jeśli te źródła były niedostępne, odtworzyłam ich treść na podstawie dokumentacji kontekstowej i własnych wspomnień.
Niektóre opisy są bardzo plastyczne, ale nie próbowałam ich celowo ubarwiać ani nadawać im sensacyjnego wydźwięku. Z rozmysłem starałam się dochować wierności faktom i nie bagatelizować prawdziwej natury zbrodni ani powodowanych przez nią urazów. Mam szczerą nadzieję, że ta książka nie pozwoli nam zapomnieć o ofiarach i pomoże upamiętnić oraz uhonorować tych, których historie przedstawiono na kolejnych stronach.
Wprowadzenie
WSZYSTKO ZACZYNA SIĘ OD TESTU
Uważnie oglądałam zdjęcia rozłożone przede mną na stole. Podzielono je na trzy zestawy, a każdy z nich stanowił typowy zbiór fotografii zrobionych z daleka, z bliska i ze średniej odległości. W pierwszym zestawie opatrzonym etykietą „Danny 9.21” sportretowano idylliczną scenerię spokojnej wsi w stanie Nebraska. Niewinny pejzaż był jedynie kontekstem, bo uwaga fotografa skupiała się tak naprawdę na ukrytym w krajobrazie drobnym ciele, częściowo zasłoniętym wysoką trawą rosnącą przy nieutwardzonej drodze. Większy niepokój budziły zdjęcia zrobione ze średniej odległości. Przedstawiały zwłoki ofiary płci męskiej, chłopca, może już nawet nastolatka, wygiętego do tyłu w nienaturalnej pozie. Nogi w kostkach i ręce w nadgarstkach miał związane liną i był całkiem nagi, jeśli nie liczyć granatowych majtek. Zdjęcia zrobione z bliska prezentowały szczegółowo okaleczone ciało chłopca: mostek podziurawiony chaotycznie zadawanymi ranami kłutymi, głęboką ranę szarpaną na karku, splątane włosy zmatowione kurzem i zaschłą krwią. Wszędzie latały muchy.
Gdy odłożyłam zdjęcia na stół i wzięłam do ręki następny stosik oznaczony etykietą „Christopher 12.5”, ogarnęło mnie poczucie déjà vu. Zdjęcia zrobione zaledwie dzień wcześniej unaoczniały ciągłość schematu, przedstawiały bowiem drugą ofiarę płci męskiej nieróżniącą się wiekiem ani wyglądem od poprzedniej. Ciało znaleziono na równie zapadłej prowincji w stanie Nebraska. Podobieństwa były uderzające, tylko że w tym zestawie jesień ustąpiła zimie i na zdjęciach ze średniej odległości widać było cienką warstewkę śniegu pokrywającą bladą skórę chłopca. Było go dość, by przykrył rany i rysy twarzy, przez co dziecko przypominało manekin. Zbliżenia pokazywały kałuże zamarzniętej krwi wykreślające kontur głowy i brzucha ofiary. Dwa zdjęcia z sekcji zwłok – bardzo ostre, zrobione w jasnym świetle – przedstawiały ułożone na prosektoryjnym stole ciało. Widok mroził krew w żyłach. Na pierwszym zdjęciu widać było głębokie cięcie na karku ofiary, może dziesięć centymetrów od prawego ucha; wciśnięty w nie nóż przeciągnięto w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara aż do miejsca poniżej brody. Na drugim zdjęciu widniały rany szarpane brzucha i klatki piersiowej. Nie sposób było ocenić, czy przypadkowe, czy może mające jakieś znaczenie.
Głęboko wciągnęłam powietrze, by w ten grudniowy poranek pozbierać myśli. Był początek lat osiemdziesiątych, a ja stałam obok pięciu agentów FBI w dużej podziemnej sali konferencyjnej, nazywanej schronem przeciwlotniczym, która mieściła się w samym sercu Akademii FBI w Quantico w stanie Wirginia. Na ścianach nie było żadnych obrazów, żadnych telefonów, niczego, co odwracałoby uwagę. Jedyne istniejące okienko było małym kwadratem zbrojonego szkła wychodzącym na puste gabinety i opustoszały korytarz. Mało kto zapuszczał się w te rejony Quantico. Należały do Jednostki Nauk Behawioralnych (Behavioral Science Unit, BSU), a odosobnienie tych pomieszczeń codziennie przypominało nam o kontrowersyjnej naturze naszej pracy. Ścigaliśmy seryjnych morderców. Naszym zadaniem było rozpracowywanie ich, rozgryzanie kierującej nimi logiki i wynajdowanie sposobów na to, by jak najszybciej ich złapać. Stosowaliśmy nowatorską technikę zwaną profilowaniem kryminalnym, do której w tamtym okresie nasi koledzy z Biura odnosili się w najlepszym razie sceptycznie, w najgorszym zaś pogardliwie. Krytyka jednak nie miała znaczenia, liczyły się tylko efekty. Byliśmy zdecydowani dowieść skuteczności naszego podejścia.
To właśnie profilowanie kryminalne było powodem, dla którego wszyscy zgromadziliśmy się w ten zimowy poranek. Agent specjalny Robert Ressler pracował nad pilną sprawą z Nebraski i dzień wcześniej wysłał faks z jej krótkim opisem do wszystkich członków naszego małego zespołu działającego w ramach BSU. Zamówił salę konferencyjną, w której jeszcze przed świtem wszystko było gotowe na nasze przybycie – teraz czekaliśmy na samego Resslera. Pod jego nieobecność zaczęliśmy przeglądać dokumentację rozłożoną przed nami na ogromnym stole. Były tam akta sprawy, raporty z autopsji, zeznania świadków, portrety pamięciowe, listy podejrzanych i zestawy zdjęć, które trzymałam właśnie w rękach. Wszystko razem było przerażające, a zarazem imponujące.
Tak to w każdym razie odbierałam, bo choć od kilku miesięcy należałam do zespołu BSU i odgrywałam istotną rolę w opracowywaniu najważniejszych metod profilowania kryminalnego, agenci trzymali mnie na dystans. Nie wiedzieli, jak mnie traktować. Ściągnięto mnie do BSU jako specjalistkę w dziedzinie wiktymologii i brutalnych przestępstw o podłożu seksualnym. Budziło to szacunek agentów, ale nadal uważali mnie za kogoś z zewnątrz, enigmę, zasób, po który można sięgnąć w sytuacji podbramkowej. Może i byłam specjalistką, ale nie byłam agentką. Dlatego ta poranna sesja była tak ważna: pierwsza nierozwiązana sprawa, do której mnie zaproszono. Sprawdzian, czy umiem pracować z agentami jako osoba z wewnątrz. Z mojej perspektywy test już się zaczął.
Pewną rolę odgrywały też inne czynniki. Nie dość, że była to pierwsza sprawa, w której rozwiązywaniu uczestniczyłam jako członek zespołu, to jeszcze byłam jedyną kobietą w BSU i jedną z zaledwie garstki w zmaskulinizowanym Quantico. Czułam na sobie taksujące spojrzenia i skłamałabym, gdybym powiedziała, że to mi od czasu do czasu nie ciążyło. Chciałam jednak wykorzystać swoją szansę. Zajrzałam za kulisy jednej z najbardziej hermetycznych agencji świata, a teraz byłam gotowa zająć w jej szeregach odpowiednie miejsce.
To wszystko było w sumie dość proste. Z chwilą przestąpienia progu Biura zaczynali ludzi nieustannie musztrować, by sprawdzić, kiedy ktoś pęknie. Zatrudniali ze względu na umiejętności i uzdolnienia, ale oceniali przez pryzmat uchybień i niedociągnięć. Tak funkcjonowała ta organizacja. Technika oceny pracowników miarą prawdopodobieństwa poniesienia przez nich porażki była prymitywna i bezlitosna, niemniej okazywała się skuteczna. Ci, którzy mimo ogromnej presji z sukcesem przechodzili kolejne próby, dostępowali inicjacji. Stawali się nieodzowni. Dostawali swoją rolę i oczekiwano, że ich występ przebiegnie śpiewająco. Tak było w przypadku pięciu agentów stojących tamtego ranka obok mnie – i ja również nie marzyłam o niczym innym.
Odcięłam się od wymienianych półgłosem uwag i spekulacji, zebrałam myśli i skupiłam się na kolejnych zestawach zdjęć. Wiedziałam, że każdy z nich zawiera szczegóły i wskazówki mogące przyczynić się do rozwiązania sprawy lub – jeśli te pozostaną niedostrzeżone – pogrzebania jej na wieki. Miałam odpowiedzi przed nosem, musiałam je tylko znaleźć.
– Hej, Ann. Jak się miewasz?
Na dźwięk tego głosu aż się wzdrygnęłam. Odłożyłam wszystkie zdjęcia poza jednym i odwróciłam się, by sprawdzić, kto zadał pytanie. Na moją odpowiedź czekał agent John Douglas.
– Dziękuję, dobrze – odparłam. – Niemniej kimkolwiek jest ten gość, nabiera pewności siebie. Popatrz na te rany szarpane. – Wręczyłam Douglasowi fotografię klatki piersiowej drugiej ofiary. – Nie zadaje już ciosów na oślep. Działa rozważniej. Z rozmysłem.
Douglas skinął głową.
Wiedziałam, że nie interesuje go ani zdjęcie, ani to, czego się na nim dopatrzyłam. Sprawdzał, czy uniosę tę sprawę ze wszystkimi jej makabrycznymi szczegółami. Złapałam go na tym już wcześniej. Podobnie jak całe Biuro nieustannie weryfikował swoich współpracowników pod kątem ich słabości – i wcale się z tym nie krył. Jednym z jego ulubionych testów była ludzka czaszka, którą trzymał wyeksponowaną na biurku. Jeśli ktoś po wejściu nie umiał spojrzeć wprost na nią, oblewał. Jedyną metodą zdania testu było zauważenie czaszki i przejście nad nią do porządku dziennego, jakby jej obecność nie była niczym niezwykłym czy niepokojącym.
Zdałam test czaszki i całą serię innych sprawdzianów. Co więcej, zanim tamtego ranka stanęliśmy w schronie, sprawdziłam się wystarczająco wiele razy, by otrzymać oficjalny list z wyrazami uznania od zastępcy dyrektora FBI Jamesa D. McKenziego, który formalnie powitał mnie w BSU. A jednak mimo iż Biuro podjęło bezprecedensową decyzję, wtajemniczając w swoje działania kobietę i outsiderkę, agenci jeszcze się do mnie nie przekonali. Potrzebowali dowodu na to, że przemoc w swej najbrutalniejszej postaci nie robi na mnie wrażenia.
Gdybym zdała ten ostateczny test, mogłabym u boku Douglasa i Resslera podjąć pracę przy tajnym projekcie, którym nieformalnie zajmowali się od miesięcy. Byli autorami szalenie interesującej koncepcji podważającej dotychczasowe metody śledcze. Przez dziesięciolecia wymiar sprawiedliwości lekceważył część spraw jako dzieło szaleńców wymykające się racjonalnej analizie. Douglas i Ressler rozumowali inaczej. Nabrali przekonania, że dzięki rozmowom z osadzonymi mordercami dowiedzą się, co nimi kierowało. Uzyskają w ten sposób wgląd w zachowania przestępcze i pomogą śledczym czytać między wierszami, obracając psychologię przestępców przeciwko nim samym. Biuro dostrzegło potencjał tej koncepcji i dało Douglasowi i Resslerowi zielone światło. Niezgłoszone wcześniej wywiady z seryjnymi mordercami włączono do oficjalnych badań FBI dotyczących psychologii przestępców, jednak ani Douglas, ani Ressler nie mieli wykształcenia psychologicznego. Potrzebowali pomocy, by uporządkować metody gromadzenia danych i zrozumieć, co faktycznie odkryli. I na tym właśnie polegała moja rola.
Jako uznana specjalistka w dziedzinie psychiatrii, która zdążyła zrobić doktorat, rozumiałam psychologię osób zaburzonych i wiedziałam, jakie podjąć kroki, by zestandaryzować nieuporządkowane dane jakościowe. Od lat pracowałam ze straumatyzowanymi ofiarami gwałtów, miałam więc doświadczenie w radzeniu sobie z nieopisaną brutalnością, z jaką mieliśmy się zmagać w kolejnych dniach. Wiedziałam też, jaka jest stawka. Jak przemożny wpływ na całe społeczeństwo może wywrzeć nasza praca. Niezliczonym ofiarom mogliśmy oszczędzić potwornych traum, z jakimi mierzyły się moje byłe pacjentki. To mógł być przełom w pojmowaniu psychologii morderców, bezprecedensowa rewolucja w walce z przestępczością. Moim zadaniem było dopilnować, by tak właśnie się stało.
1
ZEW FBI
Jako doktorantka zgłębiająca zagadnienia opieki nad chorymi psychicznie miałam sporą wprawę w analizowaniu ciemnej strony ludzkiej natury. Fascynował mnie ludzki umysł, jego funkcjonowanie i zaburzenia mogące prowadzić do zachowań skrajnych. Sęk w tym, że w latach siedemdziesiątych, erze nieskrywanego seksizmu stanowiącego osnowę kultury, mężczyźni na kierowniczych stanowiskach zbywali moje zainteresowania, określając je jako „fazę”, „nowinkę” lub, co było najgorsze, jako „słodkie”. W tamtej epoce kobiety zainteresowane opieką nad chorymi miały się mieścić w stereotypie „siostry”: laleczki w wykrochmalonym fartuchu, nieskazitelnym czepku i śnieżnobiałych podkolanówkach. Naszą wartość mierzono niezawodnością wykonywania poleceń lekarza, a nie naszym własnym wkładem. Nie umiałam tak funkcjonować i chciałam coś zmienić. Co więcej, zamierzałam to zrobić na własnych zasadach, nie zważając na anachroniczne oczekiwania kierowane od dawna pod adresem kobiet.
Nie należałam do osób idących na łatwiznę. Abstrahując od barier kulturowych, musiałam pogodzić się z tym, że pielęgniarstwo psychiatryczne było koncepcją szerzej nieznaną. Jako wyodrębniona dziedzina weszło do kanonu formalnej edukacji pielęgniarskiej w 1955 roku wskutek zakończenia II wojny światowej i wzrostu zapotrzebowania na wykwalifikowanych specjalistów, którzy objęliby opieką weteranów zmagających się z problemami psychicznymi. Zważywszy na to, że pielęgniarstwo jako kierunek studiów pozwoliło uzyskiwać tytuły naukowe zaledwie kilka lat wcześniej, nim sama zrobiłam dyplom, byłam jedną z nielicznych specjalistek w słabo poznanej dziedzinie, rozbitkiem na niezbadanym lądzie.
Pierwsza sposobność pomocy pacjentom z zaburzeniami psychicznymi nadarzyła się wówczas, gdy w ramach pracy dyplomowej byłam zatrudniona w szpitalu stanowym Spring Grove w stanie Maryland. To był duży ośrodek, lecz oddziały psychiatryczne były stanowczo przepełnione i niedofinansowane, więc zapewniono mi swobodę pracy z „pacjentami, którym we własnej ocenie mogłam najszybciej pomóc”. Z początku najbardziej pociągały mnie chore psychicznie pacjentki. Szybko zrozumiałam, że większość tych kobiet nie urodziła się z zaburzeniami psychicznymi, nie rozwinęły się one również w okresie dojrzewania. Wspólnym mianownikiem był gwałt. Te kobiety zaatakowano, po czym padły ofiarą stygmatyzacji i zostały zmuszone samodzielnie radzić sobie z traumą okrutnych doświadczeń. Mogły zachować milczenie albo ryzykować, że zostaną obciążone winą za sprowokowanie brutalnej napaści. Nie umiały unieść ciężaru, który coraz mocniej je przygniatał, aż wreszcie kompletnie załamane lądowały w psychiatryku.
Moją szczególną uwagę zwróciła jedna z nich. Nazywała się Maria i miała dwadzieścia parę lat. Mąż rozwiódł się z nią tuż po tym, jak została zgwałcona. Gdy ją poznałam, całymi dniami krążyła po długich, wyłożonych drewnem szpitalnych korytarzach, zacierając ręce i coś do siebie mamrocząc. Od niezliczonych kroków pacjentów szerokie sosnowe deski wyblakły, przybierając gdzieniegdzie niebieskawy odcień. Chodziłam obok niej, okazując wsparcie i licząc na to, że wreszcie się przede mną otworzy. Trwało to kilka tygodni, chodziła coraz szybciej i coraz bardziej musiałam się sprężać, żeby dotrzymać jej kroku, aż wreszcie któregoś dnia nachyliłam się, chcąc usłyszeć, co też ona właściwie mamrocze. Spojrzała wprost na mnie i kipiąc jak czajnik, wyrzuciła z siebie:
– Przestań za mną łazić, cholerna ruda wiedźmo!
Wrosłam w ziemię. Bo nagle do mnie dotarło. Aż dotąd nie przyszło mi na myśl, że dwie osoby mogą tak różnie interpretować wydarzenia, każda z radykalnie odmienną wizją świata. Sądziłam, że moje towarzystwo jest dla niej pociechą, tymczasem moja bliskość i niezmordowany upór okazały się przejawem agresji. Zrozumiałam, że ta dynamika, tyle że znacznie bardziej nasilona, jest najistotniejszym elementem interakcji naznaczonych przemocą. Tak bardzo skoncentrowałam się na przeżyciach ofiary, że nie wzięłam pod uwagę napastnika. Odsunęłam go na margines jako osobę okrutną, dominującą lub zwyczajnie chorą. Dotarło do mnie, że jeśli chcę zrozumieć naturę zbrodni, muszę dostrzec zarówno ofiarę, jak i sprawcę: dwie połówki tej samej historii. Musiałam zrozumieć, dlaczego przestępcy zachowywali się tak, a nie inaczej. Co działo się w ich głowach, gdy dokonywali niewyobrażalnych zbrodni?
Doświadczenie z Marią okazało się w mojej karierze punktem zwrotnym. W kolejnych tygodniach przestawiłam się na pracę z pacjentami oddziału psychiatrycznego, a konkretnie tej jego części, w której przebywali oskarżeni oczekujący na rozpatrzenie ich sprawy przez sąd. Wielu z nich miało na koncie poważne przestępstwa w rodzaju napaści o podłożu seksualnym lub gwałtu, dlatego lekarze nie poświęcali im wiele uwagi, a już na pewno nie rozmawiali z nimi o ich zbrodniach. To tylko przydawało im w moich oczach atrakcyjności. Chciałam wiedzieć, co sprawcy sądzą na temat własnych czynów i ich ofiar i sprawdzić, czy zdołają mnie czegoś nauczyć. Żeby było jasne: nie zamierzałam ich resocjalizować, dostrzegłam natomiast szansę rozwoju raczkującej psychologii kryminalnej, możliwość uzyskania wiedzy, która mogła się okazać pomocna ofiarom. Nie miałam nic do stracenia, zaczęłam się z nimi spotykać. Podczas rozmowy posługiwałam się kwestionariuszem, który pozwalał skupić się na doświadczeniach z okresu dzieciństwa i dorastania, co skłaniało moich rozmówców do zrelacjonowania popełnionych zbrodni własnymi słowami.
Moje zainteresowanie i obrana metoda prowadzenia badań chyba zaskoczyły mężczyzn, z którymi rozmawiałam, bowiem od chwili przyjęcia na oddział traktowani byli jak pariasi. Jednak gdy zaczynali się otwierać – czasem ostrożnie, niekiedy z rozbawieniem, bywało, że agresywnie, gdy jeszcze raz minuta po minucie przeżywali popełnione przestępstwa – zachowywali się do pewnego stopnia podobnie. Wszyscy wpatrywali się we mnie z uwagą, czekając, jak zareaguję na makabryczne szczegóły opisywanych przez nich zbrodni. Chcieli sprawdzić, czy zacznę się wiercić. Sprawiało to wrażenie dziwnej, lecz właściwie uniwersalnej obsesji na punkcie kontroli. U wszystkich zdiagnozowano taką czy inną chorobę psychiczną – schizofrenię, depresję psychotyczną, cokolwiek z katalogu popularnych diagnoz będących użyteczną etykietą stosowaną w odniesieniu do słabo rozumianych schorzeń – jednak byłam przekonana, że w grę wchodzi coś jeszcze. Coś, co warto zgłębić.
Zaintrygowało mnie to. Czułam, że stoję u progu przełomowego odkrycia, które mogłoby wyjaśnić dynamikę relacji łączących ofiary i przestępców. Właśnie czegoś takiego szukałam: pracy, która pozwoliłaby mi coś zmienić. Moi koledzy byli niezainteresowani. Lekceważyli przemoc na tle seksualnym jako nieprzyzwoitą, dotyczącą marginalnej części społeczeństwa lub kwestię kobiecą, której nie należało poruszać. Jakby w żadnym stopniu nie dotyczyła mężczyzn.
Całkowicie rozmijali się z faktami. Gwałt to jedno z czterech najpoważniejszych przestępstw z użyciem przemocy w Stanach Zjednoczonych. Skala problemu była ogromna, bo tylko w 1970 roku zgłoszono 37 990 przypadków, a potęgował ją brak terapii dla ofiar zmagających się z psychicznymi konsekwencjami gwałtu.
– Nie dostrzegacie istoty sprawy – mówiłam za każdym razem, gdy mnie zbywali. – To szansa poznania unikalnego ludzkiego zachowania, którego nikt dotąd nie zbadał. Nieodkryty ląd. Sposobność zrobienia czegoś, co jest jednocześnie ważne i dobre.
Wszyscy odpowiadali tak samo:
– Daj spokój. Warto ryzykować karierę zawodową? Nie chcesz dostać etatu na uczelni?
Nie mieściło mi się to w głowie. Ci specjaliści – z wieloma się przyjaźniłam, z wieloma pracowałam na co dzień i uważałam ich za autorytety w dziedzinie psychiatrii – przyczyniali się do pogłębiania stygmatyzacji, z którą zamierzałam się rozprawić. Nie rozumieli albo nie chcieli zrozumieć. Tak czy inaczej jedynie pogarszali sprawę.
Uzmysłowienie sobie tego miało dla mnie znaczenie przełomowe. Gdy zrozumiałam, że moi koledzy ze szpitala nigdy nie pojmą, jak ogromne znaczenie ma uważne przyjrzenie się tego rodzaju zachowaniom, rzuciłam pracę i weszłam na nową ścieżkę kariery naukowej. Wiedziałam, jak istotna jest terapia indywidualna, moje plany jednak zakładały doprowadzenie do zmiany całego systemu. Oczekiwałam zniesienia barier blokujących ofiarom dostęp do leczenia i wsparcia, na jakie zasługiwały. Metodą osiągnięcia celu było wejście w świat akademicki. Dzięki temu mogłam kontynuować badania nad pełniejszym zrozumieniem psychiki gwałcicieli. Powstały warunki do zmiany kulturowego wzorca, który sprzyjał narastaniu tego rodzaju przestępczości, a także reformy archaicznej mentalności, która uparcie kazała winić ofiarę.
Pacjentki ze szpitala stanowego Spring Grove nauczyły mnie, jak ważne jest postrzeganie ofiary i sprawcy jako dwóch połówek tej samej historii, natomiast pacjenci, co zrozumiałam jakiś czas później, pokazali mi, jak ważny jest aspekt kontroli. To właśnie za sprawą kontroli, czy raczej poczucia jej braku, tak mało kobiet zgłaszało napaść policji lub mówiło o swojej traumie. To dlatego mimo upływu dziesięcioleci nikt nie podważył bezsensownej psychoanalitycznej teorii przemocy seksualnej – powszechnie podzielanego przekonania, że powodem gwałtu jest strój kobiety lub fantazja o byciu gwałconą. Kontrola owocowała stygmatyzacją, stygmatyzacja zaś zmuszała do milczenia. I nikt nie pytał, co o tym wszystkim sądzą ofiary.
Takimi właśnie pobudkami kierowałyśmy się razem z Lyndą Lytle Holmstrom, uruchamiając interdyscyplinarny projekt badawczy koncentrujący się na reakcjach ofiar na gwałt. Lynda była socjolożką, poznałam ją wkrótce po objęciu stanowiska wykładowczyni na Wydziale Pielęgniarstwa Psychiatrycznego Boston College. Celem naszych badań było zrozumienie emocjonalnej traumy będącej konsekwencją przemocy seksualnej – traumy utrzymującej się często dłużej niż urazy fizyczne. Miałyśmy nadzieję, że nasze badania pomogą lekarzom rozpoznawać i diagnozować traumę będącą skutkiem gwałtu, a także zwiększą dostępność pomocy dla ofiar. Oto nasza metoda w praktyce: Gdy oddział ratunkowy Szpitala Miejskiego w Bostonie przyjmował zgwałconą kobietę, dzwoniła do nas pielęgniarka odpowiedzialna za kwalifikowanie przypadków i mogłyśmy od razu porozmawiać z pacjentką. Nasze podejście do prowadzenia badań było jak na tamte czasy niekonwencjonalne. Zamiast wciągnąć do współpracy znaczną liczbę badaczy, którzy bezdusznie analizowaliby ofiary gwałtów, jakby były podzbiorami danych, spotykałyśmy się z pacjentkami na ich warunkach, często w zapewniających względną intymność pokoikach oddziału ratunkowego. Każdą z nich traktowałyśmy indywidualnie. Opowiadały nam swoje historie, my zaś oferowałyśmy im doradztwo kryzysowe; w tym okresie niewiele ofiar mogło liczyć na tak specjalistyczną opiekę. Wymiana była barterem – nie płaciłyśmy ofiarom i nie byłyśmy opłacane za nasze usługi – jednak wiedza uzyskiwana przez obie strony była bezcenna. Stosowane przez nas podejście pozwalało nawiązać bliższą relację z ofiarami i nazwać – po raz pierwszy w historii – psychiczny uraz ofiar napaści seksualnej jako zespół stresu pourazowego po gwałcie (ang. rape trauma syndrome). A co najważniejsze: to działało. Ogółem przeprowadziłyśmy wywiady ze stu czterdziestoma sześcioma osobami w wieku od trzech do siedemdziesięciu trzech lat i zgromadziłyśmy dwa tysiące dziewięćset stron notatek, które należało uporządkować, skatalogować, przeanalizować i zinterpretować. Oddałyśmy ofiarom głos.
W 1973 roku opublikowałyśmy nasze odkrycia w „American Journal of Nursing” pod tytułem The Rape Victim in the Emergency Ward (Ofiara gwałtu w szpitalnym oddziale ratunkowym). W 1974 roku w „American Journal of Psychiatry” ukazał się nasz artykuł Rape Trauma Syndrome, który pozwolił nam wyjść poza dziedzinę pielęgniarstwa i dotrzeć do specjalistów zainteresowanych psychiatrią. Jednym z najważniejszych wniosków płynących z naszego badania było odkrycie, że przemoc seksualna wiąże się nie tyle z seksem, ile z potrzebą władzy i kontroli. To nowatorskie pojmowanie sytuacji ofiary odbiło się szerokim echem. Umożliwiło systemową legitymizację traumy ofiar i utorowało drogę ku poprawie ich traktowania przez wymiar sprawiedliwości. Zmusiło system opieki zdrowotnej do reagowania na potrzeby zgwałconych, a sądy do sprawniejszego procedowania spraw o gwałt. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że nasze badanie będzie miało tak dalekosiężne skutki, tymczasem nabrało takiego rozmachu, że wywróciło do góry nogami systemowe wyobrażenia o przemocy seksualnej, a do tego nadało bieg mojej karierze.
Dzięki niemu zainteresowało się mną FBI.
Pod koniec lat siedemdziesiątych FBI odnotowało szybki wzrost liczby przestępstw seksualnych. Analiza nowych trendów i opracowywanie środków zapobiegawczych należały do zadań Biura, więc gdy lokalna policja utonęła w lawinie zgłoszeń, a przemoc na tle seksualnym przybrała rozmiary epidemii, FBI miało znaleźć remedium. Sięgnięto po zwykłą procedurę: przydzielono agentom z Wydziału Szkoleń Akademii FBI zadanie przeszkolenia policji w całym kraju, tak by funkcjonariusze lepiej rozumieli takie przestępstwa i odpowiednio na nie reagowali. Trend uznano za przejściowy, niemniej pojawiły się problemy. Nikt z Akademii FBI nie specjalizował się w przemocy na tle seksualnym. Żaden z agentów nie miał wykształcenia ani wiedzy, które pozwoliłyby mu wypowiadać się na temat molestowania, gwałtów, zabójstw o podłożu seksualnym czy relacji łączących sprawców z ofiarami. Agenci zwyczajnie nie umieli podjąć tych kwestii, a tym bardziej nikogo przeszkolić.
Pracownicy Biura nie mieli wystarczającej wiedzy, lecz aż nazbyt sprecyzowane oczekiwania, więc wysłano uaktualnione polecenie do Wydziału Szkoleń, nie pozostawiając cienia wątpliwości: przemoc na tle seksualnym stanowić będzie od tej pory obowiązkowy element wszystkich kursów. Polecenie dotarło do nowego agenta BSU nazwiskiem Roy Hazelwood, ten zaś wspomniał o temacie nowych szkoleń podczas kursu negocjacji z porywaczami, który prowadził w 1978 roku dla policji Los Angeles; przyznał wówczas, że jego wiedza o gwałtach jest znikoma, i szybko przeszedł do innych kwestii. Zdarzało mu się prześlizgiwać nad rozmaitymi zagadnieniami i dotychczas nie prowokowało to komentarzy, lecz tym razem było inaczej. Pod koniec kursu jedna z policjantek, która w weekendy pracowała jako pielęgniarka na oddziale ratunkowym miejscowego szpitala, podeszła do Hazelwooda i opowiedziała mu o pewnym artykule wyjaśniającym fizyczną i psychiczną naturę przemocy seksualnej. Przyszło jej do głowy, że przedstawione w nim wnioski mogą okazać się użyteczne w sprawach, o których wspomniał. Hazelwood się zainteresował. Pomyślał, że ma szansę uzyskać pełniejszy wgląd w zagadnienie, którego chyba nikt w FBI nie rozumiał. Poprosił policjantkę o szczegóły i tydzień później dostał pocztą kopię artykułu mojego współautorstwa.
Jesienią 1978 roku skupiałam się na wykładach i badaniach. Była połowa września, semestr ledwie się zaczął, a ja pracowałam nad nowym projektem, którego celem było opisanie sytuacji ofiar zawału mięśnia sercowego i psychospołecznego ryzyka związanego z ich powrotem do pracy. Usłyszałam pukanie do drzwi i do gabinetu zajrzała moja asystentka. Ktoś chciał rozmawiać ze mną przez telefon.
– Proszę zapisać, kto to, oddzwonię później – powiedziałam, nie podnosząc głowy. – Jestem teraz bardzo zajęta.
Moja asystentka nie ruszyła się spod drzwi, wyraźnie czułam na sobie jej spojrzenie, wreszcie wyszeptała:
– Myślę, że powinna pani odebrać. To FBI.
Bez wątpienia zdołała wzbudzić moje zainteresowanie. Skinęłam głową, poprosiłam, żeby wyszła, i powoli podniosłam słuchawkę.
– Halo?
W słuchawce rozległ się stanowczy głos człowieka nawykłego do wydawania poleceń.
– Dzień dobry, mówi agent specjalny Roy Hazelwood. Czy rozmawiam z doktor Ann Burgess?
– Tak.
– Czy to pani napisała artykuł zatytułowany Ofiara gwałtu w szpitalnym oddziale ratunkowym?
– Owszem.
– Doskonale. Mam nadzieję, że nie przeszkadzam. Chciałbym porozmawiać z panią o specyfice pani pracy.
Po tej wstępnej prezentacji służbowy ton Hazelwooda nieco złagodniał, a jego wypowiedź nabrała precyzji. Był przyjazny, ale starannie ważył słowa. Mówił długimi, niespiesznymi zdaniami, które zdawały się okrążać wniosek, do którego zmierzał. Z początku nie rozumiałam, co skłoniło go do wyszukania mojego numeru telefonu. Kilka minut zajęło mu wyjaśnienie, jak natknął się na mój artykuł, przez kolejne kilka wyłuszczał powody, dla których zdecydował się zadzwonić.
– Widzi pani, nawet w instytucji dysponującej tak znacznymi zasobami jak FBI zdarza się nam szukać specjalistycznej wiedzy na zewnątrz, gdy próbujemy poszerzyć perspektywę. Mamy kłopot ze zrozumieniem nowych zjawisk związanych z przemocą seksualną, o których wspomniała pani w swoim artykule. Pewnie dlatego, że niewiele osób mówi otwarcie o swoich doświadczeniach. Sęk w tym, że chyba podchodzimy do problemu z niewłaściwej strony. Analizujemy statystyki, które pozwalają nam określić rozmiary zjawiska. Pani udało się zbadać problem od strony ludzi, a mnie interesuje, jak pani to zrobiła. Chciałbym, by przyjechała pani do Quantico z wykładem na temat swoich badań. Myślę, że nasi agenci mogliby zyskać w ten sposób cenną wiedzę o sytuacji ofiar i sprawców przestępstw seksualnych.
Zawahałam się. Do tej pory rozmawiałam o swoich badaniach głównie z pielęgniarkami i personelem ośrodków interwencyjnych – osobami udzielającymi pomocy zgwałconym. Grupy złożone z samych kobiet chłonęły ten temat, bo rozumiały moją pracę i mnie samą. Wiedziały doskonale, dlaczego jako studentka pielęgniarstwa po skończonej zmianie w szpitalu pośpiesznie przechodziłam przez park Boston Common, by zdążyć do akademika przed zmrokiem. Nie musiałam tłumaczyć, jak bardzo się wystraszyłam, gdy któregoś wieczoru z bocznej alejki wyszła grupa nastolatków. Młodzi mężczyźni zaczęli mnie napastować; macali mój czepek, chwycili mnie za ramię. Na szczęście zdołałam się oswobodzić. Nie byłam pewna, czy grupa złożona z samych mężczyzn zareaguje tak samo. Ciekawość wzięła jednak górę.
– Dobrze, agencie Hazelwood – powiedziałam. – Proszę mi przefaksować szczegóły. Chętnie się przekonam, jak FBI szkoli agentów z przestępstw seksualnych.