Przez Chiny w ogniu koronawirusa - Adam Miller - ebook + książka

Przez Chiny w ogniu koronawirusa ebook

Adam Miller

3,0
32,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Co działo się w ogarniętych koronawirusem Chinach podczas szczytu epidemii? Ta przełomowa książka zdziera zasłonę propagandowych doniesień i sensacyjnych nagłówków. Podróżując przez Chiny w pierwszych miesiącach 2020 roku, Adam Miller przemierzył kilka stref klimatycznych tego ogromnego kraju, ramię w ramię z Chińczykami próbując odnaleźć się pośród nabierających tempa wydarzeń. Dzięki unikalnej perspektywie i oryginalnemu ujęciu książka pokazuje Chiny takimi, jakimi nie zobaczymy ich w mediach, a także pomaga zrozumieć, skąd wzięła się i dokąd może nas jeszcze zaprowadzić pandemia SARS-CoV-2. Adam Miller od lat pracuje i podróżuje za granicą. W trakcie epidemii koronawirusa przemierzał Chińską Republikę Ludową.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 232

Oceny
3,0 (4 oceny)
0
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Przez Chiny w ogniu koronawirusa

Copyright © 2020 by Adam Miller (under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Copyright © 2020 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz/ artnovo.pl

Zdjęcie użyte na okładce: © ChonnieArtwork/ Shutterstock

Redakcja: Magdalena Stec

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Iwona Wyrwisz

ISBN: 978-83-66512-55-9

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E - wydanie 2020

31.12.2019

Chińskie władze ujawniają pierwsze przypadki zapalenia płuc o nieznanej przyczynie w mieście Wuhan w środkowych Chinach.

JUŻ TYLKO OCZY

Ten moment, kiedy sobie uświadamiasz, że wszyscy na ciebie patrzą… i cię widzą.

A ty nie widzisz ich.

Z grubych, ciemnych, żylastymi pniami ku mętnemu niebu wyciągniętych liści spadają ciężkie grochy niedawnego deszczu, niknąc pośród plam i kałuż na podważonych węźlastymi korzeniami płytach chodnika. Łan rowerów publicznych chyli się to na jedną, to na drugą stronę, podtrzymywany tylko ciężką pracą rdzewiejących nóżek. Okryty z jednej strony płachtą reklamy herbaty w nowej butelce, z drugiej świecący nagimi świetlówkami przystanek autobusowy zionie pustką.

Z dala dobiega ten dziwny ni to zgrzyt, ni to jęk elektrycznego autobusu, przyspieszasz więc kroku, choć wiesz, że zdążysz, nawet gdyby ten i następny ci uciekł. Wyciągasz kartę, poprawiasz plecak na ramionach, stajesz przy krawężniku, patrzysz w stronę skrzyżowania i czekasz.

Ulica jest mokra i pusta, tak samo jak chodnik i przystanek. Po drugiej stronie, za płotkiem i trawnikiem, na tle przeciwległego przystanku przejeżdża skuter z zamocowanym nad głową kierowcy podłużnym parasolem. Zwykle o tej porze byłoby tu co najmniej kilkoro nastolatków wgapionych w smartfony, w drodze na zakupy, do kina czy herbaciarni.

Ale dziś nie jest „zwykle”.

Autobus zbliża się i zwalnia z oporem. Wsiadasz przednimi drzwiami, zbliżasz kartę do czytnika przy kabinie kierowcy, słyszysz piknięcie, podnosisz wzrok.

Kierowca ma na twarzy maseczkę.

Pasażer na pierwszym siedzeniu ma na twarzy maseczkę.

Pasażerka w głębi ma na twarzy maseczkę, jej dziecko obok ma na twarzy maseczkę.

Pasażer wysiadający z autobusu ma na twarzy maseczkę.

Ich oczy patrzą na ciebie – i cię widzą, bo ty maseczki nie masz.

Autobus rusza. Przechodzisz w głąb i przez domykające się drzwi widzisz, że wysiadający właśnie pasażer to twój znajomy, z którym czasem zamieniasz parę słów pod gołym niebem czy gdzieś na schodach albo w korytarzach. On ma maseczkę. On wie. A ty?

Padasz z impetem na krawędź plastikowego fotela, ściągasz plecak, kładziesz go sobie na kolana i pod tym dziwnie krzepiącym ciężarem patrzysz przez okno. Drzewa, kałuże, paczkomaty, skrzyżowanie, samochód jeden, drugi, wreszcie centrum handlowe i kilkoro ludzi zmierzających w różnych kierunkach.

Wszyscy mają już tylko oczy.

Dotykasz ust zwiniętymi w rulon palcami prawej dłoni, jak gdyby mogło to coś dać. „Czy już jest nakaz? – pytasz w myślach nie wiadomo kogo. – Czy tylko zalecenie?” Trzeba było trzymać rękę na pulsie, a nie żyć w swoim świecie. Trzeba było poświęcać uwagę, a nie się odłączać. Odstresowanie dobra rzecz, ale czasem warto jednak choć trochę się podenerwować tym, czym epatują media.

Wyciągasz smartfon, żeby poszukać jakiegoś info, gdy nagle przypominasz sobie, że pośród rzeczy rozłożonych wczoraj na łóżku była przecież paczka dziesięciu maseczek, prawda? Kupiona nie wiedzieć kiedy, przeleżała w szufladzie i gdy przyszła pora spakować plecak na miesięczną podróż, ta paczka uruchomiła w twoim mózgu jakieś skojarzenie: coś zaczyna się dziać, coś, co nie dba o twoje przyzwyczajenia ani plany wyjazdowe. Coś, co wymaga jednocześnie patrzenia na świat i odgrodzenia się odeń. Jak szyba. Jak maseczka.

Już chcesz otwierać plecak, ale akurat wtedy autobus zaczyna zwalniać, by zatrzymać się na przystanku przy stacji metra, i wysiadasz, czując się zupełnie inaczej niż przy wsiadaniu, zaledwie kilkanaście minut wcześniej. Coś zmieniło się w całym wyobrażeniu świata, jaki miał cię czekać podczas tej planowanej od dawna wyprawy. Świat otóż pękł – a ty dopiero teraz zauważasz tę rysę. Tę szczelinę. I wiesz, że byle paczką masek tego nie skleisz, lecz i tak rzucasz plecak na chodnik, otwierasz, sięgasz do środka i szukasz maseczek.

Tu? Tu obok? Może tam?

Nie, nie i nie.

Czy te maseczki na pewno leżały wczoraj na łóżku? Czy może raczej przemknęły przez twoją zaaferowaną świadomość, dostrzeżone kątem oka w otwartej na moment szufladzie, i zaraz potem wróciły w cień? Czy w ogóle istniały? Na opakowaniu była taka niby-szykowna pielęgniarka, z oczami, tylko oczami. Co do tego nie masz wątpliwości, prawda?

Świetny moment, żeby zacząć się denerwować. Wszyscy mają maseczki, ty nie. Pociąg odjeżdża za dwie godziny, powrót do mieszkania, a potem znów do metra to pół godziny jak nic, tyle samo do sklepu, jeśli w ogóle jeszcze mają maseczki, w metrze trzeba się przesiąść, ten dworzec to czasochłonny labirynt, musisz odebrać bilet, nie wiadomo, jakie będą kolejki, w końcu są ferie, później trzeba przejść przez kontrolę bezpieczeństwa, jeśli ten pociąg ci przepadnie, kto wie, kiedy będzie następny, zarezerwowanie biletu zajęło ci kilka tygodni, co cię naszło, żeby nie brać tych maseczek, co cię naszło w ogóle, żeby mimo wszystko wyruszyć na tę wyprawę, przecież Zaraza atakuje, tyle czasu mówili, że nie przenosi się z człowieka na człowieka, ale niedawno powiedzieli, że jednak się przenosi, nawet do ciebie to dotarło, więc co?

Na kark spadają ci pierwsze ciężkie krople deszczu. Przestajesz grzebać w plecaku, prostujesz się, patrzysz na krzepkie, harde, splecione ze zdrewniałych lian pnie po drugiej stronie ulicy i uśmiechasz się do siebie. Świetny początek wyprawy, myślisz. Nie, wcale nie ironicznie. Szczerze. Przecież te właśnie rzeczy najdłużej się pamięta.

Wstajesz, zarzucasz plecak na ramię i energicznym, pewnym siebie krokiem idziesz do stacji metra. Maski najwyżej kupi się później. Co ma być, to będzie. Nie takie przygody już były. Dasz radę, bo jak nie ty, to kto?

Stacja metra wita cię długimi kolorowymi korytarzami. Z góry wiesz, co usłyszysz, ale i tak zagadujesz sprzedawcę sklepiku z napojami i przekąskami, czy ma maseczki. Przy bramce bezpieczeństwa kładziesz plecak na taśmociąg skanera i przez chwilę kłuje cię w sercu obawa, że młodziutka strażniczka tylko z oczami każe ci założyć maseczkę. Ale nie – omiata cię jedynie skanerem ręcznym i każe przechodzić. Potem znów ukłucie, bo młodziutki strażnik przy komputerze daje znak drugiemu, który każe ci pokazać, jakie płyny masz w plecaku. Wyciągasz z bocznej kieszeni na wpół opróżnioną butelkę soku. Okej, możesz iść dalej.

Idziesz więc i dopiero teraz uświadamiasz sobie, jak niewielu jest tu pasażerów. Nie poznajesz tej stacji, nie poznajesz miasta. Co to się porobiło w ciągu zaledwie kilku ostatnich dni? A potem myślisz: co się porobi w ciągu kilku następnych?

Jakieś drgnienie zwątpienia przemyka w tyle twojej świadomości, ale ucicha, gdy po przyłożeniu karty bramka na wejściu do metra otwiera się z dobrze ci znanym piknięciem. Nie ma już odwrotu. To znaczy jest, zawsze jest. Ale przesz dalej. Ruchomymi schodami zjeżdżasz w podziemną głębię, gdzie za szklaną ścianą oddzielającą pusty peron od niewidocznych torów rozbłyskają światła nadjeżdżającego składu. Przemyka, zwalniając, jednym, drugim, trzecim wagonem, i dostrzegasz pojedynczych pasażerów. A więc, o dziwo, będzie można usiąść.

Rozsuwają się szklane drzwi peronu, otwierają się metalowe drzwi wagonu i wchodzisz, siadasz, rozglądasz się wokół siebie.

Każdemu z nielicznych pasażerów widać już tylko oczy.

Znów to zwątpienie, znów obawa, a potem jakaś dziwna radość. Coś się dzieje, myślisz, coś nowego, mocnego. To będzie ostra wyprawa.

Parę przystanków dalej przesiadasz się na drugą linię, prowadzącą bezpośrednio do dworca. Tu też można usiąść, pasażerów jest jednak więcej. Nie wszystkim widać tylko oczy – niektórym widać nosy i podbródki. Ale maseczki, choć zsunięte, tkwią na twarzach współpasażerów. Jako jedyny wyjątek pośród tłumu czujesz się nieswojo i swojo zarazem. Można się było do tego od dawna przyzwyczaić z racji samych rysów twarzy, ale teraz te rysy są na widoku jak nigdy wcześniej.

Gdyby działo się to dziesięć lat temu, wiele z tych oczu gapiłoby się na ciebie, nie mając nic innego do roboty. Ale dzieje się to teraz, więc prawie wszyscy wzrok mają utkwiony w ekranach smartfonów. Jazda do dworca jest długa i dobrze byłoby jakoś ją spożytkować, robisz więc to samo. Paru znajomym wysyłasz info o tutejszej sytuacji maseczkowej i pytasz, co u nich. To samo. To samo. To samo wszędzie. Tu i ówdzie są już nakazy, gdzie indziej ponoć jeszcze tylko zalecenia. Sytuacja jest jednak dynamiczna, różni różnie mówią, uważaj tam na siebie, wzajemnie.

Od czasu do czasu podnosisz wzrok, szukając towarzyszy niedoli. Na próżno, choć przystanki przemykają jeden za drugim, a pasażerowie odpływają i przypływają. Wreszcie, tuż przed ostatnim przystankiem, pośród zakrytych lub okolonych maseczkami twarzy dostrzegasz twarz nagą. To jakiś dziadek, ze zmarszczonym obliczem pod siwą czupryną. Złapawszy się uchwytu, stoi niewzruszony niczym posąg, jak gdyby to wszystko nie miało dlań żadnego znaczenia.

Może i nie ma. Może odstresowuje się we własnym świecie. A może nie udało mu się dostać maseczki i nadrabia miną.

Wysiadasz na stacji przy dworcu. Patrzysz na zegarek: czas masz dobry, ale wszystko zależy od kolejki przy kasie. Bilet jest zarezerwowany, lecz nie możesz jak miejscowi odebrać go w automacie ani posłużyć się samym dowodem tożsamości. Drałujesz więc z coraz cięższym plecakiem ku kasom.

Kolejka jest do wytrzymania. Przygotowujesz na smartfonie numer rezerwacji, wyciągasz paszport i stoisz, przesuwając się o krok czy dwa co mniej więcej minutę. Oczy, oczy, oczy, sporadycznie nosy, jakiś podbródek. Toboły, walizki, siatki z zapasem zupek błyskawicznych na całą długą drogę. Jedno, drugie, trzecie spojrzenie – tak bez maseczki? – szybko odwracany wzrok. Docierasz wreszcie do okienka, podajesz paszport i smartfon, czekasz, aż zamaskowana pani w mundurku wydrukuje ci bilet. A kiedy po chwili odbierasz błękitny prostokącik, pani pokazuje na twarz i mówi, że aby wsiąść do pociągu, musisz mieć maseczkę.

No tak. W końcu musiało do tego dojść.

Odchodzisz od kasy z plecakiem jakoś strasznie niewygodnym i irytującym. Kierujesz się na placyk przed kasami, gdzie na murkach siedzą podróżni i palą papierosy. Zrzucasz plecak na beton i zaczynasz metodyczną penetrację. Klapa, góra, dół. Kieszenie wewnętrzne, kieszenie zewnętrze. Spakowane na zimniejszą aurę ubrania. Torba z różnościami. Balansujesz tym wszystkim tak, by nic nie spadło na zaplamiony lepiej nie wiedzieć czym beton, a jednocześnie by nic ci nie umknęło.

Ale najważniejsze jednak umyka: opakowania dziesięciu maseczek medycznych z szykowną zamaskowaną panią na zdjęciu jako „propozycją podania” po prostu nie ma.

Patrzysz na zegarek. Jeszcze jest czas, by oddać bilet – przynajmniej dostaniesz część kasy z powrotem – albo poszukać sklepu i liczyć na cud.

Postanawiasz liczyć na cud.

Na chybcika pakujesz plecak i ruszasz do pierwszego sklepu w zasięgu wzroku. Nic. Skręcasz do następnego. Nic. I do kolejnego. Napoje, gotowane jajka, ciastka, pakowane próżniowo kurze łapki, papierosy, powerbanki, orzeszki ziemne – wszędzie zza masek pod oczami dobiega ta sama odpowiedź. Oddalasz się coraz bardziej od dworca, mając świadomość, że czas nie pójdzie ci na rękę, że jeszcze musisz przejść przez kontrolę dokumentów i bezpieczeństwa oraz dotrzeć do poczekalni, a stamtąd na peron. Teoretycznie wszystko to jest do zrobienia, o ile nie wydarzy się nic nieoczekiwanego, co zajmie więcej czasu, niż można się było spodziewać – coś jak choćby szukanie maseczki dla ochrony przed Zarazą w miejscu, gdzie owa Zaraza zaczęła się właśnie na dobre panoszyć.

Wreszcie się poddajesz… Nie tyle poddajesz, co uświadamiasz sobie, że i tak nic nie wskórasz. Trzeba spróbować czegoś innego.

Przestajesz się zatem rozglądać za szyldami sklepów, a zaczynasz obserwować ludzi. Nie każdy się nada. Jeśli jest coś, czego teraz bardzo nie chcesz, bardziej niż spóźnić się na pociąg, to pytać wszystkich jak leci, czy nie mają na zbyciu maski. Nie, to odpada. Rozglądasz się więc, idąc miarowym krokiem z powrotem ku budynkowi dworca, za odpowiednią osobą, kimś, po kogo oczach poznasz od razu, że poratuje cię w potrzebie.

I znajdujesz.

Ona ma wysoko upięty koński ogon, on pięknie wymodelowany fryz. Ona z torebeczką na lewym ramieniu, on z torbą w prawej dłoni. Oboje w identycznych niebieskich maseczkach, jak prosto spod igły. Trzymają się za ręce i wyglądają na sympatycznych i ogarniętych.

Podchodzisz więc i z uśmiechem na tej swej obnażonej cudzoziemskiej gębie przepraszasz, mówisz, w czym problem, pytasz.

I staje się cud.

Dziewczyna szturcha chłopaka, chłopak sięga do torby, otwierają ją razem, razem chwilę gmerają w środku i nareszcie wyciągają paczkę maseczek z inną szykowną zamaskowaną panią w roli „propozycji podania”.

Świat jest piękny.

Niebawem kroczysz po chodniku z uczuciem ciepła w sercu i równie ciepłym odczuciem na twarzy niczym zbłąkana owieczka na powrót wśród stada, już nie odmienna, już nie przyciągająca wzroku, już nie pozbawiona praw tak podstawowych, jak prawo do korzystania z kolei żelaznej.

Dworzec, główne wejście. Zegarek: masz jeszcze czas, zdążysz. Na stanowisku kontroli dokumentów myślisz, że trzeba będzie ściągnąć maskę i pokazać buźkę, ale mundurowy przepuszcza cię machnięciem. Kładziesz plecak na taśmociągu skanera, na bramce rozkładasz rączki, obracasz się wkoło, w porządku, myślisz, że znów trzeba będzie pokazać płyny w plecaku, ale nie, w porządku, rozglądasz się za swoją poczekalnią, akurat to jedna z najdalszych, idziesz więc korytarzami, wjeżdżasz ruchomymi schodami i wreszcie jesteś w poczekalni, gdzie na fotelach do masażu siedzą twoi współpasażerowie. Udało się.

Niektórzy zresztą stoją już w kolejce do bramki przy wejściu na peron, bo do podstawienia pociągu nie zostało wiele czasu. Wchodzisz do jednego ze sklepów z przekąs­kami, bierzesz paczkę orzeszków ziemnych na ostro oraz puszkę napoju, płacisz smartfonem i wracasz do poczekalni akurat w samą porę, gdy otwierają się bramki, a sznur pasażerów rusza na peron.

Pociąg ma wagonów osiemnaście. Jeszcze pół pokolenia temu uchodziłby za szybki, ale od kiedy kraj zaczęły przecinać trasy i składy kolei dużych prędkości, bilety na pociąg tego typu kupują już tylko ludzie, którzy z braku opcji lub pieniędzy nie mają innego wyjścia, lub tacy, którzy – jak ty – po prostu lubią podróże w starym stylu. Drałujesz po szarym peronie wzdłuż czarnych wagonów, aż znajdujesz swój. Kolejarz sprawdza bilet, wchodzisz, wyszukujesz przedział, rzucasz plecak na dolną kuszetkę, siadasz i czujesz tę przyjemnie gęstą, krzepiącą lekkość poczucia satysfakcji.

Udało się. Wyszło inaczej, niż miało wyjść, ale koniec końców się udało. Trzeba było przejść przyspieszony kurs aktualnej rzeczywistości epidemicznej, ale to też się udało. Teraz nic, tylko czekać na kolejny etap. Czterotygodniowy objazd Krainy Mrozu można oficjalnie uznać za rozpoczęty!

Zakładasz słuchawki. Zsuwasz maseczkę. Otwierasz puszkę. Patrząc na rozkładających bagaże współpasażerów, bierzesz głęboki, piekący łyk. Jest dobrze.

Wtedy jeszcze nie wiesz, że wyprawa potrwa znacznie dłużej. I zabierze cię zupełnie gdzie indziej.

mydło w płynie

a maseczek masz dość?

mam jedną, muszę dokupić. a ty?

nie mam żadnych. wszystko wykupione, gdzie by nie pytać

no dokładnie tak!

w internecie będę zamawiać

powodzenia

i jeszcze o środkach dezynfekujących pamiętaj. masz?

mam żel. ale właśnie, jest jeden plus tej całej sytuacji

o?

może zaczną wreszcie instalować podajniki mydła w toaletach publicznych

[emotka]

Zamaskowani

Zamaskowani przestępcy, zamaskowani bandyci, zamaskowani terroryści, zamaskowani spiskowcy – ile zła w doniesieniach o ich zbrodniach zawierało się w samej naturze owych zbrodni, a ile w fakcie, że ukrywali swoje twarze? Pokazanie twarzy to sprawa honoru, znak przyjaźni, jej ukrycie zaś to wrogość i fałsz. Jakież boje stoczono o prawo do zasłaniania twarzy z powodów religijnych, o zapisy wymagające odsłaniania twarzy w miejscach publicznych!

Dziś zmierzamy ku rzeczywistości, w której zło wyziera z twarzy odsłoniętych, wystawiających się otwarcie na widok i na świat. Nie mając na pozór nic do ukrycia, za maską owej pozornej szczerości może kryć się niewidoczna śmierć. Słowa płynące powietrzem zionącym z nagich ust mogą zawierać prawdziwy jad. Gdy pośród morza białych, czarnych, niebieskich, zielonych, różowych i wszelkich innych twarzy ktoś zsunie nagle maskę i obnaży swoje pierwotne oblicze – bo mu za gorąco, bo chce zapalić papierosa, bo musi się podrapać, bo kanapkę trzeba jakoś zjeść, a napój wypić – to jest w tej eksplozji biologicznej cielesności dziwna intymność, uderzająca swoją niejednoznacznością. Obnażeni jesteśmy zagrożeni, a równocześnie groźni.

W świecie maseczek baczniej patrzymy w oczy i na oczy, ze zmarszczek ich kącików, wygięć brwi próbujemy odczytać emocje wcześniej emanujące z całej twarzy. To pierwsza reakcja, instynktowny sposób poradzenia sobie z deficytem informacji. Ale w drugim rzucie zaczynamy traktować samą maseczkę jako integralną część twarzy, w napięciu jej zgięć, kształcie fałd, ruchu przytrzymujących ją sznureczków odkodowując niewidoczny grymas: uśmiech, złość, niechęć.

Już nie szminka na wargach czy przycięty zarost są symbolami naszych osobowości i statusów; to maseczka, na jaką nas stać i jaką zadaliśmy sobie trud wyszukać, staje się naszym publicznym awatarem.

Jiang

Jak spełnić swoje marzenia, jednocześnie trzepiąc kasę? Jiang zaczęła od prowadzonego z mieszkania sklepiku na popularnej platformie zakupów online, sprzedając papierosy elektroniczne. Kasa zaczęła spływać raz-dwa, bo kto chce wdychać ten wstrętny prymitywny dym, gdy można napawać się czystymi wonnymi kłębami?

Z czasem Jiang zaczęła rozkręcać biznes. Rozszerzyła działalność na klientów zagranicznych, przeszła od sprzedaży indywidualnej do hurtowej. Mieszkając w wynajętym mieszkanku, stołując się w tanich restauracyjkach, odwiedzając rodziców w sąsiednim mieście raz na miesiąc, z przyjaciółmi utrzymując kontakt tylko w mediach społecznościowych, powoli dorobiła się biura w niedawno wyrosłym z pól wysokościowcu w jednej z nowych dzielnic Shenzhen i mogła zacząć odkładać na własne mieszkanie i samochód, o których kupno od dawna suszyli jej głowę krewni. Zaczęła mieć też trochę więcej czasu dla siebie, bo najęła dość pracowników, by firma mogła działać bez jej ciągłej uwagi. Plan nakreśliła sobie jasny: do połowy roku pieniędzy będzie dość, by kupić apartament w nowych wieżowcach z widokiem na rzekę, do końca roku, by kupić samochód, którego nie będzie wstyd zaparkować pod domem, od przyszłego roku zaś dość, by móc zacząć żyć dla siebie i udać się w podróże, o których zawsze marzyła.

W początkach roku uderzył wirus.

Jiang zaciskała usta, widząc, jak spadają zamówienia od stałych klientów, a w ich miejsce nie pojawiają się nowe. Kiwała głową, gdy pracownicy mówili, że nie są w stanie wrócić. Przebiegała wzrokiem po nagłówkach donoszących o zamknięciu granic i zapaści turystyki. Marszczyła brwi nad stanem konta.

I wiedziała, że plan stał się znów tylko marzeniem.

1.01.2020

Targowisko Huanan w Wuhanie zostaje zamknięte w związku z podejrzeniami, że źródłem infekcji są sprzedawane tam dzikie zwierzęta.

SMOG I LÓD

Śnieg za oknem.

To przypomina ci, że niebawem trzeba będzie wyciąg­nąć z plecaka ciepłą kurtkę.

Jedziesz już kilkanaście godzin i choć do celu zostało jeszcze parę kolejnych, to krajobrazy zdążyły się zupełnie zmienić. Patrzysz na te niknące we mgle pola coraz to gęściej obsypane bielą i zastanawiasz się, czy naprawdę tego chcesz. Marznące palce, lodowate policzki, szczypiące uszy, po co ci to? Nie lepiej byłoby spędzić zimę gdzieś na Południu, na plaży pod palmami? Przecież nic nie stoi na przeszkodzie.

A jednak.

Leżanka, która przez noc była ci twardym łóżkiem, jest teraz niewygodną ławą, z której na przemian patrzysz to za okno, to na współpasażerów, to na ekran smartfona. Od tego pierwszego zionie czernią i bielą, ci drudzy na twarzach mają maseczki w różnych kolorach i fasonach, na tym trzecim zaś, jeśli tylko sygnał pozwoli, wyświetlają się wstrząsające rzeczy.

Plan był inny: odłączyć się na te cztery tygodnie od świata, nie czytać informacji medialnych, z nikim nie gadać, zrobić sobie mentalny reset.

Ale potem wyskoczyła Zaraza.

Nie masz wyjścia, musisz wiedzieć, co się dzieje. Zaraza to nie czas na błogą nieświadomość. Czytasz więc nagłówki informujące o coraz wyższej liczbie zakażonych i coraz większej skali obostrzeń. Czytasz wiadomości od znajomych, którzy na wieść o twojej wyprawie nie posiadają się ze zdumienia. I myślisz o tym, że Zaraza zasługuje na porządną nazwę.

Tak, o tym właśnie myślisz. Dokładnie o tym. Nawet wrzucasz gdzieś na media społecznościowe selfika na tle białawej ścianki przedziału, z maseczką zawadiacko zwieszoną z lewego ucha, i dzielisz się ze światem tą złotą myślą: że Zaraza zasługuje na porządną, własną, unikalną nazwę.

No cóż.

Chrupiesz orzeszki, pozostawiające w ustach cierpki, mrowiący smak pieprzu syczuańskiego, łykasz wodę, patrzysz na widoki za oknem i słowa na ekranie, słuchasz płaczliwych dialogów z kostiumowej telenoweli oglądanej bez słuchawek przez niewidocznego współpasażera i czekasz na tę chwilę, kiedy będzie trzeba wysiąść w świat chrzęszczącego pod butami śniegu i wciskającego się w nozdrza rześkiego mrozu.

Jak to jednak często bywa, u celu czeka cię coś innego.

Zima za oknem nie wzmaga się, lecz zanika, choć pociąg prze wciąż na północ. Kiedy zatrzymuje się wreszcie na stacji widniejącej na twoim bilecie, po śniegu nie ma nawet śladu. Apka pogodowa ostrzega przed kilkustopniowym mrozem i niebezpiecznie wysokim stężeniem smogu. Wkładasz kurtkę, poprawiasz maseczkę i wysiadłszy razem z dziwnie nielicznymi pasażerami na zimny dosłownie i w przenośni peron, ruszasz schodami i korytarzami ku wyjściu.

Nie tak prędko. Obok zwyczajowych formalności pod postacią końcowej kontroli biletów jest i coś nowego: wzniesiony naprędce punkt kontroli temperatury ciała. Sznur pasażerów zostaje przerwany na jedno- lub dwuosobowe odcinki, które raz za razem kierowane są przez obsługę pod obiektyw kamery obok stolika, gdzie siedzi zafrasowany mundurowy, co pięć sekund skinieniem głowy lub machnięciem ręki pozwalający potulnie mrugającemu oczkami pasażerowi czy pasażerce ruszyć radośnie w swoją stronę. Obok zaś na posadzce biała tablica nawołuje czarnymi ideogramami, by pasażerowie przybywający z Epicentrum dobrowolnie poddali się sprawdzeniu temperatury.

Epicentrum już parę dni temu zostało zamknięte, odcięte, odizolowane, odseparowane. Teraz sprawdzeniu temperatury „dobrowolnie” muszą się poddać wszyscy.

Przychodzi wreszcie pora na ciebie. Czujesz się dobrze, ale kto to wie, kto to wie? Pół stopnia w tę zamiast we w tę może przerwać ci podróż tu i teraz i zabrać cholera (nomen omen) wie gdzie.

Pięć długich sekund, mundurowy macha ręką, idziesz w swoją stronę, kilkadziesiąt kroków dalej otwierasz dotknięciem biletu bramki wyjściowe. Wolność.

To jednak nie koniec dworca. Tkwisz głęboko w jego czeluściach i idziesz, idziesz, idziesz przez te zimne, puste przestrzenie, zastanawiając się, gdzie są wszyscy.

No tak, niby trwa sezon noworoczny. Największa fala wyjazdów do miast rodzinnych już przeszła, nie wezbrała zaś jeszcze fala powrotów do miejsc pracy, mniejszej liczby pasażerów można się więc było spodziewać. Rozglądając się jednak i widząc, że poza tobą innych ludzi na dużym skądinąd dworcu wielkiej skądinąd metropolii jest jak na lekarstwo, czujesz, że coś jest bardzo nie tak.

Za chwilę dostaniesz pretekst do kolejnej złotej myśli.

W końcu wychodzisz po schodach, tylko z nazwy ruchomych, na powierzchnię pierwszego miasta Krainy Mrozu, kilkunastomilionowej metropolii w jednym z serc kraju – a jest ich kilka: politycznych, gospodarczych, kulturalnych – na styku regionów, na przecięciu żywiołów, na szlaku podróżników i przedsiębiorców. I nie widzisz nic.

Prawie nic.

Kilka najbliższych wysokościowców na tle nieba zamiast prężnej wizji nowoczesności i postępu epatuje pejzażem postapokaliptycznym, piętrząc się niczym mroczne wieże w sinooranżowej zawiesinie smogu pochłaniającego wszystko, włącznie z tarczą zniżającego się już ku zachodowi słońca.

Tyle.

Wciągasz czapkę i rękawiczki, bo mróz kąsa, i kwitujesz to, co widzisz, efekciarską konstatacją, że gdy nagłówki krzyczą o jakiejś tam Zarazie, smog po cichu zabija ludzi od lat.

Pora na decyzję. Będziesz tu zaledwie kilkanaście godzin. Następny pociąg masz przed południem z innego dworca. Czy nie najlepiej będzie odebrać już tutaj zarezerwowany bilet, by jutro nie musieć kłopotać się kolejkami i tak dalej?

Dobry pomysł.

Odwracasz się od mętnego widoku wysokościowców i rozglądasz po rozległym budynku dworca, szukając wejścia do kas. Znajdujesz je przesłonięte, jak to zwykle w Krainie Mrozu podczas zimy, grubą kotarą. Za nią czeka, o dziwo, kolejny punkt pomiaru temperatury i stoisz przez chwilę z plastikowym pistoletem na podczerwień przystawionym do czoła. A potem podchodzisz do kas, przy których nie ma prawie nikogo, pokazujesz paszport i numer rezerwacji, potwierdzasz, że wiesz, że odjazd jest z innego dworca, odbierasz bilet i wychodzisz z powrotem na siny z zimna i zanieczyszczenia świat.

Zaliczone. Co dalej?

Policyjny busik nadaje przenikliwym głosem uświadamiający apel epidemiczny. Oddalasz się, by zebrać myśli. Trzeba znaleźć jakiś hotel, najlepiej niedaleko tamtego dworca. Wyciągasz smartfon, otwierasz mapę, widzisz kolorowe linie metra między dworcami. Jeżdżą tam też na pewno autobusy. Ale, po pierwsze, czy dla zaoszczędzenia czasu chcesz spędzić pół godziny w zamkniętej przestrzeni z potencjalnymi nosicielami Zarazy i niewątpliwymi nosicielami innych zaraz? I po drugie, zaoszczędzenie czasu na co: siedzenie w hotelu?

Czyli maszerujemy.

Obczajasz kilka sensownych noclegów w apce z hotelami, grabiejącymi szybko palcami rezerwujesz taki, o którym z doświadczenia wiesz, że na pewno ma pozwolenie na przyjmowanie obcokrajowców, poprawiasz plecak na ramionach i zaczynasz zwiedzanie miasta.

Pierwsza część trasy wiedzie wzdłuż rzeki, której brzegi łączą zawieszone nad nurtem skutym lodem mosty: jeden, drugi, trzeci. Lód musi być solidny, bo gdziekolwiek spojrzysz, widzisz sylwetki ludzi skracających sobie drogę po jego powierzchni. Ktoś prowadzi rower, ktoś bawi się z dziećmi, ktoś wyrąbał przerębel i siedzi nad nim z wędką. A wszyscy w maseczkach.

Dalej, opodal filarów mostu, gdzie spod lodu wyłania się woda, szaleje stado mew i rybitw. Jedne kołują w gęstym powietrzu, inne drepczą po lodzie, jakaś mewa wyłowiła sobie rybkę i teraz ją skubie. Po drugiej stronie dźwigają się gmaszyska, zmętniałe nawet mimo tak niewielkiej odległości.

Mróz gryzie w uszy, ale uświadamiasz sobie nagle, że nie w nos. Maseczka! To jest plus całej tej sytuacji. Dotąd nie przyszło ci to do głowy, chociaż zdarzyło ci się przecież nosić zimą maseczki z tkaniny właśnie w tym celu.

Promenada nad rzeką ciągnie się długo i ładnie, nawet pomimo smogu, nawet wbrew mrozowi, i czujesz, że jest dobrze. Naprawdę dobrze. Tak, ta cała Zaraza to nie przelewki i bez wątpienia wiele złego narobi, ale jedno jest pewne: następne tygodnie będą niezapomniane. A po to przecież podróżujesz, prawda?

Na widok schodków wiodących ku nurtowi pod wpływem impulsu schodzisz z promenady i już po chwili stąpasz po lodzie. Musi skuwać rzekę od tygodni, bo na cienkiej, zbitej warstewce pokrywającego go śniegu widać wymieszane ze sobą ślady wielu butów, niedopałki papierosów, nędzne resztki po strawionych przez mewy rybach. Stąpasz ostrożnie po tej solidnej, a jednocześnie nietrwałej powierzchni, skupiony przez kilka minut tylko na tym przeżyciu. A potem wracasz na chodnik po drugiej stronie, docierasz do skrzyżowania przy moście i ruszasz ulicą w kierunku dworca i hotelu.

Wedle mapy po drodze znajduje się kilka galerii handlowych, będzie więc można zjeść kolację, bo już czas. Jak idealnie się wszystko układa!

Ulica, choć szeroka i prosta, jest jednak w przebudowie. Ogrodzenia i sprzęt budowlany zmuszają cię, by iść po jezdni obok samochodów. A kiedy wreszcie place budowy się kończą, wchodzisz z powrotem na chodnik i zamiast galerii handlowych widzisz domy handlowe.

To kluczowa różnica. Te domy handlowe zadawały szyku i cieszyły się popularnością kilkanaście lat temu. Dziś to smutne miejsca, nieatrakcyjne zarówno wewnątrz, jak i na zewnątrz, do których prawie nikt nie zagląda, wyparte przez wznoszone jedna za drugą i kuszące architektonicznymi sztuczkami galerie. Są zamykane więc, jak te, które teraz mijasz, niektóre już od dawna martwe, inne oklejone odłażącymi na rogach plakatami z desperackimi wyprzedażami i ofertami „kup jedno, drugie za darmo”. Nierówne płyty chodnikowe i zaparkowane nie wiedzieć jak dawno temu samochody dopełniają obrazu.

Zaczynasz ziębnąć, ale za którymś kolejnym skrzyżowaniem po twojej lewej wznosi się wreszcie nowoczesna galeria handlowa. Wchodzisz przez orgię szkła i przystajesz nagle, kiedy zamaskowany ochroniarz każe ci zdjąć czapkę i celuje ci w czoło pistoletem temperaturowym. No tak, do tego to już chyba trzeba zacząć się przyzwyczajać.

Trochę pustawo jak na późne popołudnie, ale ludzie są. Wedle oznaczeń na poziomie minus jeden ma być żarcie, zjeżdżasz więc tam schodami ruchomymi i rozglądasz się dookoła. Nie jest źle: za bijącym po oczach szyldem fast foodu widzisz bardziej zachęcające szyldy. Idziesz w głąb, mijając pojedynczych kupujących, i kierujesz się prosto do restauracji, gdzie można nabrać sobie do miski czegokolwiek z wystawionych warzyw, mięs i tak dalej, które potem kucharz przerabia ci w try miga w gęstą, gorącą zupę. Już sięgasz po miskę i szczypce, gdy chłopak z obsługi przepraszająco uśmiecha się samymi oczami.

Prawie szósta, zamykamy.

Szósta? Co to za pora, przecież takie miejsca zwykle są otwarte do dziewiątej, dziesiątej wieczorem? No tak. Jakby mało było Zarazy, to jeszcze święta – godziny otwarcia są ograniczone. Żegnasz się z całym wystawionym dobrem i ruszasz dalej. Zaglądasz do paru sąsiednich restauracyjek, ale wszystkie już się zamykają. Nie jest dobrze. Zataczasz koło i wracasz. Po oczach znów bije szyld fast foodu. Może oni? Zachodzisz. Otwarci! Zamawiasz i chcesz płacić tą samą apką co zawsze. Chłopak na kasie żąda jednak innej apki, ewentualnie gotówki. Innej apki nie masz, bo twój stary smartfon może udźwignąć coraz mniej aktualizacji, więc dawno została odinstalowana. Na szczęście w kieszeni trzymasz awaryjny plik setek. I w ten sposób, wymieniwszy się z kasjerem kawałkami papieru, kilka minut później siedzisz przy stoliku i zsunąwszy maseczkę, napychasz się tłuszczem i węglowodanami.

Sytuacja