Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Stawałem przy drzwiach i patrzyłem, jak podnosi kolejne kęsy, żuje, połyka, drapiąc się lewą dłonią po brzuchu, albo przewracając strony najgłupszej gazety. A potem odsuwała talerz, uwalniała jedną nogę z czarnych rajstop, stawiała stopę na krawędzi krzesła, sięgała po małe zakrzywione nożyczk i obcinała paznokcie. Pozbywała się cienkich, szarawych półksiężyców i mogłem wtedy uklęknąć i patrzeć, jak fragment jej ciała oddziela się, spada i przestaje być nią. Bezbarwna materia o obojętnej temperaturze znikała w cieniu krzesła, w cieniu pochylonej postaci. Przypadałem do podłogi, by odnaleźć te okruchy istnienia, już martwe, więc moje. Tak się umówiliśmy. Wśród okruchów i węzełków dywanu wymacywałem drobniuteńkie ostrza i zbierałem. Jej twarz nigdy nie była piękniejsza”.
Fragment książki
„Granica poznania, wyznaczana przez nicość, to chyba najtrudniejszy, ale i najbardziej fascynujący wątek tej książki, łączący tom „Przez rzekę” z wcześniejszymi „Opowieściami galicyjskimi” [...]. Dotknąć istnienia to właśnie dotknąć formy, która w pustce zostaje po istnieniu... „ prof. Przemysław Czapliński
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 169
Andrzej Stasiuk
Przez rzekę
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Kamil Targosz
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Andrzej Stasiuk, 1996
Korekta Alicja Listwan / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-466-4
A co zostanie, kiedy zgaśnie i niewiara?
Trawa, zarosły chodnik, niebo, mur, krzak jeżyn,
Kształt coraz mniej znajomy z upływem miesięcy,
Funkcja coraz mniej jasna (…)
Philip Larkin (przeł. S. Barańczak)
Na tej długiej i prostej ulicy zalegały plamy cienia. Topole przecinały asfalt ukośnymi, postrzępionymi pasami i w upalne przedpołudnia nie dawały ochłody. Potem wchodziło się pomiędzy wiekowe kasztanowce. Splatały się koronami, zielony tunel ciągnął się przez kilkaset metrów. U jego końca czuło się lekkie dreszcze i gęsią skórkę. Wyjście na słońce oślepiało jak wyjście z piwnicy. Zresztą tam, z tyłu, prócz chłodu panowała zawsze wilgoć i kałuże stały dłużej niż gdziekolwiek indziej. Ubogie i niechlujne domy przedmieścia kryły się za żywopłotami z malin, za krzakami bzu, co do których nigdy nie było pewności, czy powstały z sympatii dla natury, czy z niedbalstwa i zaniechania. Zresztą wychodziło to na jedno.
W którymś momencie domostwa odstępowały od ulicy. Tutaj zaczynał się akacjowy zagajnik. Przesiane przez listowie światło miało złotawy odcień. Cień był niepełny, ruchliwy, cętkował ciała i przedmioty, nadając im zabawny i nietrwały wygląd. I jeszcze sosny gdzieś po drodze. Rosły na żółtych, piaszczystych jęzorach ledwo dotykających ulicy. Były zbyt odległe, by rzucać cień. Rozsiewały tylko zapach.
W niedzielne poranki i przedpołudnia ciągnęło tą długą ulicą, na poły aleją, na poły leśną drogą, całe osiedle. Rewia strojów i statecznych kroków, której wtedy my, podrostki, nie potrafiliśmy należycie docenić. Poszczególne rodziny sunęły oddzielnie i dostojnie, a my usiłowaliśmy wyrwać się z tych kręgów ojcowskiego i matczynego przyciągania. Jedni zwalniali, inni przyspieszali ostrożnie, w każdej chwili spodziewając się dobrze znanego „i gdzie cię znowu niesie”. Lecz w połowie drogi byliśmy już wolni. Zbici w gromadę wyprzedzaliśmy rodziców i siostry być może po to, by poczuć, że pokonujemy tę drogę z własnej i nieprzymuszonej woli. I rzeczywiście: oto my, zmuszeni przecież, niechętni monotonnemu obrządkowi, jako pierwsi stawaliśmy u stóp długich cementowych schodów wiodących na wyłożony chodnikowymi płytami dziedziniec.
Kościół stał na wzgórzu, na piaszczystym wydmowym pagórku. Dwudziestowieczny schematyczny neogotyk materializował tęsknoty robotniczego przedmieścia. Beton udawał kamień, a czerwona, poczerniała cegła przywodziła na myśl fabryczną zabudowę. Ale wianuszek sosnowego zagajnika nadawał całości jakiś sielski, pastoralny charakter.
Usiłowaliśmy przepaść w ciżbie dziedzińca, zgubić się wśród obcych, ukryć za plecami starszych chłopaków albo w tłumie u stóp kościoła, gdzie lodziarz handlował lodami na patyku po dwa złote sztuka. Lecz to trwało zaledwie kilka minut. Nadchodzili ojcowie. Byli wtedy znacznie od nas wyżsi i bez trudu wyławiali nasze postacie spośród dziesiątków innych. Wyłuskiwali nas wzrokiem. Nie było mowy, by któryś z nich podszedł. Po prostu wskazywali spojrzeniem kościół. Mieli poważne, ściągnięte twarze. Wszyscy pachnieli tą samą wodą kolońską. Ich surowość była w tych momentach jakaś taka absolutna i nasze uczynki nie miały z nią nic wspólnego. Pojedynczo odrywaliśmy się od swoich gromadek i wchodziliśmy do środka, przyklękaliśmy w chłodnym przedsionku i szliśmy dalej, prawie pod samo prezbiterium, bo tam było miejsce dla żółtodziobów z drugiej–trzeciej klasy.
Niewykluczone, że zaczęliśmy chodzić do kościoła zbyt wcześnie. Moja pamięć nie przechowała niczego ważnego. Z trudem przypominam sobie złotawy deseń na liliowym tle, arabeskowo-roślinny motyw, którym pokryte było sklepienie. Stacje Męki Pańskiej przypominały wiejskie kapliczki okryte spadzistymi daszkami. Powolne gesty kapłana, żywe, aczkolwiek niemal nieruchome obrazy liturgii przesuwały się przed oczyma, lecz nie dotykały wyobraźni. W tym wieku chłopcy podobni są do kotów – dostrzegają tylko to, co się porusza, ścigają rzeczy umykające, jak kocięta kłębek nici.
Kolejne klęknięcia i dzwonki ministrantów popychały nieruchomą godzinę. To było jak bicie jakiegoś ogromnego zegara albo niezmiernie powolny ruch wahadła, które odcinało kolejne porcje czasu, bo czas mszy był gęsty, ciężki i materialny. Przypominał głęboki cień. Czytane albo śpiewane słowa rozciągały go w nieskończoność.
Po „Idźcie, ofiara spełniona” przedeptywaliśmy jak niecierpliwe konie. W drodze do wyjścia radość walczyła z obawą i poczuciem przyzwoitości, więc musieliśmy wyglądać skończenie śmiesznie, gdy sztywnością i udawaną powagą powściągaliśmy pragnienie biegu.
Lata uwalniały nas z zależności. Z każdym rokiem cofaliśmy się w głąb nawy. Nasze miejsce zajmowali młodsi i podgoleni, gdy nam włosy zakrywały już kołnierze. Miesiąc po miesiącu, krok po kroku do tyłu, w stronę muru ciemnych garniturów. Mężczyźni zajmowali prawą stronę kościoła, kobiety lewą. Ta spontaniczna segregacja obracała się przeciw sobie samej. Mając lat dwanaście–trzynaście, nie nudziliśmy się już tak bardzo.
Po lewej, odgrodzone enigmatyczną strefą bezpłciowości, anielską dziedziną przejścia, wiodącego przez środek świątyni, stały dziewczyny. Podlotki z naszej własnej szkoły i kilku okolicznych. Znajome, nieznajome i znajome z widzenia. Mogliśmy patrzeć na ich prawe profile. Tak było. Nasze sny i marzenia miały tylko połowę twarzy, były płaskie i jednowymiarowe. Może właśnie dlatego nasza wyobraźnia pracowała tak intensywnie. Usiłowała tchnąć życie w te niezupełne, przypominające wycinanki oblicza, w których mogliśmy dostrzec jedynie linię nosa, kolor włosów i odcień karnacji.
W pogodne niedzielne przedpołudnia słońce prześwietlało witraże. Migotliwe skrawki blasku spadały na głowy wiernych. Czerwone, zielone, purpurowe i złote zajączki drżały na policzkach dziewczyn. Światło padało od naszej strony – wschodniej i chłopackiej. Uformowane z kolorowego szkła postacie świętych wodziły nas na pokuszenie. Emanując ulotne i tajemnicze aury, śląc je w dziewczyńską część nawy, sprawiały, że nasze adoracje odbywały się na pograniczu realności i dotyczyły obrazów utkanych ze światła, całkowicie bezcielesnych. Wychodząc na rozgrzany cementowy plac, odzyskiwaliśmy utraconą nieśmiałość. Postacie dziewczyn stawały się trójwymiarowe i nie śmieliśmy podnieść na nie oczu.
Prócz lodziarza u stóp kościoła pojawiali się czasem handlarze odpustowego śmiecia. Korkowce, kapiszonowce, lśniące, wypchane trocinami jaja na gumce, pneumatyczne diabły pokazujące czerwone języki, ani jednego anioła, cienka jak włos biżuteria, lusterka – wystarczyło je odwrócić, by zamiast własnej pryszczatej gęby zobaczyć gładkiego Brando, Klossa albo zachęcającą Kim Novak. Sezam rzeczy zbędnych, nic, co by mogło się przydać, zostać lub przysłużyć, karnawał i zatrata. Patrzyliśmy na te cuda z pogardą, bo nasze tęsknoty kierowały się w stronę dżinsów Rifle i nieosiągalnych płyt Rollingstonsów, a diabełki i błękitne zegarki o znieruchomiałych wskazówkach zanadto pachniały wsią, przedmieściem, rzeczami, od których – tak sobie przyrzekaliśmy – uwolnimy się na zawsze.
Drogi wiodące do domów były długie i pokrętne. Stanowiły przeciwieństwo tej asfaltowej i prostej alei, na której ludzie nie mieli nic do ukrycia, a wszystko na pokaz. Czasami przejeżdżaliśmy jeden przystanek podmiejską kolejką. Głowy się urywały od tego zerkania w prawo i w lewo, w głąb długiej perspektywy przedziałów, bo przecież żaden z nas nie miał pomysłu, by kupować jakiś bilet. Albo ścieżki. Wiodły przez zagajniki, ocierały się o opuszczone zarośnięte parcele, znów znikały w lesie, by wyprowadzić nas na tyły jakiegoś domu, który przez całe życie oglądaliśmy tylko od frontu. Inny świat, w którym rozrzedzony czas pękał od nadmiaru zdarzeń tak drobnych, że bezpowrotnie przepadły w pamięci. Lecz musiała być ich jakaś niezwykła ilość, skoro niezmiennie spóźnialiśmy się na obiady.
Ale bywało też inaczej.
Jedyna popołudniowa msza odprawiała się o szóstej wieczorem. W grudniu i styczniu panowała o tej porze głęboka noc. Czasami przemierzałem drogę do kościoła tylko z ojcem. Gdy z jakichś powodów nie wybraliśmy się tam rano, cała niedziela upływała pod znakiem niepewności i nadziei, że tym razem się uda, że rzecz zostanie zapomniana, że zwycięży lenistwo albo nastąpi jakiś mały koniec świata i niedziela cudem przemieni się w poniedziałek albo czwartek. Pomiędzy piątą a piątą trzydzieści nadzieja osiągała natężenie niemal bolesne. Najnudniejsze programy w telewizji – Tele-Echo albo Piórkiem i węglem – zamieniały się w jakąś Bonanzę albo Pancernych. Lecz o wpół do szóstej ojciec zaczynał się krzątać w przedpokoju, a ja do ostatniej chwili udawałem nieobecność, a potem, gdy już wypowiedział kilka ponaglających słów, zaskoczenie.
Wychodziliśmy w zimną ciemność. Na tej długiej i prostej drodze byliśmy sami. W zupełnej ciszy skrzyp śniegu pod naszymi stopami brzmiał ostro i donośnie. Rzadkie latarnie o staromodnych, przypominających mankiety białych koszul kloszach zamieniały aleję w amfiladę jaskiń oświetlonych żółtawym blaskiem. Pokonywaliśmy drogę w milczeniu. Współczesna, pomniejszona wersja Abrahama i Izaaka wędrujących do ziemi Moria.
W zimie na wieczornych nabożeństwach kościół był prawie pusty. Nie zapalano nawet wszystkich świateł. Nie było ministrantów. Do mszy służył kościelny. Biała komża pomniejszała jeszcze i tak już małego staruszka.
Kilka postaci rozsianych w raptem zogromniałym wnętrzu wyglądało jak zjawy. Miałem zmarznięte nogi. Wieczorna Ofiara poprzez chłód, przez znikomą liczbę uczestników, ludzi samotnych, przypadkowych albo gorliwych, nabierała jakiegoś szczególnego patosu. Nie było organów. Wątłe inkantacje kapłana załamywały się pod własnym ciężarem – kruchy, na wskroś ludzki głos splatał się z bekliwymi odpowiedziami kilku starych kobiet. Wszystko przeniknięte było smutkiem i beznadziejnością, a zarazem podniosłe.
W powrotną drogę unosiłem obraz kościelnego, który pozbywszy się już komży, gasi świece za pomocą tego dziwnego przyrządu – długiego kija z małym kapturkiem na końcu – a kilka kobiet usiłuje drżącymi głosami zastąpić akordy nieobecnych organów.
To wszystko minęło.
Oddalaliśmy się po spirali. To naturalne, że gdy zaczęto nam ufać, my zaczęliśmy kłamać. W końcu cóż to był za problem dopaść jakiegoś młodszego a rozgarniętego i przepytać go na okoliczność tematu kazania czy treści Ewangelii? Żaden. Prowokacyjnie ocieraliśmy się o mury, chwytaliśmy pierwsze słowa mszy i przepadaliśmy w ścieżkach i zaułkach, w zawierusze własnych spraw. „Chodźmy nad kanał” – i szliśmy nad zielonkawą, nieruchomą wodę, żeby przesiedzieć ukradziony czas, popalając papierosy, spluwając, dumni z tego świętokradztwa i coraz bardziej wolni. Tak. Oddalaliśmy się po spirali. Zataczaliśmy coraz większe i większe kręgi, by w końcu przekonać się, że kościół zmalał i osiągnął wymiar niewiele większy niż domek dla lalek. I teraz jedynie w pamięci można do niego wejść.
W pierwszej połowie lat siedemdziesiątych kobiety nosiły krótkie spódnice i buty na grubych, niezgrabnych podeszwach. Postacie dziewczyn były wiotkie i lekkie i wydawało się, że te przywiązane do stóp absurdalne ciężary chronią je przed oderwaniem się od ziemi. Byle wiatr mógł je porwać, jeśli nie do nieba, to przynajmniej ponad złocistozielone korony brzóz rosnących wokół okrągłego placyku, na którym zawracał czerwony autobus; jelcz, z racji swojego kształtu przezwany ogórkiem. Zielonozłote drzewa, czerwony autobus, szara, ułożona z cementowej kostki jezdnia. Tuż obok była biblioteka. Wchodziło się po wyszczerbionych schodach, których strzegły dwie betonowe kule. Drzwi brzęczały obluzowanymi szybami.
Półka oznaczona literą „D” znajdowała się tuż przy podłodze. Tylko z tego miejsca można było bez wzbudzenia podejrzeń obserwować szczupłe nogi bibliotekarki, kostki oplecione cienkimi paskami i stopy uwięzione w dwu kawałkach drewna przypominających małe trumny. Dumałem nad Dumasem i dotykałem Dostojewskiego. Klęcząc na zielonym linoleum, w aurze kurzu, starego papieru i terpentyny pobieżnie kartkowałem Braci Karamazow, a napotkane imiona budziły we mnie lęk. Zwłaszcza Fiodor. Na grzbiecie, na karcie tytułowej, a potem w tekście. Fiodor to było coś mrocznego, groźnego i głuchego. Jak piwnica albo echo w mroku. Brałem dwa tomy i kładłem przed bibliotekarką. Nie musiała pytać o nazwisko. Byłem częstym gościem. Wychodziłem zgnębiony i rozmarzony. Kobieta była zbyt piękna. Dla trzynastoletniego chłopca kobiety starsze o lat dziesięć są zawsze przedmiotem gorzkiej i bolesnej adoracji.
Wracałem do domu i próbowałem przebrnąć przez kilka stron. Wydały mi się beznadziejnie nudne. Fascynowało mnie tylko imię: Fiodor. Ale to nie był wystarczający powód, by przeczytać coś tak grubego i w dodatku przypominającego pamiętnik, bo Fiodor w środku i na okładce był dla mnie tą samą osobą. Z czasem wyjaśniłem sobie tę pomyłkę, by potem coraz chętniej do niej powracać.
Dwa archaicznie grube tomy obłożone w szary papier zostawały na stole. Wychodziłem szukać zapomnienia wśród kumpli, dla których słowo „biblioteka” było pustym dźwiękiem albo fragmentem topografii, który się mijało, by dotrzeć do miejsc znacznie ciekawszych. Lecz gdy upływał tydzień, czas wystarczająco długi, by uniknąć śmieszności, tego demona pryszczatych szczeniaków, ruszałem oddać to, co pożyczyłem.
Autobus stał na swoim miejscu, jak zwykle w tamtych czasach z włączonym silnikiem, brzozy utraciły nieco złota na rzecz ciemniejącej letniej zieleni, a ja miałem pewność, że we wczesne czwartkowe popołudnie nikogo prócz nas dwojga w bibliotece nie będzie. Wchodząc po wykruszonych ceglanych schodach, mijając spękane betonowe kule, naciskając klamkę hałaśliwych drzwi, pragnąłem stać się niewidzialny. Zresztą trochę byłem, bo ledwo podnosiła wzrok a jej „dzień dobry” było ciche i senne jak całe wnętrze. Wieczna, do połowy opróżniona szklanka herbaty była jedynym znakiem życia na pedantycznie uporządkowanym biurku. Filcowe muzealne kapcie upokarzały mnie tak głęboko, że czym prędzej kryłem się między półkami. Błądząc między „H” i „M”, sunąc bezszelestnie od „fizyczno-chemicznych” do „biologiczno-przyrodniczych”, usiłowałem wyłowić woń jej perfum. Mieszała się z zapachem nowych wydań ułożonych na stoliku po lewej stronie biurka. Widziałem je z daleka i wiedziałem, jak pachną: ostro, przyjemnie i zmysłowo. Z najdalszego kąta, gdzie spotykały się „podróżnicze” z „fantastyczno-naukowymi”, nasłuchiwałem najlżejszego szmeru. Jedynym dźwiękiem był cichy stuk szklanki o spodek. Co pół minuty odzywał się delikatny, przytłumiony dzwoneczek. To był zegar tej biblioteki. Czasami w prześwicie między „O” a „R” widziałem jej wyprostowaną, odwróconą tyłem postać. Ramiona i głowa z ciemnymi, rozpuszczonymi włosami ujęte były w ramy odległego okna – pastelowe, biało-zielone tło dla wyrazistego portretu bez twarzy. Nie zawsze miałem dość odwagi, by powtarzać podstęp z Dumasem, Dostojewskim i Dobraczyńskim. Zadowalałem się wtedy byle jaką książką, na przykład Londonem, stojącym w miejscu, skąd dostrzec można było fragment prawego profilu, bladomiodowy płatek nozdrza wyłaniający się zza łagodnie zaokrąglonej linii pozostającego w cieniu policzka. Martin Eden kradł mi sen, a matka twierdziła, że pójdziemy z torbami, chociaż żarówka w moim pokoju miała tylko sześćdziesiąt watów.
Któregoś dnia bibliotekarka zniknęła. Wyszła za mąż za milicjanta i wyjechała. Ten niespodziewany związek Piękna i Siły nie wzbudził we mnie zazdrości, a jedynie zwielokrotnił tęsknotę. To było naturalne, że prawdziwa kobieta odchodzi z prawdziwym mężczyzną.
Na zwolnione miejsce przyszła dziewczyna niezwykle chuda, piegowata i brzydka. Jej włosy miały barwę okładek serii współczesnej prozy światowej. Te książki miały wówczas format prawie kwadratowy i oprawione były w szarawe płótno. Nosiła sztruksowe spodnie i lekkie buty na płaskim obcasie. Jej spoczywające na biurku ręce wystawały z kusych rękawów obcisłego sweterka i przypominały kauczukowe modele kośćca z gabinetu przyrodniczego. Lecz moje oczarowanie nie minęło. Zbladła jego wyrazistość, ale siła nie osłabła. Tak samo jak przedtem czułem onieśmielenie, przemierzając ścieżkę wydeptaną na ukos zapuszczonego trawnika, a pokonanie poszczerbionych stopni było aktem, w którym wola, odwaga i pragnienie stapiały się w jedno. W środku panowała podobna nieruchomość, tyle że nie ożywiało jej pobrzękiwanie szklanki, a szelest papieru. Nowa bibliotekarka nieustannie czytała. Siedziała z pochyloną głową, dwa pasma mysich włosów dotykały otwartej książki, a wokół panował bałagan spinaczy, kolorowych flamastrów, kart czytelniczych i fiszek. Z wypchanej torebki wysypywały się grzebyki, chusteczki, szminki, puderniczki, pilniczki, całe królestwo kosmetyki najzupełniej bezsilne wobec jej urody.
Za każdym razem wyrywałem ją z głębokiego snu. Patrzyła na mnie nieobecnym wzrokiem, nie rozumiejąc sensu mojej obecności. Obydwoje byliśmy tak samo zmieszani. Zupełnie tak, jakby jej lektura i moja wizyta były czymś kompromitującym. Odszukiwała moją kartę, która zawsze była kartą mojego bliższego albo dalszego alfabetycznego sąsiada, a gdy w końcu trafiała na właściwą, okazywało się, że książki w nią wpisane nie mają nic wspólnego z tymi, które przyniosłem. Nie czekałem na rozplątanie tych zawiłości. Umykałem między półki i wpadałem w panikę. Dziesięć tysięcy grzbietów to był labirynt, z którego nie mogłem ujść cało. Bo już nie uroda bibliotekarki wpędzała mnie w pomieszanie; tu chodziło o coś więcej, o jej duszę. Widząc ją nieustannie zatopioną w lekturze, byłem przekonany, że zna wszystkie książki z osiedlowej wypożyczalni, ba! podejrzewałem, że zna wszystkie książki świata, zna ich treść i wartość, i moja ignorancja, pospolitość gustu, zwykłe prostactwo prędzej czy później zostaną zdemaskowane. Wyjmowałem to lub owo z ciasnego szeregu i pilnie studiowałem brzmienie tytułu, elegancję nazwiska autora, czasami kartkowałem, zatrzymując się na dłużej przy spisie treści. Przymierzałem te książki jak kobieta przymierza kapelusze albo apaszki. Lustrem był wyimaginowany umysł brzyduli za biurkiem. I była to też gra. Mogłem wybrać trzy karty, trzy książki i musiałem z nich stworzyć idealny zestaw. Imponujący, wyrafinowany i niepowtarzalny. Że też nie zapłonęło to żywym ogniem – zetknięcie Mistrza Eckharta z Pieśniami Maldorora, że nie eksplodował przekładaniec pierwszego tomu Kapitału i Boskiej Komedii albo nie poparzyła mi dłoni ta kanapka z dwu Karenin z plasterkiem żółtego Baudelaire’a w środku…
Zdawała się nie dostrzegać niebezpiecznych ładunków kładzionych na brzegu biurka. Zapisywała numery tak obojętnie, jakbym pożyczał Anię z Zielonego Wzgórza albo pięcioksiąg przygód Sokolego Oka. Nie doczekałem się najdrobniejszego błysku zainteresowania w jej przypominających wilgotne szkło oczach. Wychodziłem zgnębiony. W drodze do domu układałem nowe plany. Chciałem poprosić o dwanaście tomów Encyklopedii z suplementem na dokładkę. Na szczęście nie zwariowałem. Nie czytałem tych wszystkich książek o niepokalanych metryczkach. Ocaliła mnie nuda, która wówczas wiała z większości stron w późniejszym wieku zwiastujących opętanie.
Potem nastał czas drewniaków i długich spódnic. Sylwetki kobiet utraciły nieco kociej giętkości na rzecz dostojeństwa ruchomych posągów. Chodzenie w tych luźnych, ciężkich i pozbawionych pięt butach narzucało krokom posuwistość. Kobiety szurały i człapały. Lecz biblioteki nie zmieniły się wcale. Odwiedzałem wtedy cztery albo pięć bibliotek. We wszystkich królowały bibliotekarki. Wtedy już czytałem Baudelaire’a i w każde drzwi wchodziłem bez dawnego drżenia. Ale poczucie, że kobiecość nierozerwalnie łączy się z lekturą, już nigdy mnie nie opuściło. Gnostycka Sophia jest rodzaju żeńskiego. Niewykluczone, że właśnie w bibliotekach odkupuje chwilę własnej pychy, gdy na początku dziejów chciała poznać Niepoznawalne. Siedzi, pije herbatę i porządkuje katalogi okruchów całkiem ludzkiej, a nie boskiej mądrości. Albo też, jeśli przyjrzeć się temu nie z heretyckiej, a ortodoksyjnej strony, bibliotekarki powtarzają jedynie gest Ewy: podają chłopcom owoce z Drzewa Poznania i gest ten będzie trwał aż po ostateczny kres czasów, czyli po kres bibliotek. Pokolenia chłopców i bibliotekarek w tajnym i ekscytującym przymierzu będą szukały sposobu powrotu z wygnania, na które skazała ich pierwotna pokusa.
Biblioteki, w których pracują mężczyźni, mają w sobie coś z urzędu. Przychodzi się do nich załatwić konkretną sprawę i wychodzi. Nie pojawia się pragnienie, by powrócić. Borgesowska wizja Raju i Wieczności jest ponura i nieruchoma. Labirynt zatrzaśniętych i stłoczonych historii wiedzie nas na kolejne piętra kolejnych działów i bytów, lecz cisza korytarzy podobna jest do ciszy śmierci. Nic nie ożywia tych otchłani. Ani stukot obcasów, ani zapach perfum, ani szelest sukni. Nie ma powodów, by to czy tamto zdjąć z półki. Nie ma pierwszej przyczyny ani pierwszej pokusy.
Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Sekretarz redakcji:[email protected]
Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa
tel./fax +48 22 621 10 48
[email protected], [email protected]
[email protected], [email protected]
Dział marketingu:[email protected]
Dział sprzedaży: [email protected]
[email protected], [email protected]
Audiobooki i e-booki: [email protected]
Skład: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, [email protected]
Wołowiec 2017
Wydanie VI