33,50 zł
Misterna opowieść o społecznej przestępczości i zbrodniach w wyższych sferach, prowadząca do finału, przy którym obgryzasz paznokcie. „Publishers Weekly” W księżycową noc 1987 roku dochodzi do wyjątkowo brutalnego morderstwa młodej ciężarnej kobiety. Tożsamość ofiary: nieznana. Motyw: nieustalony. Sprawcy: nieuchwytni. Śledczy Tom Stilton wie jedynie, że do zbrodni wykorzystano przypływ w zatoce na Nordkoster, a świadkiem był dziesięcioletni chłopiec, który zaalarmował rodziców. Lata później Olivia Rönning, studentka drugiego roku Wyższej Szkoły Policyjnej i córka zmarłego przedwcześnie detektywa Arnego Rönninga, w ramach pracy zaliczeniowej ma przeprowadzić dochodzenie w jakiejś nierozstrzygniętej sprawie. Jej wybór pada na Nordkoster. Ale dotarcie do prowadzącego wówczas śledztwo Toma Stiltona okazuje się wręcz niemożliwe. Czy zbrodnia sprzed lat ma związek z brutalnymi napaściami na bezdomnych, do których dochodzi w Sztokholmie? I czy Olivii uda się doprowadzić do przełomu w sprawie, którą kiedyś zajmował się jej ojciec? Wciągający, filmowy thriller od scenarzystów znanych jako król i królowa skandynawskich kryminałów, wprawnie skonstruowany i pełen zwrotów akcji. GoodReads
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 488
Springfloden
© Cilla and Rolf Börjlind 2012 by Agreement with Grand Agency
Książka ukazała się po raz pierwszy, w tym samym przekładzie i pod tym samym tytułem,
nakładem wydawnictwa Czarna Owca.
Copyright © 2021 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2021 for the Polish translation by Inga Sawicka, 2013
(under exclusive sublicense to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny + LOGO (por. np. Wierny czytelnik)
Zdjęcie na okładce: © Nejron Photo/Shutterstock
Zdjęcie autorów: © Thron Ullberg
Korekta: Joanna Rodkiewicz, Edyta Malinowska-Klimiuk
ISBN: 978-83-8230-229-5
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
W rejonie Hasslevikarna, zatoczek na Nordkoster, różnica między przypływem i odpływem wynosi normalnie od pięciu do dziesięciu centymetrów. Chyba że mamy do czynienia z przypływem syzygijnym, zjawiskiem występującym wtedy, gdy Słońce i Księżyc znajdą się w linii prostej z Ziemią. Wówczas różnica wynosi niemal pół metra. Ludzka głowa ma wysokość mniej więcej dwudziestu pięciu centymetrów.
Tej nocy miał właśnie wystąpić przypływ syzygijny.
Teraz akurat był odpływ.
Kilka godzin temu znajdujący się w pełni Księżyc odessał opierające się morze, które odsłoniło rozległy kawał wilgotnego dna. Malutkie błyszczące krabiki kursowały po piasku tam i z powrotem, jak refleksy stalowobłękitnego światła. Rozkolce przywarły mocno do kamieni, aby tak już pozostać. Wszystkie żyjątka miały świadomość, że wkrótce nastąpi cykliczny moment przypływu.
Miały ją również trzy postacie poruszające się na brzegu. Wiedziały nawet dokładnie, kiedy to nastąpi, mianowicie za kwadrans. Pierwsze, łagodne fale zwilżą to, co zdążyło już podeschnąć, potem stłumiony, mroczny grzmot wyprze z oddali jedną falę po drugiej, aż przypływ osiągnie swoją kulminację.
Przypływ syzygijny.
Ale na razie mieli czas. Kopanie było na ukończeniu. Dół miał głębokość przeszło półtora metra, średnicę sześćdziesięciu centymetrów. Ściśle obejmie ciało. Tylko głowa będzie wystawała.
Głowa czwartej postaci.
Stojącej nieopodal ze związanymi rękami.
Łagodny wiatr poruszał jej długimi czarnymi włosami, błyskało nagie ciało, twarz nieumalowana, wyprana z uczuć. Obserwowała kopanie dołu, ale dziwnie nieobecnym wzrokiem. Mężczyzna wyciągnął zakrzywiony koniec łopaty, wysypał piasek na kupkę obok i odwrócił się.
Był gotów.
Chłopcu ukrytemu na skałach, który patrzył na to z pewnej odległości, wydawało się, jakby na plaży oświetlonej przez księżyc zapanował szczególny spokój. Co robią te postacie znajdujące się tam na piasku? Tego nie wiedział, ale słyszał przybliżający się huk morza i widział, jak po mokrym piasku prowadzą nagą, niestawiającą oporu kobietę i spuszczają ją do dołu.
Przygryzł dolną wargę.
Jeden z mężczyzn wsypywał piasek do dołu. Błocko oblepiło ciało kobiety jak mokry cement. Dziura została szybko zasypana. Gdy na plażę wlały się pierwsze fale, z piasku wystawała tylko głowa kobiety. Jej długie włosy zmoczyły się, o ciemny kosmyk zaczepił malutki krab. Kobieta milczała ze wzrokiem utkwionym w księżyc.
Tamci odeszli kawałek dalej między wydmy. Dwie postacie zachowywały się nerwowo, niepewnie, trzecia okazywała spokój. Obserwowali wystającą z piasku głowę oświetloną przez księżyc.
Czekali.
Zaczął się przypływ, poziom wody rósł szybko. Fale, z każdym uderzeniem coraz wyższe, zalewały głowę kobiety, wlewając się do ust i nosa, dostając się do tchawicy. Odwróciła twarz, ale za chwilę spadła na nią kolejna fala.
Jedna z tamtych osób podeszła i kucnęła przy niej. Ich spojrzenia spotkały się.
Chłopiec widział ze swego miejsca, jak woda się podnosi. Głowa to znikała, to się pojawiała, by znów zniknąć. Nagle z dołu, w którym tkwiła, dobiegł straszny, rozdzierający krzyk. Rozszedł się echem po zatoce, odbił o skałkę, na której siedział chłopiec, ale już po chwili został zdławiony przez kolejną falę, która zalała głowę kobiety.
Wtedy chłopiec puścił się biegiem.
A morze podnosiło się i uspokajało, ciemne i gładkie. Kobieta zamknęła oczy pod wodą. Ostatnim jej doznaniem było jeszcze jedno delikatne kopnięcie w brzuchu.
Jednooka Vera mimo przezwiska miała dwoje zdrowych oczu i spojrzenie, które mogłoby porazić sokoła w locie. Wzrok miała doskonały. Za to w dyskusji przypominała pług śnieżny. Na początek wygłaszała swój pogląd i pruła do przodu, odrzucając na boki wszelkie kontrargumenty.
Jednooka Vera.
Uwielbiana.
Stanęła tyłem do słońca schodzącego coraz niżej nad horyzontem. Jego promienie ześlizgnęły się po zatoce Värtan, odbiły od mostu na Lidingön i sięgnęły w górę do parku przy Hjorthagen, w sam raz, by stworzyć piękną aureolę wokół sylwetki Very.
– To mój świat! – Wypowiedziała to z żarem, który urzekłby niejeden klub parlamentarny bez względu na barwy partyjne, choć w sali obrad jej schrypnięty głos pewnie wydałby się trochę nie na miejscu. Podobnie jak ubranie złożone z paru przybrudzonych T-shirtów nałożonych jeden na drugi i znoszonej tiulowej spódniczki. Do tego była boso.
Jednak Vera nie znajdowała się w sali obrad parlamentu, tylko w małym parku na uboczu, niedaleko portu, a klub parlamentarny składał się z czworga bezdomnych osobników w różnej kondycji, którzy rozsiedli się na ławkach pośród dębów, osik i rozmaitych chaszczy. Małomówny, wysoki Jelle siedział sam, pogrążony w myślach. Na drugiej ławce siedział Benseman z Muriel, młodą ćpunką z Bagarmossen, trzymającą w ręku plastikową reklamówkę z Coop.
Na ławce naprzeciwko przysypiał Arvo Pärt.
Na skraju parku, chowając się za gęstymi krzakami, przykucnęło dwóch młodych, ubranych na czarno mężczyzn. Nie odrywali wzroku od ławek.
– Moje życie, nie ich! Może nie?! – Jednooka Vera machnęła ręką w kierunku jakiegoś odległego punktu. – Przychodzą i walą w ściany przyczepy, ledwo zdążyłam włożyć zęby, a ci już stoją przed drzwiami! Trzech! I gapią się?! No to się pytam, co jest?
– Jesteśmy z gminy. Twoja przyczepa musi stąd zniknąć.
– Dlaczego?
– Bo zajmujemy ten teren.
– Na co?
– Na ścieżkę zdrowia.
– Co takiego?
– Trasę biegową, akurat przetnie to miejsce.
– Co ty gadasz? Nie mogę zabrać przyczepy! Nie mam samochodu!
– Trudno, to nie nasz problem. Do przyszłego poniedziałku ma stąd zniknąć.
Jednooka Vera musiała zaczerpnąć powietrza, w tym momencie Jelle ziewnął dyskretnie. Verze nie podobało się, że ktoś ziewa, kiedy ona mówi.
– Kapujecie? Stoją te gryzipiórki i każą mi się wynosić w cholerę, bo jacyś utuczeni idioci będą spalać tłuszcz, biegając po moim domu? Wiecie, jaka byłam wkurzona?
– No – wychrypiała zdartym, skrzeczącym głosem Muriel, która raczej się nie odzywała, dopóki nie wzięła działki.
Vera odgarnęła rudawy kosmyk rzadkich włosów i nabrała powietrza w płuca.
– Tu nie chodzi o żadną ścieżkę zdrowia, tylko o tych, co wyprowadzają te swoje kosmate szczurki. Przeszkadza im, że mieszka tu ktoś taki jak ja, bo nie pasuję do ich ślicznego, ulizanego świata! I taka jest prawda! Mają w dupie takich jak my!
Benseman pochylił się w przód.
– Wiesz co, Vera, przecież mogło być tak, że…
– Idziemy, Jelle! Chodź! – Vera zrobiła kilka wielkich kroków i szturchnęła w ramię Jellego. Nie była ciekawa opinii Bensemana.
Jelle wstał, wzruszył ramionami i poszedł za nią, chociaż nie wiedział dokąd.
Benseman skrzywił się, trzęsącymi dłońmi zapalił zgnieciony niedopałek i otworzył puszkę piwa. Arvo Pärt ożywił się na ten dźwięk.
– Teraz fajno.
Pochodzący z Estonii Pärt miał specyficzny sposób mówienia po szwedzku. Muriel spojrzała na odchodzącą Verę i odwróciła się do Bensemana.
– Uważam, że jest dużo prawdy w tym, co powiedziała. Wystarczy, że człowiek nie pasuje, a już ma się wynosić… nie tak jest?
– Pewnie tak…
Benseman znany był przede wszystkim z tego, że ma niepotrzebnie mocny uścisk dłoni i białka oczu zamarynowane w spirytusie. Zwalisty mężczyzna mówiący wyraźnym dialektem norrlandzkim, o nieświeżym, zjełczałym oddechu wydobywającym się spomiędzy rzadkich zębów. W poprzednim życiu był bibliotekarzem w Boden, gruntownie oczytanym i równie gruntownie zgłębiającym świat alkoholi. Od likieru z maliny nordyckiej aż po bimber. Po dziesięciu latach nałóg zepchnął go na społeczne dno. Skradzioną furgonetką przyjechał do Sztokholmu, gdzie utrzymywał się z żebrania i drobnych kradzieży w sklepach, wiodąc egzystencję ludzkiego wraka.
Ale oczytanego.
– …żyjemy na cudzej łasce – powiedział Benseman.
Pärt przytaknął i sięgnął po piwo. Muriel wyjęła małą torebkę i łyżeczkę. Reakcja Bensemana była natychmiastowa.
– Zdaje się, że miałaś skończyć z tym gównem?
– Wiem. Skończę.
– Kiedy?
– Kończę!
I rzeczywiście. Jednak nie dlatego, że już nie miała ochoty na działkę, ale spostrzegła między drzewami dwóch zbliżających się chłopaków. Jeden w czarnej kurtce z kapturem, drugi w ciemnozielonej. Obaj mieli na sobie szare spodnie dresowe, glany i rękawiczki.
Wybrali się na polowanie.
Trójka bezdomnych zareagowała dość szybko. Muriel chwyciła plastikową torebkę i pobiegła. Za nią, potykając się, Benseman i Pärt. Nagle Bensemanowi przypomniało się, że za koszem na śmieci zachomikował jeszcze jedno piwo, od którego zależało, czy w nocy będzie spał, czy czuwał. Zawrócił i potknął się przed ławką.
Jego zmysł równowagi wyraźnie szwankował.
Szybkość reakcji również. Właśnie wstawał, gdy dostał kopnięcie w twarz i padł na wznak. Tuż obok stał facet w czarnej kurtce. Drugi wyjął komórkę i włączył kamerę.
Był to wstęp do niezwykle brutalnego pobicia sfilmowanego w parku, skąd żadne odgłosy nie wydostawały się na zewnątrz, a jedynymi świadkami było dwoje przerażonych ludzi schowanych w odległych krzakach.
Muriel i Pärt.
Jednak nawet z tej odległości widać było krew lejącą się z ust i ucha Bensemana, słyszeli również stłumione jęki wydawane przy każdym kopniaku w brzuch i w twarz.
Raz za razem.
I znów.
Nie dostrzegli, na swoje szczęście, jak zęby Bensemana przebijają mu policzek. Natomiast widzieli, że próbował zasłonić oczy.
Potrzebne mu do czytania.
Muriel rozpłakała się cicho, chowając usta w zgięciu łokcia. Trzęsła się całym swoim wyniszczonym ciałem. Pärt chwycił w końcu dziewczynę za rękę i odciągnął od koszmarnego widoku. Nic nie mogli poradzić. Chociaż można by wezwać policję. Można, pomyślał Pärt i szybko pociągnął Muriel w kierunku Lidingövägen.
Pierwszy samochód pojawił się dopiero po dłuższej chwili. Pärt i Muriel zaczęli wołać i machać rękami, gdy znalazł się w odległości pięćdziesięciu metrów. Skutek był taki, że samochód przyśpieszył, omijając ich szerokim łukiem.
– Bydlak! – zawołała Muriel.
Następny kierowca jechał z żoną, zadbaną panią w pięknej wiśniowej sukni. Kobieta pokazała na nich palcem.
– Tylko nie potrąć tych narkomanów, pamiętaj, że piłeś.
Szary jaguar również minął ich bez zatrzymania.
Ostatnie promienie słońca gasły nad zatoką Värtan, gdy miażdżyli rękę Bensemana. Facet z komórką wyłączył kamerkę, jego kumpel sięgnął po pozostawione piwo.
Potem pobiegli.
W zapadającym zmroku leżał na ziemi zwalisty mężczyzna. Zmiażdżoną ręką pogrzebał w żwirze, oczy miał zamknięte. Ostatnią myślą było skojarzenie: Mechaniczna pomarańcza. Cholera, kto to napisał? Potem ręka przestała się ruszać.
Kołdra zsunęła się, odsłaniając jej nagie uda. Lizał je, przesuwając się po nich, szorstki ciepły języczek. Poczuła łaskotanie i poruszyła się. Kiedy kot lekko ją ugryzł, zerwała się i odepchnęła go.
– Nie!
Co nie było skierowane do kota, tylko do budzika. Zaspała. Bardzo. W dodatku do długich czarnych włosów przylepiła jej się guma do żucia, która widocznie odpadła od ramy łóżka. Zgroza.
Wyskoczyła z łóżka.
Godzinne opóźnienie wywróciło do góry nogami cały poranny program, wystawiając na próbę jej podzielność uwagi. Zwłaszcza w kuchni: mleko do kawy kipiało, gdy zaczęły dymić przypalone tosty, a w momencie gdy bosą stopą weszła w kocie rzygi, zadzwonił jakiś obrzydliwy telemarketingowiec, który zwracając się do niej po imieniu, przekonywał, że nie zamierza niczego sprzedawać, tylko zaprasza na kurs doradztwa finansowego.
Zupełna zgroza.
Wychodząc ze swojej bramy na Skånegatan, Olivia Rönning nadal była w stresie. Nieumalowana, długie włosy upięte w niby-kok. Cienka kurtka zamszowa rozpięta, pod nią przebłyskiwał żółty, wystrzępiony u dołu T-shirt, do tego sprane dżinsy i rozdeptane sandały.
Dziś znów świeciło słońce.
Zatrzymała się na sekundę, by wybrać trasę. Którą będzie szybciej? Tą po prawej. Ruszyła truchtem, zerkając jednocześnie na czołówkę gazety w witrynie sklepu spożywczego: KOLEJNY BEZDOMNY SKATOWANY.
Pobiegła dalej.
Śpieszyła się do zaparkowanego w pobliżu samochodu. Miała jechać do Sörentorp w Ulriksdalu. Do Wyższej Szkoły Policyjnej. Olivia miała dwadzieścia trzy lata i była studentką trzeciego roku. Za sześć miesięcy będzie się starała o posadę aspiranta na posterunku w rejonie Sztokholmu.
A pół roku później będzie już policjantką.
Lekko zdyszana dobiegła do białego mustanga i sięgnęła po kluczyki. Odziedziczyła go po ojcu, Arnem, zmarłym na raka cztery lata temu. Kabriolet, rocznik 1988, z czerwonymi skórzanymi siedzeniami, automatyczną skrzynią biegów i czterocylindrowym silnikiem rzędowym, warczącym jak ósemka. Oczko w głowie taty. Teraz należał do niej. Jego stan nie był może idealny, tylną szybę trzeba było od czasu do czasu mocować taśmą, na lakierze tu i ówdzie pojawiły się purchle, ale podczas przeglądów sprawował się prawie zawsze bez zarzutu.
Uwielbiała ten samochód.
Sprawnie odsunęła dach, usiadła za kierownicą i przez krótką chwilę poczuła ten sam zapach co zawsze. Ale nie obić, tylko zapach taty. Wnętrze pachniało Arnem. Kilka sekund i było po wszystkim.
Podłączyła słuchawki do komórki, nastawiła sobie Bona Ivera, przekręciła klucz w stacyjce, wrzuciła bieg i ruszyła.
Niedługo wakacje.
*
Akurat ukazał się nowy numer „Situation Stockholm”, gazety dla bezdomnych. Numer 166. Na pierwszej stronie następczyni tronu, księżniczka Wiktoria, w środku wywiady z Saharą Hotnights1 i Jensem Lapidusem2. W redakcji na Krukmakargatan 34 tłoczyli się bezdomni, by kupować plik egzemplarzy i następnie sprzedawać. Płacili połowę ceny, a przy sprzedaży mogli zatrzymać różnicę.
Prosta transakcja, dla wielu decydująca o być lub nie być, pozwalająca utrzymać się na powierzchni. Jedni przeznaczali zarobione pieniądze na nałogi, inni oddawali zaciągnięte długi, ale większość wydawała je na jedzenie.
Przy okazji podbudowywali się psychicznie.
W końcu wykonywali pracę, za którą im płacono. Nie kradli, nie podkradali w sklepie, nie rabowali emerytów. Chyba że wpadli po uszy w gówno. Tacy też byli. Dla większości ta praca była sprawą honoru.
Całkiem ciężka praca.
W niektóre dni wystawali w swoich stałych miejscach po dziesięć, dwanaście godzin, nie mogąc sprzedać ani jednego egzemplarza. W pluchę i w mróz. Niefajnie było wtedy zasypiać w śmietniku o pustym żołądku, usiłując uciec przed dręczącymi nocnymi koszmarami.
Ukazanie się nowego numeru, jak dziś, było świętem dla wszystkich, którzy tu przyszli. Przy odrobinie szczęścia człowiek mógł już pierwszego dnia zabrać sporą paczkę gazetek. Jednak tym razem nie było nastroju do świętowania.
Wprost przeciwnie.
Odbywała się narada kryzysowa.
Poprzedniego wieczoru został ciężko pobity kolejny kolega. Benseman, gość z Norrlandii, który tak cholernie dużo czytał. Miał liczne złamania i pękniętą śledzionę, lekarze przez całą noc zmagali się z silnym krwotokiem wewnętrznym. Facet z recepcji był rano w szpitalu.
– Przeżyje… ale nieprędko do nas wróci.
Ludzie w milczeniu kiwali głowami. Ze współczuciem. W napięciu. To nie pierwsze takie pobicie w ostatnim czasie, tylko czwarte, i we wszystkich przypadkach ofiarą padali bezdomni. Kloszardzi, jak ich nazywano w mediach. Przebieg zajścia był zawsze ten sam. Napastnikami było paru młodych chłopaków, bili, katowali i na dodatek filmowali to świństwo, żeby wrzucić na stronę w internecie.
Chyba to było najgorsze.
Cholernie poniżające. Jakby byli workami treningowymi w reality show ze szczególnie brutalnymi bijatykami.
Paskudne było również to, że wszyscy pobici byli sprzedawcami „Situation Stockholm”. Przypadek? W Sztokholmie żyje około pięciu tysięcy bezdomnych i tylko niewielka część z nich sprzedaje gazetki.
– Specjalnie nas wybierają czy co?
– Ale po cholerę?
Na to oczywiście nie było odpowiedzi. Na razie. Pytanie było jednak dostatecznie nieprzyjemne, aby dodatkowo wzburzyć zdenerwowanych już wcześniej ludzi.
– Postarałem się o rozpylacz z gazem łzawiącym – oznajmił Bo Fast. Wszyscy na niego spojrzeli. Od lat już nikt nie zwracał uwagi na śmieszność jego imienia i nazwiska3. Bo Fast podniósł rozpylacz, żeby pokazać.
– Wiesz, że to nielegalne? – odezwał się Jelle.
– Niby co?
– Takie coś.
– Tak? A pobicie jest legalne?
Na to Jelle nie miał dobrej odpowiedzi. Stał przy ścianie, obok Arvo Pärta. Vera stała nieco dalej i wyjątkowo nic nie mówiła. Była zupełnie rozbita od chwili, gdy Pärt zadzwonił, by opowiedzieć, co przydarzyło się Bensemanowi zaledwie kilka minut po jej odejściu z Jellem. Uważała, że gdyby została, nie dopuściłaby do pobicia. Jelle nie był tego taki pewien.
– I co byś zrobiła?
– Biłabym się! Pamiętasz, jak załatwiłam tych gości w Midsommarkransen4, którzy chcieli nam buchnąć komórki?
– Byli pijani jak bele, a jeden był wzrostu karła.
– No to pomógłbyś mi, nie?
Rozeszli się przed nocą, aby dopiero tu się ponownie spotkać.
Vera milczała. Wykupiła plik gazetek, Pärt również, Jellemu starczyło tylko na pięć egzemplarzy. Wyszli razem na ulicę i wtedy nagle Pärt się rozpłakał. Oparł się o szorstki mur i brudną ręką zasłonił twarz. Jelle i Vera przyglądali mu się ze zrozumieniem. On tam był i patrzył ze świadomością, że nic nie może zrobić.
Teraz to wróciło.
Vera objęła go łagodnie i przytuliła jego głowę do swego ramienia. Pärt był bardzo wrażliwy. W rzeczywistości nazywał się Silon Karp, pochodził z Eskilstuny i był synem pary estońskich uchodźców. Pewnej nocy, będąc na haju, na jakimś strychu na Brunnsgatan zobaczył starą gazetę ze zdjęciem kompozytora unikającego rozgłosu i uderzyło go ich niesłychane podobieństwo. Jakby ujrzał swego sobowtóra. Po kolejnej działce heroiny wszedł w jego skórę i dwaj stali się jednym. Został Pärtem. Od tej pory tak się przedstawiał. W tym środowisku to, jak się kto naprawdę nazywa, nie obchodziło psa z kulawą nogą, więc został Arvo Pärtem.
Dawniej pracował jako listonosz na przedmieściu, ale zszarpane nerwy i głód prochów sprowadziły go do poziomu bezdomnego sprzedawcy „Situation Stockholm”.
Teraz, z głową na ramieniu Jednookiej Very, płakał rozpaczliwie nad Bensemanem, przemocą i całym tym cholerstwem. Najbardziej zaś nad tym, że życie jest takie, a nie inne.
Głaszcząc go po skołtunionych włosach, Vera podniosła wzrok na Jellego, który spojrzał na swoje gazetki.
A potem odszedł.
*
Wjechała do Sörentorp i zaparkowała od razu na prawo od bramy. Jej mustang wyróżniał się wśród stojących szarych i czarnych sedanów, a Olivia nie miała nic przeciwko temu. Zastanawiając się, czy podnieść budę, zerknęła w niebo i zdecydowała, że jednak nie.
– A jak zacznie padać?
Olivia odwróciła się. Ulf Molin, rówieśnik i kolega z grupy. Facet ma dziwną umiejętność zjawiania się znienacka. Właśnie pojawił się za jej samochodem. Śledzi mnie czy co? – pomyślała.
– To wtedy podniosę.
– W połowie wykładu?
Olivia miała dość takiej bezsensownej wymiany zdań. Chwyciła torebkę i ruszyła przed siebie. Ulf poszedł za nią.
– Widziałaś to?
Już był obok, podtykając jej szpanerski czytnik.
– Z ostatniej nocy, pobicie bezdomnego.
Olivia zerknęła, zobaczyła człowieka, którego ktoś kopał po całym ciele.
– Wrzucili to na tę samą stronę co wcześniej – powiedział Ulf.
– Trashkick?
– Tak.
Akurat wczoraj omawiali tę stronę na uczelni, wszyscy byli mocno oburzeni. Jeden z wykładowców powiedział, że pierwszy filmik został wrzucony razem z adresem na 4chan.org, portal odwiedzany przez miliony młodych ludzi. I film, i adres strony usunięto w miarę szybko z portalu, ale wielu zdążyło zapamiętać adres i podać dalej. Trashkick.com.
– Nie mogliby jej zamknąć?
– Pewnie figuruje na jakimś podejrzanym serwerze do wynajęcia, co policji utrudnia zarówno identyfikację, jak i zamknięcie strony.
Wyjaśnił im to wykładowca.
Ulf opuścił czytnik.
– To już czwarty taki film… chora sprawa.
– To, że biją, czy to, że publikują?
– Jedno i drugie.
– A co według ciebie jest gorsze?
Wiedziała, że nie powinna zachęcać go do rozmowy, ale od budynku dzieliło ich jeszcze paręset metrów, a Ulf szedł w tym samym kierunku. Zresztą lubiła zmuszać ludzi do zastanowienia, chociaż sama nie wiedziała dlaczego. Taki sposób na trzymanie dystansu.
Atak.
– Wydaje mi się, że to jedno i to samo – odparł. – Biją, żeby potem umieścić film w sieci, a gdyby nie mieli gdzie publikować, może by nie bili.
Słusznie, pomyślała Olivia. Zdanie złożone, spójna myśl, trafny wniosek. Gdyby mniej chodził za nią, a więcej myślał, mógłby awansować na jej skali starannie dobieranych znajomych. W dodatku był dobrze zbudowany i pół głowy wyższy od niej. Brązowe kręcone włosy.
– Co robisz wieczorem? Może byśmy poszli na piwo albo co?
Jednak nie awansuje na jej skali.
Sala ćwiczeń była prawie pełna. Grupa Olivii licząca dwadzieścia cztery osoby została podzielona na cztery podgrupy. Ulf był w innej niż ona. Przed tablicą stał ich opiekun, Åke Gustafsson, przeszło pięćdziesięcioletni mężczyzna, mający za sobą wieloletnią służbę w policji. Gustafsson był dość lubiany przez studentów, choć niektórzy uważali, że jest za bardzo drobiazgowy. Olivia była zdania, że jest uroczy. Lubiła jego brwi, takie krzaczaste, żyjące własnym życiem. Właśnie podniósł do góry jakiś skoroszyt. Na stoliku obok leżała ich cała sterta.
– Za kilka dni się rozstajemy i pomyślałem, że może podczas wakacji chcielibyście się podjąć jakiegoś niedużego, nadobowiązkowego zadania. Mam tu zbiór niewyjaśnionych, dawnych śledztw w sprawie zabójstw. Zrobiłem zestaw, każdy może sam wybrać jedno z nich, przeanalizować i zastanowić się, co można by zrobić inaczej, posługując się dzisiejszymi metodami śledczymi, techniką DNA, analizą geograficzną, podsłuchem elektronicznym itepe, itede Małe ćwiczenie z rozwiązywania niewyjaśnionych spraw z przeszłości. Jakieś pytania?
– Czyli nie jest to praca obowiązkowa?
Olivia zerknęła na Ulfa. Ten zawsze pyta, żeby pytać. Przecież Gustafsson powiedział, że nadobowiązkowa.
– Nie jest.
– Ale jeśli się ją wykona, będzie jakiś plusik?
Po ćwiczeniach Olivia podeszła, by wziąć skoroszyt. Gustafsson wskazał głową jeden z wyjętych.
– Nad jedną ze spraw pracował twój ojciec.
– Naprawdę?
– Pomyślałem, że fajnie byłoby ją włączyć.
Olivia usiadła na ławce nieopodal gmachu szkoły, w pobliżu trzech mężczyzn. Milczeli, byli bowiem z brązu. Jeden przedstawiał Bengtssona Jak Z Obrazka, osławionego kryminalistę z dawnych czasów.
Olivia nigdy o nim nie słyszała.
Pozostałe dwa posągi przedstawiały Tumba-Tarzana5 i komisarza Björka6. Ten ostatni siedział, trzymając na kolanach służbową czapkę. Ktoś postawił na niej pustą butelkę po piwie.
Olivia otworzyła skoroszyt. Wcale nie miała zamiaru poświęcać wakacji na pracę, choćby dobrowolną. Chciała po prostu wyjść z budynku, by nie słuchać Ulfa mówiącego o niczym.
Jednak zaciekawiła się.
Tata brał udział w jednym z dochodzeń.
Szybko przekartkowała skoroszyt. Zawierał zwięzłe podsumowania wszystkich spraw, nieco informacji o sposobach działania sprawców, miejscach i datach, również o samych dochodzeniach. Olivia była zaznajomiona z terminologią policyjną, nieraz słyszała, jak rodzice omawiali różne przypadki, siedząc przy stole w kuchni. Jej matka, Maria, była karnistką.
Znalazła tę sprawę na końcu skoroszytu. Arne Rönning był jednym z prowadzących.
Komisarz Rönning z Biura Kryminalnego Komendy Głównej.
Tata.
Olivia podniosła oczy i zatoczyła wokół wzrokiem. Gmach szkoły znajdował się wśród niemal nieskażonej przyrody, otaczały go ogromne zadbane trawniki i kawałek pięknego lasu ciągnącego się aż do Edsviken7. Niezwykle kojący zakątek.
Myślała o ojcu.
Kochała go z całego serca. Arne umarł w wieku pięćdziesięciu dziewięciu lat. Co za niesprawiedliwość. Potem wróciły myśli, które często męczyły ją aż do bólu. O tym, jak wyjechała do Barcelony, żeby uczyć się hiszpańskiego, pracować, wyluzować się… bawić!
Uciekłam, pomyślała. Chociaż wtedy nie zdawałam sobie z tego sprawy. Zwiałam, bo nie miałam siły zmierzyć się z faktem, że jest chory, że mu się pogorszy, że może umrzeć.
Rzeczywiście umarł. Podczas jej nieobecności. Olivia była jeszcze w Barcelonie.
Wciąż pamiętała ten telefon od mamy.
– Tata umarł w nocy.
Przesunęła dłonią po oczach i pomyślała o mamie. Po śmierci taty, gdy Olivia już wróciła z Barcelony, nastał straszny czas. Matka była załamana, zamknęła się w swojej żałobie, w której nie było miejsca dla wyrzutów sumienia Olivii i jej rozpaczy. Krążyły wokół siebie w milczeniu, jakby się bały, że świat się rozpadnie, jeśli ujawnią, co czują.
Czas to złagodził, ale nadal o tym nie rozmawiały.
Bynajmniej.
Bardzo jej brakowało taty.
– Wybrałaś sobie jakąś sprawę?
To Ulf, który na swój dziwny sposób znów zmaterializował się obok niej.
– Tak.
– Którą?
Olivia zerknęła na skoroszyt.
– Jakaś sprawa z Nordkoster.
– Z którego roku?
– Osiemdziesiątego siódmego.
– Dlaczego ją wybrałaś?
– A ty znalazłeś coś dla siebie? Czy masz to gdzieś? W końcu to nieobowiązkowe.
Ulf uśmiechnął się lekko i usiadł na ławce.
– Nie przeszkadzam?
– Owszem.
Olivii nie brakowało pewności siebie. Poza tym chciała skupić się na sprawie, o której właśnie zaczęła czytać.
Nad którą pracował tata.
Sprawa okazała się naprawdę sensacyjna. Streszczenie Åkego było tak ciekawe, że Olivia natychmiast zapragnęła dowiedzieć się czegoś więcej.
Wsiadła do samochodu i pojechała do Biblioteki Królewskiej. Tam skierowała się do sutereny, gdzie znajdowała się czytelnia zmikrofilmowanych gazet. Pracująca tam kobieta pokazała jej, gdzie szukać i jakiego czytnika użyć. Organizacja zasobów była bardzo przejrzysta. Osobny mikrofilm dla każdej gazety ukazującej się w Szwecji, począwszy od lat pięćdziesiątych. Wystarczyło wybrać tytuł i rocznik, zasiąść przy czytniku i już.
Olivia zaczęła od lokalnej gazety obejmującej swoim zasięgiem Nordkoster.
„Strömstad Tidning”. Datę i miejsce zbrodni znała już ze skoroszytu. Włączyła funkcję czytania i nie musiała długo czekać, aby na ekranie pojawił się dobitny tytuł: MAKABRYCZNE MORDERSTWO NA WYBRZEŻU KOSTER. Autorem artykułu był wyraźnie poruszony dziennikarz od newsów, który zawarł w tekście sporo rzeczowych informacji o miejscu i czasie zbrodni.
Zabrała się do czytania.
Przez następną godzinę przebrnęła przez kolejne lokalne gazety – „Bohusläningen” i „Hallandsposten” – i zataczając coraz szersze kręgi, doszła do dzienników wydawanych w Göteborgu, a potem do sztokholmskich tabloidów o zasięgu ogólnokrajowym.
Cały czas gorączkowo robiła notatki.
Drobne i większe.
Sprawa rzeczywiście wzbudziła zainteresowanie w całym kraju. Z wielu powodów. Młoda ciężarna kobieta została w wyrafinowany i brutalny sposób zamordowana przez nieznanych sprawców. Policja nie ustaliła ani sprawców, ani motywów. Nie było żadnych podejrzanych. Nie poznano nawet tożsamości ofiary.
Sprawa pozostała nierozwiązaną zagadką.
Swoisty fenomen, który coraz bardziej ją fascynował. Zaciekawił ją również sam sposób zgładzenia ofiary. To, co się rozegrało w pewną księżycową noc w zatoce na Nordkoster. Piekielny pomysł na pozbawienie życia nagiej kobiety w ciąży.
Przy wykorzystaniu przypływu.
Przypływu?
Istna tortura, pomyślała Olivia. Wyjątkowa metoda topienia. Powolna, potworna.
Dlaczego właśnie w ten sposób?
Tak spektakularny?
Olivia puściła cugle wyobraźni. Może to jakaś forma okultyzmu? Czciciele przypływów? Albo Księżyca? Morderstwo wydarzyło się późnym wieczorem. Forma składania ofiary? Jakiś obrzęd? Sekta? Czy zamierzali wyciąć płód i ofiarować bóstwu Księżyca?
Daj spokój, powiedziała sobie.
Wyłączyła czytnik i spojrzała na zabazgrany notatnik: fakty przemieszane ze spekulacjami, prawda, domysły i mniej lub bardziej prawdopodobne hipotezy różnych reporterów i kryminologów.
Według „pewnego źródła” w ciele ofiary znaleziono ślady psychotropów. Rohypnolu. Rohypnol to klasyczna pigułka gwałtu, pomyślała. Ale przecież ona była w ciąży. Uśpili ją? Dlaczego?
Policja poinformowała o znalezieniu na wydmach płaszcza z ciemnego materiału. Były na nim włosy kobiety. Jeśli rzeczywiście był to jej płaszcz, to gdzie reszta ubrania? Mordercy zabrali, ale zapomnieli o płaszczu?
Nic nie dały próby ustalenia tożsamości kobiety przez kontakty z policją w innych krajach. Dziwne, że nikt nie zgłosił zaginięcia ciężarnej kobiety, pomyślała.
Według policji kobieta miała dwadzieścia pięć do trzydziestu lat i przypuszczalnie była pochodzenia latynoamerykańskiego. Co to znaczy? Jaki obszar obejmuje to pojęcie?
Zdarzenie nad brzegiem morza obserwował dziewięcioletni chłopiec, który według reportera nazywał się Ove Gardman. Chłopiec pobiegł do domu i zaalarmował rodziców. Gdzie może być dziś? Czy dałoby się z nim skontaktować?
Policja podała, że kobieta była nieprzytomna, ale żyła jeszcze, gdy rodzice Gardmana zjawili się na brzegu. Próbowali ją ratować, ale umarła, zanim doleciał helikopter ratunkowy. Olivia zastanawiała się, w jakiej odległości od brzegu znajdował się dom Gardmanów i ile czasu upłynęło do przylotu helikoptera.
Wstała i omal się nie przewróciła. Od wrażeń i myśli czuła się poobijana, jakby cała krew spłynęła jej z głowy do kostek.
Na Humlegårdsgatan opadła na siedzenie samochodu i wtedy poczuła ssanie w żołądku. Sięgnęła do schowka po baton energetyczny. Spędziła w czytelni ładnych kilka godzin i aż się zdziwiła, gdy spojrzała na zegarek. Minęły jak z bicza trzasł. Zerknęła na notatnik. Bardzo ją wciągnęła ta dawna sprawa. Nie tylko dlatego, że ojciec nad nią pracował, chociaż to też, jednak przede wszystkim ze względu na kilka szczególnych okoliczności. Zwłaszcza tę, że nie udało się ustalić tożsamości zamordowanej kobiety. Była i pozostała nieznana.
Przez tyle lat.
Poruszyło ją to.
Chciała dowiedzieć się więcej.
Co by powiedział tata, gdyby żył?
Sięgnęła po komórkę.
Na starannie wystrzyżonym trawniku przed gmachem szkoły stali Åke Gustafsson i pewna kobieta w średnim wieku pochodząca z Rumunii. Szefowa szkolnej stołówki. Poczęstowała Åkego papierosem.
– Niewiele osób teraz pali – odezwała się.
– Rzeczywiście.
– Pewnie przez tego raka.
– Pewnie tak.
Zapalili oboje.
Komórka zadzwoniła, gdy Åke zdążył wypalić połowę papierosa.
– Mówi Olivia Rönning. Wybrałam tę sprawę z Nordkoster i chciałam…
– Tak myślałem – przerwał Åke. – Przecież twój ojciec nad nią pracował i…
– Tak, ale nie dlatego.
Chciała, żeby była jasność. Chodzi o nią, tu i teraz. To nie ma nic wspólnego z ojcem. W każdym razie opiekun grupy nie powinien tak myśleć. Wybrała sobie zadanie i zamierzała je realizować na swój sposób. Taka była.
– Wybrałam ją, bo uważam, że jest ciekawa – powiedziała.
– Ale dość trudna.
– I właśnie dlatego dzwonię. Chciałabym zajrzeć do akt śledztwa. Gdzie je znajdę?
– Przypuszczalnie w centralnym archiwum w Göteborgu.
– Tak? Szkoda.
– I tak by ci nie dali ich przeczytać.
– Dlaczego?
– Bo sprawa dotyczy morderstwa, które jest niewyjaśnione, ale nieprzedawnione. Nikt spoza zespołu dochodzeniowego nie ma prawa czytać dokumentów ze śledztwa, które nie zostało zamknięte.
– Aha… więc co mam zrobić? W jaki sposób znaleźć więcej informacji?
W słuchawce zapadła cisza.
Siedząc za kierownicą, przyciskała do ucha komórkę. Nad czym on się tak zastanawia? Zobaczyła, że w jej kierunku zdecydowanym krokiem ruszyła strażniczka miejska. Samochód Olivii stał na miejscu dla inwalidy. Niedobrze. Włączyła silnik i w tym samym momencie znów odezwał się Åke.
– Mogłabyś porozmawiać z ówczesnym szefem grupy dochodzeniowej.
– Nazywał się Tom Stilton.
– Właśnie.
– Gdzie go szukać?
– Nie mam pojęcia.
– W Komendzie Głównej?
– Nie sądzę. Spytaj panią Olsäter, komisarz Mette Olsäter. Często razem pracowali. Może ona wie.
– A gdzie ona pracuje?
– W Biurze Kryminalnym, gmach C.
– Dziękuję!
Olivia odjechała przed samym nosem strażniczki.
*
– Nowy numer „Situation Stockholm”! Poczytajcie o księżniczce Wiktorii i jednocześnie pomóżcie bezdomnym!
Głos Jednookiej Very docierał bez przeszkód do zamożnych mieszkańców Sofo8, kłębiących się przed halami targowymi Söder, skąd wynosili pełne torby śmieciowego jedzenia i wszelkiej obfitości. Cała jej postać była jak stworzona dla wielkiej sceny Dramaten9. Złachana wersja Margarethy Krook10 z czasów jej świetności. To samo ostre spojrzenie, niezwykła klasa i charyzma, której nie sposób nie ulec.
Dobrze jej dzisiaj szło.
Zdążyła już sprzedać połowę gazetek.
Co innego Arvo Pärt. Całkiem mu nie szło. Stał kawałek dalej, oparty o ścianę. To zdecydowanie nie jego dzień, ale nie chciał być sam. Zerknął na Verę. Podziwiał jej hart ducha. Jak większość z jej otoczenia, wiedział coś niecoś o jej ciężkich nocach, ale tutaj sprawiała wrażenie, jakby cały świat należał do niej. Do bezdomnej. Chyba żeby za dom uznać jej szarą, zdezelowaną przyczepę z lat sześćdziesiątych.
– Ja nie jestem bezdomna. – Powiedziała to do gościa, który kupując gazetkę, chciał się podniecać swoją wrażliwością społeczną. – Jestem w trakcie zmiany mieszkania.
W pewnym sensie było to prawdą. Vera trafiła na komunalną listę mieszkaniową w ramach politycznego projektu Bostad Först11, kosmetycznego programu poprawy warunków życia sztokholmskich bezdomnych. Powiedzieli, że przy odrobinie szczęścia być może na jesieni dostanie mieszkanie. Na próbę. A jeśli będzie się odpowiednio zachowywać, może otrzyma stały przydział.
Vera zamierzała się odpowiednio zachowywać.
Jak zawsze. Prawie. Miała tę swoją przyczepę i nieco ponad pięć tysięcy koron wcześniejszej emerytury. Tak ścinała wydatki, żeby wystarczyło na najbardziej niezbędne rzeczy, a resztę wyszukiwała po śmietnikach.
Nie cierpiała biedy.
– Kupujcie „Situation Stockholm”!
Sprzedała kolejne trzy egzemplarze.
– Będziesz tu stać?
Pytanie zadał Jelle, który pojawił się znikąd i z pięcioma egzemplarzami stanął niedaleko Very.
– Tak. A co?
– To miejsce Bensemana.
Każdy sprzedawca miał swoje stałe miejsce, uwidocznione na plastikowym identyfikatorze obok nazwiska. Plakietka Bensemana nosiła napis „Benseman/Söderhallarna”.
– Benseman nieprędko tu będzie stał – odparła.
– To jego miejsce. Dostałaś zastępstwo czy co?
– Nie. A ty?
– Nie.
– To co tu robisz?
Jelle nie odpowiedział. Vera zrobiła krok w jego kierunku.
– Przeszkadza ci, że tu stoję?
– To dobre miejsce.
– Dobre.
– A możemy się nim podzielić? – spytał.
Vera uśmiechnęła się i spojrzała na niego. Tym swoim spojrzeniem, którego unikał, jak mógł. Teraz też. Patrzył w ziemię. Vera stanęła tuż obok i nachyliła się, żeby złapać jego wzrok od dołu. Jakby rozcinała brzuch pstrąga. Bez szans. Jelle odwrócił się. Vera zaśmiała się ochryple, przechodzące obok cztery rodziny z małymi dziećmi w eleganckich wózeczkach natychmiast ich wyminęły.
– Jelle! – ryknęła.
Pärt odsunął się od ściany. Coś się dzieje? Wiadomo nie od dziś, że Vera ma krewki temperament. O Jellem wiedział znacznie mniej. Podobno pochodzi z wysp, tych najodleglejszych. Ktoś mówił, że z Rödlögi12. Jelle, syn łowcy fok! Z drugiej strony tyle się gada bez sensu. Rzekomy łowca fok stoi teraz przed halą i kłóci się z Verą.
Czy coś w tym rodzaju.
– O co się kłócicie?
– Nie kłócimy się – odparła Vera. – My się nigdy nie kłócimy. Ja mówię, jak jest, a on patrzy w ziemię. Co, nie? – Vera zwróciła się do Jellego, ale już go nie było.
Był piętnaście metrów dalej. Nie miał zamiaru kłócić się o miejsce Bensemana. Miał to w dupie, Vera może sobie sprzedawać gazetki, gdzie chce. Jej sprawa.
Jelle, lat pięćdziesiąt sześć, prawie wszystko miał w dupie.
*
Późnym letnim wieczorem Olivia jechała samochodem w kierunku Söder. Mijający dzień był pełen wydarzeń. Zaczął się jak zwykle, od przekomarzanek z Ulfem Molinem, potem trafiła na sprawę tego morderstwa i wpadła. Z wielu powodów. Zarówno osobistych, jak i innych.
Godziny spędzone w Bibliotece Królewskiej pozostawiły w niej ślad.
Dziwnie się zrobiło, pomyślała. Nie tak planowała wakacje. Niedługo będzie miała wolne po ciężkim roku. W tygodniu uczelnia, w weekendy praca w areszcie Kronoberg. Miała zamiar wypoczywać, bo udało jej się zaoszczędzić tyle, żeby mieć z czego żyć. W planach miała również jakiś wyjazd last minute. Poza tym prawie od roku nie miała seksu. Z tym też zamierzała coś zrobić.
I teraz ta sprawa?
Może sobie odpuścić? W końcu to nieobowiązkowe zadanie. W tym momencie zadzwoniła Lenni.
– Słucham?
Lenni była jej najlepszą kumpelką od czasów liceum. Płynęła z prądem, usiłując chwycić się czegoś w życiu, aby nie utonąć. Ciągle musiała chodzić w miasto, sprawdzać, jaka jest sytuacja, żeby niczego nie przegapić. Tym razem ściągnęła jeszcze cztery koleżanki, by nie przegapić Jakoba, faceta, którego aktualnie miała na oku. Przeczytała na Facebooku, że Jakob wybiera się wieczorem do Strandu przy Hornstull.
– Jedziesz z nami! Będzie super! O ósmej spotykamy się u Lollo i…
– Lenni.
– Co?
– Nie mogę… mam robotę, muszę to zrobić jeszcze dziś wieczorem.
– Będzie kumpel Jakoba, Erik, kilka razy pytał o ciebie! Taki przystojniak! Idealny dla ciebie!
– Ale ja nie mogę.
– Wiesz co, nudziara z ciebie! Postaraj się, powinnaś się rozerwać, wrócić do formy!
– Innym razem.
– Ciągle tak mówisz. Okej, tylko nie miej do mnie pretensji, jak cię coś ominie.
– Nie będę miała. Mam nadzieję, że uda ci się z Jakobem!
– No, trzymaj kciuki! Ściskam cię!
Olivia nie zdążyła odpowiedzieć, Lenni już się rozłączyła. Popędziła tam, gdzie coś się dzieje.
A właściwie dlaczego jej odmówiła? Przecież myśl o facecie pojawiła się w jej głowie dokładnie w momencie, gdy zadzwoniła Lenni. Może rzeczywiście zrobiła się z niej nudziara? Robota?
Po co ta gadka?
Olivia wymieniła w misce karmę i opróżniła kuwetę z kocich kup. Potem zasiadła przed laptopem. Właściwie miała ochotę na kąpiel, ale zatkał się odpływ i spuszczając wodę z wanny, zalałaby całą podłogę. Nie miała siły się tym zająć. Jutro to zrobi. Wpisze na listę-spraw-do-załatwienia. Przez całą wiosnę z dużym powodzeniem odsuwała od siebie tę listę.
Weszła na Google Earth.
Nordkoster.
Wciąż ją fascynowało, że siedząc w domu przed ekranem komputera, może niemal zaglądać do okien domów w różnych częściach świata. Dreszcz ją przechodził, jakby szpiegowała. Podglądała.
Teraz był to dreszcz innego rodzaju. Odczuwała go tym silniej, im bardziej przybliżała obraz wyspy, dróg, domów, im bliżej była celu. Jest.
Hasslevikarna.
Zatoczki na północnym krańcu wyspy.
Prawie jak zalew, pomyślała. Spróbowała jeszcze przybliżyć obraz. Na tyle blisko, żeby zobaczyć wydmy i plażę, na której zakopali ciężarną kobietę. Już miała przed sobą tę plażę.
Szary, ziarnisty obraz.
Zaczęła sobie wyobrażać, gdzie to mogło być. Gdzie ją zakopali.
Może tu?
A może tam?
W którym miejscu był płaszcz?
Gdzie siedział chłopiec, który wszystko widział? Na skałkach po zachodniej stronie plaży? Czy po wschodniej? Na skraju lasu?
Złościło ją, że nie może podejść jeszcze bliżej. Aż do końca, jakby sama stanęła na tej plaży.
Jakby tam była.
Ale bardziej się nie dało. Wyłączyła komputer. Pozwoli sobie na piwo. Na które parę razy nalegał Ulf. Wypije sama, w domu, gdzie nie będzie musiała ocierać się o kolegów ze szkoły albo o gości w pubie.
Sama.
Odpowiadało jej życie singla. Sama tak wybrała. Nigdy nie miała problemu z facetami. Wprost przeciwnie. Od początku miała świadomość, że się podoba. Najpierw były fotografie małej ślicznej dziewczynki i mnóstwo wakacyjnych filmów nakręconych przez ojca kamerą skierowaną na Olivię. Potem, gdy ruszyła w świat, przyszły spojrzenia innych mężczyzn. Przez pewien czas dla zabawy zakładała ciemne okulary, aby zza nich obserwować reakcje napotkanych facetów. Nie spuszczali z niej taksującego wzroku, dopóki ich nie minęła. Szybko ją to znudziło. Była świadoma swojej wartości. Przynajmniej na tym poziomie. Dało jej to pewność siebie.
Nie musiała ruszać na łowy.
Jak Lenni.
Olivia miała mamę i własne mieszkanko. Dwa pomalowane na biało pokoje, podłoga z desek. Właściwie to nie własne, wynajęła je od kuzyna pracującego obecnie w Afryce Południowej na rzecz Szwedzkiej Rady Eksportu. Miał tam być dwa lata. Przez ten czas mogła tu mieszkać. Wśród jego mebli.
Jakoś dawała radę.
Miała jeszcze Elvisa. Kot był pamiątką po intensywnym związku z seksownym Jamajczykiem poznanym w Nova Bar na Skånegatan. Najpierw okropnie się na niego napaliła, a potem zakochała.
Chociaż jemu powiedziała, że było odwrotnie.
Prawie rok podróżowali razem, bawili się i pieprzyli, a potem spotkał dawną przyjaciółkę z rodzinnych stron. Tak to ujął. Przyjaciółka miała alergię na koty. I w ten sposób Elvis został na Skånegatan. Po wyprowadzce Jamajczyka Olivia zmieniła imię kotu. Przedtem wabił się Ras Tafari, od imienia chrzestnego cesarza Hajle Sellasjego.
Elvis jakoś lepiej jej pasował.
Pokochała go tak mocno jak mustanga.
Wypiła piwo.
Dobre.
Już otwierała następne, gdy uprzytomniła sobie, że jest całkiem mocne, tymczasem nie jadła dziś obiadu. Ani kolacji. Tak się jakoś działo, że kiedy się nakręciła, jedzenie spadało z listy priorytetów. Jednak przydałoby się wprowadzić coś do żołądka dla zniwelowania lekkiego zawrotu w głowie. Może skoczyć po pizzę?
Nie.
Całkiem przyjemnie, jak się trochę kręci w głowie.
Zabrała piwo do ciasnej sypialni i opadła na łóżko. Na przeciwległej ścianie wisiała podłużna drewniana maska w kolorze zszarzałej bieli. Jeden z afrykańskich przedmiotów należących do kuzyna. Olivia nie mogła się zdecydować, czy maska jej się podoba, czy nie. Gdy nocą budziła się z nieprzyjemnego snu i widziała maskę w świetle księżyca, nie było to zbyt miłe. Powiodła wzrokiem po suficie i nagle uświadomiła sobie, że od wielu godzin nie sprawdzała komórki! Jak na nią było to niezwykłe. Komórka stanowiła niezbędną część jej wyposażenia. Nie mając jej w kieszeni, czuła się nieubrana. Wyciągnęła ją i włączyła. Sprawdziła maile, SMS-y i kalendarz, potem weszła na SVT13 Play. Znakomicie, obejrzy jeszcze wiadomości, zanim sen ją zmorzy.
– Co policja zamierza teraz zrobić?
– Tego nie mogę ujawnić.
Człowiekiem, który nie mógł niczego ujawnić telewizyjnym wiadomościom, był Rune Forss, komisarz sztokholmskiej policji, facet po pięćdziesiątce. Przydzielili mu sprawę kolejnych napadów na bezdomnych. Widać, że nie jest tym zachwycony, pomyślała Olivia. Wyglądał jej na glinę starego pokroju, takiego, który uważa, że ludzie są sami sobie winni. Przeważnie. Na przykład chuliganeria, a już na pewno osoby, którym nie chce się wziąć w garść, załatwić sobie jakiejś roboty i żyć jak inni porządni ludzie.
Najczęściej są sami sobie winni.
Wprawdzie w Wyższej Szkole Policyjnej tego nie uczono, jednak wiadomo było, że wielu tak uważa. Kilku kolegów Olivii już zdążyło się tym zarazić.
– Postaracie się przeniknąć do środowiska bezdomnych?
– Przeniknąć?
– No tak. Pod przykryciem. Żeby ująć sprawców.
Sens pytania dotarł w końcu do Runego Forssa, który ledwo zdołał ukryć uśmiech.
– Nie.
Olivia wyłączyła komórkę.
*
W uładzonym opowiadaniu bezdomna siedziałaby u wezgłowia ciężko rannego, poprawiając pościel i dodając mu otuchy. Ale w prawdziwym opowiadaniu, oddającym rzeczywistość, personel recepcji w szpitalu wezwał ochronę natychmiast, gdy Jednooka Vera przeszła przez hol, zmierzając do windy. Ochroniarze dogonili ją na korytarzu, zanim doszła do sali, w której leżał Benseman.
– Tu nie wolno wchodzić!
– Dlaczego? Chcę tylko odwiedzić kolegę, który…
– Proszę z nami!
Została wyproszona. Łagodnie rzecz ujmując.
W rzeczywistości chwycili brutalnie i w sposób głęboko upokarzający poprowadzili wrzeszczącą na całe gardło kobietę przez szpitalny hol pełen ludzi, a następnie mniej lub bardziej wyrzucili ją na ulicę. Mimo że się powoływała na prawa człowieka. W jej ujęciu.
Wygnali.
W noc.
Vera ruszyła w długą wędrówkę do przyczepy w lesie Ingenting w dzielnicy Solna.
Sama jak palec.
W noc, kiedy grasują młodzi ludzie lubujący się w przemocy, podczas gdy Rune Forss pogrążał się we śnie.
Właśnie zamierzała zjeść następny kawałek tortu śmietanowego. Kobieta miała usta pomalowane jaskrawoczerwoną szminką, kędzierzawe siwe włosy i obfite kształty. Tak się kiedyś wyraził jej mąż: „Moja żona ma obfite kształty”. Co znaczyło, że jest bardzo tęga. Co pewien czas było to dla niej powodem udręki i wtedy próbowała zredukować objętość. Z dość mizernym skutkiem. Potem przychodził okres, gdy cieszyła się, że jest, jaka jest. W takim właśnie okresie podjadała teraz tort w swoim przestronnym gabinecie Biura Kryminalnego w gmachu C Komendy Głównej i jednym uchem słuchała wiadomości w radiu. Spółka MWM, Magnuson World Mining, otrzymała tytuł najlepszej w tym roku firmy szwedzkiej operującej na rynku międzynarodowym.
– Wiadomość spotkała się z gwałtownymi protestami z wielu stron. Firma jest ostro krytykowana za sposób działania w Kongu, gdzie wydobywa koltan. A tak na tę krytykę odpowiada jej dyrektor, Bertil Magnuson.
Wyłączyła radio. Zetknęła się z tym nazwiskiem w latach osiemdziesiątych, w związku z pewnym zaginięciem.
Skierowała wzrok na fotografię stojącą na skraju biurka. Przedstawiała najmłodszą córkę, dziewiętnastoletnią Jolene. Dziewczyna miała niezwykły uśmiech i zagadkowe oczy. Zespół Downa. Kochanie moje, pomyślała, co cię czeka w życiu? Sięgała po ostatni kęs tortu, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Szybko schowała talerzyk za segregatorami piętrzącymi się na biurku i spojrzała w kierunku drzwi.
– Proszę!
Do środka zajrzała młoda kobieta. Lekko zezująca, lewe oko nie patrzyło równolegle do prawego, czarne włosy upięte w poczochrany węzeł.
– Pani Mette Olsäter? – spytała.
– O co chodzi?
– Mogę wejść?
– O co chodzi?
Dziewczyna nie wiedziała, czy może wejść, czy nie. Zatrzymała się w otwartych drzwiach.
– Nazywam się Olivia Rönning, jestem studentką Wyższej Szkoły Policyjnej, szukam Toma Stiltona.
– Po co?
– Dostałam zadanie dotyczące sprawy, którą prowadził, i chciałabym go spytać o kilka rzeczy.
– Co to za sprawa?
– Morderstwa na Nordkoster w tysiąc dziewięćset osiemdziesiątym siódmym.
– Proszę wejść.
Olivia weszła, zamknęła za sobą drzwi, ale bez zaproszenia nie odważyła się usiąść na krześle stojącym w pewnej odległości od biurka Mette Olsäter. Kobieta za biurkiem była nie tylko potężnych kształtów, bił od niej autorytet.
Pani komisarz.
– Co to za zadanie?
– Mamy się przyjrzeć starym śledztwom, żeby zobaczyć, co można byłoby zrobić inaczej przy użyciu współczesnych metod.
– Jak w Dowodach zbrodni?
– Coś w tym rodzaju.
Zapadło milczenie. Mette zerknęła na resztkę tortu. Zdawała sobie sprawę, że młoda go zobaczy, jeśli usiądzie na krześle, więc specjalnie trzymała ją w pozycji stojącej.
– Stilton odszedł z pracy – odparła krótko.
– Aha. Kiedy?
– A to ma znaczenie?
– Nie, ja… może jednak mógłby odpowiedzieć na moje pytania? Chociaż nie pracuje. Dlaczego odszedł?
– Z powodów osobistych.
– A co teraz robi?
– Nie mam pojęcia.
Jak echo odpowiedzi Åkego Gustafssona, pomyślała Olivia.
– Może pani wie, gdzie mogłabym go znaleźć?
– Nie wiem.
Mette Olsäter wpatrywała się w nią nieruchomym wzrokiem niepozostawiającym wątpliwości. Koniec rozmowy.
– Trudno, dziękuję bardzo – odparła Olivia.
Złapała się na tym, że idąc do drzwi, wykonała coś w rodzaju niewielkiego ukłonu. Odwróciła się jeszcze.
– Ma pani coś na podbródku, jakby śmietanę. – I szybko zamknęła za sobą drzwi.
Mette przesunęła dłonią po podbródku, ścierając biały kleksik.
Głupia rzecz.
Ale zabawna. Mårten, jej mąż, uśmieje się, gdy mu opowie wieczorem. Uwielbiał takie głupie historie.
Jednak to, że ta Rönning szuka Toma, było już mniej zabawne. Raczej go nie znajdzie, ale sam fakt, że wymieniła jego nazwisko, mocno nią zatelepał.
Mette nie lubiła, jak nią telepało.
Miała wielki talent do analizy. Błyskotliwa w pracy dochodzeniowej, o intelekcie jak brzytwa i nadzwyczajnej podzielności uwagi. To nie były żadne przechwałki, tylko fakty, które zaprowadziły ją na obecne stanowisko. Była jednym z najbardziej doświadczonych funkcjonariuszy śledczych w kraju. Potrafiła zachować trzeźwość umysłu w sytuacjach, gdy koledzy wymiękali, nie radząc sobie z emocjami.
Mette się to nie zdarzało.
Natomiast zdarzało się, że czuła w środku telepanie. Nieczęsto, ale prawie zawsze z powodu Toma Stiltona.
Olivia opuściła gabinet Mette z uczuciem… no, czego? Sama nie wiedziała. Jakby tej kobiecie nie podobało się, że pytała o Toma Stiltona. Dlaczego? Przez kilka lat prowadził dochodzenie w sprawie morderstwa na Nordkoster, które potem zostało umorzone. Teraz okazuje się, że odszedł z policji. Big deal. Będzie musiała go odnaleźć. Albo dać sobie spokój z tą sprawą, skoro rzeczywiście jest taka skomplikowana. Chociaż nie. Jeszcze nie. Nie tak szybko. Są jeszcze inne źródła informacji, przecież znajduje się w siedzibie policji.
Jednym ze źródeł był Verner Brost.
Właśnie biegła korytarzem siedem metrów za nim.
– Przepraszam!
Zatrzymał się na chwilę. Miał pod sześćdziesiątkę, w tym momencie szedł na spóźniony lunch i był w nie najlepszym humorze.
– Słucham?
– Nazywam się Olivia Rönning.
Dogoniła go i wyciągnęła rękę. Sama miała mocny uścisk i nie cierpiała ciastowatych dłoni. Verner Brost miał ciastowatą dłoń. Poza tym od niedawna był szefem grupy dochodzeniowej zajmującej się dawnymi, niewyjaśnionymi sprawami. Doświadczony dochodzeniowiec, odpowiednio cyniczny, ale z prawdziwym powołaniem, ogólnie rzecz biorąc, dobry policjant.
– Chciałabym się dowiedzieć, czy zajmujecie się morderstwem na plaży?
– Na plaży?
– Tak, na Nordkoster, tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy rok.
– Nie.
– Zna pan tę sprawę?
Brost przypatrzył się młodej, obcesowej kobiecie.
– Znam – odparł z wyraźną rezerwą, na którą Olivia postanowiła nie zwracać uwagi.
– Dlaczego się nią nie zajmujecie?
– Bo się nie nadaje.
– …nie nadaje? Co pan chce przez to…
– Czy panienka już jadła lunch?
– Nie.
– Ja też nie.
Verner Brost obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku policyjnej stołówki zwanej Plommonträdet.
Don’t pull ranks, pomyślała panienka Olivia, która nie bez powodu poczuła się potraktowana z góry.
Nie nadaje się?
– Co pan miał na myśli, mówiąc, że się nie nadaje?
Poszła za Brostem, który nie zwalniając tempa, sunął do stołówki, gdzie wybrał danie i postawił na tacy wraz z puszką niskoalkoholowego piwa. Teraz jadł w skupieniu, siedząc przy jednym z mniejszych stolików. Olivia usiadła naprzeciwko.
Domyśliła się, że facet musi szybko zjeść. Dostarczyć protein, kalorii, podnieść poziom cukru.
Odczekała chwilę.
Niezbyt długą. Brost wchłonął posiłek w imponującym tempie i z ledwo skrywanym beknięciem osunął się na oparcie krzesła.
– Co pan miał na myśli, mówiąc, że się nie nadaje? – powtórzyła.
– Nie spełnia warunków do wznowienia.
– Dlaczego?
– Masz jakie takie pojęcie o pracy policyjnej?
– Jestem studentką trzeciego roku Wyższej Szkoły Policyjnej.
– Czyli nie masz.
Powiedział to jednak z uśmiechem. Zaspokoił głód, teraz mógł sobie pozwolić na krótką rozmowę. Może nawet uda się ją skłonić, by zafundowała mu miętowe ciastko do kawy.
– Warunkiem wznowienia dochodzenia jest to, aby dało się zrobić użytek z posiadanych dowodów lub informacji, co przedtem było niemożliwe.
– DNA? Analiza geograficzna? Nowe zeznania?
Jednak ma jakieś pojęcie, pomyślał Brost.
– Coś w tym rodzaju, albo nowe dowody materialne, albo coś, co zostało pominięte w pierwszym dochodzeniu.
– Ale w tym przypadku tak nie jest?
– Nie jest.
Uśmiechnął się pobłażliwie. Odpowiedziała uśmiechem.
– Napije się pan kawy? – spytała.
– Z przyjemnością.
– Coś do kawy?
– Ciastko miętowe.
Szybko się sprawiła i z kolejnym pytaniem wyskoczyła jeszcze przed kawą.
– Sprawę prowadził Tom Stilton, prawda?
– Tak.
– Może wie pan, gdzie go znaleźć?
– Odszedł z policji dawno temu.
– Wiem, ale czy jest w Sztokholmie?
– Tego nie wiem, mówiono, że wybiera się za granicę.
– Ojej… to raczej go nie znajdę.
– Na pewno.
– Dlaczego odszedł? Chyba nie z powodu wieku?
– Nie.
Brost zamieszał w filiżance, najwyraźniej unikając jej wzroku.
– Więc dlaczego?
– Z powodów osobistych.
Tu należałoby się zatrzymać, pomyślała Olivia. Powody osobiste to nie jej sprawa, nie mają nic wspólnego z jej zadaniem.
Jednak było to silniejsze od niej.
– Jak ciastko?
– Pyszne.
– Co to za osobiste powody?
– Nie rozumiesz, co znaczy „osobiste”?
Czyli nie było aż tak pyszne, pomyślała.
Olivia opuściła gmach policji na Polhemsgatan. Złościło ją, że ciągle trafia na mur. Wsiadła do samochodu, wyciągnęła laptop i do wyszukiwarki wpisała „Tom Stilton”.
Wyskoczyły różne artykuły odnoszące się do policji. Jeden był inny. Reportaż z pożaru na platformie wiertniczej na wodach Norwegii z 1975 roku. Młody Szwed dokonał bohaterskiego czynu, ratując trzech norweskich pracowników. Był nim dwudziestojednoletni Tom Stilton. Olivia zachowała artykuł. Potem zabrała się do wyszukiwania danych osobowych.
Dwadzieścia minut później była niemal gotowa się poddać.
Sprawdziła na Eniro, gdzie nie znalazła żadnego śladu Toma Stiltona. Inne wyszukiwarki to samo, ani jednego trafienia. Nawet na birthday.se. Dla hecy sprawdziła rejestr pojazdów. To samo.
Facet nie istniał.
Może wyniósł się za granicę? Jak zasugerował Brost. Siedzi w Tajlandii i przy drinku z parasolką przechwala się swoimi sukcesami przed jakimiś napranymi laluniami.
A może nie, może ma inne skłonności?
Homoseksualne?
Nie.
Dawniej na pewno nie. Przez dziesięć lat był żonaty z tą samą kobietą. Marianne Boglund, specjalistką w dziedzinie medycyny sądowej. Olivia doszła do tego, gdy w końcu znalazła Stiltona w bazie danych urzędu skarbowego, w rejestrze małżeństw.
Figurował tam.
Pod pewnym adresem, ale bez numeru telefonu.
Zapisała adres.
*
Na drugim końcu świata, w kostarykańskiej wiosce nad brzegiem oceanu, na werandzie przedziwnego domu siedział starszy mężczyzna, lakierując sobie paznokcie bezbarwnym lakierem. Nazywał się Bosques Rodriguez. Po jednej stronie miał majaczący w oddali ocean, po drugiej wspinający się po zboczu góry tropikalny las. Rodriguez mieszkał w tym dziwnym domu od zawsze, całe życie w tym samym miejscu. Dawniej mówili o nim „stary właściciel baru z Cabuya”. Co mówią teraz – nie wiedział. Rzadko bywał w Santa Teresa, gdzie znajdował się jego bar. Uważał, że bar stracił dawny klimat, co zapewne wiązało się z obecnością surferów i napływem turystów, a to z kolei podbijało ceny wszystkiego, co się da.
Nawet wody.
Bosques uśmiechnął się.
Cudzoziemcy zawsze pili wodę w plastikowych butelkach, kupowali po zawrotnych cenach, a potem wyrzucali i rozklejali plakaty wzywające do ochrony środowiska.
Jednak Duży Szwed z Mal Pais nie jest taki, pomyślał Bosques.
Ani trochę.
Chłopcy siedzieli na piasku pod poszarpaną przez wiatr palmą, tyłem do oceanu. Milczeli. Nieopodal, na zwykłym rattanowym krześle siedział mężczyzna z laptopem na kolanach. Za nim znajdował się niski, pomalowany zielono-niebieską odpadającą farbą budynek, który był czymś w rodzaju restauracji, gdzie o nieustalonych porach sprzedawano ryby z własnego połowu.
Teraz akurat był zamknięty.
Obaj chłopcy znali mężczyznę, który był ich sąsiadem we wsi. Zawsze był miły, bawił się z nimi i nurkował po muszle. Domyślili się, że mają siedzieć cicho. Mężczyzna był boso, nagi do pasa, tylko w cienkich szortach. Miał jasne, rzadkie włosy. Po jego opalonych policzkach spływały łzy.
– Duży Szwed płacze – szepnął jeden z chłopców.
Jego słowa porwał ciepły wiatr. Drugi kiwnął głową. Mężczyzna z laptopem płakał od wielu godzin. Najpierw w nocy w swoim domu we wsi, potem na plaży, dokąd przyszedł, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Siedział z twarzą zwróconą do oceanu.
I wciąż płakał.
Wiele lat temu trafił tu, do Mal Pais na półwyspie Nicoya w Kostaryce. Kilka domów przy zakurzonej drodze ciągnącej się wzdłuż wybrzeża. Z jednej strony morze, z drugiej las deszczowy. Na południe – nic, na północ – Playa Carmen, Santa Teresa i inne wsie. Miejsca o ogromnej sile przyciągania wędrowców wszelkiej maści. Dzięki długim, fantastycznym plażom dla surferów, tanim pokojom do wynajęcia i jeszcze tańszej żywności.
W dodatku nikt o nic nie pyta.
Idealne miejsce, pomyślał wtedy. Żeby się ukryć i zacząć wszystko od nowa. Jako człowiek nieznany.
Pod nazwiskiem Dan Nilsson.
Dzięki niewielkim oszczędnościom jako tako dawał sobie radę aż do chwili, gdy mu zaproponowano, by został przewodnikiem w pobliskim rezerwacie. Cabo Blanco. Bardzo mu odpowiadała ta praca. Pół godziny jazdy quadem i już był na miejscu, a dzięki przyzwoitej znajomości języków potrafił obsłużyć większość przyjeżdżających tu turystów. Z początku dość nielicznych, ale w ostatnim roku napłynęło ich znacznie więcej, a teraz było tylu, że miał zajęcie przez cztery dni w tygodniu. W pozostałe dni przestawał tylko z miejscowymi, nigdy nie zadawał się z turystami czy surferami. Nie interesowały go sporty wodne i nie rajcowało popalanie trawki. Był człowiekiem dość przeciętnym, zachowującym umiar we wszystkim, z przeszłością, która powinna pozostać przeszłością.
Mógłby bez problemu trafić na strony którejkolwiek z powieści Grahama Greena.
Tkwił teraz na tym rattanowym krześle z laptopem na kolanach i płakał. Kawałek dalej dwaj chłopaczkowie martwili się, nie mogąc zrozumieć, dlaczego Duży Szwed tak rozpacza.
– Może spytamy, co się stało?
– Nie.
– A jeśli coś zgubił i moglibyśmy mu pomóc odszukać?
Niczego nie zgubił.
Za to podjął pewną decyzję. W końcu. Przez łzy. Nigdy by nie przypuszczał, że kiedykolwiek będzie musiał ją podjąć. A jednak.
Podniósł się.
Pierwszą rzeczą, po jaką sięgnął, był pistolet SIG-Sauer. Ważąc go w dłoni, zerknął w okno. Nie chciał, aby malcy go zobaczyli. Wiedział, że za nim szli, choć trzymali się z tyłu. Jak zwykle. Teraz siedzieli w krzakach. Opuścił pistolet, poszedł do sypialni i zamknął okiennice. Z trudem odsunął drewniane łóżko, odsłaniając kamienną podłogę. Jedna z płyt była obluzowana. Podniósł ją i ze schowka wyciągnął skórzaną torbę. Na jej miejsce włożył pistolet i opuścił płytę. Stwierdził, że jego działania są precyzyjne, efektywne. Wiedział, że już nie może zboczyć z kursu i zacząć się zastanawiać, bo wtedy mógłby zmienić zdanie. Zaniósł torbę do dużego pokoju i z drukarki wyjął arkusz papieru formatu A4. Gęsto zapisany. Włożył go do torby.
Znajdowało się w niej kilka przedmiotów.
Gdy wychodził z domu, słońce stało już wysoko ponad drzewami, opromieniając światłem skromną werandę. Hamak bujał się lekko w powiewach suchej bryzy. Na drodze będzie się kurzyło. I to bardzo. Rozejrzał się za chłopcami. Nie było ich. Może się schowali. Kiedyś przyłapał ich na tyłach domu schowanych pod kocem. Pociągnął go, zachowując jak największą ostrożność, bo podejrzewał, że pod spodem może ukrywać się spory waran.
– Co wy tu robicie?
– Bawimy się w warany!
Wsiadł na quada i z torbą w jednej ręce ruszył w dół na drogę. Zmierzał do położonej kawałek dalej wsi Cabuya.
W odwiedziny do przyjaciela.
Są domy i domiszcza. I jest dom Bosquesa, jedyny w swoim rodzaju. Początkowo była to drewniana chatka rybacka, zbudowana całe wieki temu przez tatę Bosquesa. Dwie małe izdebki. W miarę jak rodzina pączkowała coraz bardziej, tata Rodriguez uparł się, aby wraz z kolejnym przychodzącym na świat dzieckiem rozbudowywać dom. Gdy skończyły mu się legalne zasoby drewna, zaczął improwizować, jak to określał, budując z tego, co było pod ręką, czyli blachy, płyt laminowanych i różnego rodzaju sieci. Czasem z drewna wyrzuconego przez morze albo z części zatopionych łodzi rybackich. Sobie zostawił coś w rodzaju dziobu, występu na południowej ścianie, do którego wciskał się z pewnym trudem, aby przy butelce mniej lub bardziej kiepskiego likieru zatopić się w książce Castanedy.
Tyle ojciec.
Po latach Rodriguez junior, czyli Bosques, został sam w tym domu. Nie miał dzieci, co wynikało z jego orientacji seksualnej, a ostatni kochanek zmarł kilka lat temu.
Bosques miał dziś siedemdziesiąt dwa lata i od dawna nie słyszał dzwonienia cykad.
Ale był dobrym przyjacielem.
– Co mam zrobić z tą torbą? – spytał.
– Oddać ją Gilbertowi Lluvisio.
– Przecież to policjant.
– Właśnie dlatego – odparł Dan Nilsson. – Mam do niego zaufanie. A on do mnie. Czasami. Gdybym nie wrócił do pierwszego lipca, oddasz ją Lluvisio.
– A co on ma z nią zrobić?
– Dopilnować, by trafiła do rąk szwedzkiej policji.
– W jaki sposób?
– Napisałem na kartce, którą włożyłem do środka.
– Okej.
Bosques nalał mu rumu do szklanki. Siedzieli w miejscu, które z braku właściwego określenia można nazwać werandą, czyli na froncie przedziwnego budynku. Nilsson z grubsza spłukał kurz, wypijając szklankę letniej wody. Teraz popijał rum, drugą ręką odganiając rój owadów. Jak już wspomniano, był człowiekiem zachowującym umiar we wszystkim, dlatego Bosques zdziwił się, gdy Nilsson spytał, czy ma w domu rum. Obserwował go z zaciekawieniem. Sytuacja była niezwyczajna. Nie tylko z powodu rumu, także zachowania Szweda, którego znał od czasu jego przybycia w te strony. Nilsson wynajął od jego siostry dom w Mal Pais, po pewnym czasie go kupił. Był to początek długiej, zażyłej znajomości. Seksualna orientacja Bosquesa nie miała tu nic do rzeczy. Natomiast w postawie Szweda było coś, co bardzo podobało się Bosquesowi.
Nilsson niczego nie przyjmował za pewnik.
Bosques również. Doświadczenia zdobyte w różnych okolicznościach nauczyły go, że to, co się ma, należy szanować, bo zaraz można to stracić. Dopóki się ma – jest dobrze, bo potem nic nie zostaje.
Jak z Nilssonem.
Teraz jest. I dobrze. Może niedługo go nie będzie? – pomyślał nagle Bosques.
– Stało się coś?
– Tak.
– Chcesz mi o tym opowiedzieć?
– Nie.
Dan Nilsson wstał i spojrzał na Bosquesa.
– Dziękuję za rum.
– De nada14.
Nilsson nie ruszył się z miejsca. Nadal stał. Bosques poczuł, że też musi wstać, a wtedy Nilsson go objął. Był to krótki uścisk, szybki, jak to między mężczyznami, którzy się żegnają ze sobą. Tyle że nigdy dotąd nie wymieniali uścisków.
I już nigdy nie mieli tego powtórzyć.
Radioodbiornik był własnością Jednookiej Very. Małe tranzystorowe radyjko znalezione w śmietniku na Döbelnsgatan. Miało antenę i wszystko, co trzeba. Całkiem dobre, mimo pękniętej obudowy. Zebrali się w Glasblåsarparken, aby razem posłuchać Radioskugga, godzinnej audycji dla bezdomnych nadawanej raz w tygodniu. Tematem dzisiejszej były ostatnie napady. Odbiór zakłócały trzaski, ale wszyscy i tak wiedzieli, o czym mowa. O pobiciu Bensemana. O Trashkick. O tym, że jacyś sadyści krążą po mieście, szukając kolejnych ofiar.
Spośród nich.
Żeby skatować, a potem pokazywać w sieci.
Bardzo niefajnie.
– Musimy trzymać się razem! – zawołała Muriel. Coś zażyła, dzięki czemu wyzbyła się zahamowań i uznała, że może zabrać głos. Pärt i pozostała czwórka spojrzeli na Muriel. Trzymać się razem? O co jej chodzi?
– Niby jak?
– Stale być w grupie! Żeby nikt nie był sam i nie mogli na nikogo napaść…
Muriel ściszyła głos pod ich spojrzeniami. Uciekła wzrokiem i wpatrzyła się w ścieżkę. Vera podeszła i pogładziła ją po skołtunionych włosach.
– Dobrze to wymyśliłaś, Muriel, nie będziemy sami. Boimy się, gdy jesteśmy sami, a oni od razu to wyczuwają. Jak psy. Wywąchują tych, którzy się boją, i potem biją.
– Właśnie.
Muriel lekko się wyprostowała. W innych okolicznościach chciałaby mieć taką mamę jak Vera. Mamę, która gładziłaby ją po głowie i broniła przed złymi spojrzeniami. Nigdy nie miała takiej mamy.
Teraz już za późno.
Tak samo jak na inne rzeczy, pomyślała.
– Słyszeliście, że gliny powołały zespół, który ma złapać tych bandziorów?