41,50 zł
Na sztokholmskim dworcu kłębi się od uchodźców. Wolontariusze z całych sił starają się im pomóc. W nieprzerwanym strumieniu emigrantów znajduje się pozbawiona opieki nigeryjska dziewczynka, którą zapłakaną na ulicy spotyka bezdomna narkomanka Muriel. Razem chronią się w małej leśnej chatce, gdzie dochodzi do dramatycznego wydarzenia. O ratunek proszą dawnego policjanta Toma Stiltona. W tym czasie w smalandzkim lesie zostają odnalezione zwłoki nastolatka z poderżniętym gardłem. Sprawę makabrycznego morderstwa bada zespół komisarz wraz z Olivią Rönning. W pobliżu miejsca zbrodni odnajdują nóż z inskrypcją, która wskazuje na powiązania z rumuńską organizacją przestępczą. Tom i Olivia jadą do Bukaresztu, gdzie namierzaj ą handlarzy ludzkimi organami. To odkrycie sprowadzi na nich śmiertelne niebezpieczeństwo. Czy tajemnicze zajście w lesie oraz zabójstwo chłopca s ą ze sobą powiązane? To już czwarta odsłona bestsellerowej serii z Olivią Rönning i Tomem Stiltonem w rolach głównych, w przygotowaniu ekranizacja.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 493
Sov du lilla videung
© Cilla and Rolf Börjlind 2018 by Agreement with Grand Agency
Copyright © 2022 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Copyright © 2022 for the Polish translation by Inga Sawicka
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)
Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny
Zdjęcie na okładce: © Jan H Andersen/Shutterstock
Zdjęcie autorów: © Thron Ullberg
Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Rodkiewicz
ISBN: 978-83-8230-473-2
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
E-wydanie 2022
Poprzednim razem stanęła trochę za blisko i potem miała spodnie opryskane krwią, dlatego tym razem ustawiła się z tyłu. Otaczały ją wonie nieznanych roślin i przypraw, ale również inne zapachy. Krwi, terpentyny, dymu z cygar i kwaśnego potu. Zdążyła się już przyzwyczaić. W lokalu było ciasno, powietrze dochodziło tylko przez wąskie drzwi na uliczkę, które teraz były jednak zamknięte. Do lokalu wepchnęło się około pięćdziesięciu widzów, każdy wydzielał własny odór, więc nic dziwnego, że powietrze aż tak zgęstniało.
Ona pachniała delikatnie naturalnym mydłem.
Mężczyźni w lokalu – bo oprócz niej znajdowali się tu sami mężczyźni – byli prawie identycznie ubrani. Spodnie w kolorze brudnej żółci i cienkie białe koszulki, u starszych tu i ówdzie czerwono-niebieska apaszka na szyi. Wielu miało białe kapelusze z wąskim rondkiem, równie wielu trzymało w ręku butelki, pociągając z nich co chwilę brązowy samogon. Zdążyła już kilka razy grzecznie odmówić łyka mężczyznom stojącym obok. Za każdym razem w odpowiedzi puszczali do niej oko; towarzyszył temu uśmiech odsłaniający braki w uzębieniu.
A potem sami wypijali łyk.
Wspięła się lekko na palce. I tak była wyższa od większości obecnych, a stojąc na palcach, widziała wszystko zarówno przed sobą, jak i w dole. Zobaczyła pierwszego koguta o imieniu Black Killer, jak wynikało z ręcznie wypisanego szyldu, trzymanego przez właściciela. Duży czarny kogut z kilkoma krwiście czerwonymi piórami i sterczącym dumnie grzebieniem. Został już wypuszczony na okrągłą arenkę wśród kakofonii głosów i języków, które nauczyła się rozpoznawać. Tagalog oczywiście, ale również cebuano i bikol.
Teraz wypuszczono drugiego koguta. Red Alert. Równie duży i pewny siebie jak pierwszy, równie barwny i wojowniczy. Długie ostrogi błysnęły w żółtym świetle. Patrzyła na banknoty zmieniające właścicieli wokół arenki i pomyślała, że tej nocy jedni staną się trochę mniej biedni, a inni utoną w brązowym samogonie.
Postawiła na Red Alerta. I źle zrobiła.
Koguty przez kilka sekund krążyły wokół siebie, zataczały koła, trzymały dystans, stroszyły pióra, żeby zaimponować albo przestraszyć, a potem nagle nastąpił atak. Z obu stron naraz. Nagle nie sposób było odróżnić jednego od drugiego, po arenie przetoczyły się huragan piór i zgrzyt ostróg, krew tryskała, publika wyła.
A potem było po wszystkim.
Red Alert leżał na grzbiecie przy niskiej bandzie otaczającej arenę. Przez poraniony i krwawiący koguci korpus przechodziły konwulsje, jedna noga uderzała o ziemię. Cały lokal wypełniły ochrypłe okrzyki. Nie potrafiłaby stwierdzić, które wyrażały radość, a które miotały przekleństwa. Tylko po niektórych twarzach wyszczerzonych w uśmiechu mogła się domyślać, na kogo postawili widzowie.
Arenkę opuścili zwycięski kogut i zabity przeciwnik, krew zasypano ściółką, przyszła pora na kolejną walkę. Ale ta jej nie interesowała. Przyszła, żeby postawić na Red Alerta, a on przegrał.
Wyszła przez wąskie drewniane drzwi i przystanęła w ciemności. Przed nią ciągnął się ciasny, błotnisty zaułek wpadający w większą ulicę, prowadzącą do Muelle Pier w Puerto Galera, jednej z wielu barwnych miejscowości ciągnących się wzdłuż wybrzeża wyspy Mindoro. Sięgnęła po papierosy i zapalniczkę.
– Cosmina.
Odwróciła się. Za nią wyszedł mężczyzna o opalonej twarzy pooranej zmarszczkami. W ręce trzymał martwego koguta. To był jego ptak. Właściciel miał na imię Ferdinand i był jedną z niewielu osób, które tu znała. Właśnie dlatego na niego postawiła.
– Może zjesz z nami? – spytał.
Cosmina wiedziała, że takie zaproszenie to zaszczyt. Zabity kogut miał zostać przyrządzony i zjedzony, tylko wybrańcy mogli uczestniczyć w posiłku zwanym kolacją przegranych. Jednak o tej porze nie miała ochoty jeść. Zwłaszcza ptaka, który dopiero co został na jej oczach zadziobany przez innego ptaka.
– Dziękuję, Ferdinandzie, ale muszę jechać. Pozdrów ode mnie twoją rodzinę.
Ferdinand skłonił się lekko i spojrzał na Cosminę. Wysoką, ciemnowłosą i bardzo piękną kobietę, jak ją określiła jego żona. Zgadzał się z nią.
– Przykro mi, że Red Alert przegrał – powiedział.
– Mnie również. To był piękny kogut. Ale twoja strata jest większa.
Ferdinand skłonił się jeszcze raz i powoli odszedł w ciemność. Patrzyła na jego pochylone plecy i martwego koguta w ręce. Może trzeba było przyjąć zaproszenie? – pomyślała. Ze względu na niego? Zapaliła papierosa i ruszyła w przeciwną stronę po swój trzykołowy motocykl. Poczuła w zaułku wiejący od pobliskiego morza łagodny wiatr, który trochę ją ochłodził. Cienka błękitna bluzka kleiła się do ciała, nawet w środku nocy męczyły gorąco i wilgoć.
Walki kogutów? Wiedziała, że w zasadzie są zakazane, przynajmniej oficjalnie, jednak władze je tolerowały z jednego jedynego powodu: bo w bocznych uliczkach Puerto Galera nie było żadnych władz. A już na pewno o tej porze. Władze siedziały teraz w domu, dogasając w ramionach swoich lub cudzych kobiet. Wszyscy o tym wiedzieli. I dlatego walki odbywały się podczas kilku nocy w miesiącu.
Jak dziś.
Doszła do trzykołowca i uruchomiła silnik. Uwielbiała swój motor. Otwarty ze wszystkich stron, ale z daszkiem, który osłaniał ją przed deszczem padającym kilka razy na dobę. Przy odpowiedniej prędkości jazda była całkiem orzeźwiająca. Wrzuciła bieg i właśnie miała ruszyć, wyjeżdżając z zaułka na szerszą ulicę, kiedy kawałek przed nią pojawił się mężczyzna.
– Cześć! Mógłbym się zabrać?
Od razu zauważyła, że nie pochodził stąd. Nawet nie Filipińczyk. Mężczyzna był co najmniej tak wysoki jak ona, barczysty, ubrany w ładną szarą kurtkę.
– Dokąd?
– Do jakiegoś nocnego baru.
Na siedzeniu miała miejsce dla co najmniej trzech osób, więc nie dlatego się zawahała. Chodziło raczej o porę i lokalizację – środek nocy w kiepsko oświetlonym zaułku. Kto w tym miejscu może prosić o podwiezienie? Zaciągnęła się papierosem i spojrzała na niego, potem dalej, czy w okolicy nie ma innych mężczyzn, ale nie było. Wydmuchała dym i zgasiła papierosa, wdeptując go w błoto.
– Wskakuj.
Mężczyzna usiadł na siedzeniu, z samego brzegu, zostawiając między nimi odstęp na pół metra. Była mu za to wdzięczna. Podjechała do przecznicy i przystanęła. Minęło ich kilka kolorowych taksówek.
– Do którego baru chcesz jechać? – spytała. – Są i w prawo, i w lewo.
– A możesz któryś polecić?
Cosmina nie miała zwyczaju szwendać się po barach. Jeśli wieczorem chciała gdzieś wyjść, zwykle szła w to samo miejsce – do baru połączonego z restauracją przy nadmorskiej drodze, kilometr od jej domu. Porządny lokal z porządnym personelem, najczęściej bywali tam sami miejscowi. Półki były tak samo zastawione alkoholami jak w lepszych barach bliżej hoteli i plaż, ale było znacznie taniej.
– Kawałek dalej na północ przy drodze jest dobry bar – powiedziała. – To w stronę mojego domu.
– Okej.
Cosmina wyjechała na drogę i starała się wycisnąć ze swego motoru, ile się tylko dało. Wiatr od morza rozwiewał jej długie włosy i chłodził twarz. Na drodze mijali tylko nieliczne samochody i prawie żadnych rowerzystów. Właściwie była na niej sama. Latarnie skończyły się, gdy tylko odjechali kawałek od centrum, jedyny przedni reflektor oświetlał szosę, prowadząc ich przez ciemności. Co pewien czas drogę przebiegał jakiś pies, zmuszając ją do hamowania, ale była do tego przyzwyczajona. W okolicy roiło się od bezpańskich psów i kotów. Po lewej stronie ciągnął się brzeg morza, tu i ówdzie widać było światła łodzi łowiących nocą. Na plażach grupki ludzi zgromadzonych przy ogniskach. Większość mieszkała pod prowizorycznymi daszkami z blachy albo brezentu między palmami w odległości kilku metrów od wody. Po prawej mijała z rzadka położone drewniane domy, niskie, w jaskrawych kolorach. Mieszkali w nich ludzie nieco zamożniejsi, właściciele straganów, którzy w ciągu dnia sprzedawali ryby z nocnego połowu albo zebrane o świcie zioła i warzywa.
– Mam na imię Cosmina – odezwała się po ponad kwadransie jazdy.
– René.
– Skąd jesteś?
– Z Amsterdamu.
Holender?
– Od dawna tu jesteś? W Puerto Galera?
– Od paru dni. Cholernie tu wilgotno.
– Tak.
– To podobno dobre na cerę.
Przez resztę drogi do baru już się nie odzywali.
Cosmina przyhamowała, skręciła w stronę drewnianego płotu i zatrzymała się. Bar znajdował się tuż przy drodze i bardzo blisko plaży. Właściwie był to ogródek otoczony płotem, w głębi pod dachem mieściły się lada barowa i kilka stolików, teraz pustych. Cosmina zobaczyła, jak mężczyzna za ladą spojrzał na drogę i uniósł rękę w geście pozdrowienia. Manny, jeden z tutejszych przyjaciół Cosminy. W dodatku właściciel baru. Cosmina wysiadła z trójkołowca jednocześnie z René i w odpowiedzi pomachała Manny’emu.
– Jak poszło? – zawołał Manny.
– Zginął nie ten kogut co trzeba.
Manny zaśmiał się i ruszył w stronę wejścia. Cosmina spojrzała na wysokiego mężczyznę, którego przywiozła.
– Jak widzisz, nie ma tu tłumów – zauważyła, uśmiechając się lekko. – Może wolałbyś, żeby było trochę więcej ludzi?
– W żadnym razie. Tu będzie idealnie. Musisz już iść?
Cosmina już nic nie musiała. Żyła i mieszkała sama, swoim czasem też dysponowała, jak chciała. Jeśli miała ochotę, jechała na targ, jeśli czuła się zmęczona, wracała do domu.
– Nie muszę. A co, postawisz mi drinka?
René uśmiechnął się i kiwnął głową, potem wszedł pierwszy przez furtkę, którą przytrzymał Manny.
– Witam – odezwał się Manny. – Ładna kurtka.
René ponownie się uśmiechnął i spojrzał uważniej. Snop światła z lampy nad wejściem padł na twarz Manny’ego, lewy policzek i kawałek ust nosiły wyraźne blizny po oparzeniu. René odwrócił się i spojrzał na puste stoliki.
– Wolałabym bliżej drogi – powiedziała Cosmina.
– Tu?
René pokazał na stolik tuż przy płocie, Manny podbiegł i odsunął Cosminie krzesło. René usiadł naprzeciwko niej. Rozdzielał ich gruby, wysłużony drewniany blat, którego jedyną dekorację stanowiły pojemniki na przyprawy i serwetnik. Manny przejechał serwetką po blacie, strącając owady niewiadomego pochodzenia.
– To, co zwykle? – spytał Cosminę.
– Tak. A ty?
Spojrzała na René, który był zajęty podwijaniem rękawów szarej kurtki.
– A z czego składa się twój drink? – spytał.
– Nie mam pojęcia. Manny go miesza i zawsze jest dobrze. Chcesz spróbować?
– Bardzo chętnie.
Manny skinął głową, uśmiechnął się, ale nie odszedł. Cosmina spojrzała na niego.
– O co chodzi?
– Jak miło, kiedy zjawią się goście. Puste stoliki nie rodzą dzieci. Moja mama mawiała, że…
– Drinki, Manny.
Manny skłonił się i odszedł. Cosmina uśmiechnęła się lekko do René.
– Jest właścicielem tego przybytku. Bardzo miły, gościnny, niestety za bardzo lubi rozmawiać ze swoimi gośćmi.
– Mnie to nie przeszkadza, przy okazji człowiek usłyszy jakąś ciekawą historię. Co się stało z jego twarzą?
– Nie odbiorę mu przyjemności opowiedzenia ci o tym.
René zaśmiał się i dokończył podwijanie rękawów. Bardzo dokładnie, zauważyła. Jak przyjemnie porozmawiać z człowiekiem z Zachodu. W dodatku całkiem atrakcyjnym.
– A więc co tu robisz? – spytała. – W Puerto Galera?
– To długa historia.
– Jak zawsze, kiedy się tutaj kogoś poznaje.
Widziała, że René jej się przygląda, jakby się nad czymś zastanawiał. Do baru dochodził plusk fal z plaży, cykady śpiewały w ciemnościach, w tle hałasował mikser Manny’ego. W końcu się odezwał:
– Kiedyś byłem muzykiem, często grałem na ulicy, potem coś mnie naszło i poszedłem na medycynę, żeby zostać chirurgiem.
Błysk w oczach Cosminy.
– Chirurgiem?
– Tak. Zajmowałem się tym przez kilka lat, ale potem poczułem się, jakbym tkwił w zamknięciu, w grupie złożonej z samych lekarzy, gdzie się rozmawia tylko o operacjach albo gra w golfa… Wydało mi się to takie ograniczone i nieciekawe, że się z tego wypisałem.
– I wróciłeś do muzyki? – spytała Cosmina, uśmiechając się lekko.
– Nie. Zacząłem podróżować, polować na białe plamy na mojej mapie. Pewnie myślałem, że gdzieś się w końcu odnajdę.
– Nie masz rodziny?
– Miałem.
Przesunęła wzrokiem po jego twarzy. W jednej chwili osiągnęli tę szczególną bliskość, jaka powstaje między osobami, które życie rzuciło w odległy świat. Gdzie jest się incognito, można mówić cokolwiek i być kimkolwiek się chce. W samym środku tropiku.
– Proszę państwa!
Manny dobił do nich, trzymając drewnianą tackę z dwoma drinkami i plastikowym menu. Postawił drinki przed gośćmi i podsunął menu.
– Kuchnia jest czynna na okrągło – powiedział. – Po drinku proponuję danie dnia. Dziś jest to latający pies ze słodko-kwaśnym chutneyem i grillowanymi warzywami. Prawdziwy delikates!
Cosmina spojrzała na René. Wcześniej odmówiła zjedzenia martwego koguta i nie miała specjalnej ochoty na martwego nietoperza. Nie przypuszczała też, żeby on miał na niego ochotę.
– Zadowolę się drinkiem – powiedział.
– Ja też.
Manny już zaczął robić zawiedzioną minę, ale zaraz jego twarz się rozjaśniła. Po jednym drinku będzie może następny, a potem jeszcze jeden, aż w końcu obudzi się apetyt! Noc jest długa. Spojrzał na Cosminę. Co to za facet, którego przyprowadziła? Nigdy nie przychodziła z żadnym mężczyzną. Może pochodzi z jej okolic? To jasne, że jest cudzoziemcem, ale czy znali się wcześniej? Są krajanami? Miałby wiele pytań, ale czuł, że Cosmina nie chce, żeby jej przeszkadzał. Może później, jak jeden drink przejdzie w kilka drinków. Może wtedy będzie mógł się przysiąść, popytać i poopowiadać o swojej oparzonej twarzy. W tym sensie poparzona twarz miała swoje zalety. Ale może trochę później.
Wracając do baru, zabrał menu, a Cosmina i René trącili się szklaneczkami i wypili po łyku ze swojego drinka, chociaż nie wiedzieli, co zawiera. René przyznał, że jest znakomity.
– Chyba Rombas.
– Tak.
Wypili jeszcze kilka łyków. Cosmina widziała, że René znów jej się przygląda. Odgarnęła włosy i spojrzała w stronę plaży, upał zelżał trochę, od morza dmuchnął nieco chłodniejszy wiatr. Było to bardzo przyjemne.
– A jak to się stało, że trafiłeś akurat tutaj? – spytała.
Zmrużył oczy, patrząc na drogę, w stronę plaży i morza, i wycedził słowa:
– Bliska mi osoba została zamordowana, jakiś czas temu odbył się pogrzeb… poczułem, że muszę wyjechać na trochę.
– I wylądowałeś w tej dziurze.
– Tak.
Uśmiechnęła się, ale jednocześnie zaczęła się zastanawiać, czy René przypadkiem nie jest kryminalistą, a nie chirurgiem.
– A ty? Jak tu trafiłaś? Do tej dziury?
– Chciałam zacząć wszystko od początku.
– Zacząć co?
Właściwie powinna się otworzyć, jak on przed chwilą, przecież oboje byli obcymi na ziemi niczyjej, jednak uznała, że jeszcze za wcześnie.
Zmieniła temat.
– Widziałeś wcześniej walki kogutów?
– Nie.
– Dość barbarzyńska rozrywka.
Nagle z drogi dobiegło głuche uderzenie. Odwrócili się i zobaczyli samochód, który z hukiem odjechał w ciemność. Jednocześnie zawył pies, gwałtownie i głośno. Cosmina wstała. Zobaczyła psa po drugiej stronie drogi.
– Potrącił go.
Pies wylądował na poboczu. Ciężko ranny, wił się z bólu, wyjąc przeraźliwie w noc. Cosmina wstała od stołu, przeszła przez furtkę, potem na drugą stronę drogi. Pochyliła się i podniosła spory kamień. Krótkim, mocnym uderzeniem w łeb przerwała cierpienia zwierzęcia. Dla pewności uderzyła jeszcze raz. Wytarła ręce o trawę na poboczu, jednocześnie rozglądając się uważnie przed przejściem na drugą stronę.
– Tutejsi mówią, że zwierzęta nie mają duszy.
Usiadła przy stoliku.
– Jak je zabijemy, to dla nich oznacza koniec – ciągnęła. – Nie idą dalej.
– Nie to, co my?
– Cóż, niektórzy w to wierzą.
– Ty nie?
– Nie jestem wierząca. A ty jesteś?
– Sam nie wiem – odparł René.
– W Calcacie we Włoszech podobno mają kawałek wyschniętej skóry z napletka Dzieciątka Jezus.
– A on był obrzezany?
– Jako Żyd pewnie był. Ten obrzezek został ukradziony w tysiąc dziewięćset siedemdziesiątym roku.
René upił ze szklanki.
– Relikwie są ciekawe – zauważył.
– Tak.
– W kościele w Paucartambo jest…
– A gdzie to jest?
– W górach Peru. Mają tam kryptę wykutą w skale, a w niej szklaną gablotę z odciętym językiem. Należał do księdza, ukochanego przez parafian, którzy postanowili upamiętnić w ten sposób jego talent krasomówczy.
– Wiara potrafi wiele znieść.
– Oj tak.
Oboje spojrzeli w dół, akurat gdy Manny zbliżał się do stolika, niosąc jakiś karton. Podszedł i pokazał jego zawartość, troje maleńkich, uroczych kociąt. Podstawił je gościowi.
– Chcesz pogłaskać?
– Nie.
Manny nie bardzo wiedział, jak na to zareagować. Jeszcze mu się nie zdarzyło, żeby ktoś nie chciał pogłaskać kociąt.
– Masz alergię?
– Nie.
Cosmina odprawiła Manny’ego kiwnięciem ręki i spojrzała na René.
– Nie lubisz kociąt?
– Nie. A ty lubisz?
– Aż za bardzo.
Czuła, jak jej się przygląda. Może była to zła odpowiedź. Dopiero co zabiła psa, pewnie nie sprawiała wrażenia miłośniczki zwierząt. A może przeciwnie?
– Gdzie się zatrzymałeś? – spytała.
– Ostatniej nocy spałem w schronisku na północ od miasta, dość nędznym.
– Karaluchy?
– Też. Po ścianie ciekła woda.
– Gdzie dziś przenocujesz?
– Jakoś to załatwię.
– Możesz przenocować u mnie.
Wypsnęło jej się, zanim zdążyła pomyśleć, i teraz klamka zapadła. Mieszkała kawałek stąd, we własnym domu przy plaży. Dom był dość duży, częściowo drewniany, piętrowy, z małą wieżą widokową. Żadnych sąsiadów. Kupiła go tanio ze względu na stan, w jakim się znajdował, i sporo włożyła, żeby przystosować go do swoich potrzeb. Teraz był czymś na kształt wymarzonego domu i miała w nim pokój gościnny, w którym mogła ulokować René. Muzyka i chirurga, a może największego kłamcę świata. Kto wie? Cosmina wierzyła, że zna się na ludziach, z drugiej strony nie miała nic przeciwko małym przygodom. Może facet jest zupełnie kimś innym?
– A gdzie mieszkasz? – spytał.
– Mam dom kawałek stąd.
– Mieszkasz sama?
– Tak.
René kiwnął głową i dopił drinka, co Manny natychmiast odnotował i już po sekundzie był przy nich, przynosząc dwa nowe, chociaż Cosmina jeszcze nie dopiła swego.
– Na koszt firmy – powiedział z krzywym uśmiechem poparzonych ust.
René wstał.
– Gdzie jest toaleta?
Manny pokazał palcem kąt za barem i René tam poszedł. Manny usiadł przy stoliku i pochylił się do przodu. Poczuła jego kwaśny oddech.
– Kim jest ten facet?
– Nie wiem. Holendrem. Ma na imię René. Podszedł po walce kogutów i poprosił o podwiezienie.
– Więc go nie znasz?
– Nie.
– Co on tutaj robi?
– Nie wiem. Szuka białych plam.
Manny spojrzał na Cosminę.
– Uważasz na siebie?
Cosmina położyła mu rękę na ramieniu, chudym i nagim z dziwnym podłużnym tatuażem. Zdawała sobie sprawę, że Manny ma układy w kręgach, od których wolała się trzymać z daleka, ale dla niej miał pozostać facetem, który od czasu do czasu proponuje jej pieczonego nietoperza. Ze słodko-kwaśnym chutneyem.
– Uważam.
René opróżnił, co miał opróżnić, spojrzał w spękane lustro, w którym odbiła się jego twarz z cienką blizną, i wrócił do baru.
– Może jeszcze jednego? – zawołał Manny, nie zważając, że dopiero co podał drinka, który nawet nie został nadpity. Ale René podniósł kciuk. Właśnie dostał propozycję noclegu u bardzo pięknej kobiety, właścicielki domu.
Poczuł, że dolewka się przyda.
Cosmina odniosła podobne wrażenie.
Pojadą do jej domu, pokaże mu jego sypialnię, potem swoją, następnie naleją sobie drinka na dobranoc i usiądą w pokoju w wieży, skąd będą patrzeć na nieskończony ocean i być może zobaczą pierwsze delikatne promienie słońca przedzierające się przez horyzont. A potem? Może będą rozmawiać o ususzonych napletkach? Albo uciętych językach?
Raczej nie.
– Zdrowie!
Gdy jej towarzysz siadał, Cosmina uniosła szklankę, więc René chwycił swoją i również uniósł, a następnie wypili, jakby to był sok, nie alkohol.
Zaraz będą następne drinki.
– Teraz moja kolej – powiedziała Cosmina, wstając.
René odprowadził ją spojrzeniem. W połowie drogi minęła się z Mannym, który zmierzał do stolika, niosąc drinki. Postawił szklanki na stole i zawahał się, czy może się przysiąść, ale René zachęcił go gestem i wtedy usiadł.
– Ciekaw jesteś, co się stało z moją twarzą? – spytał.
– A powinienem być?
– Ludzie zwykle pytają.
– A ty odpowiadasz i zmyślasz coś, zależnie od tego, kto pyta, co?
– Tak.
Manny zrozumiał, że René nie jest zbyt ciekaw jego poparzonej twarzy. Pewnie jest ciekaw Cosminy. Manny spojrzał w stronę toalety.
– Cosmina to gwiazda – powiedział. – Obdarowuje innych swoim światłem. Wynajęła tu stary dom, kawałek w głąb dżungli, dawną szkołę, żeby założyć ośrodek dla sierot.
– Jest piękna.
– Tak. Z pięknymi kobietami trzeba obchodzić się delikatnie. Czekaj chwilę!
Manny wyciągnął komórkę i otworzył galerię ze zdjęciami.
– Jest! Patrz!
Trzymał telefon przed oczami René.
– Selfie z inną piękną kobietą! Widzisz, kto to jest?
– Nie, kto?
– Kate Moss! Była tu jakiś czas temu, miała sesję zdjęciową na plaży, potem imprezowała pół nocy, popijając szoty, a jeszcze później skakała na bungee!
– Na bungee?
– Ze starego drewnianego mostu, taka rzecz dla turystów, skacze się w przepaść. Słuchaj! Zrobimy sobie selfie?
– Nie.
Odpowiedź padła tak szybko i zabrzmiała tak twardo, że Manny aż drgnął.
– Przepraszam, nie miałem za…
– Idzie Cosmina. Zrobisz jeszcze jednego drinka?
Manny wstał i poszedł do baru.
Potem zamówili następne dwie kolejki i kiedy późno w noc wsiedli na trójkołowiec, żeby odjechać do domu, byli dość pijani. Cosmina zabrała jeszcze parę butelek piwa. Gdy wyjechała na drogę, René zobaczył truchło psa ze sterczącą łapą. Wokół niego na posiłek zebrały się mniejsze zwierzątka. Otworzył butelkę piwa i podał Cosminie. Wypiła kilka łyków i oddała mu. René dokończył i odnotował, że Cosmina jedzie teraz znacznie wolniej. Po paru minutach bar znikł z tyłu, przed sobą mieli ciemny odcinek asfaltu bez żadnych domów.
Cosmina była bardzo zadowolona. Spodziewała się, całkiem rozsądnie, że noc pozwoli zaspokoić jej potrzeby, a jutro facet zniknie. Bardzo jej to odpowiadało. Chyba że gość rzeczywiście jest byłym chirurgiem. Jeśli tak, trzeba będzie urządzić to trochę inaczej.
Po przeszło kwadransie jazdy dotarli do miejsca, gdzie było jaśniej, bo oświetlał je księżyc. Drzewa z obu stron zniknęły, zastąpiły je bloki skalne. Nieco dalej zrobiło się szerzej, pojawił się wąwóz z przerzuconym nad nim długim drewnianym mostem. Cosmina wjechała na most.
– Stąd skaczą na bungee? – spytał.
– Tak. Skąd wiedziałeś? Manny?
– Tak.
– Skakałeś kiedyś?
– Nie. A ty?
– Wiele razy. Niezły czad.
Zatrzymała samochód na środku mostu. Obok drewnianej kolumienki stał duży szary boks ze srebrnymi brzegami. Do barierki była przyczepiona mocna stalowa rama.
– Chcesz spróbować? – spytała.
– Teraz?
– No?
Widział, że Cosmina się uśmiecha, jakby testowała jego męskość.
– Czemu nie – odparł i wysiadł.
Cosmina podeszła do boksu, otworzyła kłódkę na szyfr, wyciągnęła linę do skakania. Zamocowała ją grubym uchwytem do stalowej ramy przy barierce. René wychylił się nad barierką i spojrzał w dół. Księżyc wyjrzał zza ciemnych chmur i oświetlił skały, śpiew cykad odbijał się echem od ścian wąwozu, znów robiło się gorąco.
– Głęboko – powiedział.
– Tak.
Wypuścił z ręki pustą butelkę i usiłował śledzić jej lot. Butelka znikła w ciemności i dopiero po chwili dobiegł ich dźwięk szkła rozbijającego się daleko, daleko w dole.
– Chcesz, żebym skoczyła pierwsza? – spytała Cosmina.
– Jak ty chcesz.
Uśmiechnęła się tym swoim pięknym, wieloznacznym uśmiechem i zaczęła zakładać linę przy kostkach. Pomógł ją przyczepić. Cosmina weszła na szary boks i dalej na barierkę. René przytrzymał ją za rękę dla równowagi.
– Tylko mi teraz nie ucieknij na moim trójkołowcu – powiedziała z uśmiechem.
– Bez obaw.
Cosmina odwróciła się, nabrała głęboko powietrza i rzuciła się w dół. W momencie gdy jej stopy opuściły barierkę mostu, René wychylił się do przodu.
Potem sam się zastanawiał, czy kierował nim impuls, czy powzięta wcześniej podświadoma decyzja. A może wykorzystał pierwszą nadarzającą się okazję. Tak czy inaczej, wychylił się i wypiął stalowy uchwyt zabezpieczający linę. Potem spojrzał w dół.
I czekał.
Głuche uderzenie ciała miażdżonego o skały sprawiło, że serenady cykad ucichły, cisza rozrosła się, objęła cały wąwóz i trwała przez kilka minut.
Gdy cykady znów podjęły swoją pieśń, zamocował z powrotem uchwyt, wytarł go i ruszył w stronę plaży pogrążonej w ciemnościach.
René? Skąd mi się to wzięło? – pomyślał.
Cztery miesiące wcześniej
Kierujący akcją zrobił zakłopotaną minę, gdy podsunięto mu mikrofon. Stał przed głównym wejściem na centralny dworzec kolejowy i nie wiedział, jak się wyrazić. Chciał przekazać, że na dworcu panuje spokój, a sytuacja jest pod kontrolą, ale nie mógł zaprzeczyć faktom.
– Tylko w ciągu ostatniej półgodziny przybyło przeszło ośmiuset uchodźców. Sytuacja jest trudna. Wielu jest w stresie, bo od ponad miesiąca znajdują się w drodze, często są to rodziny z małymi dziećmi.
– Czyli chaos?
– Nie. Ale jest ciężko.
W rzeczywistości różnica między tymi określeniami miała jedynie charakter semantyczny. Jeśli zajrzało się do głównej hali dworca, to bliższy prawdy wydawał się „chaos”, a jeśli wyjrzało się na Vasagatan i stojącą na deszczu armadę policyjnych autobusów, to określenie „ciężko” też brzmiało zbyt słabo.
Połowa września, późny wieczór, na Centralen płynie nieprzerwanie strumień uchodźców. Głodnych, zmęczonych i zagubionych. Tłoczą się na kamiennej wyświeconej od butów posadzce, okupują każdy najmniejszy kącik hali dworcowej. Większość przybyła z Syrii i Afganistanu lub innych krajów dotkniętych wojną. Większość Szwedów obecnych na dworcu wywodzi się z różnych organizacji pomocowych albo urzędu migracyjnego, który ma oficjalnie przyjąć tę lawinę ludzi. Na obrzeżu hali dworcowej policjanci starają się zapobiegać wszelkim konfliktom.
O porządku nie ma mowy.
Tu i ówdzie w wielkiej hali część rodzin rozbiła kolorowe namiociki, gdzie matki mogły nakarmić niemowlęta czy choćby na chwilę zasnąć z wyczerpania. Wszędzie rozlegał się płacz dzieci, przebijający się przez gwar obcych języków i dialektów. Wśród tej ludzkiej masy chodzili liczni wolontariusze w żółtych albo czerwono-żółtych kamizelkach. Ich głównym zadaniem było zaopatrywanie uchodźców w żywność i płyny, a także zwrócenie uwagi, czy pojawiają się jakieś szczególne potrzeby, czy jest niezbędna pomoc lekarska albo specjalistyczne leki. Albo zwykłe słowa otuchy. Rozdawali sałatki, kanapki i butelki z wodą aż do wyczerpania zapasów, pieluszki i artykuły higieniczne, maty i koce. Inna grupa Szwedów trzymała nad głową tablice z napisem REFUGEES WELCOME. Raczej wątpliwe, aby uchodźcy byli w stanie reagować na tę życzliwość. W takim zamieszaniu przypuszczalnie chcieli przede wszystkim znaleźć kogoś, kto im powie, gdzie mają się podziać tej nocy.
Na dworcu znajdowali się też ludzie, którzy przyszli w zupełnie innych zamiarach. Krążyli wśród uchodźców i znając ich język, ostrzegali przed miejscowymi władzami. Przed nawiązywaniem kontaktów ze Szwedami.
Oferowali inne możliwości.
Jednak większość przyszła pomóc.
Jedną z tych osób była Luna.
Stała prawie na środku hali otoczona przez grupkę uchodźców z Syrii. Większość milczała i patrzyła w ziemię, nasycając powietrze swoimi odmiennymi zapachami. Jakiś chudziutki chłopczyk ze skołtunionymi włosami ciągnął skaleczoną rączką za jej żółtą kamizelkę i powtarzał „Fadi”. Przypuszczała, że to jego imię. Obok stała mama chłopca z zawiniątkiem przyciśniętym do piersi. Jej twarz była poorana zmarszczkami ze zmęczenia, pod przekrwionymi oczami miała głębokie sińce.
– Jak się nazywasz? – spytała Luna.
Nastoletnia dziewczynka przetłumaczyła matce pytanie.
– Hawa.
– Jak się czujesz?
– Jestem bardzo słaba po porodzie.
– Kiedy urodziłaś?
– Tydzień temu, w obozie w Grecji.
Luna popatrzyła na matkę i odwróciła się.
– Olivia! – krzyknęła.
Młoda czarnowłosa kobieta w żółtej kamizelce wolontariuszki odwróciła się i widząc, że Luna macha, ruszyła w jej stronę, przedzierając się przez tłum. Szło to bardzo powoli. W pewnej chwili, kiedy o mało się nie przewróciła, potykając się o jedną z wielu niebieskich toreb Ikei wypełnionych podarowanymi ubraniami, dała za wygraną i zawołała:
– O co chodzi?
– Mogłabyś ściągnąć lekarza?
Olivia skinęła, przepchnęła się kawałek i zobaczyła biały fartuch lekarski. Na dworzec przyszło sporo chętnych do pomocy studentów ostatnich roczników medycyny. Włożyli białe fartuchy, żeby było ich lepiej widać.
Olivii udało się przyciągnąć uwagę jednego z nich i razem przepchnęli się przez tłum do Luny, która wyjaśniła, że chodzi o niepokojąco bladą matkę i jej noworodka. Lekarz otworzył swoją walizeczkę. Matka cofnęła się, chcąc odejść, więc Luna zaczęła tłumaczyć jej nastoletniej córce, że nic im nie grozi. Lekarz spytał o imię i nazwisko kobiety, wiek i inne dane, głównie po to, żeby kobietę uspokoić. Następnie osłuchał serce i płuca, zmierzył ciśnienie i powiedział, że nie stwierdza żadnego bezpośredniego zagrożenia.
– Najlepiej dla niej byłoby, gdyby udało się znaleźć jakieś miejsce, gdzie mogłaby odpocząć – zwrócił się do Luny.
Kiwnęła głową i wytłumaczyła kobiecie, co powiedział lekarz. Potem poprosiła Olivię, żeby została z grupą Syryjczyków, a sama poszła szukać kogoś z urzędu migracyjnego. Urząd miał swoje przedstawicielstwo w hali, ale nie dało się tam dopchać przez zwarty tłum mniej lub bardziej zdesperowanych ludzi blokujących dostęp. Luna poszła w przeciwną stronę. Nagle dostrzegła kobietę z plakietką urzędu. Koordynatorkę. Kobieta odwróciła się, gdy Luna złapała ją za ramię i szybko zaczęła opowiadać o syryjskiej rodzinie.
– Jak wygląda sytuacja w Sickla? – spytała. – Mają jeszcze miejsca?
– Niestety nie.
– A w ośrodkach dla uchodźców?
– Mowy nie ma. Wszędzie pełno, w całej gminie brakuje wolnych miejsc.
– To co robimy?
– Może mogliby przenocować w namiotach?
Luna zaczęła przepychać się w drugą stronę. Sama myśl, że miałaby zaproponować matce z noworodkiem nocleg w namiocie, była dla niej odstręczająca.
Zdecydowała się na inne rozwiązanie.
– Mam dużą barkę, na której moglibyście się tymczasowo zatrzymać – powiedziała do nastolatki, gdy do nich dotarła. – Ile was jest?
– Sześcioro w mojej rodzinie i pięcioro w rodzinie wujka.
Jedenaście osób. Luna w myślach przeskanowała plan barki i powiedziała:
– Chyba się uda. – A potem do Olivii: – Pomożesz mi przewieźć ich na barkę?
Razem zaczęły torować drogę swojej dość licznej grupce w stronę wyjścia na Vasagatan. Nikt nie zwrócił uwagi na czarnoskórą dziewczynkę, która stała otoczona przez kilku nastolatków, obracając w rękach torbę z pomarańczowej tkaniny.
Byli prawie przy wyjściu, gdy Olivia zderzyła się z innym wolontariuszem, z warkoczykami rasta sięgającymi ramion.
– Zaraz wracam! – zawołała do Luny.
Oglądając się przez ramię, Luna zobaczyła, że Olivia mocno uściskała człowieka z warkoczykami.
Dogoniła grupkę już na ulicy, przed wyjściem z dworca. Zaczęły się zastanawiać nad wyborem środka komunikacji, gdy usłyszały głos przebijający się przez panujący gwar.
– Ojej, cześć, Olivia!
Olivia dobrze znała ten głos. Ulf Molin, kolega z Wyższej Szkoły Policyjnej. Wtedy złościła się, bo próbował się do niej przyssać, ale od tamtej pory ich wzajemne stosunki się poprawiły i teraz, kiedy czasami na siebie wpadali, już nie miała z tym problemu.
– Niezła zadyma tam w środku – odezwał się.
– Tak. Domyślam się, że tutaj też.
– Jeszcze jak.
Uśmiechnął się lekko i zatoczył ręką nad strumieniem ludzi rozchodzących się we wszystkich możliwych kierunkach.
– Pilnujemy, żeby nie wybuchł totalny chaos.
Nagle Olivii coś przyszło do głowy. Wyjaśniła Ulfowi. Trzeba przewieźć jedenaścioro Syryjczyków na barkę jej znajomej, przycumowaną przy nabrzeżu Söder. Mógłby im pomóc?
– Bardzo chętnie. Mogę was zawieźć jednym z naszych autobusów. Chodźcie!
Ulf ruszył pierwszy, a Luna i Olivia pokazały grupie, żeby iść za nim. Kawałek dalej, pod wiaduktem Klaraberg stało kilka policyjnych autobusów. Ulf podszedł do jednego i otworzył szeroko drzwi. Kiedy się odwrócił, zobaczył, że grupa się zatrzymała i parę osób prowadzi głośną rozmowę, pokazując na autobus. Kilku mężczyzn ruszyło z powrotem w stronę dworca.
– Zaczekajcie! – zawołała Olivia, usiłując ich zatrzymać.
– O co chodzi? – zwróciła się Luna do nastolatki.
– To policyjny autobus.
– No i?
– Mamy jechać do więzienia?
– Ależ skąd! Pojedziemy tym autobusem na moją barkę. Nie możesz im tego wytłumaczyć?
– Oni się boją.
– Naprawdę nic im nie grozi. Obiecuję.
Nastolatka spojrzała na Lunę i uznała, że można jej zaufać. Podbiegła do swoich krewnych.
Przez dłuższą chwilę rozprawiali i gestykulowali, w końcu skierowali się z powrotem do autobusu, ale wsiadając, rzucali niepewne spojrzenia na Ulfa.
Ruszyli.
Podczas jazdy na Söder nastolatka usiadła koło Luny i Olivii. Powiedziała, że ma na imię Leah, i ściszonym głosem wyjaśniała, dlaczego się boją. Podczas swojej długiej ucieczki mieli do czynienia z opryskliwymi, nieprzyjemnymi policjantami, którzy traktowali ich jak zwierzęta. W ich sytuacji w zasadzie nie mogli liczyć na żadną ochronę.
– Słyszałam o jednej dziewczynie, którą trzech pograniczników zmusiło do stosunku, dopiero wtedy przepuścili jej rodzinę przez granicę rumuńską.
Olivia zagryzła wargi.
Luna próbowała skupić się na sprawach praktycznych. Decyzja o przywiezieniu uchodźców na barkę przyszła jej łatwo, czekała ją jednak logistyka. Żywność – przede wszystkim trzeba zrobić porządne zakupy. Papier toaletowy? Ręczniki? Szczoteczki do zębów? Pieluchy? W połowie ulicy Söder Mälarstrand poprosiła Ulfa, żeby skręcił na Hornsgatan i zatrzymał się przy sklepie spożywczym na rogu Ringvägen.
Barka nosiła imię Sara la Kali, patronki Romów. Luna kupiła tę barkę we Francji i z pomocą ojca, emerytowanego kapitana żeglugi, przyprowadziła do Szwecji. Od kilku lat cumowała przy nabrzeżu Söder, służąc Lunie za mieszkanie. Najpierw tylko jej, od paru lat również Tomowi Stiltonowi. Wnętrze było przestronne, częściowo przebudowane przez Lunę, składające się z kilku większych i mniejszych kajut, i lekko podniszczonej, ale ładnej mesy, służącej jako salon. W mieszkaniu znajdowała się większość nowoczesnych udogodnień. Luna z Tomem zajmowali kajutę na rufie.
I tak miało pozostać.
Syryjczycy zajęli pozostałe kabiny, zgodnie z ich życzeniami, dostali też instrukcje co do najpilniejszych spraw praktycznych. Kiedy już to załatwiono i wszyscy najedli się do syta, rozeszli się do swoich tymczasowych pomieszczeń. Luna powiedziała, że skontaktuje się z władzami gminy, żeby znaleźć jakieś długookresowe rozwiązanie. W tej chwili nie mogła zrobić nic więcej.
Wszyscy wydawali się z tym pogodzeni.
Luna siedziała z Olivią w mesie, w przytłumionym miękkim świetle padającym z dwóch kinkiecików z żółtego metalu. Miała wielką ochotę na małą whisky, żeby trochę się zrelaksować, ale czuła, że powinna zachować czujność. W nocy może się zdarzyć wszystko. Przypuszczała, że wśród jej gości niejeden ma traumę po tym, co przeszli. Wywnioskowała to z opowiadania Leah podczas kolacji. A więc zamiast pić whisky, zaparzyła herbatę, co Olivii bardzo odpowiadało. Popijały ją w milczeniu, aż w końcu Luna przypomniała sobie, o co chciała zapytać.
– Z kim się tak uściskałaś?
– Przy wyjściu?
– No?
– Mój były. Jamajczyk, Jamie. Kilka lat temu byliśmy ze sobą, niezbyt długo, ale miło było się znów spotkać. Przejęłam jego kota.
– Tak? Tego, który…
– Tak.
Olivia patrzyła na swoją filiżankę, a Luna porzuciła ten temat. Milczały przez kilka minut.
– Zdążyłaś porozmawiać z Tomem? – spytała Olivia.
– Nie, siedzi na Rödlödze, robi coś koło domu.
Spojrzały na siebie i uśmiechnęły się. Raczej nie przypadnie mu do gustu wspólne pomieszkiwanie z jedenaściorgiem uchodźców, wśród których było niemowlę.
– Będzie musiał nauczyć się zmieniać pieluszki – zauważyła Olivia, zerkając na zegarek.
Następnego dnia miała jechać do Värnamo zamknąć sprawę pewnego morderstwa, a przedtem powinna się trochę przespać. Tylko zahaczy z powrotem o dworzec. Może Jamie jeszcze tam jest?
– Chyba już pojadę, w porządku?
– No pewnie. I dzięki za pomoc!
Olivia skinęła, wstała i zatrzymała się, spoglądając na Lunę.
– Co jest?
– Mam nadzieję, że Tom się na tobie poznał.
Odwróciła się i weszła na schody. Luna patrzyła za nią, dopóki Olivia nie wyszła na pokład. Też mam taką nadzieję, pomyślała i wyciągnęła się na kanapie.
W tym momencie niemowlę zaczęło płakać.
Jamie był jeszcze na dworcu.
Uśmiechnął się na widok Olivii, przeciskającej się w jego kierunku w jaskrawej kamizelce wolontariuszki. Dotarła do niego w momencie, kiedy był zajęty rozdzielaniem koców dla kilku nowo przybyłych rodzin.
– Wróciłaś. – Uśmiechnął się.
– Tak. Na chwilę, potem muszę do domu. Byłeś tu przedtem?
– Parę razy. Chora sytuacja. Mogłabyś przynieść więcej koców?
Kiwnęła głową i znów zaczęła się przepychać. Myślała o Jamiem. Nie spodziewałaby się, że może go spotkać w czerwono-żółtej kamizelce wśród mrowia ludzi potrzebujących pomocy. Kiedy mieszkali razem, był luzakiem, który niczym się nie przejmował. Jeśli kończyły mu się pieniądze, imał się różnych prac w barach albo klubach nocnych, spał do południa, a wieczorem spotykał się z kumplami. Nie był typem zaangażowanego wolontariusza działającego na rzecz uchodźców. Jeśli w ogóle istnieje taki typ.
Chwila urosła do godziny, potem do kilku. Około trzeciej w nocy Jamie opadł na jakąś ławkę, Olivia usiadła obok. Oboje byli porządnie zmęczeni.
– Wystarczy tego dobrego – odezwał się Jamie.
Przytaknęła. Bolały ją stopy, marzyła o herbacie. Jamie wyprostował się, rozciągając łopatki.
– Mieszkasz jeszcze na Skånegatan? – spytał.
– Nie, przeprowadziłam się na Högalidsgatan.
– No to niedaleko.
Uśmiechnął się, Olivia przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, kiedy od razu ujął ją ten uśmiech.
– Jestem cholernie zmęczony – powiedział. – Zwijamy się?
Kiwnęła głową, wstała i powiedziała coś, czego wcale nie planowała.
– Może wpadniesz do mnie na herbatę?
Owszem, wpadł.
*
Dzik stanął na skraju prześwitu.
W gęstym sosnowym lesie tu i ówdzie pojawiały się prześwity powstałe po drzewach powalonych przez wiatr, często z wielkimi wykrotami, które wyłapywały światło księżyca i rozprowadzały je w promieniu kilku metrów. Między drzewami panowała cisza, najmniejszy wiatr nie poruszał gałęziami, jednak dzik był ostrożny. Jeśli wejdzie w prześwit, stanie się widoczny. A więc czekał i wietrzył, wabił go jakiś zapach dochodzący od strony niedużego bloku skalnego. Musiałby się odsłonić, żeby tam dotrzeć. Wielkie czarne cielsko zrobiło kilka kroków, wchodząc w krąg światła, łeb kręcił się to tu, to tam, zmrużone oczka zataczały wzrokiem po okolicy. Jeszcze kilka ostrożnych kroków i znalazł się u celu.
Znów poruszył wielkim łbem w różnych kierunkach, a potem pochylił go nad ziemią obok skały. Ostre, mocne kły zaczęły ryć, kopyta rozgrzebywały czarną ziemię. Dopiero po kilku minutach dół stał się na tyle głęboki, że dzik dokopał się do źródła zapachu. Wepchnął ryj, chciał coś wyciągnąć, ale nie puszczało. Chrząknął, potrząsnął łbem raz w tę, raz w tamtą stronę, żeby wyrwać to, co trzymał w pysku.
Wreszcie się udało.
Dzik zawrócił i ruszył w stronę lasu, opuszczając prześwit rozjaśniony przez księżyc, a potem zniknął w ciemnościach ze zwisającym z ryja kawałkiem nagiej stopy.
Muriel Johansson żyła z zasiłku, do którego czasem dorabiała, sprzedając się na ulicy. Była już po trzydziestce, ale nieczęsto zastanawiała się nad sobą albo swoją sytuacją. Byłaby to ślepa uliczka, kilka razy w nią weszła, co skończyło się pociętymi przegubami i ostrym dyżurem psychiatrycznym. Odtąd tego unikała, żyjąc z dnia na dzień i z nocy na noc. Miewała okresy, kiedy była czysta, głównie dzięki przyjaciołom, którzy postrzegali ją inaczej niż ona sama siebie. Ronny i Benseman, i jeszcze Tom. Ale to były tylko przystanki na trasie jej nocnych wędrówek, malutkie błękitne oazy, gdzie mogła odetchnąć, zanim dojmująca chęć ucieczki nie popchnęła jej znów w ciemność.
– Ucieczki od czego? – pytał Tom. – Przed czym musisz uciekać?
– Przed sobą.
Mogłaby powiedzieć, że przed wstydem, przed całym tym zasranym życiem, poczuciem winy, czymkolwiek, co w niej tkwiło, czyniąc z niej potwora. Tego, który stał w głębi ślepej uliczki, trzymając przed sobą lustro z lodu.
I zmuszał do sprzedawania się na ulicy.
Jak tego wieczoru.
Właśnie wysiadła z samochodu przy Brunkebergstorg, gdzie od razu wpadła w wielką kałużę i przemoczyła adidasy. Cholera! Woda chlupała jej w butach, gdy weszła na chodnik i zaczęła poprawiać potargane włosy. Klient uparł się, żeby czochrać ją po głowie, kiedy robiła mu loda. Obrzydliwość. Ale zapłacił, ile żądała, teraz w kieszeni paliły ją dwie pięćsetki, a do „płyty” przy Sergels torg1 było tylko kilka minut drogi.
– Ej, ty!
Zerknęła. Podjechało srebrzyste bmw z opuszczoną szybą.
– Ile bierzesz za obciągnięcie?
Przez okno wychylił się mężczyzna w wieku dwudziestu kilku lat. Czarne ulizane włosy, zmrużone szare oczy i białe, aż za białe zęby. Muriel zajrzała do samochodu, w środku siedziało kilku młodych facetów, zapachniało drogą wodą po goleniu, wódką i testosteronem.
Kombinacja najgorsza z możliwych.
– Micke, kurde! – zawołał jeden z siedzących z tyłu. – Przecież to kurwa ćpunka! Daj spokój! Jakaś zasyfiona!
Reakcja Muriel była odruchowa. Splunęła na drzwi samochodu i weszła z powrotem na chodnik.
– Co robisz, kurwo jebana?!
Micke otworzył drzwi szarpnięciem, jego koledzy próbowali go powstrzymać.
– Micke, daj spokój! Ona może mieć HIV!
Micke wyskoczył z samochodu. Muriel zdała sobie sprawę ze swego błędu i wzięła nogi za pas. Ciężkie, mokre buty chlupały, nigdy nie uda jej się uciec przed tym gościem. Cholera! I po co pluła? Dlaczego od razu nie zwiała? Jak zawsze, kiedy zdarzyło się wleźć w gówno? Przecież wie, że ma się skurczyć, stać się niewidoczna, a zwłaszcza nie zadzierać z tymi idiotami!
– Ty pizdo – wysapał tuż za nią Micke.
Poczuła, jak złapał ją za włosy. Krzyknęła i potknęła się, starając się uwolnić, ale była bez szans. Szarpnął, głowa poleciała w tył, ból przeszył całe ciało. Wpadła. Jeśli zacznie się z nim bić, będzie jeszcze gorzej. Skuliła się i zamknęła oczy, czekając na pierwsze uderzenie.
Które nie nastąpiło.
Nagle wszystko potoczyło się bardzo szybko.
Usłyszała, że beemka podjechała do nich, faceci w środku krzyczeli zdenerwowani.
– Micke! Wskakuj, kurwa!
– No już, bo odjeżdżamy!
Micke nagle puścił jej włosy i wskoczył do srebrnego samochodu. Muriel otworzyła oczy, zdążyła jeszcze zobaczyć, jak auto odjeżdża na pełnym gazie. Nic z tego nie rozumiała, ale była gotowa dziękować swojej szczęśliwej gwieździe. A może kumplom Mickego. Aż zobaczyła zbliżający się samochód z niebieskim kogutem na dachu.
Muriel wyprostowała się, poprawiła krótką spódniczkę i jakby nigdy nic ruszyła w stronę Sergels torg. Radiowóz zwolnił koło niej. Czuła, że policjanci jej się przyglądają, ale nie zatrzymali się, nie tym razem – pojechali dalej w stronę Malmskillnadsgatan.
Odetchnęła.
I wtedy ją zobaczyła, całkiem blisko.
Nędzną postać kulącą się w ciemności przy betonowej ścianie Riksbanken. Widziała, że dziewczyna próbowała stać się niewidoczna dla radiowozu. Gdy znikł z pola widzenia, wyprostowała się. Chyba nie miała więcej jak dziesięć, jedenaście lat, ubrana w cienki liliowy T-shirt i wytarte żółte spodnie, ledwo, ledwo związane w pasie sznurkiem. Na szyi miała naszyjnik z kolorowych szklanych paciorków i czegoś, co wyglądało jak torebki nasienne. W ręku trzymała torbę z pomarańczowego materiału. Dziewczynka była brudna i przemoczona od deszczu, ale Muriel miała dziwne wrażenie, że mimo tego żałosnego wyglądu biła od niej jakaś elegancja. Siedziała z podkulonymi nogami, ale wyprostowana. Wygląda jak malutka balerina, pomyślała Muriel, ale balerina trzęsąca się od płaczu.
Muriel podeszła i przykucnęła przed nią.
– Co się stało? Nic ci nie jest?
Dziewczynka podniosła wzrok. Muriel była poruszona, bo jej smutne brązowe oczy wydawały się starsze, niż wskazywałby wiek dziewczynki. Po jednej stronie twarzy łzy spływały na grubą, ciemną bliznę i na chwilę się na niej zatrzymywały. Po drugiej ściekały prosto na podbródek, mijając śliczne, kształtne usta, by skapnąć na liliową koszulkę.
Muriel powtórzyła pytanie, tym razem dukając po angielsku, bo przyszło jej do głowy, że dziewczynka może nie znać szwedzkiego. Spróbowała się uśmiechnąć, nie odsłaniając zębów, bo bardzo się ich wstydziła. Dziewczynka o dziwnych oczach wpatrywała się w nią, jakby w niej czytała. Muriel zaczęła się wiercić, zaswędziało ją całe ciało, bo nie lubiła być obserwowana, ale także dlatego, że czuła narastające objawy abstynencji. Wstała powoli. Co ja mam zrobić? – pomyślała, rozglądając się, jakby szukała pomocy.
– Głodna jestem.
Dziewczynka wypowiedziała te słowa głośno i wyraźnie po angielsku. Muriel znów na nią spojrzała.
– I pić mi się chce.
Muriel nagle pożałowała, że spytała. I po co się przejmuje? Myśli, że potrafi pomóc temu dzieciakowi? Przecież nie jest jakąś cholerną Florence, jak jej tam, Nightingale, ma dosyć własnej biedy. Kurcze mięśniowe się nasiliły. Zrobiła kilka kroków przed siebie, dopiero co zrobiła loda klientowi, w kieszeni miała tysiąc koron, a do „płyty” było całkiem niedaleko.
– Nie mam się gdzie podziać – powiedziała dziewczynka.
Muriel zdążyła jeszcze pomyśleć: „nie ty jedna”, zanim podjęła zdumiewającą wręcz decyzję. Sama nie miała pojęcia, dlaczego to zrobiła. Może skłoniła ją do tego nagła myśl o Verze. O Verze, która ją pocieszała, kiedy życie stawało się szczególnie paskudne. Która ją karmiła i kiedy Muriel miała lęki, dawała jej przespać się w swojej przyczepie. Która w tym codziennym piekle była dla niej jak przyszywana matka.
Nieżyjąca już Vera.
Pobita na śmierć.
Podeszła do dziewczynki i wyciągnęła do niej rękę.
– Chodź, pomogę ci – powiedziała nieporadną angielszczyzną.
Dziewczynka patrzyła na jej rękę, nie ruszyła się. Może spodziewała się, że dam jej pieniądze? – pomyślała Muriel. Oceniała ryzyko? Pewnie widziała zajście na chodniku i chociaż nie zna języka, domyśliła się, że jestem kurwą. Chociaż nie jestem. Przecież jestem. Kurwię się, żeby zarobić na strzał. Ale teraz próbuję być dobra.
– Nie zrobię ci nic złego – próbowała przekonywać. – Mam pieniądze, kupię ci jedzenie.
Muriel wsunęła rękę do kieszeni i wyjęła wyssane dwie pięćsetki, które jeszcze przed chwilą zamierzała przeznaczyć na coś zupełnie innego niż jedzenie dla zapłakanej dziewczynki.
– Tam jest sklep. Chodź!
Dziewczynka zdążyła już widocznie dojść do jakiejś konkluzji, chwyciła rękę Muriel i wstała. Drugą ręką mocno trzymała swoją pomarańczową torbę. Muriel znów się uśmiechnęła i tym razem zapomniała o zasłonięciu zepsutych zębów.
– Masz ładne… włosy!
Chciała powiedzieć: warkocze, ale nie wiedziała, jak to jest po angielsku.
Sprzedawczyni w sklepie 7-Eleven prawie znieruchomiała na widok wchodzącej kobiety. Mocno umalowanej, chudej, w przemoczonych butach i czarnej miniówie. Muriel zauważyła jej podejrzliwe spojrzenie, znała je aż za dobrze – spojrzenie umniejszające ją do zwykłej ćpunki i kurwy. Schyliła głowę i spuściła wzrok. Jak zawsze. Gdyby była z nią Vera, powiedziałaby: „I co się gapisz, kurwa, celebrytki nie widziałaś?”. A potem wybuchnęłaby śmiechem i śmiałaby się tak długo, aż ekspedientka zaczęłaby szukać pod ladą przycisku alarmowego.
Jednak Muriel nie była Verą.
Więc wbiła wzrok w ziemię.
W dodatku tym razem towarzyszyła jej czarnoskóra dziewczynka w brudnym, przemoczonym ubraniu, co nie przyczyniło się do rozwiania wątpliwości ekspedientki. Muriel podeszła do regału z napojami gazowanymi. Spojrzała na dziewczynkę, która stała tuż obok wyprostowana i ciekawie się rozglądała. Nie dała się umniejszyć. Pewnym ruchem sięgnęła po dużą coca-colę z lodówki. Muriel czuła na karku palące spojrzenie sprzedawczyni. Dziewczynka podniosła butelkę i spojrzała pytająco.
– Okej?
– Okej – powtórzyła Muriel.
Dziewczynka odwróciła się i zaczęła wkładać do koszyka chleb, masło, ser i wędlinę. Muriel stała tylko obok, coraz bardziej zmieszana.
Będzie się dziś musiała zmagać z objawami abstynencji.
Siedziały obok siebie w prawie pustym autobusie jadącym w stronę lasów w Lissma. Dziewczynka wyglądała przez okno na ciemną drogę, gdzie było coraz mniej domów. Muriel spojrzała na swoje ręce, próbowała powstrzymać drżenie. Ciągle nie mogła się nadziwić, że zabrała ze sobą dziewczynkę. Jechały do letniego domku Ronny’ego Redlösa, antykwariusza o złotym sercu. Domku, którego – miała tego świadomość – użyczył jej w zaufaniu. Nie była pewna, jak by zareagował na wiadomość, że przyprowadzi tam nieznaną uciekinierkę.
Bo domyślała się, że ma do czynienia z uciekinierką.
A właściwie czuła to.
– Folami – odezwała się nagle dziewczynka. – Mam na imię Folami.
Muriel drgnęła. Do tej pory nie dotarło do niej, że się sobie nie przedstawiły.
– Folami?
– Tak. A ty?
– Muriel.
Wymówiła swoje imię tak, jak się je pisze. Niektórzy uważali, że należy je wymawiać tak, jak robią to Amerykanie, czyli Miuriel, ale Muriel wiedziała, że mama chciała dać jej na imię albo Ariel, albo Muriel, i wybrała to ostatnie, kiedy sobie przypomniała, że Ariel to również nazwa proszku do prania. Wymowa miała być szwedzka, co do joty.
– Muriel.
Folami powtórzyła dokładnie i dodała, że to piękne imię.
– Folami też.
Dalej jechały w milczeniu. Muriel nigdy nie radziła sobie z prowadzeniem rozmowy, tym bardziej po angielsku, a Folami chyba nie miała nic przeciwko temu. Oparła głowę o szybę i patrzyła na uciekający ciemny las. Po chwili zamknęła oczy, jakby spała. Muriel ją obserwowała – dziewczynka wydawała się niemal pogodna – i poczuła satysfakcję. Zamieniła paskudną noc w coś zupełnie innego.
Vera byłaby z niej dumna.
Wysiadły z autobusu na ciemnym, opustoszałym przystanku w Lissma, a razem z nimi chuda starsza kobieta z załadowanym do pełna wózkiem z zakupami i jeszcze torbą. Wysiadła pierwsza. Głośno sapnęła, stając przed drzwiami autobusu. Musiały się przeciskać obok. Muriel była pewna, że pasażerka specjalnie zatarasowała im drogę.
Kobieta spojrzała na drogę. Poboczem szła potężna postać z dużym psem.
– To ty? – spytała głośno.
– Tak, mamo – odpowiedział z ciemności mężczyzna.
Muriel wzięła Folami pod rękę i ruszyły. Minęły czterdziestokilkuletniego mężczyznę z psem. Poznała go. Kilka dni temu, idąc na przystanek, spotkała go na drodze. Teraz gapił się na Folami.
Muriel dotknęła ramienia Folami i skręciła w leśny dukt prowadzący do domku Ronny’ego. Obejrzała się przez ramię i zobaczyła, że mężczyzna i kobieta wciąż stoją na przystanku i patrzą w ich stronę.
– Daleko do tego domu? – spytała Folami.
– Kawałek.
Muriel przyśpieszyła kroku.
*
Mężczyzna, który wyszedł na przystanek po starszą kobietę, nazywał się Bernt Nylund, jego matka miała na imię Bodil. Mieszkali w niedużym domku z cegły silikatowej w tym samym rejonie, tylko kawałek dalej, w osiedlu podobnych domów. Bernt spędził tu właściwie całe życie.
– Widziałeś, kogo ta dziwka przyprowadziła? – odezwała się Bodil, kiedy już zdjęła płaszcz i zapaliła jarzeniówkę w zapuszczonej kuchni.
Bernt kiwnął głową.
– Murzyńskiego bachora – dodała.
Bernt ponownie przytaknął. Bodil usiadła przy stole, zapaliła żółtego blenda i otworzyła laptopa. Bernt usiadł naprzeciwko i patrzył w ciemność za oknem. Nadal miał na sobie grubą brązową kurtkę. Pies położył się na szarym kocu, obok strzelby.
– Tak tu teraz będzie? – ciągnęła Bodil, włączając laptopa.
Bernt nie odpowiedział. Jak zwykle.
– Najpierw zamykają sklep spożywczy, potem po pocztę trzeba chodzić aż na przystanek autobusowy, teraz jeszcze ta dziwka i murzyński bachor? Złamanego grosza nie dostaniemy, jak będziemy sprzedawać.
Bodil wiedziała, że jak zawsze mówi do ściany, rozmawiała sama ze sobą. Głośno.
– Dawniej, kiedy kupowaliśmy to mieszkanie z ojcem, wszyscy chcieli się tutaj wprowadzić, były rodziny z dziećmi, był ruch i życie, a teraz? Pustynia.
Do pewnego stopnia miała rację.
O tej porze roku było tu pustawo, większości domów używano jedynie latem, na stałe mieszkali tu tylko oni i jeszcze dwie inne rodziny. Dwie rodziny, z którymi nie utrzymywała żadnych stosunków. To przez Bernta, była o tym przekonana. Ludzie czuli się niekomfortowo w jego obecności. Nigdy się nie odzywał. Może dlatego?
Jednak nie doskwierał jej brak kontaktu z ludźmi. W sieci miała własny świat, w którym do późna w nocy spotykała się z takimi jak ona.
– Zgorzkniała jestem? – spytała, jakby naprawdę oczekiwała odpowiedzi od syna, ale Bernt tylko wsadził palec do ucha i wydłubał trochę wosku.
Właściwie nie potrzebowała odpowiedzi. Wiedziała, że tak jest. Mogła się o tym przekonać, patrząc co rano w lustro w łazience. Widziała w nim kreseczkę zamiast warg, dawniej pełnych i, jak mawiał tata Bernta, kiedy się napił, „cholernie całuśnych”. Tamte wargi zniknęły, a brwi zwiędły.
Jak ona.
Prawie sześćdziesiąt lat, dwadzieścia bez chłopa w łóżku. Jej samotność miała więc wiele postaci. Jednak pogodziła się z losem, jest, jak jest. W Boga nie wierzyła. W chwili kiedy przychodziła na świat, widocznie miał co innego do roboty.
To samo było przy Berncie.
Syn był jej jedynym dzieckiem, kochała go, broniła i wspierała. Długo. Aż w biały dzień koło przystanku zgwałcił córkę sąsiadów. Jego ojciec powiedział wtedy: „To była kropla, która przepełniła czarę”.
A potem mąż zniknął, syn został uznany za „niepoczytalnego” i trafił do zamkniętego zakładu psychiatrycznego na Karsudden, skąd po wielu latach wypisali go do domu.
Jej domu.
Tutaj.
Gdzie siedzi przy stole naprzeciw niej i patrzy w ziemię.
– Przejdę się z psem – odezwał się.
*
Muriel i Folami rozsiadły się w większym pokoju.
Szybko opróżniły butelkę coca-coli, Muriel zaspokoiła ochotę na słodkie. W milczeniu zjadły kanapki z szynką, Folami trzy, a Muriel dwie. Następnie dziewczynka starannie wytarła usta w papierowy ręcznik i spytała, czy dom należy do Muriel, która próbowała wyjaśnić, że nie, do jej przyjaciela. Przyjaciel tylko tu pomieszkuje latem, jesienią i zimą raczej nie, ale jest miły i użyczył jej swego domku, bo Muriel nie ma gdzie mieszkać. Pokazała na regały na wszystkich ścianach i próbowała powiedzieć, że ten przyjaciel, który ma na imię Ronny, sprzedaje stare książki. Folami chyba zrozumiała. Muriel poczuła, że w domu robi się chłodno, więc podeszła do kominka, żeby rozpalić ogień. W domku była elektryczność, ale grzał tylko jeden stary kaloryfer, którego termin ważności musiał upłynąć gdzieś w latach siedemdziesiątych, bo w tę jesienną szarugę nie dawał zbyt wiele ciepła. Ułożyła kilka drew, trochę porwanych gazet i podpaliła. Płomienie chciwie lizały papier, ale po chwili zgasły. Powtórzyła tę czynność kilka razy, drwa były chyba zbyt wilgotne. Westchnęła. Folami podeszła cicho i ukucnęła obok.
– Mogę?
Muriel podała jej zapałki. Folami zręcznie ułożyła drwa w luźny czworobok jedno na drugim, na spód położyła papier i po chwili zaczęła lekko dmuchać na ogień od dołu, aż płomienie chwyciły drwa. Patrząc na dziewczynkę, Muriel podniosła kciuk. Dobitnie się przekonała, że jest osobą miastową, wyrosłą na asfalcie.
Nienadającą się na wieś.
Ciepło z kominka z wolna rozchodziło się po pokoju. Usiadły na starej skórzanej kanapie, którą Ronny ustawił przed kominkiem, i patrzyły na ogień. Muriel postanowiła, że nie będzie naciskać, wypytywać, wciąż czuła się zaskoczona tym, że siedzi na tej kanapie obok zupełnie nieznajomej dziewczynki.
Folami.
Potarła dłonie między kolanami, swędziało ją całe ciało, chociaż i tak nie było najgorzej. Może noc będzie koszmarna, a może nie. Jednak od kilku lat, od śmierci Very, brała mniej. Obiecała wtedy Tomowi, że z tym skończy. Miała kilka nawrotów, ale były również okresy, gdy pozostawała czysta. Starała się trzymać z daleka od heroiny. Kiedy robiło się ciężko, szła na grób Very i rozmawiała z nią. Czasem pomagało, a czasem nie. Ostatnim razem, kiedy dawała dupy, Ronny i jej kumpel Benseman zadbali, żeby trafiła na odwyk i dostała metadon. Zawsze ją wspierali. Nie mogła pojąć, dlaczego tak się nią przejmują, że ciągle im się chce. Uważała, że na to nie zasługuje. Tyle razy ich zawiodła.
Dziś wieczorem też, chociaż o tym nie wiedzieli. Myśleli, że skończyła z dawaniem dupy. Ale z drugiej strony: przecież odmówiła obciągnięcia i nie poszła na „płytę”. Nawet była z siebie zadowolona, że siedzi w domku w lesie z tą czarną dziewczynką pochodzącą nie wiadomo skąd.
Dziwne.
Ciepło kominka sprawiło, że jej napięte, kościste ciało zaczęło się rozluźniać. Obserwowała siedzącą obok Folami, która znów zamrugała powiekami. Muriel wyciągnęła ostrożnie rękę, żeby pogłaskać jej czarne warkocze. Folami wzdrygnęła się odruchowo, Muriel się zawstydziła. Przestraszyła ją, nic dziwnego, z takim wyglądem, z niemytymi włosami w strąkach, brzydką cerą i zepsutymi zębami. Skąd jej się zebrało na czułości? Zwykle tego unikała.
– Przepraszam – powiedziała, zabierając rękę.
Znów ją zaczęło swędzieć. Wstała. Ogień dogasał, więc dołożyła kilka drew. Miała dobry powód, żeby się ruszyć. Płomienie łapczywie zatrzeszczały, kilka iskier spadło na podłogę. Muriel przesunęła je nogą na kamienną płytę przed kominkiem. Tam zgasły. Zebrała się na odwagę i zwróciła do Folami:
– Dobrze mówisz po angielsku, skąd jesteś?
Folami podniosła wzrok, Muriel dojrzała na jej twarzy cień uśmiechu. Chyba już się mnie nie boi, pomyślała. Może rozumie, że nie jestem jakąś pedofilką, która ją wywiozła do lasu?
– Z Nigerii – odparła Folami. – U nas mówi się po angielsku, w szkole uczą.
Muriel nie miała pojęcia, gdzie leży Nigeria, poza tym, że w Afryce, ale zachęcił ją słaby uśmiech, więc mówiła dalej.
– My też się uczymy angielskiego w szkole, ale nie szło mi za dobrze.
– Uważam, że dobrze mówisz.
– Dziękuję – powiedziała nieśmiało Muriel i znów usiadła na kanapie.
Nieco dalej od Folami niż poprzednio. Już nie popełni błędu, nie będzie się narzucać.
– Ładny naszyjnik.
Skinieniem pokazała na szyję Folami, która dotknęła naszyjnika jedną ręką.
– Mama mi zrobiła – powiedziała.
Głos jej lekko zadrżał, a Muriel nie chciała pytać dalej. Wpatrzyła się w ogień. Wiedziała, że temat rodziny bywa drażliwy. Ona miała osiem lat, kiedy jej mama umarła. Z przedawkowania. Muriel wychowywała się wtedy od kilku lat w rodzinie zastępczej. Pewnego dnia rodzice zastępczy przyszli po nią do szkoły i w środku lekcji zabrali do domu. Potem jedli drożdżówki, popijając czekoladą. Najbardziej zapamiętała, że przy pierwszym łyku oparzyła sobie język i że czekolada była z prawdziwego kakao, mocna w smaku, prawie cierpka. Nie płakała, kiedy jej powiedzieli o śmierci matki, ale od tamtego dnia nigdy więcej nie piła czekolady.
Wspomnienia związane z matką były tak mgliste i wyrywkowe, że pozbawione konturów. Wyglądu prawie nie pamiętała, ale kojarzyła głos. Piękny, delikatny, czasem śpiewała córce piosenki.
Resztę Muriel schowała w zakamarkach umysłu, skazała na niepamięć.
Folami widocznie zauważyła, że we wzroku Muriel pojawiło się coś dalekiego, rzewnego. Nagle pogłaskała ją po policzku, powoli, miękko. Jej ręka była ciepła. Muriel nie wzdrygnęła się, zamknęła oczy, żeby Folami nie zobaczyła w nich łez. Nawet się nie spodziewała, że zostały jej jakieś łzy.
Nie płakała od śmierci Very.
I wtedy Folami zrobiła coś, co Muriel miała potem długo wspominać. Przyciągnęła stary koc z polaru, przewieszony przez oparcie kanapy, i starannie się przykryła. A potem położyła głowę na kolanach Muriel, która aż się bała poruszyć. Patrzyła na główkę dziewczynki i jej warkocze, a potem skierowała wzrok na kominek, gdzie teraz było już więcej żaru niż ognia.
Jednak nie zamierzała wstawać, żeby dołożyć drew.
Zamiast tego zaczęła cicho nucić, a po chwili delikatnie śpiewać cieniutkim głosem: „Śpijcie, kotki, aaa, jeszcze trzyma zima zła”2.
Nie wiedziała, co to za tekst, tyle tylko, że słowa należą do tych schowanych i zapomnianych. A kiedy słów zabrakło, nuciła, dopóki Folami nie zasnęła.
Równy oddech dziewczynki podziałał też na Muriel. Po chwili również zasnęła z głową Folami na kolanach.
Nie widziała człowieka, który ukrywał się w ciemności za oknem ze szprosami. Obserwował je przez dłuższy czas.
Do chwili, gdy ogień na kominku całkiem zgasł.
Wtedy podszedł bliżej.
Było późne popołudnie, znad jeziora Wetter napłynęły niskie chmury cirrostratusy, które ciągnęły się wzdłuż skalnej grani i spuściły szarą wilgotną zasłonę na ciemne ruiny Brahehus. Czarny samochód przejeżdżający pod górą zamkową zmierzał do Sztokholmu.
Jak na auto służbowe był wyjątkowo obszerny i prawie zawsze prosto z myjni. Mette to doceniała. Siedziała za kierownicą, jadąc z prędkością tylko nieznacznie przekraczającą dopuszczalną. Całkiem niezłe osiągnięcie, zważywszy na monotonną, bo prostą i szeroką autostradę.
Była to wyprawa grupowa.
Jechała z nią cała jej ekipa. Mette lubiła tak o nich mówić. Byli „jej” ekipą, „jej” dochodzeniowcami, a ona ich szefem. Obok siedziała Lisa Hedqvist, jedna z najlepszych śledczych w wydziale zabójstw. Pracowała u Mette od sześciu lat i ta nigdy się na niej nie zawiodła. Zawsze można było liczyć, że w dyskusji będzie dobrym sparingpartnerem. Może nie była równie błyskotliwą analityczką jak kolega siedzący z tyłu, ale skutecznie to rekompensowała talentem do improwizacji. Znakomita cecha u dochodzeniowca. Mette potrafiła sobie wyobrazić, że kiedy już przejdzie na emeryturę, właśnie Lisa zostanie jej następczynią. Co według męża Mette powinno było nastąpić już wczoraj.
Ona była innego zdania.
Wczoraj zamknęli uciążliwą i przygnębiającą sprawę zabójstwa w Värnamo. Przypadek przemocy domowej, matka dwojga dzieci została ugodzona nożem i zmarła z upływu krwi. Uciążliwą, bo sprawca nie był Szwedem, w związku z czym niezbędny był tłumacz, w dodatku mężczyzna nie przyznawał się do zbrodni, chociaż wezwani na miejsce policjanci zastali go kompletnie pijanego, siedzącego na kanapie z zakrwawionym nożem u stóp. A przygnębiającą, bo tego rodzaju tragedie rodzinne zawsze takie są.
– Człowiek czuje się potem ubabrany – odezwała się nagle Lisa.
Przytaknęła jej. Świetnie rozumiała, co Lisa ma na myśli. Kiedy się widzi, co ludzie są zdolni zrobić sobie nawzajem, łatwo można popaść w całkowitą rezygnację.
– Kurde, i po co on zaprzeczał? Jak można być tak cholernie głupim? – ocknął się z tylnego siedzenia ciemnowłosy Bosse Thyrén. On również był od kilku lat podopiecznym Mette. Bardzo cenny członek jej ekipy. Pod wieloma względami różny od Lisy, pewien siebie, zawsze świetnie przygotowany i gotów wziąć na siebie następne zadanie. Czasem cyniczny, lekko zrzędliwy, może zbytni szczególarz, ale jego zalety zdecydowanie przeważały.
– Wydaje mi się, że nie potrafił sobie poradzić z tym, co zrobił, a wtedy najłatwiej jest zaprzeczyć – odezwała się Lisa. – Żeby się ratować.
Mette znów kiwnęła głową. Tyle razy miała naprzeciw siebie mężczyzn – niemal zawsze byli to mężczyźni – którzy wbrew oczywistym dowodom do ostatniej chwili się nie przyznawali. Jakby samo zaprzeczenie mogło ich ochronić. A w rzeczywistości było odwrotnie. Kiedy już wszystkie fakty zostały ujawnione i nie było od nich ucieczki, żałosne zaprzeczanie stawało się obciążeniem.