Gangrena - Cilla Börjlind, Rolf Börjlind - ebook + audiobook
46,00 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Tom Stilton, były policjant i dawny bezdomny, wyprawia się do północnej Tajlandii, aby na podstawie jednego niewielkiego zdjęcia odszukać pewnego mężczyznę o nieznanej tożsamości. Podobno przebywa on na starej barce na jednej z rzek Złotego Trójkąta. Niebezpieczna podróż doprowadzi Stiltona do ujawnienia mrocznej tajemnicy, ale stanie się też okazją do rachunku sumienia w związku z popełnionym przez niego zabójstwem. W tym samym czasie Olivia Rönning i pani komisarz Mette Olsäter pracują nad wyjaśnieniem zamachu bombowego, który wstrząsa Szwecją. Policja aresztuje zamachowca, który staje przed sądem, jednak Olivia ma wątpliwości, że rzeczywiście jest winny tej zbrodni i mimo wyroku skazującego nie przestaje roztrząsać tej sprawy. Również Mette zaczyna podejrzewać, że doszło do pomyłki sądowej. Okazuje się, że drugim dnem tej sprawy są nadużycia seksualne popełniane przez ludzi gotowych na wszystko, byleby utrzymać swoją pozycję.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 469

Oceny
4,4 (178 ocen)
99
57
22
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Ankha666

Całkiem niezła

Lektor, kwestie 50 letnich mężczyzn, wypowiada tonem chłopca z podstawówki i na odwrót. To sprawia, że trudno wczuć się w akcję.
10
Aniapie

Nie oderwiesz się od lektury

Super!
00
jaronek100

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00
zocha456

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, jak wszystkie z Mette, Olivią i Tomem. Pozornie niezwiązane wątki na końcu łączą się w spojną całość
00
KEmiliaM

Nie oderwiesz się od lektury

szybko biorę się za następną, świetna seria, polecam
00

Popularność




Kallbrand

© Cilla and Rolf Börjlind 2016 by Agreement with Grand Agency

Copyright © 2023 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga

Copyright © 2023 for the Polish translation by Inga Sawicka

(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga)

Projekt graficzny okładki: Wojciech Wawoczny + LOGO (por. np. Trzeci głos)

Zdjęcie na okładce: © Asian Images/Shutterstock

Zdjęcie autorów: © Thron Ullberg

Redakcja: Mariusz Kulan

Korekta: Edyta Malinowska-Klimiuk, Joanna Rodkiewicz, Kinga Dolczewska

ISBN: 978-83-8230-523-4

Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Szanujmy cudzą własność i prawo!

Polska Izba Książki

Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl

WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.

ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice

tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28

e-mail:[email protected]

www.soniadraga.pl

www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga

E-wydanie 2023

Północna Tajlandia

Little Pluto biegł przez gęstą ciemność. Z jego głębokich skaleczeń na plecach ciekła krew, ale przeczołgując się pod drutem kolczastym, na szczęście nie upuścił plastikowego worka. Dochodził do niego skowyt, ale wiedział, że psy go nie dogonią, znał ten teren na pamięć, również po ciemku. Miał dwanaście lat, a tu żył od czterech. Ślizgając się, sunął mokrą ścieżką w dół w stronę rzeki, z drzew parowało gorące powietrze, czuł muchy pełzające w jego skaleczeniach. Już niedaleko. Nad samą rzeką pójdzie mu szybciej, paręset metrów brzegiem i będzie bezpieczny. Przystanął, żeby złapać tchu. Psy ucichły. Teraz słyszał tylko znajome odgłosy dżungli i cichy szum płynącej żółtobrązowej wody. Chwycił mocniej worek, całkiem lekki jak na tak poważną zawartość.

Starczy na długo, pod warunkiem że będą rozsądni.

Nagle rzekę przeciął szeroki zimny promień światła. Little Pluto drgnął. Zdarzało się, że nocą płynęły tam ciemne łodzie ze zgaszonymi silnikami, włączonymi mocnymi reflektorami i groźnymi załogami szukającymi chłopców, którzy przedostali się pod drutem kolczastym.

Nie tym razem.

Chmury się rozproszyły i odsłoniły księżyc w pełni. Little Pluto odetchnął, zbiegł po pochyłości i podniósł wzrok. Wielka stara barka leżała na brzegu trochę przekrzywiona, w świetle księżyca wyglądała jak statek widmo. Coś błyskało w szybach bulajów, pnące liany dotarły do pokładu i oplotły komin, drewniane wręgi rozeschły się, a w szparach rósł zielony mech. Little Pluto patrzył na barkę.

„Contamana”.

Jego dom.

Little Pluto wszedł ostrożnie po trapie, wiedział dokładnie, które deski skrzypią i na które pod żadnym pozorem nie wolno mu nastąpić, by nie obudzić Dechy1. Skradał się boso po twardym drewnianym pokładzie, niosąc w ręce plastikowy worek. Skaleczenia na plecach piekły, ale nie myślał o tym.

Przecież się udało.

Dotarł do najdalszej kabiny i się odwrócił. Żadnych ruchów, żadnych odgłosów u Dechy. Dobrze. Za lekko uchylonymi drzwiami kabiny stało trzech chłopców, jego rówieśników. Prawdopodobnie dostrzegli go już wtedy, gdy dotarł nad rzekę. Różnili się wzrostem, ale wszyscy byli chudzi i mieli na sobie krótkie czarne spodenki. Gdy wszedł, zamknęli za nim drzwi. Na podłodze paliła się świeczka, na ziemi wzdłuż ścian kabiny leżały cztery materace, pod bulajem stała podłużna bambusowa klatka ze zwierzęciem. Światło świeczki odbijało się w twardym pancerzu łuskowca. Chłopcy złowili go w dżungli poprzedniego dnia, w Chiang Rai można go było sprzedać odpowiedniej osobie za sporą sumę.

– Boli cię? – wyszeptał chłopiec, który zobaczył plecy Little Pluto.

– Piecze.

Drugi chłopiec starł mu ostrożnie szmatką krew z pleców. Zabolało, ale Little Pluto starał się nie wydać z siebie jęku.

– Dziękuję – powiedział, wysypując zawartość plastikowego worka.

Ciemną podłogę pokryły maki z mnóstwem makówek. Patrzyli przez kilka sekund na maki, wabiące ich światem mroczniejszym niż noc, podróżami poza czas i przestrzeń. Tętno już im przyspieszyło, krok w makową noc łączył się zawsze z gwałtownym napięciem, dwaj chłopcy już się spocili. Little Pluto sięgnął po kawałek folii i rozłożył na ziemi. Wszyscy wzięli sobie po makówce i wyciągnęli żyletki. Powoli i uważnie robili nacięcie z każdej strony makówki, żeby czerwony sok kapał na folię. Kiedy już było go wystarczająco dużo, zaczęło się czekanie. Działali w absolutnym milczeniu. Znajdowali się niedaleko dużej kabiny Dechy. W niektóre noce odgłos jego chrapania rozchodził się po pokładzie, wtedy byli spokojni. Tej nocy panowała zupełna cisza.

Po pewnym czasie sok zastygł.

Little Pluto wyjął krótką plastikową słomkę, a jeden z chłopców podstawił świeczkę pod folię. Już po chwili pojawiły się opary.

– A teraz będziemy ścigać smoka – szepnął Little Pluto.

Przystawił słomkę do ust i zaczął wdychać opary. Załatwił makówki, więc miał pierwszeństwo. Zaraz słomka zacznie krążyć wśród pozostałych.

Kiedy już nawdychał się dość, opadł na swój materac, twardy i cienki, ale do niego przywykł. Zresztą już odpływał w miejsca zupełnie różne od tej podłogi w kabinie, odwiedzane przez niego tylko w makowe noce.

Takie miejsca, gdzie w smoczych oparach znikały wspomnienia palącego się z krzykiem niemowlęcia.

Kilka godzin później, gdy księżyc zaszedł za chmurami, świeczka się wypaliła, smok odleciał. W nagrzanej kabinie na czterech cienkich materacach zostało czterech chłopców. Little Pluto, leżący obok klatki z łuskowcem, zasnął z kciukiem w buzi.

Jutro znów będzie musiał pamiętać.

Mróz i śnieg jak zwykle całkowicie zaskoczyły mieszkańców Sztokholmu. „Co to, kurde, jest? Sam środek zimy!” W kilka godzin zrobiło się bardzo ślisko, czego efektem były kilometrowe zatory na trasach dojazdowych do miasta, ludzie wysiadali z samochodów i szli piechotą. Śnieg walił z nieba, powodując blokowanie się ulic również w śródmieściu. W mediach pojawiały się prawie katastroficzne nagłówki: „Najsroższa zima, odkąd sięga ludzka pamięć!”. Pamięć mediów zwykle sięga ledwie kilka lat wstecz.

Fakt, padał śnieg, a mróz dochodził w nocy do minus dwudziestu stopni. Na stacjach benzynowych i w sklepach wykupiono płyn niezamarzający do chłodnic i drewno opałowe, a każdy, kto odważył się wyjść na dwór, czuł ukąszenia mrozu na policzkach.

Podobnie wyglądała sytuacja w Gribbylund w Täby.

Była siódma rano, dwudziesty czwarty lutego. Przejeżdżający pług zasypywał źle zaparkowane samochody – wyglądały potem jak śnieżne domki. Ochroniarz z pobliskiego centrum handlowego zabijał ręce o ramiona i klął, że niepotrzebnie zamienił się dyżurami. Staruszek zmuszony do wyjścia w tę paskudną pogodę, bo jego piesek chciał się załatwić, kopał nogą śnieg, by przykryć odchody, bo gdyby sięgnął po przeznaczoną do ich zbierania torebkę, pewnie zostawiłby na ziemi odmrożone palce. Śnieg skrzypiał pod jego butami, gdy sapiąc, odchodził z miejsca przestępstwa, a z każdym oddechem z jego ust wydobywał się obłok pary. Spojrzał w stronę willowego osiedla, gdzie sąsiad właśnie podniósł klapę bagażnika czarnego audi. Stojący na miejscu postojowym pojazd był podłączony do podgrzewacza silnika. Staruszek pomachał sąsiadowi, ale tamten go nie zauważył.

Mężczyzna wyszedł za furtkę i otworzył skrzynkę na listy. Porannej gazety jeszcze nie dostarczono. W taki poranek trudno mieć o to pretensje, pomyślał i ruszył z powrotem do samochodu. Nazywał się Kaj Brovall i wybierał się z rodziną na ferie zimowe do Sälen. Udało mu się równocześnie z żoną wziąć urlop – chcieli spędzić tydzień z córką.

Takie rzeczy są ważne.

Wszystko było gotowe do drogi, chciał wyruszyć jak najprędzej. Zważywszy na krytyczną sytuację na drogach, istniało ryzyko, że planowane szusowanie na nartach zamieni się w zjazdy na sankach z przyszkolnej górki. Kaj wszedł do żółtej drewnianej willi, żeby ponaglić żonę i córkę. Głównie córkę, bo żona już była ubrana i gotowa do wyjazdu, zostało jej tylko przejrzenie poczty w skrzynce mailowej. Z córką sprawa wyglądała inaczej. Miała szesnaście lat i typowe dla swojego wieku tempo działania i pojęcie czasu. „Powinniśmy wyjechać najpóźniej o siódmej!” jej tata rozumiał dosłownie, a dla niej „siódma” stanowiła jedynie punkt orientacyjny, czyli „będzie dobrze, jeśli już będziemy wtedy na nogach”. Kiedy Kaj wszedł do jej pokoju, była tylko częściowo ubrana, w dodatku właśnie czatowała ze swoim chłopakiem Sebastianem.

– Idę już, tato!

Westchnęła, a słowo „idę” zaakcentowała w taki sposób, by do ojca dotarło, że jest niemożliwy, bo ciągle ją stresuje. Kaj zacisnął zęby i ruszył do swego gabinetu.

Po drodzie zerknął do mijanych pomieszczeń, w jednym poprawił parę poduszek na kanapie. Piękne, elegancko urządzone pokoje mówiły wiele zarówno o guście, jak i zasobach finansowych właścicieli. Kaj pracował jako biegły księgowy, a jego żona była prokuratorem, dom kupili za jej pieniądze ze spadku, a potem starannie i niespiesznie umeblowali.

Zdaniem Kaja był to teraz ich dom marzeń.

– Będziesz zaraz gotowa?

Spojrzał na siedzącą tyłem do drzwi Malin. Właśnie zamknęła pocztę i wyłączała komputer.

– Tak – odpowiedziała, nie odwracając się.

Patrząc na jej plecy, zorientował się, że jest spięta.

– Co się dzieje? – spytał.

– W nocy przyszedł nieprzyjemny mail.

Malin prowadziła obecnie śledztwo w sprawie komórki terrorystycznej. Jednak nie miała pewności, czy mail z pogróżkami miał z tym związek.

– Przesłałam go dalej – ciągnęła. – Spoko.

Odwróciła się i spojrzała na męża.

– No i dobrze – odparł.

I pomyślał: nie będę jej jeszcze nic mówił, wrócimy do tego po powrocie z Sälen.

– Co z Idą? – spytała Malin.

– Próbowałem ją pogonić, naprawdę powinniśmy już jechać. Warunki drogowe są fatalne i dotarcie na miejsce zajmie dużo czasu.

Malin kiwnęła głową, wstała i zawołała:

– Ida!

Tak samo jak mąż miała dość guzdrania się córki, ale była bardziej wyrozumiała. Dziewczyna w tym wieku funkcjonuje w innym rytmie, sama kiedyś też tego doświadczała, chociaż w tamtych czasach nie spędzało się jednej połowy nocy na pisaniu komentarzy w mediach społecznościowych, a drugiej na czatowaniu z chłopakiem. Malin podejrzewała, że jej córka jest z nim w stałym kontakcie nawet podczas snu, co jakoś ją uwierało. Odbierała Sebastiana jako faceta, który chce wszystko kontrolować, próbowała nawet rozmawiać o tym z córką. Ida oczywiście się wściekła, że matka się wtrąca, chociaż nie ma o niczym pojęcia, i zamknęła się w swoim pokoju. A potem zadzwoniła do Sebastiana.

Malin nie wróciła do sprawy, ale niepokój pozostał i ciągle się tlił.

– Jedziemy! – zawołał do Idy Kaj, ruszając do drzwi wejściowych. Ubrał się lekko na długą jazdę samochodem. Wziął ostatnią paczkę sprzętu narciarskiego. Gdyby czegoś zabrakło, najwyżej wypożyczą to na miejscu.

Poszedł do samochodu, włożył paczkę do bagażnika dachowego i zamknął go. Genialny wynalazek, pomyślał. W tym momencie zjawiła się Malin, niosąc w rękach kurtkę puchową i plastikową torebkę z prowiantem, który powinien wystarczyć na część drogi. U Idy ochota, żeby coś przekąsić, pojawiała się zazwyczaj zaraz po wjeździe na autostradę.

Kaj usiadł za kierownicą i zamknął drzwi. Malin podeszła z drugiej strony i otworzyła drzwi po stronie pasażera.

– Ja chcę siedzieć z przodu! Proszę! – Ida właśnie trzasnęła drzwiami wejściowymi i zamknęła je na klucz. – Bo czuję, że będę chora!

Malin zrobiła krok w tył. Wiedziała, że córka od czasu do czasu zmaga się z chorobą lokomocyjną, najczęściej, gdy chce zająć lepsze miejsce.

Ale czegóż to człowiek nie zrobi dla swojej jedynaczki.

Malin przytrzymała Idzie drzwi samochodu. Dziewczyna podeszła niespiesznie, w uszach miała słuchawki, a w ręce telefon. Włożyła dżinsy i cienką koszulkę, zjeżdżającą jej lekko z jednego ramienia. Rzuciła się na fotel obok Kaja. Ojciec spojrzał na nią.

– Ida?!

Córka nie zareagowała, bo nadal prowadziła rozmowę z chłopakiem.

– A gdzie reszta? – spytał. – Kurtka, spodnie? Przecież musisz zabrać…

– Już spakowałam – wtrąciła się Malin, zatrzasnęła drzwi za Idą i otworzyła tylne, żeby wsiąść. – Wszystko w porządku.

Kaj potrząsnął głową i przekręcił kluczyk w stacyjce.

Potężna eksplozja wstrząsnęła okolicą.

Samochód Brovallów został rozerwany na kawałki, części chłodnicy wyżłobiły w śniegu bruzdę długości dziesięciu metrów, bagażnik dachowy przeleciał na drugą stronę ulicy i wybił okno w domu naprzeciwko, krew pokryła zaspę, zimne powietrze huczało od płomieni buchających z rozdartej karoserii.

A potem nastąpiła cisza.

Paraliżująca.

Jedynym odgłosem był trzask ognia w płonącym wraku.

Kobieta stara się utrzymywać dziecko nad powierzchnią, ale wypuszcza ciałko z rąk i sama opada w dół, nie, nie tyle opada, coś ją wsysa. Niebieski, czerwony, żółty, zielony: kolory obejmują jej ciało i ciągną nieubłaganie w głąb. Krągłe? Kolory są krągłe, przyciskają się do niej, ogarniają ją, połykają, miękko, ale jednocześnie duszą. Trudno nabrać powietrza. Powinna wydostać się na górę. Dla dziecka. Jest takie malutkie. Nie poradzi sobie samo. Jest bliska paniki. Stopami szuka dna. Przecież musi być, zawsze jest. Jej usta otwierają się i formują do krzyku, ale kolory pochłaniają głos i nie wydobywa się żaden dźwięk. Trzeba się wydostać na powierzchnię. Po pomoc. Nagle wsysanie ustaje, kobieta znów może przeć w górę. Między kolorami pojawiają się rozbłyski światła. Tam! Kontury małego ciałka. Dziecko zostało na górze! Żyje! Huśta się na powierzchni krągłych kolorów! Poczucie szczęścia dodaje jej sił, pozwala rzucić się ku górze. Przez co? Kiedy w końcu udaje jej się odepchnąć od siebie ostatnie krągłe kolory i dociera do ciepłego powietrza, widzi: morze piłek? Znajduje się w niekończącym się morzu piłek? Rozlega się kwilenie, odwróciwszy głowę, widzi swoje dziecko, które jest na wyciągnięcie ręki. I widzi, jak pokryta meszkiem główka zaczyna znikać pod powierzchnią pokrytą piłkami, podczas gdy ona wreszcie może nabrać tchu. A więc krzyczy i rozpaczliwie próbuje dostać się do dziecka, ale nie może się ruszyć z miejsca. Utknęła. Jak w imadle. Piłki kleją się do jej ciała jak mokry piach. Czy tak czuła mama? – zastanawia się, widząc jednocześnie, jak morze piłek wsysa dziewczynkę z taką samą siłą, z jaką przed chwilą sama się zmagała. Widzi, jak morze piłek połyka jej nienarodzoną córeczkę. Maleńka jasnożółta skarpetka zsunęła się ze stópki dziecka i unosi się przez chwilę na czerwonej piłce, a potem również znika w głębi.

Bezradność!

Dlaczego jestem kompletnie bezradna?

Uporczywy dźwięk telefonu w końcu wybudził Olivię z jej koszmarnego snu. Była cała mokra. Zanim wyświetlacz zgasł, zobaczyła jeszcze, że dzwoni Mette Olsäter.

Olivia usiadła. Znów ten sen powracający w różnej postaci. Dziecko, którego nie zdołała uratować. Które postanowiło opuścić jej ciało zaledwie po dziesięciu tygodniach. Było to ciężkie przeżycie, bo zdążyła już przejść od zdumienia, że jest w ciąży, i miotania się z decyzją, co zrobić, do poczucia szczęścia, że spodziewa się dziecka.

Prawie euforii.

A potem przyszło krwawienie. Poronienie. Jamie był z nią w szpitalu, tulił, pocieszał. Był dla niej dobry. I smutny.

Przez pewien czas po poronieniu jeszcze się tulili do siebie. Przecież zdecydowali, że będą rodzicami, chociaż jej ciąża stanowiła zaskoczenie zarówno dla niej, jak i dla niego. Jednak okazało się, że tylko ona ich jeszcze łączyła, bo uczuciowo rozstali się już jakiś czas temu. Krótki powrót do siebie, który zaowocował zapłodnieniem, wynikał jedynie z wielkiej potrzeby bliskości. Teraz tylko od czasu do czasu wymieniali się esemesami. Olivia musiała samotnie zmagać się ze swymi koszmarami sennymi.

Odwróciła mokrą poduszkę. Co się dzieje w jej podświadomości?

Morze piłek?

Sięgnęła po komórkę, tę starą, bo miała dwie. Ósma rano, sobota. Wolny dzień. Mette zadzwoniła na telefon służbowy. Czyli nie chodzi o kolację w jej przytulnym domu na Kummelnäs.

– No nareszcie! – odezwała się Mette.

Olivia zorientowała się już po jej głosie – donośnym i chwilami ochrypłym – że Mette doświadcza przypływu adrenaliny. Było to dość niezwykłe, bo nie miała zwyczaju byle czym się podniecać. Olivia chciała ją upomnieć, żeby pamiętała o swoim ciśnieniu, ale wiedziała, że Mette tylko by się rozzłościła. Nie znosiła, kiedy jej się mówiło, że powinna na siebie uważać.

– Co jest? – spytała Olivia.

– Nie widziałaś?

– Nie, bo co?

Nie chciała przypominać, że normalni ludzie lubią się wyspać, kiedy mają wolne.

– Bomba w samochodzie w Täby. Malin Brovall. Wiesz, o kogo chodzi?

– O tę prokuratorkę?

– Tak. Miała jechać w góry z mężem i córką, rano ich samochód wyleciał w powietrze przed domem. Możliwe, że to zamach terrorystyczny. Przyjeżdżaj natychmiast!

– Już jadę.

Olivia się rozłączyła, odsunęła kołdrę i natychmiast tego pożałowała. W mieszkaniu panowało lodowate zimno. Uprzytomniła to sobie dopiero teraz. Puchowa kołdra i senny koszmar sprawiły, że w nocy było jej gorąco. Podeszła do kaloryfera. Zaledwie letni, trzeba się skontaktować z gospodarzem domu. Rzut oka na termometr za oknem uzmysłowił jej, że na dworze jest minus dziewiętnaście stopni. Wyjrzała na zewnątrz. Z szarego nieba nad Söder sypało wielkimi ciężkimi płatkami śniegu.

Nie znoszę zimna i ciemności, pomyślała Olivia i dygocząc, poszła do łazienki.

Bomba w samochodzie?

Wychodząc z bramy swojego domu na Högalidsgatan, jeszcze miała mokre włosy. Przy takiej temperaturze nie było to za mądre. Naciągnęła kaptur kurtki, wsunęła ręce do kieszeni i przedzierając się przez lodowaty wiatr, pochyliła głowę i wbiła wzrok w swoje czarne martensy ślizgające się na śniegu zalegającym na chodniku.

Końcówki włosów już zamarzały, gdy doszła do przystanku autobusowego na Långholmsgatan. Na ulicy prawie nie było samochodów. Pług odgarniał śnieg na chodnik i musiała odskoczyć, żeby jej nie zasypał. Kawałek dalej, na Västerbron, zobaczyła autobus, który wskutek poślizgu uderzył w barierkę mostu i teraz mrugał wszystkimi światłami. Olivia zdała sobie sprawę, że to nieodpowiedni dzień na jazdę autobusem, i ruszyła do stacji metra.

Kiedy w końcu dotarła na piętro zajmowane przez Centralne Biuro Operacyjne (NOA), odniosła wrażenie, że ściany aż wibrują od gorączkowej aktywności obecnych na miejscu osób. Wszyscy wydawali się skupieni i w pełnej gotowości, Olivia musiała uważać, żeby nie zderzyć się z kolegami, którzy w biegu wykonywali swoje zadania. Doszła do uchylonych drzwi do pokoju Mette, ze środka dobiegały dźwięki włączonego telewizora.

Zapukała lekko.

– Tak?

Olivia weszła. Mette i Bosse Thyrén wpatrywali się w ekran, stojąc tuż obok siebie. Oboje mieli trochę potargane włosy i lekko zaczerwienione policzki. Gdyby ich nie znała, może nawet poczułaby się zażenowana, przypuszczając, że przerwała im coś intymnego.

Tak jednak nie było.

Wiedziała, że nie.

Patrzyła na dwójkę swoich kolegów, którzy w ten sobotni poranek zostali wcześnie wezwani do pracy, tak samo jak ona, z tą różnicą, że przypuszczalnie darowali sobie prysznic, żeby dojechać jak najprędzej. Na ekranie telewizora widać było reportera stojącego w zamieci przed taśmą policyjną przy domu Brovallów w Täby. W tle przy wypalonym wraku auta uwijała się ekipa techników kryminalistycznych. Reporter usiłował przepytać rzeczniczkę policji, ale nie miała żadnych konkretnych informacji o zdarzeniu i poinformowała jedynie o przygotowywanej konferencji prasowej.

Mette ściszyła odbiornik i odwróciła się do Olivii.

– Długo ci zeszło. Za dziesięć minut robimy odprawę.

Lisa Hedqvist weszła w momencie, gdy Mette wypowiadała ostatnie słowa. Skinęła lekko Olivii, po czym zwróciła się do Mette:

– Wydaje mi się, że wszyscy już są.

– Dobrze. Upewniłaś się, że sprzęt działa?

– Tak jest.

Mette poprawiła ręką kędzierzawe, niesforne włosy i obciągnęła bluzkę, żeby sprawiać wrażenie osoby pozbieranej i porządnej. Już nie pamiętała o spojrzeniu, jakie jej rzucił ukochany mąż Mårten, kiedy rano wychodziła pośpiesznie do czekającego auta. Emerytura, owszem, ale dopiero za jakiś czas. Kiedy człowieka potrzebują, to znaczy, że musi zostać. Prokuratorka Malin Brovall i jej bliscy zginęli w eksplozji dokładnie dwie godziny i dwadzieścia siedem minut temu.

Mette była gotowa, by ustalić, dlaczego tak się stało.

Gdy Mette z najbliższymi współpracownikami weszła do zatłoczonego pomieszczenia, gwar rozmów ucichł. Oprócz najlepszych dochodzeniowców NOA zgromadzili się w nim eksperci z różnych dziedzin i dwójka mundurowych policjantów z patrolu, którzy pierwsi przybyli na miejsce. Ci ostatni wyglądali na wyczerpanych tym przeżyciem, mieli jeszcze sadzę na twarzach i mundurach. Mette zwróciła się najpierw właśnie do nich, prosząc o relację.

Zaczęła posterunkowa Göransson. Siedzieli w wozie patrolowym przy centrum handlowym w Täby w związku z podejrzeniem włamania – o siódmej osiemnaście zadzwoniono pod numer sto dwanaście. Zawiadomienie złożyła sąsiadka Brovallów, którą obudził wybuch. Z jej słów wynikało, że eksplodował ich samochód stojący na podjeździe do garażu przy Furuvägen na osiedlu Gribbylund. Policjanci na miejscu byli już po siedmiu minutach, chwilę po nich przyjechali strażacy i ratownicy medyczni. Zastali potworny widok. Samochód jeszcze płonął. Zszokowana sąsiadka, która zadzwoniła pod sto dwanaście, siedziała w szlafroku na śniegu i tuliła głowę Malin Brovall trzymaną na kolanach. Wcześniej wybiegła z domu, żeby sprawdzić, czy może jakoś pomóc. Była wyziębiona i cała pokryta krwią. Jakiś staruszek chodził tam i z powrotem z pieskiem w ramionach i płakał. Kilku innych sąsiadów też wybiegło, aby zobaczyć, co się stało. Próbowali też gasić ogień.

Na próżno.

– Kaj Brovall chyba siedział za kierownicą – stwierdziła Göransson. – Zginął na miejscu, rozerwany podczas ekspozji. Jego córka Ida, zajmująca fotel obok niego, również straciła życie wskutek wybuchu, ale jej ciało jest mniej uszkodzone. Malin Brovall dawała oznaki życia, więc została błyskawicznie odwieziona do szpitala Danderyd. Podobnie jak zszokowana sąsiadka, której jeszcze nie udało się przesłuchać.

– Czyli Malin Brovall prawdopodobnie nie było w samochodzie w chwili eksplozji? – spytała Mette.

– Tak. Albo właśnie wsiadała. Sądząc po śladach na śniegu, sąsiadka odciągnęła ją od auta, żeby się nie spaliła.

Mette włączyła komputer. Na ekranie za jej plecami pojawiły się zdjęcia z miejsca zbrodni.

– To zdjęcia, które zrobiliście na miejscu? – spytała.

– Tak, zaraz po tym, jak zabrano Malin Brovall i sąsiadkę.

– Miejsce nie zostało odgrodzone?

– Zostało, ale dopiero później.

Posterunkowa spojrzała na swojego kolegę, a on przytaknął.

– Tak, odgrodziliśmy teren taśmą po wykonaniu najpilniejszych czynności – dodał.

– Czyli przy samochodzie zdążyło się pokręcić sporo ludzi? – zauważyła Mette.

– Tak, miejsce przestępstwa zostało zanieczyszczone zarówno przez personel ratowniczy, jak i sąsiadów. I przez śnieg. Ale jeden z techników kryminalistycznych zdążył przyjechać, kiedy tam jeszcze byliśmy.

Przepytywanie posterunkowych z Täby potrwało jeszcze jakiś czas. Potem opuścili pomieszczenie i spróbowali dojść do siebie po traumatycznym przeżyciu. Według Mette spisali się znakomicie zarówno na miejscu, jak i podczas relacjonowania całego zdarzenia.

– Zabieramy się do pracy – powiedziała po wyjściu patrolowców. – Wszystkie oczy są skierowane na nas, musimy być maksymalnie skuteczni. Podzielimy się na następujące zespoły.

Nacisnęła odpowiedni klawisz i na ekranie za nią pojawił się schemat zespołów od A do F.

– Jak wiadomo, Malin Brovall jest prokuratorką. Ostatnio prowadziła śledztwo w sprawie podejrzanej komórki terrorystycznej, składającej się ze zradykalizowanych młodych ludzi, których już od dłuższego czasu obserwowało Säpo2. Poprosiłam o wszystkie materiały z tego śledztwa. Na razie wiemy, że Malin Brovall dostała w nocy maila z pogróżkami, przekazała go swojemu przełożonemu. Nie wiadomo jeszcze, kto był nadawcą, ale zważywszy na śledztwo, którym się zajmowała, może on być powiązany ze wspomnianą komórką terrorystyczną. Stąd tylu oddelegowanych do zespołu A, który skupi się na głównym tropie, czyli terrorystycznym. Jednocześnie musimy prowadzić dochodzenie szeroko, bez z góry przyjętych założeń. Sprawdzamy każdy najmniejszy ślad.

Mette mówiła dalej, objaśniając zadania dla poszczególnych zespołów. Olivia wraz z Lisą trafiły do zespołu F.

Ostatniego.

Były w nim tylko one.

Zerknęła na Lisę, która wyczuła jej spojrzenie i wzruszyła ramionami, jakby z rezygnacją. Żadna nie rozumiała, dlaczego znalazły się poza ścisłym centrum działań. W tym momencie Mette zwróciła się właśnie do nich:

– To tyle, jeśli chodzi o zespół E. Przy okazji chcę zauważyć, że ani w podziale na zespoły, ani w ich nazwach nie ma nic wartościującego. Takie przypisanie do grup wynika wyłącznie z pośpiechu. Mam nadzieję, że to rozumiecie.

Mette patrzyła na Olivię, czekając na potwierdzenie. Ona wszystko rejestruje, skonstatowała Olivia, nawet to, co się myśli. Skinęła lekko głową na znak, że rozumie.

– Wreszcie zespół F: Olivia Rönning i Lisa Hedqvist. Chciałabym, żebyście pracowały bez z góry przyjętych założeń i sprawdziły inne ewentualne tropy, dawne śledztwa Malin Brovall i temu podobne. Czy to jasne?

Przytaknęły.

– Dobrze. Każdy zespół ma szefa, który raportuje do mnie. Odprawy codziennie o dziewiątej i o piętnastej, przed wejściem macie zamykać swoje prywatne komórki w szafkach na zewnątrz. Korzystamy wyłącznie z telefonów służbowych. Nic nie może stąd wyciec. Absolutnie nic. Ja i szef zespołu A, Bosse Thyrén, bierzemy na siebie stały kontakt z Säpo.

Zerknęła na zegarek.

– Za pięć minut odbędzie się konferencja prasowa, możecie ją oglądać stąd, na dużym ekranie. Po konferencji Bosse, Ellinor i ja jedziemy na miejsce przestępstwa. Widzimy się ponownie o piętnastej. Dziękuję!

Mette zamknęła stronę ze schematem organizacyjnym zespołów. Znów rozbrzmiały rozmowy. Lisa pracowała przy komputerze, starając się przełączyć na duży ekran transmisję telewizyjną. Olivia podeszła do niej, chcąc jej pomóc. W tym momencie w drzwiach stanął nieznany mężczyzna w ciemnym ubraniu i dał znak Mette. Podeszła do niego i zanim opuściła pomieszczenie, obejrzała się za siebie. Olivia patrzyła za nimi.

– Kto to był? – spytała Lisę.

– Nie mam pojęcia.

– Säpo – szepnął Bosse, który pojawił się obok nich.

Uśmiechnął się.

– I nie przekupiłem jej, żeby trafić do zespołu A – ciągnął.

– Naprawdę?

Lisa odpowiedziała mu uśmiechem. W tej samej chwili wróciła Mette. Bez gościa z Säpo. Szybkie to spotkanie, pomyślała Olivia. Odniosła wrażenie, że Mette jest przybita.

Dopiero później zrozumiała dlaczego.

Mette chrząknęła.

– Poproszę znów o uwagę.

Patrzyła na wszystkich, ale w gruncie rzeczy na nikogo.

– Niestety muszę poinformować, że wskutek obrażeń zmarła również Malin Brovall.

Pochyliła głowę.

*

Mężczyzna trzymał w ręce szmatkę i wycierał nią pędzel, patrząc jednocześnie na telewizor stojący na regale. Trwała konferencja prasowa w związku z wybuchem bomby w samochodzie w Täby. Skończył osuszać pędzel, wyłączył odbiornik, wyjął ołówek i na stoliku przed sobą otworzył nieduży dzienniczek. Na pustej stronie zanotował pięknym charakterem pisma: „Malin Brovall rozerwana w wybuchu”.

Dopisał jedno zdanie, potem przeszedł do pracowni i zapalił świetlówki na suficie. Czuł narastający ból głowy, wkrótce się to stanie. Sprawdził, czy tubki z farbami są na miejscu, trzy czarne, jedna niebieska i cztery w kolorze ochrowożółtym.

Malin Brovall?

Zobaczył przed sobą twarz mamy, łzy na policzkach; próbowała żuć herbatnik. „Nic się nie kończy” – powiedziała. Spojrzał na trzymany w ręku pędzel.

Jej żebra, pomyślał, wyciskając na miękki pędzel krótki wężyk ochrowożółtej farby.

Nic się nie kończy.

*

Dziewczyny z zespołu F przyniosły sobie kubki kawy i usiadły w przydzielonym pokoju. Dwa biurka, prawie pusty regał z brzozowego drewna i niewiele więcej. Współczynnik przytulności raczej niewysoki, ale w końcu nie o to chodziło. Za oknem wciąż walił śnieg. W ich pokoju nie było tej gorączkowej aktywności co w pomieszczeniach innych zespołów. Czekały na materiały, od których miały zacząć.

Czyli dawnych spraw prokurator Malin Brovall.

Olivia spojrzała na Lisę, która dmuchała na swoją gorącą kawę. Znów miały obozować we dwie. Kiedyś nie obywało się bez tarć, ale to już przeszłość. Teraz dobrze im się współpracowało. Chociaż nie aż tak, żeby po pracy robić coś wspólnie. Olivia nie opowiedziała Lisie o poronieniu, ale z drugiej strony nie rozmawiała o tym z nikim poza Jamiem.

No i z Luną, partnerką Toma Stiltona.

A Luna dostała przyzwolenie, żeby powiedzieć Tomowi, ale na tym koniec. Nawet mama nie wiedziała. Przed upływem pierwszych kluczowych trzech miesięcy nie chciała nikomu mówić o ciąży. Dobrze się stało. To, co się wydarzyło, dotyczyło jej i Jamiego, razem to opłakali. Wersja dla postronnych była taka, że Olivia wróciła do pracy po kilkudniowej „grypie żołądkowej”.

Uniknęła współczujących spojrzeń kolegów w pracy.

W tym Lisy.

– Mam wrażenie, jakbyśmy zostały w pewien sposób pominięte – odezwała się Lisa, odstawiając gorący kubek z emblematem FBI.

Dostała go od kolegi rozpracowującego źródła finansowania terroryzmu. Uwielbiała ten kubek i nie pozwalała go używać nikomu innemu. Olivia nie miała podobnego, choćby z napisem Sztokholmska Policja albo NOA. Przejęła po Mette stary kubek z hasłem „Najlepsza babcia na świecie”, który prowokował wiele uwag.

– Pozostaje tylko polubić – odparła Olivia. – Co tam jakiś bal na zamku, kiedy można przeglądać materiały ze starych śledztw? Wolę uznać, że zostałyśmy wybrane, bo jesteśmy najlepsze w rozumowaniu poza schematem.

Lisa się uśmiechnęła.

Naprawdę ją polubiła, zwłaszcza że w ciągu tych kilku lat, odkąd zaczęły współpracować, Olivia bardzo dojrzała. Lisa się domyślała, że koleżanka przechodzi ostatnio trudny okres, i choć podejrzewała, o co chodzi, nic nie powiedziała. Olivia była bardzo niezależna, a Lisa to szanowała. Wiedziała też, że Olivia jest osobą godną zaufania. Miała właściwie wszystkie te cechy, które Lisa ceniła u przyjaciół, jednak nie przyjaźniły się tak naprawdę, były po prostu dobrymi koleżankami.

– Okej, stoi – powiedziała. – Jesteśmy specjalnie wybraną grupą dochodzeniową pod znakiem wielkiego F. Od czego zaczynamy?

– Wychodzimy od teraźniejszości i cofamy się w czasie, tak myślę.

Olivia upiła łyk kawy. Zapiekło ją w żołądku, co jej przypomniało, że nie zdążyła zjeść śniadania.

– Czy w sali konferencyjnej jest coś do jedzenia? – spytała.

– Wydaje mi się, że mieli zorganizować kanapki. Jak chcesz, to pójdę sprawdzić.

Lisa wstała.

– Sama mogę pójść – zauważyła Olivia.

– Nie ma sprawy – odparła Lisa, pokazując na swój nadgarstek. – Muszę nabić trochę kroków na liczniku, więc chętnie się przejdę. Coś czuję, że przez pewien czas będzie dużo siedzenia.

Lisa wyszła z pokoju, Olivia spojrzała przez okno na padający śnieg. Muszę zdążyć kupić dodatkowy grzejnik, pomyślała. Administrator domu nie przyjdzie wcześniej jak w poniedziałek, do tego czasu zdążę zamarznąć.

W tym momencie rozległ się dźwięk, sygnalizujący, że do jej skrzynki mailowej wpadła spora porcja dokumentów. Otworzyła je i zaczęła drukować.

Lisa wróciła z dwiema bułkami z serem starannie zawiniętymi w plastik i podała jedną koleżance. Oliwia wbiła zęby w bułkę i zorientowała się, że nie jest pierwszej świeżości, trudno, musi jej wystarczyć.

– A jeśli to nie był zamach na Malin Brovall, tylko na jej męża? – odezwała się, żując czerstwe pieczywo.

– Był biegłym księgowym. Ich też mordują w ten sposób? – odparła Lisa i z obrzydzeniem wyjęła z kanapki zwiędły listek sałaty.

– Może. Jeśli komuś nie podoba się bilans albo przeprowadza nielegalne transakcje. Jego też powinnyśmy sprawdzić.

– Zdecydowanie. I córkę. Idę.

– Ile miała lat?

– Szesnaście.

– Ale zacznijmy od tego – powiedziała Olivia, wskazując na drukarkę, która wypluwała kartkę za kartką.

– Ja chyba zacznę od ochroniarza – stwierdziła Lisa.

– Tak? Dlaczego?

– Bo był tam w nocy, niedaleko domu Brovallów. Nie wiesz, co to za firma ochroniarska?

– Nie.

Lisa zadzwoniła do wydziału patrolowego i zapytała o nazwę firmy. Sztokholmska spółka ochroniarska. Zatelefonowała i uzyskała nazwisko ochroniarza, który według grafiku miał pełnić nocny dyżur w centrum handlowym. Bengt Näs. Połączyła się z nim i zaraz zaczęły się schody, bo okazało się, że tej nocy nie pracował.

– W takim razie kto pracował?

– Anders.

– Anders, a jak dalej? – spytała.

– Grytman. Zamieniliśmy się dyżurami.

– Tak? A dlaczego?

– Musiałem się zająć chłopakiem, ma świnkę, a żona miała nocny dyżur w Sös3.

– Rozumiem, ma pan numer tego Grytmana?

Näs podał jej numer. Chwilę później dodzwoniła się do Andersa Grytmana.

– Podobno ostatniej nocy zamienił się pan z Bengtem dyżurami, zgadza się? – spytała.

– Tak, potrzebowałem pieniędzy, jestem w finansowym dołku, a Bengt się zgodził – odparł Anders Grytman.

– Tak? Nie chodziło o opiekę nad chorym dzieckiem?

– Nie, skąd?

– Co to za finansowy dołek? – dopytywała.

– A dlaczego miałbym o tym opowiadać?

– Drażliwy temat?

– Nie, mam trochę długów karcianych – odpowiedział Grytman.

– Okej. W takim razie dziękuję. W razie czego jeszcze się odezwiemy.

Rozłączyła się i w komputerze otworzyła policyjny rejestr, żeby sprawdzić Andersa Grytmana. Był zamieszany w bójkę w knajpie, ale sprawa została umorzona ze względu na niską społeczną szkodliwość czynu. Z informacji w rejestrze wynikało również, że miewał kontakty z gangiem motocyklowym Bandidos w Sztokholmie, a także był właścicielem mieszkania w Pattai w Tajlandii.

Warto mu się przyjrzeć, pomyślała.

Mette wysiadła z samochodu przed domem Brovallów w towarzystwie Bossego i aspirantki Ellinor Valbom i zaraz sklęła samą siebie za buty. Rano była w takim stresie, że chcąc oszczędzić na czasie, wsunęła stopy w półbuty, zamiast włożyć ciepłe botki.

O czym ja wtedy myślałam?

Przecież napadało co najmniej pół metra śniegu.

Dotarcie do Täby zajęło mnóstwo czasu z powodu warunków drogowych. Wszędzie widać było samochody, które po wpadnięciu w poślizg wypadły na pobocze – te, którym udało się utrzymać na jezdni, posuwały się autostradą z prędkością trzydziestu kilometrów na godzinę. Tak więc podczas jazdy zdążyli to i owo przejrzeć oraz pozyskać aktualne informacje od Säpo, między innymi pewien adres w Märsta, gdzie przypuszczalnie pomieszkiwało kilku podejrzanych terrorystów. Mette skonsultowała się z przełożonymi w sprawie wysłania tam policyjnej specgrupy z Narodowych Oddziałów Interwencyjnych – na razie pozostawała ona w gotowości.

Ledwie Ellinor zatrzymała samochód, rzucili się na nich zmarznięci na kość reporterzy. Mette odprawiła ich uprzejmie, acz zdecydowanie. W obecnej sytuacji nie mogli działać pod presją rozgorączkowanych dziennikarzy. Mette podniosła taśmę policyjną i przeszła pod nią wraz z Bossem i Ellinor.

Technicy kryminalistyczni zmagali się z padającym śniegiem, kilku topiło go wokół miejsca przestępstwa w poszukiwaniu ewentualnych śladów. Była to iście syzyfowa praca, bo z nieba wciąż leciał nowy. Nad spalonym samochodem, kiedy tylko stało się to możliwe po ugaszeniu ognia, została rozpięta plandeka, ale konstrukcja już się chwiała pod ciężarem śniegu i właśnie zapadła decyzja o przetransportowaniu wraku do lokalu techników.

Mette spojrzała na dom Brovallów.

Wiele lat temu była tu parę razy na kolacji. Ona i Malin należały do tego samego klubu czytelniczego, założonego przez kobiety znające się z pracy, które chciały poczytać coś poza protokołami sądowymi czy dokumentami ze śledztw i aktami policyjnymi. Klub przetrwał kilka lat, zdążyły przeczytać dzieła zarówno znanych, jak i zapoznanych autorek, a przy tym miały okazję, żeby coś razem zjeść, napić się wina i pogadać. Mette pamiętała, że Malin zachwycała się książkami Joan Didion, ale zapomniała, dlaczego przestały się spotykać w klubie. Pewnie z braku czasu.

W domu Brovallów trwały czynności o zupełnie innym charakterze. Ellinor podeszła do policjantów przed domem, żeby się dowiedzieć, czy ustalili coś istotnego, kiedy chodzili po sąsiadach. Bosse przebrnął przez śnieg do jednego z techników stojących przy spalonym aucie, który właśnie podawał jakieś narzędzie komuś leżącemu pod autem – spod niego wystawały tylko jego ciężkie buciory.

– Znaleźliście samą bombę? – zapytał tego z buciorami.

– Resztki, niewielkie. Ale prawdopodobnie była podłączona do stacyjki.

– Potrafisz określić rodzaj?

Bosse nachylił się do mężczyzny, a ten się wyczołgał, wstał i otrzepał ze śniegu lepiącego się do jego ubrania. Mette poznała go i też do nich podeszła.

– Magnus! Właściwy człowiek na właściwym miejscu.

– Pani Olsäter, dawnośmy się nie widzieli! – Magnus uśmiechnął się szeroko.

Pani Olsäter, kurde, pomyślał Bosse, ujdzie mu to bezkarnie? Jednak Mette nie zareagowała, odpowiedziała uśmiechem.

– Więc co powiesz? – spytała. – Co to za ładunek?

– Bomba o dużej sile wybuchu, ale jeszcze nie mogę określić typu.

– Mamy kolejną odprawę o trzeciej, będziesz mógł przyjść?

– Absolutnie tak. Pewnie jeszcze nie uzyskam wszystkich odpowiedzi, ale przekażę, co już będę wiedział.

– Dobrze.

Weszli do domu, gdzie uwijali się technicy. Bosse zaczął wypytywać, co dotąd znaleźli. Nie było tego wiele. W związku z mailem, jaki otrzymała Malin, zainteresowali się komputerami domowników. Podjęli próbę zalogowania się do nich, ale nieudaną, potrzebni byli specjaliści. Już jechali na miejsce. Poza tym w domu nie odkryli nic świadczącego o tym, że jeszcze przed wybuchem coś się tam wydarzyło. Wszędzie było posprzątane i panował porządek, jeśli wykluczyć nieposłane łóżko dziewczyny.

Zadzwoniła komórka, Mette odeszła na bok, żeby znaleźć się poza zasięgiem słuchu obecnych w domu. Obserwujący ją Bosse zobaczył, jak się nagle wyprostowała i gestykulowała, a potem się rozłączyła.

– Co się stało?

– Antyterroryści są już w Märsta, w mieszkaniu coś się dzieje, więc zaraz wchodzą. Chyba powinniśmy wracać.

Oddział antyterrorystów we wskazanym lokalu przy Rudvägen w Märsta zastał tylko mocno przerażoną sprzątaczkę – powiedziała, że kazano jej wysprzątać mieszkanie w związku z przeprowadzką. Rozłożone na podłodze materace świadczyły o tym, że nocowało w nim co najmniej pięć osób jednocześnie. Poza tym było pusto. Oddział opuścił mieszkanie, robiąc miejsce technikom kryminalistycznym.

*

Pięć minut przed godziną piętnastą, na którą zaplanowano odprawę, w sali byli już wszyscy z wyjątkiem Mette. Wiadomość o nieudanym szturmie antyterrorystów wywołała burzliwe dyskusje. Drzwi się otworzyły i Magnus Larsson, ekspert od ładunków wybuchowych, przytrzymał je dla Mette. Olivia przyglądała się dość niskiemu mężczyźnie o jasnych kręconych włosach i pewnym siebie spojrzeniu. Przystanął za Mette i zatoczył wzrokiem po pomieszczeniu.

Zachowuje się jak człowiek mający bardzo dobre zdanie na swój temat, pomyślała Olivia, ale jest nawet dość przystojny. Zerknęła na Lisę, licząc na wymianę porozumiewawczych spojrzeń, ale ona nie podniosła oczu znad swoich papierów.

– Proszę wszystkich o ciszę.

Na dźwięk głosu Mette wszyscy jak zwykle zamienili się w słuch.

– Najpierw chciałabym przedstawić Magnusa Larssona – powiedziała. – Jest ekspertem od materiałów wybuchowych. Ośmielę się twierdzić, że najlepszym w tym kraju. Magnus powie teraz, co on i jego zespół ustalili do tej pory w sprawie bomby i związanych z nią działań.

Zdaniem Olivii Magnus przedstawił wszystko rozwlekle i zbyt prosto. Mówił tak, jakby miał przed sobą przedszkolaków, a nie najlepszych dochodzeniowców w kraju.

Mansplaining, pomyślała.

Właściwie była do tego przyzwyczajona, bo odkąd sięgała pamięcią, mężczyźni zawsze tłumaczyli jej rzeczy zupełnie oczywiste, więc już w szkole policyjnej przestała słuchać. Rozwinęła w sobie filtr przepuszczający to, co istotne – najczęściej było tego niewiele – a przez resztę czasu pozwalała sobie rozmyślać o czymś mądrzejszym.

Larsson dotarł w końcu do konkretów na temat bomby i od razu zrobił zastrzeżenie.

– W tej chwili jeszcze nie wiemy, jaki to typ ładunku, potrzebujemy więcej czasu, ale domyślamy się, że chodzi o dość prostą konstrukcję, choć o bardzo dużej sile wybuchu. Można ją łatwo znaleźć w sieci.

Na ekranie wyświetlił odpowiednią stronę internetową, po czym zademonstrował fragmenty bomby z auta i kontynuował swój wywód.

Trwało to prawie dwadzieścia pięć minut, choć na najważniejsze fakty wystarczyłoby pięć. Skończywszy, zadowolony z siebie spojrzał na słuchaczy, jakby czekał na oklaski. Mette zerknęła na zegarek. Pewnie też uznała, że straciła mnóstwo cennego czasu, pomyślała Olivia.

– Magnus, dziękuję za te cenne informacje – powiedziała. – A teraz przejdziemy do sprawozdania grupy A. Wiecie, że interwencja w Märsta nie doprowadziła do żadnych zatrzymań. W tej chwili zabezpieczamy ślady w mieszkaniu. Coś jeszcze, Bosse?

Bosse, kochany Bosse, mówił krótko i treściwie, co Olivia uwielbiała. Bez ozdobników. Powiedział, że w miejscach, gdzie mogą przebywać podejrzani, planuje się interwencje. W pierwszej kolejności jest to jeden konkretny adres. Stwierdził też, że przyjęto hipotezę o potencjalnym następnym zamachu, do którego może dojść w każdym momencie.

– Bomba u Brovallów mogła być pojedynczym zdarzeniem, ale liczymy się z tym, że w najgorszym razie dojdzie do następnych zamachów.

Pokazał na zdjęcie rękawiczki znalezionej pod śniegiem obok wraku auta.

– Jak widzicie, to męska rękawiczka. Mogła należeć do Kaja Brovalla, ale jeśli szczęście nam dopisze, to zgubił ją ktoś inny. Przesłaliśmy ją do NFC4.

Kolejne grupy zrelacjonowały podjęte czynności, takie jak sprawdzanie billingów oraz komputerów rodziny Brovallów. Olivia spojrzała na Lisę, która wciąż wpatrywała się w swoje papiery. Śpi z otwartymi oczami? Czy medytuje?

Jednak ożywiła się, kiedy Mette, wypowiedziawszy kilka słów zachęty, zakończyła odprawę. Po jej wyjściu Olivia spytała Lisę:

– Znasz tego Magnusa Larssona?

– Dlaczego tak myślisz?

Odpowiedź padła błyskawicznie, co tylko potwierdziło, że przypuszczenie jest słuszne.

– Tak się tylko zastanawiam – odparła Olivia.

Lisa nic na to nie powiedziała.

Była dziewiąta wieczorem, gdy Olivia mogła wreszcie wrócić do domu po długim intensywnym dniu. Kiedy wyszła z gmachu policji, śnieg nie padał już tak mocno jak wcześniej, ale wciąż było bardzo zimno. Odetchnęła suchym mroźnym powietrzem, włożyła rękawice pożyczone od Lisy i postanowiła, że przespaceruje się do domu. Czuła, że po całym dniu spędzonym w zamkniętym pomieszczeniu musi się poruszać.

Nie zważając na mróz, poszła raźno z Kungsholmen w stronę Söder. Zamarznięty świeży śnieg skrzypiał jej pod butami i w głowie pojawiły się wspomnienia z dzieciństwa: jazda na biegówkach i gorąca czekolada z termosu pita nad jeziorem na Tynningö. Tata obierający jej pomarańczę i uczący ją, jak na nartach wykonać pełny obrót w miejscu.

Dotarła na Västerbron. Na moście mocno wiało, więc musiała przytrzymywać kaptur, żeby jej nie spadał z głowy. Przystanęła chwilę i spojrzała na Riddarfjärden. Zatoka, podobnie jak miasto, była w całości spowita białym, kruchym i skrzącym się śniegiem. Olivia wprawdzie nie cierpiała zimy i chłodu, ale musiała przyznać, że jest pięknie, gdy śnieg dłużej poleży, nawet jeśli wiatr szczypie w policzki.

Grzejnik!

Nie zdążyła załatwić sobie dodatkowego grzejnika.

A teraz było już za późno.

Kolejna zimna noc.

Pokonując ostatni odcinek mostu, przypomniała sobie o barce. Barka Luny. Luna zawsze miała mnóstwo dodatkowych grzejników, które w razie potrzeby wstawiała do kabin. Luny i Toma jednak nie było, ku wielkiemu żalowi Olivii. Nie mogła do nich pójść i posiedzieć z nimi, gdy w mieszkanku na Högalidsgatan dokuczyła jej samotność. Brakowało jej tego. Oboje byli w Tajlandii u przyrodniej siostry Toma Aditi i Olivia nie miała pojęcia, kiedy zamierzają wrócić.

Może nigdy.

Luna wynajęła barkę Minkenowi. Akurat jemu. Że też się nie bała, Olivia nie mogła się nadziwić. Minken, były kapuś i mistrz równowagi, nie należał do najuczciwszych spośród ich znajomych. Posiadł za to niesamowitą umiejętność wkradania się w cudze łaski. Najwyraźniej Luna uznała, że Minken potrafi się zaopiekować barką pod jej nieobecność.

Olivia postanowiła skręcić z mostu w stronę Långholmen i Söder Mälarstrand, by zajrzeć na barkę i choćby ze względu na Lunę zobaczyć, jak sobie radzi Minken, a jednocześnie sprawdzić, czy da się od niego pożyczyć jakiś zapasowy grzejnik.

Zszedłszy na nabrzeże, spojrzała z pewnej odległości na barkę „Sara la Kali” i lekko ją zatkało. W ciemności ubranej w śnieg barka wyglądała jak statek kosmiczny. Z wszystkich bulajów biło mocne światło o fioletowym zabarwieniu. Olivia wiedziała, co to znaczy. Brała udział w licznych rajdach na plantacje marihuany i nie miała żadnych wątpliwości. To nieziemskie światło pochodziło z lamp do upraw szklarniowych. Czyżby uprawiał trawkę na barce Luny? A może otworzył solarium? W przypadku Minkena wszystko było możliwe.

Zawahała się.

Przecież nie mogę tam wejść, odkryć uprawę i nie zgłosić.

Podeszła bliżej i zobaczyła, że przy trapie śnieg jest porządnie uprzątnięty. Zdziwiło ją to. Nie potrafiła sobie wyobrazić Minkena z szuflą do odgarniania śniegu w ręku. Zaciekawiło ją to i próbowała zajrzeć przez niewielkie bulaje. Ponieważ jednak były małe i biło z nich silne światło, niczego nie zdołała dostrzec. Postanowiła wejść na pokład i zapukać. Jeśli Minken prowadzi na pokładzie nielegalną uprawę marychy, to Luna ma prawo o tym wiedzieć.

I Tom.

Zapukała i z dołu usłyszała głos Minkena.

– Tak?

– To ja, Olivia, mogę wejść?

Nacisnęła klamkę, zamknięte. Potem rozległy się kroki i drzwi się otworzyły, ale nie stanął w nich Minken. Oliwia zobaczyła wysoką puszystą blondynkę o pełnych kształtnych ustach w wieku między trzydzieści pięć a czterdzieści lat.

– Cześć – odezwała się Olivia.

Kobieta wyciągnęła do niej rękę.

– Cześć, jestem Bettan.

– Olivia. – Podała jej swoją dłoń.

Uścisk Bettan był z tych zdecydowanych, więc Olivia też mocno ją chwyciła, żeby nie wyjść na słabszą. Bettan się uśmiechnęła. W jej oczach były energia i rozbawienie.

– Jest Minken? Wydawało mi się…

– Pewnie, że jest. Wejdź – powiedziała Bettan.

Olivia zeszła za nią po schodkach i stanęła. Wielki salon był skąpany w lekko fioletowym świetle, a na jego środku siedział najemca barki we własnej osobie.

Leif „Minken” Minqvist.

Rzucało się w oczy, że jest w formie, i to znakomitej. Miał na sobie żółty garnitur trochę niemodnego kroju z marynarką o szerokich klapach. Włosy zaczesał do góry. Od jego drobnej postaci aż biła pewność siebie. Kiedyś dysponował prywatnym kanałem dostaw z Kolumbii prosto do jego nosa, teraz najwyraźniej napędzało go co innego.

Olivię uderzyła również inna rzecz: mimo mrozu na zewnątrz w środku było przyjemnie ciepło. Nie to co w jej mieszkaniu. W dodatku w salonie panował wielki porządek, cytrynowe drzewka Luny wyglądały na zadbane, a wszystko wręcz tonęło w zieleni. Była wszędzie. Do upraw wykorzystano stare butelki pet, opakowania po mleku i wielkie puszki po konserwach: rosły w nich kiełki, sałata i zioła.

Olivię zamurowało.

– No nie? – Minken uśmiechnął się i rozłożył ramiona. – Zatkało pannę Kwaśną?

Zza pleców Olivii wyłoniła się Bettan.

– Siadaj, może się czegoś napijesz? – spytała. – Mamy własną herbatę miętową.

– Bardzo chętnie, poproszę.

Olivia usiadła naprzeciwko Minkena.

– Pięknie, co? – powiedział.

– Rzeczywiście, ale co wy z tym wszystkim zrobicie?

– Opchniemy, to jasne! – Minken wyraźnie się nakręcił. – Małym sklepom i restauracjom! Bettan ma znajomości w lepszych knajpach! Takich, co potrafią docenić uprawy z barki w centrum miasta. Mamy nawet slogan handlowy: „Lokalna uprawa z »Sara la Kali«! Bliżej się nie da”. Nie masz pojęcia, ile ludzie są gotowi wybulić na żarcie, w tym interesie jest więcej szmalu niż w haszu.

Zaśmiał się, a Olivia się uśmiechnęła. To, co zobaczyła, było naprawdę imponujące.

– Chodź, musisz to obejrzeć – odezwała się Bettan. – Leif, przypilnujesz wodę na herbatę? Oprowadzę Olivię.

– Oczywiście, serce moje.

Leif, pomyślała Olivia i poszła za Bettan, zdumiewającym stworzeniem, które najwyraźniej odmieniło życie Minkena.

– Przepraszam – odezwała się Olivia. – Nie miałam pojęcia, że ty też tutaj mieszkasz.

– Tak, wynajęłam swoje trzypokojowe mieszkanie w Hägersten i wprowadziłam się kilka miesięcy temu. Poznaliśmy się i – trzask! – zamieszkaliśmy razem, szybko poszło!

I teraz ten statek kosmiczny zamieszkują dwa ufoludki, pomyślała Olivia.

– Gdzie się poznaliście? – spytała.

– Na imprezie dla przedsiębiorców.

– Tak? A co tam robił Minken, przepraszam, Leif?

– Zarządzał sprzętem do karaoke. On się świetnie zna na technice.

Na technice? – zdziwiła się w myślach Olivia. Zupełnie jej to umknęło.

– No i stało się. – Bettan się zaśmiała. – Od razu wpadłam, on ma taki urok, że nie można mu się oprzeć!

Owszem, można, pomyślała Olivia, ale są gusta i guściki. Może to i dobrze, bo dzięki temu każdy może mieć nadzieję.

Bettan otwierała drzwi do kolejnych kabin, wszędzie były uprawy. Poziomo, pionowo, wszystkie tak samo zadbane.

– To uprawy hydroponiczne, niesłychanie praktyczne, bo nie nabrudzimy ziemią i tak dalej. Leif jest w tym bardzo dobry, w końcu uczył się ogrodnictwa.

– Aha, ogrodnictwa – przytaknęła Olivia. – Nie wiedziałam.

Jeszcze jedna rzecz, której nie wiedziała.

Olivia podejrzewała, że doświadczenie Minkena w dziedzinie ogrodnictwa sprowadzało się do kontaktu z sadzonkami konopi indyjskich i może jeszcze kwiatkami doniczkowymi jego mamy.

– No właśnie, mnie też to nie mogło się pomieścić w głowie – odparła Bettan. – Jak on to wszystko zdążył? Tyle robił w życiu fantastycznych rzeczy! Codziennie mnie czymś zaskakuje, to coś wspaniałego.

– Domyślam się. A skąd pomysł, żeby wystartować z czymś takim?

– Jak mówiłam, właściwie jestem przedsiębiorczynią. Miałam własny interes. Od wielu lat prowadzę bloga. Botox-blog Bettan, może znasz?

– Niestety nie.

– Ciuchy i makijaż, porady, no wiesz, miałam sto tysięcy followersów. Już się zabierałam do uruchomienia własnego brandu kosmetycznego, ale poczułam, że mam trochę dosyć tej branży. Tyle tam niepoważnych ludzi, przecież byle celebryta, choćby malutki, ma własną markę, konkurencja jest strasznie ostra, więc chciałam spróbować czegoś, co naprawdę jest na czasie. Rośliny hodowane jak najbliżej konsumenta. I wtedy wpadam na ogrodnika! Ale miałam farta, co?

– No rzeczywiście – odparła Olivia, zaglądając do dawnej kabiny Toma.

Stały tam długie rzędy roślin; ciekawa była, czy Tomowi podobałoby się, że jego materac został zamieniony na grządkę sałaty.

– Prawda, jakie to fantastyczne? – powiedziała Bettan i rozłożyła szeroko ręce.

– Kiełki udaje nam się wyhodować w tydzień. Zaczęłam również przyjmować zamówienia przez Facebooka, no i zmieniłam nazwę mojego bloga na Bio Logiczne Porady Bettan. Dzielę się tam pomysłami na uprawy w środowisku miejskim.

Od kosmetyków do upraw, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, pomyślała Olivia. Z Minkenem w roli rzeczoznawcy. Nie minął jeszcze czas cudów.

– Moje panie! Herbata! – zawołał Minken.

Olivia i Bettan wróciły do salonu. Minken nalał herbatę miętową do pięknych, ręcznie formowanych szklanek Luny. Bettan usiadła obok Minkena, a on ją objął i pocałował w usta. Była o głowę wyższa od niego, więc musiał się nieźle wspinać, ale mu się udało.

– Masz pojęcie, jakiego ja fanta zgarnąłem? – powiedział do Olivii. – Ona, kurde, jakby mi z Himalajów spadła! Mój anioł śnieżny! Ekonomiczny geniusz!

Bettan uśmiechnęła się do niego czule.

– Tak, no i zastanawiamy się nad tym, czyby się nie rozwinąć. Wiem o paru skalnych jaskiniach pod miastem, które niedługo będą do wynajęcia. Wtedy w to wejdziemy!

Do Olivii właśnie zaczęło docierać, że ta kobieta, wcześniej używająca ksywy Bettan Botox, nie jest bynajmniej głupią blondynką, tylko wytrawną bizneswoman. Pozostawało zagadką, jak mogła zadurzyć się w Minkenie. W każdym razie oboje byli wyraźnie zakochani.

Olivia upiła łyk gorącej, dobrej herbaty i spojrzała na Minkena.

– Nie wiedziałam, że byłeś ogrodnikiem – powiedziała.

– Wielu rzeczy o mnie nie wiesz, mała. Praktycznie wychowałem się w warzywniku, matka miała szklarnie i tak dalej. Urodziłem się z marchewką w uchu.

Olivia wiedziała, że to bujda, bo Minken wychował się w Kärrtorp, a jego mama hodowała co najwyżej pelargonie. Jednak odpuściła. Zdawała sobie sprawę, że jeśli chce się z nim zadawać, musi ścierpieć jego mitomanię.

– Miałeś jakieś wieści od Toma i Luny? – spytała, żeby przy okazji wysondować, czy jej przyjaciele wiedzą, że Minken i Bettan zamienili barkę w pływającą szklarnię.

– Tak, kurde, oni są w jakiejś nirwanie, czują się tam jak ryby w wodzie!

– Wysłałam Lunie zdjęcie przez WhatsAppa, gdy nasza pierwsza dostawa poszła do restauracji Mathiasa Dahlgrena – dodała Bettan.

Jakby się domyśliła, dlaczego Olivia pyta.

– I w odpowiedzi przysłała mi to.

Bettan wyjęła komórkę i pokazała zdjęcie Stiltona w pozycji lotosu. Coś, co – jak wiedziała Olivia – było całkowicie sprzeczne z naturą Toma. Roześmiała się głośno, pewna, że zdjęcie zrobiła ukradkiem Luna.

Tomowi by się nie podobało, że ktoś to ogląda.

– Sama widzisz, brzuchaty Budda, w prawdziwym znaczeniu tego słowa.

– W dosłownym znaczeniu, kochanie – poprawiła go Bettan, patrząc na niego czule.

Znów zaczęli opowiadać o swoich planach na przyszłość, a Olivia uzmysłowiła sobie ze zdziwieniem, że jest jej bardzo przyjemnie w towarzystwie tej dwójki dziwaków. Rozmowa o roślinach była niezwykle relaksująca, zwłaszcza że tak mocno kontrastowała z całym jej dniem naznaczonym śmiercią ludzi rozerwanych w eksplozji. Mogła się rozluźnić i pośmiać, kiedy Minken rozwodził się nad tym, ile szmalu zarobi.

– Niedługo będę mógł uszczelniać ściany paczkami banknotów! – powiedział.

– Grodzie – odezwała się Bettan.

– Jakie grodzie?

– Znajdujesz się na barce. Tu nie ma ścian, są grodzie.

– Widzisz, jaka ona jest? Chodząca encyklopedia! Ale z nas kombo!

Ucałował Bettan; dla Olivii ich uczucie było dość wzruszające.

Gdy potem brnęła przez śnieg, idąc do domu z grzejnikiem pod pachą, czuła się wprawdzie zmęczona, ale miała całkiem dobry nastrój. Większość ludzi w końcu kogoś sobie znajduje, oby to dotyczyło również jej. Cieszyła się, że zdecydowała się wstąpić na barkę, i to nie tylko ze względu na grzejnik. Bettan sprawiła, że Minken pokazał się od najlepszej strony, i okazało się, że jest całkiem fajny, byle w odpowiednich dawkach.

Co ta miłość może zrobić z człowiekiem, pomyślała, wchodząc do swego ciemnego i zimnego mieszkania. Zapaliła lampę w przedpokoju i postawiła grzejnik na podłodze, żeby się rozebrać. W tym momencie przytłoczył ją kontrast pomiędzy jej lokum a ciepłą zieloną barką. Włączyła grzejnik i postawiła go między sypialnią a salonem, żeby trochę nagrzać oba pokoje. Następnie usiadła na kanapie i weszła na Tindera.

Nic ciekawego.

Potem na Instagrama, aby sprawdzić, czy Lennie wrzuciła jakieś nowe fajne zdjęcia z imprez w Kopenhadze. Okazało się, że tak. Fotografie roześmianych koleżanek, i to z dzisiejszego wieczora. Poczuła ukłucie zazdrości, już nie była taką częścią życia Lennie jak kiedyś. Całkiem do bani. Po zerwaniu z Erikiem Lennie rzuciła prawo i przeprowadziła się z Lundu do Kopenhagi, żeby się uczyć złotnictwa. Wiodła teraz inne życie z nowymi koleżankami i chłopakami.

Olivia nie miała ani jednych, ani drugich, i nie miała Lennie. Siedząc w swoim zimnym mieszkaniu, pomyślała, że były kapuś i jego dziewczyna to jedyni znajomi, do których mogła pójść.

Bettan Botox.

Poczuła się strasznie samotna.

Tom Stilton również się tak czuł, chociaż nie był samotny. Leżał na nieco zbyt twardym łóżku pod moskitierą, wpatrując się w niedziałający wentylator na suficie. On też nie działał. Czuł pustkę w środku. Zza bambusowej ściany dochodziły szepty. Aditi i jego partnerka Luna siedziały tam i rozmawiały, może nawet o nim, nie rozróżniał słów, zresztą nie chciało mu się wysilić i podsłuchać.

Schronił się tu, u swojej przyrodniej siostry Aditi w jej ośrodku jogi w Mae Phim w Tajlandii. Zrobił to z bardzo osobistego powodu, mianowicie zabił człowieka. Na samą myśl o tym czuł, jak mu się ściska gardło. Napad lęku pojawiał się nieoczekiwanie, jak odruch wymiotny. Całe jego ciało tak reagowało. Zabił kogoś z premedytacją i teraz musiał z tym żyć.

Tylko nie wiedział jak.

Na Filipinach ta śmierć została zakwalifikowana jako wypadek. Maria Cosmina Basescu zginęła podczas skoku z mostu na bungee. Puściło zabezpieczenie. Policja nie potrafiła ustalić, dlaczego tak się stało, dlaczego postanowiła skoczyć z mostu ani czy była wtedy sama. Pewien właściciel baru mówił, że spotkał ją w towarzystwie mężczyzny z Zachodu, którego wcześniej nie widział w okolicy. Chyba Holendra. Gość miał na imię René, ale nie udało się trafić na jego trop. Kiedy potem się okazało, że kobiety poszukiwał Interpol za morderstwa na kilkorgu dzieciach w Szwecji, znalezienie tego człowieka nie było już takie pilne. Filipińska policja uznała w końcu, że Basescu postanowiła popełnić samobójstwo.

I tylko Stilton wiedział, że ktoś jej w tym pomógł. Luna i Aditi nie miały pojęcia, co go dręczy. Wtedy zadziałał pod wpływem impulsu: ruch ręką i zabrakło jednego najpotrzebniejszego zapięcia.

Takie to było łatwe. Wtedy.

Teraz było gorzej.

Stilton obserwował gekona, który schodził szybko po bambusowej ścianie, czemu towarzyszył charakterystyczny cmokający odgłos. Trochę jak wiewiórka, pomyślał, przymykając oczy. Pomruk rozmowy podziałał uspokajająco. Nie pojawiły się obrazy zniekształcone lękiem, Tom odpłynął w drzemkę bez snów.

Na zewnątrz w ogrodzie Luna i Aditi leżały razem na czymś podobnym do hamaka z żółtymi i pomarańczowymi poduszkami. Otulało je jak okład letnie powietrze, jeszcze nierozgrzane upałem. Był wczesny ranek, właśnie zakończyły ćwiczenia jogi z gośćmi ośrodka Aditi, głównie kobietami.

Aditi spędziła w Tajlandii niemal całe swoje dorosłe życie. Z początku była to ucieczka od życia w Szwecji naznaczonego wieloma tragicznymi wydarzeniami, ale teraz już zapuściła tu korzenie. Przez wiele lat prowadziła kilka ośrodków jogi, w końcu wylądowała w Mae Phim. Ta niewielka wieś w ostatnim czasie rozrosła się podobnie jak wiele nadmorskich osad w Tajlandii wyniuchanych przez turystów, dla których zrobiło się zbyt ciasno i gwarno wśród wspaniałości w innych miejscach.

– Jak myślisz? – zapytała Aditi. – Może uda się go namówić, żeby się dzisiaj ogolił?

Wyciągnęła muskularne ramiona nad głową i odwróciła twarz do Luny. Jej długie, siwe już włosy ułożyły się na kolorowych poduszkach jak wachlarz. Według Luny wyglądały jak aureola. Aditi była wyjątkowa, cała jej postać emanowała spokojem, który – co imponowało Lunie – działał uzdrawiająco na innych. Właściwie to na wszystkich z wyjątkiem Toma.

Jemu nie dała rady, przynajmniej dotąd. Jednak nie przestawała się starać, za co Luna była jej głęboko wdzięczna.

– Zawsze możemy spróbować – odpowiedziała Luna, uśmiechając się do Aditi.

Jej oczy zdradzały co innego. Bezradność. Przyglądanie się, jak jej ukochany zmaga się ze swoimi demonami, było wyczerpującym doświadczeniem. Zżerało ją poczucie, że chociaż jest mu potrzebna, to jednak mu nie wystarcza. Mimo to była wdzięczna, że dzieje się to tu, a nie w domu. Dawała radę dzięki Aditi i codzienności w jej ośrodku.

Mało tego.

Zadomowiła się tu od pierwszego dnia po przyjeździe i stała się niemal niezastąpiona. Uwielbiała wykonywać wszystkie najpotrzebniejsze czynności, jak sprzątanie, dbanie o to, żeby po każdych ćwiczeniach goście zawsze mieli świeże owoce, wodę i herbatę, pilnowanie zbierania kwiatów i układania ich na talerzykach z wodą, umieszczanych przed wszystkimi posągami Buddy stojącymi w ogrodzie.

Z kolei Aditi szybko zrozumiała, że Luna pomaga w ten sposób nie tylko jej, ale również sobie. Te zajęcia odganiały jej niepokój o Toma.

Aditi podniosła się zwinnie z poduszek i pocieszająco poklepała Lunę po nodze.

– Pewnego dnia się uda – powiedziała, uśmiechając się. – Potrzeba czasu, żeby wyjść z depresji.

– Tak, wiem.

– A jemu nie będzie lepiej, jeśli ty się będziesz źle czuła.

O tym Luna również wiedziała.

– Boję się tylko, że on się zupełnie zamknie w sobie i zniknie – odparła. – Już raz tak się zdarzyło.

– Teraz tego nie zrobi.

– Skąd wiesz?

– Bo wydaje mi się, że jego stan jest skutkiem konkretnego wydarzenia, które on teraz przepracowuje – odparła Aditi.

– Powiedział ci to?

– Nie i pewnie na tym polega jego problem. Że się upiera, żeby nie rozmawiać o tym, i zamiast tego woli leżeć i samotnie przeżuwać lęki z wielkiego czarnego wora. Jak ten wór się skurczy, będzie mógł wydusić jego zawartość i przepuścić ją przez siebie. Tylko że to zajmuje dużo czasu. Najchętniej zrobiłabym mu lewatywę, ale tylko on może zdecydować, kiedy będzie pora na wypróżnienie.

W oczach Luny pojawił się cień uśmiechu. Te porównania – miejscami drastyczne – jaskrawo kontrastowały z niemal anielskim wizerunkiem Aditi jako nauczycielki duchowej. Bywały przy tym zabawne, więc w odpowiednich momentach wywoływały śmiech, który rozładowywał napięcie.

– A tak w ogóle to pora na śniadanie – ciągnęła Aditi, wstając i podając Lunie rękę, żeby pomóc jej się podnieść z bujanego ogrodowego łóżka.

Zanim Luna za nią poszła, zajrzała jeszcze do Toma. Leżał nieruchomo na łóżku i chyba spał. Wygląda aż za spokojnie, pomyślała, zamykając delikatnie drzwi za sobą.

Sirikit, prawa ręka Aditi, przygotowywała w kuchni śniadanie dla gości. Wchodząc tam, Luna poczuła zapach pieczonego chleba. Świeżo wyciśnięte soki zostały rozlane do pięknych szklanych karafek. Wielkie półmiski uginały się od całych i drobno pokrojonych na sałatki owoców. Miseczki napełniono orzechami i rozmaitymi ziarnami do jogurtu, który z kolei wypełniał dużą ceramiczną misę. Dla wegetarianki takiej jak Luna tutejsze śniadania i w ogóle jedzenie były jak sen erotyczny. Sirikit stanowiła niewyczerpane źródło nowych ciekawych przepisów.

Aditi zaczęła roznosić herbatę i chleb, Luna chwyciła karafki, żeby jej pomóc. Za pięć minut jadalnia będzie pełna gości przebranych już po porannych ćwiczeniach jogi.

Po śniadaniu dla Aditi przychodził czas na komputer i zajęcia biurowe. Wtedy włączano Wi-Fi. Była to pora dnia przeznaczona na cyfrowe kontakty dla wszystkich, również dla gości. Potem Wi-Fi wyłączano, podobnie jak wszystkie telefony i komputery. W razie potrzeby można było skorzystać z przeznaczonego do kontaktów telefonu stacjonarnego.