32,00 zł
Raport z Madrytu to zbiór przemyśleń na temat czasu, życia i relacji międzyludzkich w dobie pandemii. Iwona Zielińska-Sąsiada skłania czytelnika do spojrzenia na wydarzenia 2020 roku oczami innych osób oraz analizuje działania hiszpańskiej władzy w walce z pandemią. Autorka dzieli się swoimi spostrzeżeniami, ujawniając przed czytelnikiem karty ze swojego osobistego dziennika. Otwiera się na temat samotności, rozłąki i tęsknoty, ale przekazuje również dobre wspomnienia i rady na lepsze samopoczucie w momentach osamotnienia. Osobiste zapiski Autorki – Polki, mieszkającej od lat w Hiszpanii – są, na pozór subiektywnym, a w rzeczywistości uniwersalnym obrazem zmagań z wyjątkowo trudną sytuacją, która zapanowała na świecie w 2020 roku w wyniku wybuchu epidemii koronawirusa. Obawy, strach przed nieznanym i niepewność to uczucia, które towarzyszyły ludziom bez względu na miejsce zamieszkania. Zielińska-Sąsiada opowiada o swoich własnych odczuciach, nadziejach i oczekiwaniach, przy okazji komentując sytuację polityczną i kulturową w Hiszpanii. Czas spędzony w izolacji pozwolił jej spojrzeć z dystansem na dotychczasowe życie, jakie prowadziła „w biegu”, ale też docenić to, co uznawała w życiu za „normę”. Po wielu miesiącach „nowej rzeczywistości” czytanie tej książki staje się pretekstem do głębokiej refleksji nad tym co jest istotne w życiu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 243
Raport z Madrytu
Copyright © 2020 by Iwona Zielińska-Sąsiada
(under exclusive license to Wydawnictwo Sonia Draga / Post Factum)
Copyright © 2021 for this edition by Wydawnictwo Sonia Draga
Projekt graficzny okładki: Anna Slotorsz / artnovo.pl
Zdjęcia użyte na okładce: Tanaonte (istockphoto)
Fotografia na s. 244: César Lucas Abreu. Pozostałe zdjęcia w książce pochodzą ze zbiorów Autorki.
Redakcja: Bożena Sęk
Korekta: Iwona Wyrwisz, Marta Chmarzyńska
ISBN: 978-83-8230-116-8
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione i wiąże się z sankcjami karnymi.
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórców i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Szanujmy cudzą własność i prawo!
Polska Izba Książki
Więcej o prawie autorskim na www.legalnakultura.pl
WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o.
ul. Fitelberga 1, 40-588 Katowice
tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28
e-mail:[email protected]
www.soniadraga.pl
www.facebook.com/WydawnictwoSoniaDraga
E - wydanie 2021
Dla Jacka i Ani
Zanim rzeczywistość spoliczkowała nas wirusem SARS-CoV-2, ciągle się spieszyłam. Rytm mojego życia wyznaczały praca i lista rzeczy do wykonania, które zapisywałam w telefonie. Lista zamiast maleć, codziennie rosła. Kiedy odhaczałam jeden punkt, natychmiast pojawiało się kilka nowych pomysłów, projektów, spotkań i wyjazdów. Wydarzeń, dzięki którym czułam, że żyję. Przepełniała mnie satysfakcja z dobrze wykonanej pracy, a posiadanie listy zadań sprawiało, że miałam poczucie uporządkowania i zorganizowania. Siebie też. Można powiedzieć: byłam modelowym przykładem ambitnej pracującej kobiety.
Tylko nie wiem, jak to się działo, że ciągle brakowało mi czasu. Na wyczekiwany odpoczynek, na który nie miałam siły. W nocy nie mogłam się doczekać nadejścia dnia. Byłam ciągle zmęczona. W pracy koniec jednego projektu był zarazem początkiem kolejnego. Tak jakoś się działo. Jestem jednostką zadaniową i nie lubię przestojów. Zaczynam, realizuję i kończę projekt.
Pamiętam siebie sprzed pandemii. W ciągłym stresie. Trenowałam bieg za uciekającym czasem. Najpierw był sprint, potem bieg z przeszkodami, a na końcu biegi długodystansowe. Starałam się je wygrywać. Byłam ciekawa, kto zwycięży – czas czy ja. Pewnie nikt nie lubi przegrywać, starałam się więc wszystko robić coraz szybciej. Byłam wiecznie na adrenalinie – jakbym codziennie po kilka razy skakała na bungee. Czułam pulsującą krew, szum w głowie, przyjemne podniecenie.
Taki stan trwał wiele lat.
Nie pamiętam, w którym momencie przestałam wyglądać z zaciekawieniem przez okno pociągu, którym jeździłam do Madrytu. Kątem oka rejestrowałam jelenie i dziki, którymi się kiedyś zachwycałam. Z czasem nie widziałam już nic. Pozostał mi tylko zwyczaj siadania przy oknie. Z telefonem.
Jazda do pracy pociągiem, która kiedyś tak mnie cieszyła, stała się powodem frustracji. Bo pociąg jechał za wolno, co chwila stawał, ulegał awariom i ciągle się spóźniał. Generalnie miałam wrażenie, że zasapana biegnę za wagonem z napisem JA.
Byłam w ciągłym niedoczasie. Czułam się jak chomik biegający na kole, które nie przestawało się kręcić. Tak jak on nie wiedziałam, gdzie jest początek i gdzie koniec. I kiedy się zatrzymać. Pewnie byłoby tak dalej, ale napadł na nas wirus. I zatrzymał to koło. Samoizolacja spowodowała, że zwolniłam. Postanowienie pisania przyszło naturalnie.
Codzienne wpisy traktowałam jak jeden z ważnych elementów przebywania z towarzyszącą mi samotnością. Zapiski były kotwicą pozwalającą przytrzymać łódkę, w której przestraszona siedziałam w czasie sztormu. Dobrze zarzucona kotwica trzymała mnie w pionie w bezpiecznej odległości od kamienistego brzegu, chroniąc przed obijającym się o burty strachem.
Po 60 dniach samoizolacji mogłam ponownie wsiąść do pociągu. I poczułam, ile straciłam. Bo ja ten pośpiech miałam w sobie. Ja go sobie wyhodowałam. Postanowiłam już więcej nie wyprzedzać kalendarza.
Premier hiszpańskiego rządu Pedro Sánchez wprowadził stan wyjątkowy z uwagi na wzrastającą liczbę zachorowań na COVID-19. Zapewnił jednak, że Hiszpania jest przygotowana na stawienie czoła epidemii. Podobno to tylko trochę „cięższa grypa”.
Mamy zachowywać środki ostrożności i pozostać w domu do odwołania. Słowo confinamiento – samoizolacja – brzmi niepokojąco. To nowe słowo w moim słowniku. Gdyby nie pandemia, pewnie w ogóle bym go nie poznała. Dostaję wiadomość od naszego dyrektora, że od poniedziałku 16 marca będziemy pracować zdalnie. Do kiedy? Nie wiadomo. Całe szczęście, że w piątek wzięłam z pracy telefon służbowy. Inaczej wszystkie rozmowy z partnerami hiszpańskimi w sprawie odwoływanych wydarzeń musiałabym prowadzić z telefonu prywatnego, który po godzinie rozmów jest tak gorący, że mógłby pełnić funkcję żelazka.
Odwołuję udział Adama Zagajewskiego w Madryckiej Nocy Książek oraz spotkanie z Olgą Tokarczuk, która w ramach swojego europejskiego touru miała wziąć udział w festiwalu Literaktum. Wszyscy żałujemy – najbardziej zawiedzeni są organizatorzy festiwalu. Nie ukrywają rozżalenia. Już drugi raz jestem zmuszona odwołać wizytę Olgi w San Sebastián.
Mam nadzieję, że stan wyjątkowy nie potrwa długo. Tymczasem próbuję ratować inne wydarzenia. Koncert jazzowy Marcina Maseckiego w Bilbao może uda się przesunąć na maj. Cały czas odpisuję na mejle i rozmawiam z partnerami hiszpańskimi, odwołując i przenosząc na nieokreślone terminy jesienne zaplanowane wydarzenia literackie i muzyczne.
Hiszpanie są zdezorientowani. Żadna instytucja, z którą współpracujemy, nie potrafi nam udzielić konkretnej informacji. Ustalamy z naszymi partnerami, że będziemy się informować na bieżąco odnośnie do możliwości realizacji wspólnych projektów bądź przesunięcia ich na późniejsze terminy. Na razie jednak trzeba poodwoływać wszystkie wydarzenia zaplanowane na marzec. Cały dzień zajmuje mi wysyłanie mejli: odwołuję tłumaczy, anuluję rezerwacje w hotelach, staram się zwracać bilety lotnicze naszych gości. Rozmawiam z wydawcami, księgarzami, muzykami. Ustalamy wstępnie prowizoryczne terminy. To pozwala mi nie myśleć o stanie wyjątkowym. Jutro zabiorę się za mniej pilne sprawy – czyli za wydarzenia, które mają się odbyć w kwietniu.
Po północy idę spać.
Jestem wykończona.
Zanim zasnęłam, ostatnią myślą było: „Jak dobrze, że będę mogła się wyspać”.
Dobrze spałam – a to w przypadku mojej bezsenności jest jak wygranie ważnej bitwy z niewidocznym wrogiem.
Zanim zasnęłam, chwilę leżałam zadowolona i spokojna przy otwartym na oścież oknie. Wsłuchiwałam się w wiatr atakujący osiedlowy piorunochron, który stoi na placu dokładnie naprzeciwko okna naszej sypialni.
Lubię odgłosy metalowego słupa, które przypominają sztorm na morzu. Metalowy piorunochron wydaje z siebie regularne: bum, bum, bum.
A ja dzięki temu lepiej śpię.
Lubię wiatr. Bo wiem, że na pewno zasnę.
Zamykam oczy i wyobrażam sobie, że zasypiam w śpiworze na łódce. Fale dotykają burty jachtu, a wtedy odzywają się szekle i miarowo uderzają o metalowy maszt.
Bum, bum, bum.
Zasypiam.
Podczas wietrznych nocy śnią mi się Mazury.
Nie Wyspy Kanaryjskie ani Majorka, ani Karaiby.
Śnią mi się wschody i zachody słońca na jeziorach. Wiatr z całej siły dmucha w żagle, popychając nas do przodu. Słychać szum wody rozbijającej się o dziób łódki.
Czuję podniecenie na widok portu Almaturu na Kisajnie, w drodze do Rydzewa. Portu, którego nie da się pomylić z żadnym innym z uwagi na widoczne z dala charakterystyczne oczy wymalowane czarną farbą na długim białym budynku hangaru stojącego na nabrzeżu.
Śni mi się cumowanie na dziko na Bełdanie. Tam gdzie wcześnie rano we mgle można zobaczyć dzikie tarpany.
Mazury.
Tęsknię za rozmową drzewa z wiatrem. Za szeptem jeziora w cieniu nocy. Za zapachem dymu z ogniska, za pieczonym ziemniakiem, za dźwiękiem gitary. I za panem Zdziśkiem, który przyjeżdża rano ze świeżym pieczywem wyczekiwanym już od wieczora.
Zasypiam późno.
Rano czuję się jak po nocnej imprezie. Dokuczają mi lekki ból głowy i suchość w gardle.
Nie pójdę dziś w góry. Nikogo nie spotkam, nie mam żadnego planu.
Usiadłam, żeby zebrać rozbiegane myśli w kucyk. Ścisnęłam je gumką. Rzucam kotwicę i zaczynam organizować sobie dzień w ramach obowiązkowej samoizolacji.
Pióro wyrysowało mi listę zawsze odkładanych na później rzeczy, które mogłabym teraz zrobić.
Później zamieniło się miejscem z teraz. I przyznam szczerze: trochę mnie to zaskoczyło.
Niespodziewanie odwiedziła mnie Cisza. Lubię ją. To moja najlepsza przyjaciółka. Przyjechała sama, z walizką, więc chyba ma zamiar pozostać u mnie dłużej. Cieszę się. Sąsiedzi też ją lubią. Wszędzie ją słychać. Przeszła się po budynku z wizytą i prezentami.
Jest bardzo towarzyska. Cisza nie lubi się z nawiedzającym nas Hałasem. Ale on gdzieś zaginął. Przepadł bez wieści. Dopóki Cisza jest u mnie, nie będę go szukała. Nie powieszę na klatce schodowej kartki z jego zdjęciem i moim numerem telefonu.
Nie słychać otwierania drzwi przez wchodzących i wychodzących sąsiadów.
W parku nie ma dzieci.
Ani psów.
Nawet koty zamilkły.
W czasie kiedy Cisza odpoczywa, docierają do mnie cichy szum pralki u którejś z sąsiadek, fragment głośniejszej rozmowy telefonicznej albo stuk talerzy na pobliskim balkonie.
Znajdujemy się w bezruchu. Jakbyśmy byli częścią długiej przerwy pomiędzy jednym a drugim aktem spektaklu.
W rzeczywistości życie cały czas się toczy, ale w zwolnionym tempie.
Opublikowałam dziś list na Facebooku:
Drogi Facebookowiczu.
Jestem mamą. Mamą młodej lekarki, która tydzień temu rozpoczęła pracę w jednym z wrocławskich szpitali. Chcę, abyś wiedział, że bardzo się o nią boję. Boję się, ponieważ wiem, w jakich warunkach pracuje w czasach szerzącego się po kraju COVID-19.
W szpitalu, w którym odbywa staż, nie ma maseczek ochronnych ani rękawiczek. Mają jedną, którą się wymieniają, idąc do pacjenta. Moja córka znajduje się w grupie ryzyka. Jest bardziej narażona na kontakt z zakażonym pacjentem albo z osobą, która może nieświadomie inkubować w sobie wirusa.
Piszę więc z prośbą do Ciebie, który tak bardzo nie lubisz zakazów, któremu nic się nie stanie, ponieważ jesteś odważny i niczego się nie boisz.
Do Ciebie, który nie stosujesz się do wydanych zarządzeń i beztrosko wychodzisz z domu: żeby pobiegać, pojeździć na rowerze, na rolkach, pospacerować.
To przecież straszne, że musisz „siedzieć w domu”. I w dodatku bardzo się nudzisz, wprost męczysz, siedząc bezczynnie, jak często można przeczytać na Twoim facebookowym murze.
Więc jeśli masz za dużo czasu – proszę Cię, zatrzymaj się na chwilę w swoich narzekaniach i postaraj się wyobrazić sobie, że moja córka, jej koledzy oraz cała rzesza lekarzy, pielęgniarek i personelu medycznego w całym kraju wykonują ogromny wysiłek, aby zapobiec rozprzestrzenianiu się wirusa i zatrzymać pandemię.
Każdemu z Was, którzy tak bardzo dbacie o swoją formę fizyczną w tych dniach i nie potraficie tydzień usiedzieć w domu, życzę, aby w trakcie biegu, zjazdu na rowerze, na desce, rolkach lub innej aktywności nie przydarzył się Wam wypadek, który spowoduje, że znajdziecie się na SOR-ze.
Na SOR-ze, który generalnie i tak jest przeludniony i słabo przystosowany do przyjmowania wielu pacjentów jednocześnie. Tego chyba nie trzeba specjalnie tłumaczyć nikomu, kto zna realia polskiej służby zdrowia. Używam słowa „chyba”, ponieważ brak mi słów na określenie Twojego zachowania.
Czy potrzebny jest wyraźny zakaz wychodzenia z domu, abyś uświadomił sobie, że Twoje nieodpowiedzialne zachowanie może spowodować wzrost liczby pacjentów na SOR-ach?
Że będzie więcej chorych do obsłużenia, ponieważ według specjalistów liczba zakażonych osób w Polsce będzie cały czas wzrastać?
Jeśli obojętne jest Ci Twoje zdrowie, to może pomyśl przez chwilę o tych, którzy opiekują się chorymi i zakażonymi. Być może Twoimi bliskimi. Twoją mamą, tatą, bratem, siostrą lub kuzynem. Przyjrzyj się, w jakich warunkach pracują. I jak długo. Po ile godzin spędzają na dyżurach. I każdy z nich naraża swoje zdrowie, a w dodatku pracuje bez podstawowych środków ochronnych. O tym się nie mówi, więc może o tym nie wiesz. Ale ja wiem i martwię się. Moja córka codziennie jeździ tramwajem do pracy i z pracy. Być może za chwilę ktoś ją zarazi lub ona kogoś – zupełnie nieświadomie. Jeździ BEZ maseczki ochronnej, ponieważ w pracy jej w nią nie wyposażyli, a w aptekach ich nie ma. Wykupili je ci, którzy w maseczkach wychodzą na spacer do parku, jeżdżą na rowerach, na deskach lub rolkach.
ZOSTAŃ W DOMU.
Tylko tyle i aż tyle możesz zrobić dla innych i dla siebie.
Strach przed nowym niewidzialnym wrogiem podzielił społeczeństwo na dwie wyraźnie zróżnicowane grupy: na tych, którzy siedzą w domach sparaliżowani strachem, i na „odważnych”, którzy wychodzą co drugi dzień, podejmując ryzykowną grę z policjantami – i próbując przechytrzyć koronawirusa.
Pierwsza grupa jest dodatkowo podzielona na tych, którzy mają powody do skrupulatnego poddania się kwarantannie, ponieważ cierpią na choroby „współistniejące”, powodujące, że mają słabe mechanizmy obronne. Są więc bezbronni wobec COVID-19.
Z drugiej strony są ci, którzy wszędzie widzą wirusa. Na przyklejonej do bochenka chleba naklejce z ceną, na paczce makaronu, na kostce masła – nawet na butelce czerwonego wina, które jak twierdzą Hiszpanie, jest bardzo dobre na serce. Potwierdzam. Serce mam jak dzwon.
Pomiędzy wymienionymi grupami znajduje się jeszcze zanurzone w mentalnym zgiełku sprzeczności i przeciwwskazań Zagubione Społeczeństwo.
Instynktownie postanowiłam utożsamić się z pierwszą grupą. Mam na to dowody: z obawy przed zakażeniem w piątek zrobiłam zaopatrzenie w sklepie spożywczym. Zakupy w ilościach hurtowych. Żebym nie musiała wyjeżdżać do sklepu i z przekonaniem, że dysponuję produktami, które wystarczą mi co najmniej do lipca.
Moim zamiarem było zakupienie jedzenia w ilości pozwalającej nie opuszczać mieszkania przed upływem dziesięciu dni. Zapomniałam o bagietce, czyli o świeżym pieczywie. Nawet nie chodzi o pieczywo na śniadanie. Bo na śniadanie Hiszpanie jedzą ciastka, które popijają kawą. Natomiast obiad i kolacja bez bagietki nie mają racji bytu. Łamanie bagietki na kawałki i maczanie jej na przykład w sosie z krewetek jest rytuałem. To ważna część składowa każdego posiłku spożywanego przez Hiszpana. Bez bagietki obiad lub kolacja jest po prostu katastrofą. Choćbyś podał kaczkę lub kawior, bez bagietki zaliczasz wpadkę kulinarną.
Hiszpanie jedzą chleb do ziemniaków i ruskich pierogów. Przetestowałam to, podróżując z dziennikarzami po Polsce. Początkowo podzielałam lekkie zdziwienie polskich kelnerów. Ale potem się do tego przyzwyczaiłam.
Po tygodniu samoizolacji i jedzenia posiłków bez bagietki odnotowałam dwie zmiany:
a) schudłam 2 kg,
b) zaczęły się u mnie rozwijać objawy lęku – bezsenność, nerwowość od rana, zły nastrój bez powodu i przyspieszone bicie serca.
Siedząc na kanapie, byłam pewna, że są prologiem prowadzącym wprost do zawału serca. Pomimo lampki wina do obiadu i kolacji. Zimne poty, zawroty głowy. Nie, może to menopauza, pocieszałam się. Byłam już zdecydowana zaakceptować menopauzę.
Po przeanalizowaniu zestawu objawów okazało się, że pasują do opisu tego, co spotkało tysiące Hiszpanów, którzy musieli zrezygnować z bagietek na swoim stole.
Tęsknota za bagietką.
Postanowiłam coś z tym zrobić: kupiłam masę chlebową, którą można zamrozić, i mąkę do pieczenia chleba w piekarniku. Świadomość posiadania masy chlebowej oznaczała dostęp do świeżego pieczywa – to spowodowało, że poczułam się komfortowo. Niesamowite uczucie.
Wiem, że to głupio zabrzmi, ale mój niepokój się zmniejszył, a ja zaczęłam zasypiać przed trzecią w nocy.
Liczba potwierdzonych przypadków osób zakażonych koronawirusem w Hiszpanii wzrasta do 17 147, jest 767 ofiar śmiertelnych i 1107 wyleczonych.
Pielęgniarka Encarni, która pracowała w szpitalu w Kraju Basków, stała się pierwszym hiszpańskim pracownikiem służby zdrowia, który padł ofiarą koronawirusa.
Szok.
Niedowierzanie.
Lekarze nie mają maseczek, przyłbic ani rękawiczek.
Nie mają sprzętu.
A jednak pracują.
Duże madryckie szpitale nie dają rady przyjąć wszystkich zakażonych. Błyskawicznie przybywa chorych na oddziałach intensywnej terapii. Rząd podejmuje decyzję o utworzeniu szpitala polowego na 1000 osób w budynkach IFEMA – ogromnego kompleksu targowego.
Telewizor pokazuje zdjęcia z przepełnionych szpitali. Po raz pierwszy widzę chorych, których głowy znajdują się w przezroczystych bańkach z powietrzem pomagającym im oddychać.
Trudno to oglądać.
Boję się.
Mamy „całkowity zakaz” opuszczania mieszkań. Do odwołania.
Rozumiem to, ale jest mi żal wielu ludzi. Przede wszystkim mojego Taty oraz bliskich, którzy mają z tym trudności i nie potrafią się do tych ograniczeń dostosować.
To pandemiczne doświadczenie powinno sprawić, że zmienimy swoje podejście do siebie i do tych, którzy są wokół nas. Że przestaniemy myśleć przez pryzmat swojego „ja”. Że zastanowimy się nad naszą moralnością i solidarnością w czasach pandemii.
Czy jesteśmy w stanie wyautować swój egoizm i rozwinąć w sobie inne uczucia?
To próba dla nas. Sprawdzian z naszej empatii.
Kiedy samoizolacja się zakończy, dotrze do nas realna liczba przedwczesnych śmierci, która powinna pozostawić w nas bolesny ślad w charakterze trwałego tatuażu na zwojach empatii.
Nierozwaga „nieustraszonych”, którzy próbując udowodnić sobie i innym, jak bardzo nie dotyczą ich zakazy, interpretują na własny użytek ustanowione obostrzenia.
Dla mnie to gorzka świadomość braku solidarności i odpowiedzialności. Za innych.
Wierzę, że we wszechświecie znajduje się dysk z pamięcią i że wszystko gdzieś jest zapisane, gdzieś przechowywane. Każdy z nas będzie musiał kiedyś przeanalizować „swoją historię” i otrzyma odpowiednią ocenę z zachowania.
Nie mogę spać. Liczby przerażają. Za każdą stoją ludzie. Oglądam telewizję jednym okiem, czytając równocześnie artykuły o wirusie.
Odpowiadam na wiadomości na WhatsAppie, na mejlu, wchodzę na Facebooka. Mijają godziny: 23.00, 24.00, 1.00 w nocy. Czytam dalej, odpowiadam na mejle, myślę o jutrzejszym dniu.
Nie jestem śpiąca. Nie czuję zmęczenia. Mija godzina druga i nadal nie śpię. Nadszedł czas na tabletkę nasenną.
Po raz pierwszy od czasu samoizolacji nachodzi mnie refleksja, że nie chcę stracić tego wszystkiego, co dzięki niej zyskałam. To CZAS, a z nim możliwość przebywania ze sobą, poczucie bliskości i jedności z moimi sąsiadami, nieznajomymi w sklepie, sprzedawcami.
Odczuwam sąsiedzką solidarność opartą na nadziei, że jeśli będziemy zdyscyplinowani, to wkrótce zakończy się kwarantanna i ponownie zobaczymy swoich bliskich.
Marzę, że obejmujemy się z Anią i Jackiem. Z Tatą i z bratem. Z przyjaciółką. Będą to długie i serdeczne uściski.
Tymczasem rozmawiam o nich z Tęsknotą, którą przedstawiła mi Cisza.
Te wszystkie emocje są bardzo intensywne i nie chciałabym o nich zapomnieć, gdy czas znowu wypełni się pośpiechem i obowiązkami.
To był smutny Dzień Ojca w Hiszpanii. Jakby koronawirus nie chciał go z nami świętować. Dziś największym gestem miłości, jaki mogły dać dzieci swoim ojcom, było ich nieprzytulenie.
Dzień wstał z pomarszczoną pochmurną twarzą. Wydaje się zły, że wiosna nadeszła o świcie. Krótko po piątej cicho wślizgnęła się do zarezerwowanego dla niej miejsca w kalendarzu. Ma jednak świadomość, że w tym roku to nie ona stoi na środku sceny w świetle reflektorów.
Wszystko kręci się wokół koronawirusa.
Mój codzienny rytuał zaczyna się od rozmów telefonicznych albo na WhatsAppie.
Pierwsze zdanie to zawsze: „Jak się masz?”.
Wyczekuję z napięciem w odpowiedzi: „Estoy bien”. W porządku.
Moja znajoma, baskijska aktorka Aizpea, dowiedziała się, że jest zakażona. Zakaziła się na planie filmowym. A wraz z nią kilka innych osób. Aizpea przebywa na domowej kwarantannie.
Nie mogę uwierzyć, że tak wiele osób próbuje wyjechać na weekend, chcąc ominąć barykady.
Oszukać.
Nie tylko wirusa. Również nas wszystkich pozostających w domach dla dobra innych. Pojawiają się hasła typu: „Możesz zostać bohaterem, jeśli zostaniesz w domu”.
Nie wszyscy jednak chcą zostać bohaterami. Wolą popływać albo pospacerować po plaży.
Premier Sánchez ogłosił, że stan wyjątkowy potrwa przynajmniej do 11 kwietnia. Myślę, że nikogo to nie zaskoczyło.
Wiadomość od szefów: nadal pracujemy zdalnie.
Staram się przestrzegać rutyny, którą sobie narzuciłam.
Muszę sprawdzić, czy uda mi się namówić naszych poetów i pisarzy władających językiem hiszpańskim do zrobienia cyklu programów on-line.
O ósmej wyszliśmy oklaskiwać pracowników służby zdrowia. Robimy to z dużym entuzjazmem.
Za nami tydzień odosobnienia. Czuję się zadomowiona w tej dziwnej sytuacji. Nie przeszkadza mi nawet, że niebo na spółkę z chmurami wydaje się zdeterminowane, żeby nie pozwolić słońcu zaświecić, dopóki kwarantanna się nie skończy.
Może jutro promienie przedostaną się przez chmury.
Ale to będzie jutro.
Jutro – czylimañana.
Szpital jest ostatnim miejscem, do którego chciałabym trafić. Nie ma go w ogóle na mojej liście życzeń.
Ale szpitala polowego w IFEMA, ogromnej hali targowej, zdecydowanie wolałabym uniknąć w obecnej sytuacji.
Znam dobrze to miejsce.
Pracując w Polskiej Organizacji Turystycznej w Madrycie, wielokrotnie bywałam tam na targach turystycznych FITUR. Pamiętam tamte ogromne przestrzenie podzielone na zimne hale bez ścian.
Oglądałam dziś główne wydanieTelediario i wzdrygam się na samo wspomnienie tego, co zobaczyłam, choć reporterzy starali się, jak mogli, aby nie wystraszyć telewidzów.
Rzędy łóżek z pacjentami, ustawione wewnątrz pawilonów o bardzo wysokich zimnych sufitach i bez ścian, przypominały scenografię z filmów katastroficznych.
Tysiąc łóżek.
Myśl, że mogłabym skończyć w jednym z tych łóżek z powodu koronawirusa, z workiem tlenowym na głowie, z dala od rodziny i przyjaciół, w otoczeniu ubranych w kostiumy astronautów lekarzy i pielęgniarek i bez minimum prywatności, skutecznie hamuje moje pragnienie wyjścia z mieszkania.
Znam niektóre madryckie i podmadryckie szpitale publiczne.
W jednym z nich przyszła na świat moja córka. Było to kilka lat po naszym przyjeździe do Hiszpanii. W 1995 roku. To był inny świat od tego, który pamiętałam z Polski. Zaskoczyły mnie wysoki standard szpitali i panujące ciepło – ludzkie ciepło.
W trakcie porodu czułam się jak na wakacjach. To był mały powiatowy szpital niedaleko od domu. Indywidualny pokój z łazienką i z balkonem, z którego miałam widok na pobliskie góry.
Byliśmy z Jackiem w szoku.
W indywidualnym pokoju oprócz mojego łóżka znajdował się rozkładany fotel dla członka rodziny. Poinformowano nas, że jeśli mąż chce, może zostać na noc i spać na fotelu. Jacek został i było mi raźniej.
Porcje jedzenia były tak ogromne, że najadaliśmy się oboje. Pamiętam, że na obiad był stek z wołowiny, a na deser winogrona.
Szybki, choć skomplikowany poród w przyjaznej atmosferze. Lekarz bardzo się dopytywał, czy w czasie wybuchu w Czarnobylu byłam w Polsce. Pewnie liczył na jakiś ciekawy przypadek.
Ale urodziła się zdrowa córka. Co prawda wcześniak, ale to chyba nie było to, na co liczył lekarz, który mnie przyjmował na oddział.
Całą sytuację: poród, profesjonalizm lekarzy, troskę pielęgniarek, opiekę i pobyt po porodzie wspominam ze wzruszeniem. Dlatego nie dziwi mnie, że pacjenci pragną przyjęcia do konwencjonalnego szpitala, a nie do szpitala polowego.
Różnica jest ogromna. Choć troska o pacjenta, zaangażowanie personelu są takie same. Mam pewność co do tego.
Myślę, że gdybym teraz trafiła do szpitala polowego, wpadłabym w histerię. Nie tyle ze względu na samo miejsce, w którym chorzy spędzają dwa lub trzy tygodnie, ile na sam przebieg choroby.
To nie jest dobre miejsce dla tak chorych ludzi, chociaż prawdą jest, że w tragedii, której obecnie doświadczamy, nie ma co kaprysić.
Bo najważniejsze jest znalezienie się w szpitalu. Jakimkolwiek. Ponieważ brakuje łóżek na oddziałach covidowych.
Zdaję sobie sprawę, że szpitale polowe spełniają funkcję polegającą na odciążaniu konwencjonalnych szpitali i zagwarantowaniu minimalnej opieki zdrowotnej tysiącom pacjentów zakażonych koronawirusem.
Chodzi mi o brak możliwości odwiedzania pacjentów przez ich bliskich. Zwłaszcza tych w zaawansowanym wieku, przebywających w zimnej bezosobowej przestrzeni.
Wielu z nich pozbawionych kontaktu z bliskimi umiera w samotności.
Całe szczęście, że personel szpitala pozwala im korzystać z telefonów komórkowych.
Migawki, które pokazuje telewizja, doprowadzają mnie do łez.
Dociera do mnie po raz kolejny, jak bardzo groźny jest wirus.
Cały czas pojawiają się informacje, żeby przestrzegać zasad i zostać w domu.
Po pustych ulicach jeżdżą samochody policyjne. Co jakiś czas słyszę z oddali megafon z jednostajnym komunikatem: „Nie wychodźcie. Zostańcie w domu”.
Strach mnie obezwładnia – ale powtarzam sobie, że znacznie gorzej jest zachorować i znaleźć się w jednym z tych miejsc, które mogą wywołać stan depresyjny lub lękowy znacznie utrudniające powrót do zdrowia.
Może jestem okrutna, ale uważam, że powinno się pokazywać więcej zdjęć ze szpitali polowych, aby niektórzy z nas, ci „odważni” naruszający ukradkiem domową samoizolację, mogli lepiej zrozumieć, na co się narażają, wychodząc z domu na spacer.
Być może powstrzymałoby to nieodpowiedzialne osoby przed łamaniem ograniczeń, które są na razie najlepszym rozwiązaniem przeciwko rozszerzaniu się pandemii.
Z mediów wyłania się trudna do zaakceptowania rzeczywistość.
W ciągu ostatnich 24 godzin 738 osób zmarło na COVID-19; 738 kolejnych rodzin opłakuje w samotności utratę ojca, matki, siostry, brata, z którymi nie mogły się pożegnać.
Każdy dzień przynosi więcej liczb.
I więcej nowych zakażonych.
Nie widać końca. Najgorsze wciąż przed nami.
„Nie jesteśmy jeszcze u szczytu krzywej” – powiedział wirusolog Fernando Simón, twarz rządu premiera Sáncheza w czasie kryzysu związanego z koronawirusem.
Nie chce mi się więcej pisać.
W zamknięciu mija dzień po dniu. Zdarzają się chwile, kiedy dopada mnie nuda. Choć koncentruję się na pracy i cały czas rozmawiam z hiszpańskimi partnerami na temat możliwości przeniesienia wydarzeń na jesień.
Snujemy różne plany, warianty, opcje. Wyobraźnia nas w tym wspiera. Budujemy zamki na lodzie, próbując utrzymać się na ruchomych piaskach.
Jesień w naszych rozmowach jest początkiem czegoś nowego. Nadzieja trzyma w pionie. Nie rozmawiamy ani o wiośnie, ani o lecie, które nie liczą się w koronawirusowym kalendarzu.
Znający hiszpański polscy twórcy zgodzili się na udział w cyklu spotkań on-line na swoich profilach facebookowych w ramach wydarzeń Instytutu. To mnie bardzo cieszy.
Na Facebooku ogólnie dużo się dzieje. Mnóstwo inicjatyw, webinarów, spotkań on-line. Nasz PSR też bardzo aktywny.
Oglądam filmy, dużo czytam, słucham muzyki, dbam o kondycję przed ekranem telewizora, gotuję. Problemem są chwile „pomiędzy”. Te martwe interwały, które trzeba jakoś zapełnić. Wtedy po prostu pozwalam strumieniowi świadomości przepływać przez siebie.
Pozwalam Czasowi odpocząć.
Trzeba się tylko pilnować, ponieważ jego odpoczynek grozi nagromadzeniem myśli. Dobrych i niekoniecznie dobrych. Nie chcę wpaść do dołka z pesymizmem. Dlatego nie przedłużam sjesty Czasowi.
Musi się ruszać.
Mógłby się rozleniwić, gdyby wiedział, że ten stan potrwa dłużej.
A tak trzymam go w niepewności.
W poprzednim życiu opuszczałam dom nie tylko w celu dokonania zakupów.
Właściwie nie miałam czasu na ich robienie.
Zajmowała mnie praca.
Praca w tygodniu i w weekendy.
Praca, praca, praca.
Myślenie o pracy.
Projekty w pracy.
Znajomi z pracy.
Koncerty, spotkania z poetami, z pisarzami, delegacje, konferencje, recitale.
Chciałam znaleźć CZAS po pracy, aby móc nie robić NIC.
Zdaję sobie sprawę, że brzmi to trochę jak filozofia Kubusia Puchatka. Ale tak było.
Teraz mam okazję nacieszyć się nudą. To niemal jak rodzaj narzuconej sobie terapii polegającej na odpoczynku, odzyskaniu energii i przeformatowaniu umysłu.
W każdej innej sytuacji byłabym szczęśliwa, że przeżywam takie przystanięcie na chwilę, za które każdy w normalnej sytuacji byłby wdzięczny losowi. Ale nie spodziewałam się, że przestój zafunduje mi pandemia.
Los obdarował mnie czymś więcej.
Zamknął mnie razem z CISZĄ w mieszkaniu.
Można powiedzieć, że spełnił moje marzenia.
Przecież wiele razy sobie powtarzałam: dałabym wiele za chwilę samotności i spokoju.
Zauważyłam, że dni spędzone w samoizolacji mijają jednocześnie i szybko, i powoli. Wydają się podobne do siebie, a różni je tylko to, że pada deszcz albo świeci słońce.
Wstaję rano i wychodzę na balkon. Na zewnątrz nie ma życia. Czasem przebiegnie kot lub przefrunie ptak. Wracam do salonu i czuję się jak w chwilowej pustce. Dni są jednakowe i nie używam już słów poniedziałek, wtorek czy środa.
Ciągle mi się wydaje, że jest niedziela.
Niedziela, która zdarzyła się w środę – tak brzmiał tytuł zbioru reportaży Mariusza Szczygła.
A jak nazwać niedzielę, która zdarza się codziennie?
Oznaczam dni liczbami. Dzień 12, dzień 13…
Bycie samemu to nie to samo co samotność. Lubię być sama. Zawsze potrafiłam sobie zorganizować te cenne okruchy czasu, które spadały ze stołu zapełnionego pracą.
Teraz dużo rozmawiam przez telefon. Dwie lub trzy godziny dziennie. Ale brakuje mi czegoś. Czuję się nieswojo, choć przed pandemią zdarzało mi się spędzać samotnie weekendy. Zawsze jednak miałam świadomość, że wokół mnie są ludzie. I że w każdej chwili mogę do nich wyjść.
Teraz czuję się trochę jak duch.
Mam tyle CZASU dla siebie. Co z nim robić?
Nie mogę się teraz usprawiedliwiać jak wtedy, gdy go nie miałam.
Bycie w samoizolacji oferuje mi tysiące możliwości.
Na początek mogę myśleć.
Tak po prostu.
Ktoś kiedyś powiedział, że myślenie to niedoceniana umiejętność i że należy ją częściej praktykować. Może zacznę dzisiaj.
Przeczytałam gdzieś, że Indianie amazońscy zdecydowali się schować w dżungli, aby ochronić się przed COVID-19 nie tylko ze względów zdrowotnych, ale także w celu zachowania swojej kultury i tożsamości. Zdają sobie sprawę, że jeśli starsi z plemienia umrą, pozostaną bez żywych przekaźników kultury.
Nasza kultura zdaje się nie doceniać wartości istnienia starszych, doświadczonych osób. Nie zastanawiamy się nad własną kulturą. Nie z taką intensywnością.
To „my” jest wyraźnie określone przez Indian. Nie tylko jako zaimek osobowy.
„My, naród” – tak Lech Wałęsa zaczął kiedyś swoje przemówienie w amerykańskim Kongresie.
„My”, czyli nasze społeczeństwo, nie potrafimy docenić wartości posiadania wśród nas ludzi starszych. Trudno nam znaleźć poczucie jedności zawarte w jednym krótkim „my”. Wielkie słowa, które wykuły naszą cywilizację, są dziś mniejsze niż wirus.
Tak sobie myślę, że ludzie określani przez nas jako „prymitywni” mają więcej do zaoferowania, niż nam się wydaje.
Gdybym musiała określić jednym zdaniem stan w samoizolacji, powiedziałabym: „Czas się zatrzymał”.
Oczywiście nie odnoszę się do czasu fizycznego, który biegnie w tym samym tempie, ale do subiektywnego, który został stworzony w małej manufakturze znajdującej się w mojej głowie. Mam swój subiektywny czas, który jako jedyny potrafi oddzielić od siebie przeszłość, teraźniejszość i przyszłość.
Dużo myślę o śmierci, która dotyka osoby najstarsze.
Myślę o Tacie.
Dobijają mnie bezsilność i brak możliwości odwiedzenia Taty.
Pozostaje nam komunikacja przez WhatsAppa. Całe szczęście, że Tata dobrze sobie radzi z telefonem.
Kiedy jestem w Polsce, odczuwam fizyczny ból na widok starszych ludzi. Szczególnie kobiet. Mijam smutne zmęczone kobiety po pięćdziesiątce, sześćdziesiątce, które ubierają się podobnie. Tak jakby istniał jakiś emerycki specjalny szarobury kod ubraniowy.
Jak bardzo jako społeczeństwo różnimy się od Hiszpanów, gdzie starsi ludzie są traktowani jak „skarb narodowy”. Skarb, o który się dba. Przejawy troski o starszych ludzi, których byłam świadkiem, zawsze mnie poruszały.
Sytuacja w poczekalni szpitalnej. Lekarka w drodze do gabinetu dostrzega pacjenta na wózku. Podchodzi. Pochyla się. Całuje w oba policzki. Chwyta za rękę, mówiąc: Hola, Miguel. Cómo estás? Ahora te veo, pero no te me vayas. Cześć, Miguel. Jak się masz? Zaraz cię przyjmę. Tylko mi nie uciekaj. Śmieją się wszyscy. Lekarka, pacjent, jego żona i córka i my, przypadkowi świadkowie.
I już jest raźniej.