Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kolejna po Otchłani i Wieży powieść Roberta J. Szmidta w ramach międzynarodowego projektu literackiego stworzonego przez Dmitrija Glukhovsky’ego.
Otchłań – jak się okazuje – nie jest jedynym podziemnym kompleksem zamieszkanym przez Czystych. Podobnych bunkrów znajduje się na terenie zachodniej Polski wiele. Daleko od największych miast mieści się podziemne serce Nowej Polski i to tam właśnie, po nieudanej akcji zwiadowczej, zostaje uprowadzony Pamiętający oraz towarzysząca mu Iskra. Wywiezieni z miasta pociągiem pancernym trafiają do legendarnego kompleksu Riese, stworzonego – podobnie jak podziemne miasto pod Wrocławiem – przez hitlerowców, a potem przez całe dekady rozbudowywanego morderczą pracą tysięcy niewolników wywodzących się spośród mieszkańców enklaw.
Zdesperowany Pamiętający ma tylko jeden cel: zemsta na tych, którzy odebrali mu wszystko, nawet nadzieję. Zamierza wypowiedzieć totalną wojnę Pułkownikowi, obecnemu dowódcy Riese. Jego plany muszą jednak ulec zmianie, ponieważ gargantuiczne podziemia wydrążone w Górach Sowich bardzo się różnią od wszystkiego, co znał do tej pory.
W dodatku ich istnienie nie jest ani jedyną, ani nawet największą tajemnicą, z jaką się zetknie.
Riese Roberta J. Szmidta to pierwsza polska powieść w projekcie Uniwersum Metro 2035. Bohaterowie Otchłani i Wieży opuszczają Wrocław, by zmierzyć się ze swoim przeznaczeniem w legendarnym kompleksie… który zupełnie nie przypomina powojennych ruin. Robert znów zafundował nam szaloną jazdę. – DMITRY GLUKHOVSKY
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 506
Copyright © Dmitry Glukhovsky, 2019Copyright © Robert J. Szmidt, 2019All rights reserved. The moral law of the authors has been asserted
Pomysł serii Dmitry Glukhovsky, 2018–2019
Projekt okładki Paweł Bondarenko
Plan Gór Sowich Leonid Dobkacz
Projekt polskiego logotypu serii Tomasz Brzozowski
Redakcja Urszula Gardner
Korekta Pracownia 12 a
Skład Tomasz Brzozowski
Konwersja do wersji elektronicznej Aleksandra Pieńkosz
Copyright © for this edition Insignis Media, Kraków 2019Wszelkie prawa zastrzeżone
ISBN 978-83-66360-03-7
Insignis Media ul. Lubicz 17D/21–22, 31-503 Kraków tel. +48 (12) 636 01 [email protected], www.insignis.pl
facebook.com/Wydawnictwo.Insignis
twitter.com/insignis_media (@insignis_media)
instagram.com/insignis_media (@insignis_media)
Świat zniewolony do samego dobra jest takim samym przybytkiem niewoli jak świat zniewolony do samego zła.
Stanisław Lem, 1921–2006
Nie zwolniła na widok zakrwawionej Aurory, choć dostrzegła w jej oczach najpierw rodzącą się nadzieję, a potem, gdy stado bestii wypadło zza narożnika korytarza, strach, bezgraniczny strach, który wyzierał z wielkich jak spodki źrenic.
Przeskoczyła nad konającą przyjaciółką, trącając krawędzią buta wyciągniętą w rozpaczliwym geście dłoń. Ten trwający zaledwie ułamek sekundy kontakt zabolał, jakby ktoś smagnął ją biczem przez plecy. Jednakże nie uległa panice, gdy zduszony krzyk za jej plecami urwał się jak nożem ucięty. Nie mogła sobie na to pozwolić. Wiedziała, że jedyną szansą na ocalenie życia jest ucieczka, gnała więc przed siebie, nie bacząc na nikogo i na nic. Przebierała nogami tak szybko, że momentami traciła nad nimi kontrolę, jakby układ nerwowy nie był w stanie nadążyć za frenetycznymi ruchami mięśni, lecz – ku jej bezgranicznemu zdumieniu i nie mniejszemu przerażeniu – to nadal nie wystarczało!
Bestie nie odpuszczały, były tuż za nią. Wyprzedzała je już tylko o kilka kroków, ale i ta, jakże niewielka, odległość malała z każdą chwilą, z każdym krokiem, z każdym oddechem – może nie w zastraszającym tempie, lecz systematycznie.
Na szczęście miała nad potworami przewagę; jedną tylko, ale za to naprawdę znaczną. Urodziła się w tym mrocznym miejscu, tutaj się też wychowała, krótko mówiąc: znała plątaninę tuneli jak własną kieszeń. Wiedziała, jaką drogę wybrać, by do maksimum wykorzystać ten cenny atut.
Zaślepione żądzą krwi bestie z powierzchni, niewątpliwie szybsze i zwinniejsze, gnały przez labirynt na ślepo, nie mając bladego pojęcia, co kryje się za kolejnym załomem betonowej ściany. Nie wiedziały też, jak brać zakręty, by nie wpaść na niewidoczne wcześniej przeszkody, tak więc już kilkakrotnie dały się zaskoczyć i ugrzęzły na przewężeniach, między przeciwpożarowymi skrzyniami z piaskiem albo innymi rupieciami, dzięki czemu mogła odzyskać choć część dystansu traconego na długich prostych.
Tylko dzięki posiadanej wiedzy nie została jeszcze pochwycona i zabita, jak dziesiątki jej sąsiadów i współtowarzyszy, niemniej zdawała sobie sprawę, że fortuna nie może i nie będzie sprzyjać jej w nieskończoność. Wystarczy przecież jedno potknięcie, chwilowa utrata równowagi, poślizgnięcie na kałuży wciąż świeżej krwi, a te wyjące potępieńczo ścierwa opadną ją jak przysłowiowa szarańcza – czymkolwiek była szarańcza – i… rozerwą na strzępy, jak przed momentem Aurorę.
Skręciła, nie zwalniając, w kolejną odnogę przelotowego korytarza. Wybiła się natychmiast z lewej nogi, by bez zmiany tempa przeskoczyć nad blokującymi przejście beczkami, które tego dnia miały posłużyć konserwatorom do spuszczenia wody z ukrytych za betonową ścianą zbiorników. Przeleciała nad wysokimi prawie na metr plastikowymi pojemnikami jak rasowa płotkarka, modląc się w myślach, by nie zaczepić stopą o trudną do pokonania, nierówną przeszkodę.
Udało się! Wylądowała twardo, może ciut za sztywno, lecz nie wypadła z rytmu, dzięki czemu niemal natychmiast udało się jej ponownie przyśpieszyć. Zdążyła pokonać połowę krótkiej prostej, zanim zza narożnika wypadło czoło tabunu charczących głośno bestii.
Nie obejrzała się, ponieważ to groziło zmyleniem kroku, nadstawiła za to ucha. Spodziewała się łoskotu, z którym prześladowcy wpadną na niespodziewaną przeszkodę, i usłyszała go, lecz nie wszystko poszło zgodnie z jej życzeniem. Pierwsze potwory lądowały właśnie z metalicznym stukotem na betonowej wylewce za beczkami. Dopiero po ciągnącej się w nieskończoność sekundzie z głębi korytarza dobiegł pełen wściekłości skowyt tych ścierw, które gnały pośrodku stawki i mając przesłonięty widok, nie zdołały w porę dostrzec zagradzających im drogę beczek.
Tak czy owak zdołała podzielić ścigające ją stado, ale choć bestii za nią było teraz o wiele mniej, te najzwinniejsze i najbardziej zacięte nadal siedziały jej na karku – a co gorsza, dzięki chwilowemu przetrzebieniu paradoksalnie zyskały większą swobodę ruchu, mogły więc sprawniej pokonywać kolejne zakręty klaustrofobicznie niskich, wąskich korytarzy i znów z każdą chwilą skracały dystans dzielący je od przerażonej ofiary.
Strach dodał jej skrzydeł. Nigdy wcześniej nie stanęła oko w oko ze śmiercią. Nigdy wcześniej te straszne potwory, o których tyle się nasłuchała, nie znalazły drogi do tuneli będących jej domem. Teraz jednak szalały wszędzie wokół. W morderczym szale zabijały każdego, kogo napotkały na swojej drodze. Widziała to na własne oczy, słyszała na własne uszy, nawet teraz, w tych odludnych zaułkach, przez które fala okrutnych drapieżców przetoczyła się kilka minut temu. Krzyki mordowanych zdawały się dobiegać zewsząd: z głębi łączników prowadzących do sąsiednich sektorów, zza grubych ścian i uchylonych włazów mijanych w szaleńczym pędzie pomieszczeń.
Bestie zaatakowały przed chwilą, wpadając do kompleksu ze wszystkich stron równocześnie, a te, które obrały za cel sektor mieszkalny, wdarły się do niezabezpieczonych w żaden sposób kwater, tak więc okoliczne korytarze – na jej szczęście – świeciły już pustkami, jeśli nie liczyć leżących tu i ówdzie zmasakrowanych potwornie ciał pechowców – czy też może szczęściarzy – zabitych szybko i w miarę bezboleśnie podczas pierwszej fazy zaskakującego szturmu.
Wrzaski i skowyty odbijające się setnym echem od otaczających ją ścian świadczyły o ogromie okrucieństwa, jakiego musieli doświadczać ludzie zamieszkujący te tunele. Ci sami, którzy jeszcze wczoraj zapewniali ją, uśmiechając się lekceważąco, że nic takiego nie może się wydarzyć, że nic jej nie grozi, dopóki nie spróbuje wyjść na wypaloną atomowym ogniem powierzchnię. To ich lamenty słyszała teraz, to ich głosy milkły kolejno, urywając się gwałtownie, raz na zawsze.
Nie mogła podzielić ich losu!
Nie tutaj i nie teraz!
Potrzebowała jeszcze tylko chwili, pół minuty, nie więcej, by zyskać szansę na umknięcie pogoni. Od ocalenia dzieliły ją dwa zakręty, za którymi – jeśli tylko dopisze jej szczęście – znajdzie upragnione schronienie.
Na najbliższym rozwidleniu skręciła w prawo i tylko cudem zdołała ominąć otwarty na oścież właz, który blokował trzy czwarte wąskiego podrzędnego korytarza. Nie zerknęła nawet w kierunku wnętrza mijanej kwatery, nie musiała tego robić, by wiedzieć, jaki los spotkał jej lokatorów. Chwilę wcześniej, jeszcze przed zakrętem, przeskoczyła nad zwłokami mężczyzny, który tu mieszkał. Krew z licznych ran na jego ciele nie zdążyła się jeszcze rozlać w szeroką kałużę, mogła więc pokonać tę makabryczną przeszkodę, nie zwalniając z obawy przed fatalnym w skutkach poślizgiem. Nieludzkie wycie dobiegające zza otwartego wejścia uzmysłowiło jej, jaki koniec spotka żonę i obie córki zmasakrowanego sąsiada.
Zaczerpnęła głębiej tchu, drżąc na myśl, że jeśli tylko pozwoli się złapać, czeka ją taki sam, a może nawet gorszy koszmar. Zapanowała nad falą paniki, zmuszając ciało do jeszcze większego wysiłku, choć pulsująca w uszach krew zaczynała zagłuszać wszelkie inne dźwięki, nawet skowyty zbliżających się znów prześladowców.
Nagle poczuła ulgę, gdyż dotarło do niej, że otwarty na oścież właz może być zesłaną przez los upragnioną szansą. Skoro ona minęła go z takim trudem, bestie z pewnością stracą tam kolejne sekundy, co pozwoli jej na zwiększenie dystansu o kilka jakże cennych kroków, a to powinno wystarczyć do realizacji śmiałego planu.
Tak.
Tak!
Dobiegający zza jej pleców metaliczny klang, po którym nastąpił wściekły ryk zawodu, zabrzmiał w jej uszach milej od akordów najpiękniejszej muzyki. Szczęście nadal jej dopisywało. Widziała już miejsce, w którym musi skręcić po raz ostatni. Gnała co sił w nogach ku rozwidleniu korytarzy, nie zwalniając ani na moment, choć powinna była to zrobić. Jeszcze krok i zniknie prześladowcom z oczu…
Weszła w zakręt ze zbyt wielką prędkością, uderzając ramieniem o ścianę i tracąc równowagę – tak to przynajmniej musiało wyglądać z perspektywy ścigających ją potworów – jednakże zignorowała przeszywający szczupłe ciało ból, ponieważ… na tym właśnie zasadzał się jej plan!
Teraz musi tylko dokładnie wymierzyć…
Zniknąwszy prześladowcom z oczu, rzuciła się szczupakiem na szorstką betonową wylewkę, mając gdzieś, że ubrudzi i porozrywa znoszone ubranie. Sunęła na brzuchu w kierunku znajdującej się tuż nad posadzką wąskiej kratki, jednej z setek podobnych, które prowadziły do klaustrofobicznie wąskich szybów technicznych. Zdecydowana większość z nich została przyśrubowana na stałe, ale nie ta. Za plecionką z pordzewiałego metalu znajdowała się bowiem jej ulubiona kryjówka, odkryta jeszcze w czasach radosnego dzieciństwa. To tutaj przesiadywała za każdym razem, gdy chciała być sama, nie niepokojona przez dorosłych i rówieśników.
Sektor mieszkalny, leżący w peryferyjnej części kompleksu, świecił zazwyczaj pustkami. Dosłownie jedno rozwidlenie stąd kończyły się wybetonowane korytarze. A dalej… Dalej znajdowały się cele – taką przynajmniej nazwę nadała tym mikroskopijnym pomieszczeniom, gdy po raz pierwszy trafiła w to miejsce. Dlaczego? Każda została zabezpieczona włazem, który miał nietypowy okrągły wizjer zrobiony z niemal niezniszczalnego, grubego na centymetr pleksiglasu.
Nie miała pojęcia, jakie mogło być pierwotne przeznaczenie ciągu dziwacznych komór, wiedziała jedynie, że od lat, z rzadka, bo z rzadka, przetrzymywano w nich schwytane na powierzchni bestie, potrzebne do jakichś badań czy eksperymentów. Od roku jednak, albo nawet od dwóch lat, nie widziała w tym korytarzu żywej duszy.
Poczuła niewysłowioną ulgę, gdy metalowa kratownica ustąpiła pod naporem wysuniętych dłoni. Przegroda uchyliła się niemal do końca, wydając przy tym ciche skrzypnięcie. To wystarczyło.
Pomimo osiągnięcia wieku dwunastu lat uciekinierka wciąż była bardzo szczupła i niewysoka – jak zdecydowana większość jej rówieśników, pozbawionych od urodzenia zbawczego wpływu słońca i wielu witamin – nie miała więc najmniejszych problemów z wsunięciem się do niewiele szerszego od jej ramion otworu. Dalej też poszło gładko. Kratka opadła na miejsce dwie, może trzy sekundy przed pojawieniem się bestii.
Nie miała czasu na odpoczynek, przetoczyła się więc natychmiast, by sięgnąć do zamontowanych przez nią samą rygielków, dzięki którym mogła zablokować od wewnątrz wejście do ciasnej kryjówki. Potem odczołgała się pośpiesznie w głąb szybu, wstrzymując oddech, choć umęczone płuca błagały o tlen, paląc ją żywym ogniem. Tam, z twarzą omotaną grubymi jak tiul pajęczynami, zamarła w bezruchu, tuląc się do plątaniny grubych jak jej przeguby kabli i ciepłych skorodowanych rur. Znieruchomiała, nasłuchując odgłosów dobiegających z korytarza.
Była pewna, że ostatnim manewrem zdoła w końcu zgubić pogoń. Miała też nadzieję, że zanim rozjuszone potwory dotrą do końca ślepego zaułka za celami i zrozumieją, iż nie zniknęła za kolejnym zakrętem, ona sama zdąży się cofnąć szybem technicznym aż do pomieszczenia rozdzielni, w którym będzie mogła skorzystać niezauważenie ze studzienki prowadzącej do rozległego systemu międzypoziomowej kanalizacji. Tam zniknie bestiom z oczu na dobre, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Uśmiechnęła się pod nosem na tę myśl i ruszyła ostrożnie przed siebie.
Zamarła, gdy zza mijanej właśnie kratki dobiegł tupot licznych stóp. Kilka sekund wcześniej awangarda przerzedzonej hordy minęła załom korytarza i zgodnie z jej przewidywaniami popędziła w kierunku znajdującego się dwadzieścia metrów dalej rozwidlenia, dzieląc się tam na jeszcze mniejsze grupki. Potwory nie były aż tak głupie, jak o nich mówiono. W tym samym czasie spenetrowały obie odnogi tunelu mieszczącego rząd cel. Reszta stada, nie zwalniając, pognała za przewodnikami.
Upewniwszy się, że bestie nie odkryły jej fortelu, ruszyła ponownie, lecz zaraz przystanęła, gdyż z zewnątrz, od strony załomu korytarza, dobiegły kolejne, znacznie bardziej niepokojące hałasy. To te ścierwa, które nie zdołały przeskoczyć beczek, uświadomiła sobie, nasłuchując uważnie przez wciąż dokuczliwy łomot krwi w uszach.
Ku jej przerażeniu całkiem niemała grupa ścigających ją bestii najpierw zwolniła, a potem zatrzymała się całkowicie. Z zewnątrz dobiegało teraz wyłącznie głośne dyszenie oraz ciche szuranie, w pewnym momencie rozległy się także jakieś stukoty i zgrzyty, jakby potwory z powierzchni, które dotarły aż do cel, nie tylko zaglądały przez wizjery, lecz także próbowały poruszyć pokrętłami rygli, by dostać się do któregoś z zamkniętych na głucho pomieszczeń.
Może to i dobrze, pomyślała, gdy dotarło do niej, że zajęci badaniem nietypowego odcinka tunelu prześladowcy zapomną na chwilę o jej istnieniu, co powinno wystarczyć…
– Hej!
Skuliła się w kryjówce, jakby ten dobiegający z oddali okrzyk oznaczał, że została zauważona, co było przecież niemożliwe.
– Co jest? – Sekundę później usłyszała charakterystyczny chropawy, ale bez wątpienia damski głos.
– Sama zobacz! – rzucił jeden z podludzi, chyba ten, który przed chwilą się wydarł.
– O ja pierdolę, to przecież… – Zaskoczona kobieta zamilkła w pół słowa, lecz gdy znów się odezwała, mówiła szybciej, podniesionym tonem, jakby to, co zobaczyła w celi, wstrząsnęło nią do głębi. – Kolec, gnaj do windy i ściągnij mi tu Karbalę!
– No weź, Kosa! Dajże odetchnąć! – w nosowym, męskim głosie dało się wyczuć niemal ludzką skargę.
Nie dziwiła się tamtemu, sama z trudem łapała oddech. Jeszcze minuta biegu i po prostu stanęłaby za kolejnym załomem korytarza, nie mając sił na dalszą ucieczkę. Bez względu na to, co miałoby się z nią stać. Wzdrygnęła się na tę myśl.
– Natychmiast! – Kosa nie ustąpiła.
– Tajest – odmruknął zrezygnowanym tonem mężczyzna.
Głośne tupanie zbliżyło się do kryjówki, po czym ucichło stopniowo w oddali, jednakże do końca wymiany zdań w korytarzu było jeszcze daleko.
– Dopadliście ją? – zapytała ta sama kobieta, która odesłała przed momentem Kolca, kierując te słowa do podwładnych wracających ze ślepo zakończonych korytarzy.
– Nie… – odpowiedział jej inny zdyszany mężczyzna, z trudem łapiąc oddech. Pewnie jeden z tych, którzy cały czas biegli na czele watahy. – Zniknęła… Przepadła jak ślepy stalker… po wpadnięciu do Odry… Te tunele kończą się ślepo… Sprawdziliśmy dokładnie… wszystkie pomieszczenia po drodze… prócz tych zamkniętych od zewnątrz na kłódki… – Z każdą upływającą sekundą prymityw odzyskiwał oddech.
To prawda, co o nich mówią, pomyślała. To już nie ludzie, tylko zwierzęta. Mówiące, krwiożercze potwory.
W tej części Otchłani znajdowało się wiele starych magazynów, od dawna pustych i nieużywanych, czego te bestie nie mogły wiedzieć, w przeciwieństwie do kryjącej się przed nimi uciekinierki.
– Szlag by trafił tę małą dziwkę… – Na zewnątrz rozległy się głośne szmery zawodu, uciszone kolejną wypowiedzią dowodzącej hordą kobiety. – Gdzie widzieliście ją po raz ostatni?
– Przed tym zakrętem. – Sapiący musiał wskazać oddalony o dziesięć metrów narożnik.
– Tu nie miała gdzie się schować – ocenił ktoś inny, też bardzo mocno zdyszany. – Zero drzwi, tylko te dziury.
Moment później któraś z bestii kopnęła z całych sił w pobliską kratkę. Na szczęście nie w tę co trzeba – lecz nawet gdyby trafiła na właściwą, grube jak palec bolce powinny wytrzymać impet uderzenia.
Powinny, choć po tylu latach zaniedbań były równie pordzewiałe jak większość niekonserwowanych mechanizmów, zatem…
– Dobra, dość tego dobrego – zadecydowała tymczasem przywódczyni hordy. – To tylko jedna gówniara. Nie mamy czasu na pierdoły. Prędzej czy później wylezie, wtedy ją dopadniemy. Szczerba, zaprowadź swoich ludzi do sektora C, jak było ustalone. Reszta wraca na główny korytarz, tam się przegrupujemy i poczekamy na nowe rozkazy! Ruchy, ruchy na sprzęcie!
Zawiedzeni prześladowcy potruchtali w stronę najbliższego rozwidlenia, na którym rozdzielili się na mniej więcej równe grupy. Skulona w mroku uciekinierka widziała za jedną z kratek ich nogi, a potem, gdy oddalili się bardziej, całe zgarbione, odziane w łachmany sylwetki. Żaden nie zwolnił ani się nie obejrzał. Zachowywali się jak zwierzęta albo maszyny. Otrzymali nowe zadania, więc ruszyli, by je wykonać.
Przy celach ponownie zapanowała względna cisza, zakłócana sporadycznymi odgłosami stłumionych odległością strzałów i znacznie cichszymi, choć o wiele częstszymi wrzaskami. Kraniec kompleksu znajdował się naprawdę daleko od głównego tunelu – zanim goniec dotrze pod windę i wróci tutaj z tą całą Karbalą, minie pięć, może nawet dziesięć minut.
W tym czasie nie tylko zdążę zniknąć w studzience, ale też zdołam sprawdzić, co tak zainteresowało tych podludzi, uznała uciekinierka po dłuższym zastanowieniu.
Bała się powrotu na korytarz, lecz była też ciekawa, co takiego bestie znalazły w jednej z cel. Tak ciekawa, że postanowiła zaryzykować. Podczołgała się bardzo ostrożnie do wyjścia z kryjówki, tam zamarła na prawie pół minuty, nasłuchując uważnie, a potem – przysunąwszy twarz do zimnej jak sama śmierć plecionki ze stali – zlustrowała korytarz. Po ścigających nie było śladu, z zewnątrz nie dobiegał też żaden dźwięk, jeśli nie liczyć ech toczonych w oddali walk, odczekała więc jeszcze chwilę, próbując po raz ostatni zwalczyć pokusę, ale i tym razem okazała się słabsza. Wstrzymując oddech, bardzo wolno odsunęła oba rygielki. Podniosła odblokowaną kratkę, zachowując najwyższą ostrożność, aby zawiasy nie skrzypnęły jak przy otwieraniu, po czym położyła się na plecach i bardzo powoli wysunęła głowę na zewnątrz.
Zamarła, ledwie jej oczy znalazły się po drugiej stronie betonowego muru. Warująca przy samej ścianie, dokładnie pomiędzy kratkami, kobieta o mocno przerzedzonych włosach i pokrytej paskudnymi liszajami twarzy z dziwacznym znamieniem w kształcie krzyża pośrodku czoła wyszczerzyła nieliczne, niemal brązowe zęby, jednakże to nie ten drapieżny uśmiech zmroził serce dziewczyny, tylko czarny jak szata śmierci wylot lufy skierowanej prosto w jej czoło.
Ni…
Tyle zdążyła pomyśleć, zanim dziewięciomilimetrowy pocisk zakończył jej krótkie życie.
Tory
– Zabiję cię! – wysyczała mu w ucho Iskra, gdy tylko wdrapała się do wnętrza stalowego wagonu, jednego z trzech podobnych, umieszczonych między pancernymi lokomotywami.
– Tak, wiem – odmruknął Pamiętający, sadowiąc się wygodnie pod ścianą, najdalej jak się dało od zbitych w gromadkę ślepców.
Wybrał to miejsce na moment przed zatrzaśnięciem masywnych stalowych drzwi, które odcięły jedyne źródło światła, pogrążając wnętrze w egipskich ciemnościach, co nie przeszkadzało jednak w żaden sposób pozbawionym wzroku niewolnikom.
– Serio, dziadzia – wymamrotała, pochylając się nad nim, by nie podnosić głosu. Wolała nie zwracać na siebie uwagi, a dopóki porozumiewali się pomrukami i szeptem, wydawane przez nich dźwięki tonęły w istnej kakofonii, z jaką bestia zwana pociągiem pancernym szykowała się do opuszczenia przedmieść Wrocławia. – Jeśli oni cię tam nie kropną, ja to zrobię, słowo daję.
– Siadaj – burknął, nie zwracając uwagi na kolejną zaczepkę.
– Bo co? – prychnęła buńczucznie, niemal równocześnie z dobiegającym z zewnątrz gwizdem.
– Bo to.
Wagonem szarpnęło tak mocno, że wszyscy niewolnicy, którzy wciąż stali, zostali dosłownie ścięci z nóg. Łomotom, z jakimi padali na metalową podłogę, towarzyszyły zduszone sapnięcia i jeden jedyny, ale zdaniem Pamiętającego stanowczo zbyt głośny pisk. Zaskoczona dziewczyna wyrżnęła boleśnie czołem o zimną ścianę, lecz co trzeba jej oddać, natychmiast wzięła się w garść. Moment później, sapiąc jak pozostałe ofiary, opadła ciężko na chropowate płyty, by zająć miejsce obok z trudem powstrzymującego śmiech Remera.
– Wiedziałeś, że tak będzie – szepnęła z czytelnym wyrzutem w głosie.
– Radziłem przecież, żebyś usiadła – odparł, nie kryjąc rozbawienia.
– Zabiję cię, ty rozpaćkany przez stąpacza oblechu. Oj, żebyś ty wiedział, jak ja cię zabiję.
– Powtarzasz się – zbył ją oschle, wsłuchując się w przyśpieszający turkot kół.
Zagnano ich do środkowego wagonu, tak samo grubo opancerzonego jak reszta składu, przez co wszystkie dobiegające z zewnątrz dźwięki były teraz mocno stłumione, oczywiście z wyjątkiem charakterystycznego stukotu, z jakim umieszczone pod nogami niewolników stalowe koła pokonywały łączniki szyn. Podobnie jak monotonne kołysanie towarzyszące jeździe, odgłosy te przerażały Iskrę i ślepców otaczających Remera, ale jemu niosły wyłącznie ukojenie: doświadczał właśnie wrażeń znanych mu ze starego świata – odczuć, których nie spodziewał się przeżyć ponownie. Nie w tym świecie, nie w tym życiu, bynajmniej.
W głowie rozbrzmiewały mu wciąż słowa wypowiedziane nie tak dawno przez konającą Bondarczuk, lecz tylko jedno odbijało się wielokrotnym echem od najmroczniejszych zakamarków umysłu: Riese…
Riese.
– Czym jest to całe… Ryże? – zagadnęła Iskra, jakby czytała mu w myślach.
– Nie Ryże, tylko… – zaczął ją odruchowo poprawiać, jak przystało na Nauczyciela, lecz zamilkł w pół zdania, ponieważ ten etap jego bogatego życiorysu należał już do przeszłości.
– Wiesz, gdzie nas wiozą? – zagadnęła znowu, gdy milczenie z jego strony za bardzo się przedłużyło.
– I tak, i nie – odparł enigmatycznie.
– Cały ty, dziadzia. Popieprzona zgrzybiała Pytka z wyliniałą brodą. Słuchajta głupki, co wyrocznia prawi. Godzina pleplania, a człowiek jak był głupi, tak nadal gówno wie – warczała pogardliwie. Zirytowana dobiegającym z mroku chichotem spróbowała skarcić Remera innym sposobem, szturchając go w bok, lecz znał ją już na tyle dobrze, by to przewidzieć i uchylić się, przez co wyrżnęła łokciem w stalowy teownik wzmacniający konstrukcję ściany, o którą oboje się opierali. Na własne szczęście nie włożyła w ten zamach zbyt wiele siły. – Ja poważnie pytam – dodała jeszcze bardziej urażonym tonem, gdy już przestała masować obolałą rękę.
– Przed atakiem Riese było dla nas, to znaczy dla Pamiętających, taką samą legendą jak Otchłań dla mieszkańców Wolnych Enklaw – wyjaśnił po chwili zastanowienia tonącym w turkocie kół półgłosem. – Zwykłym miejskim mitem obudowanym masą niesprawdzonych pogłosek i sensacyjnych, ocierających się o absurd plotek. Podobno Niemcy w czasie wojny, a nawet jeszcze przed jej rozpoczęciem…
– Co znaczy: w czasie wojny? – wpadła mu w słowo.
– Nie tej ostatniej, tylko poprzedniej – doprecyzował. – Mówię o drugiej, nie o trzeciej wojnie światowej. O tej sprzed prawie stu lat.
– Jasne, kumam, jak zwykle zahaczamy o antyk. Dobra, nieważne, nawijaj dalej, dziadzia.
Zastanawiał się przez chwilę, czy warto kontynuować, ale uznał, że dokończy tę opowieść choćby dlatego, żeby zrekapitulować w pamięci co ważniejsze fakty. Jemu też się to przyda.
– Legenda głosiła, że na początku lat czterdziestych, a nawet pod koniec lat trzydziestych ubiegłego stulecia Niemcy rozpoczęli w rejonie Gór Sowich budowę gigantycznego podziemnego miasta mającego pomieścić kwaterę główną Hitlera, to znaczy takiego ich odpowiednika Bondarczuk, oraz co chyba istotniejsze, laboratoria pracujące na rzecz wojska i… najważniejsze ze strategicznego punktu widzenia… zakłady zbrojeniowe. To miał być największy tajny, samowystarczalny kompleks bunkrów w Europie, wielopoziomowy, wykuty w litej skale, ciągnący się na przestrzeni wielu kilometrów. Jeńcy z pobliskich obozów koncentracyjnych ginęli tam tysiącami, wykuwając kolejne sektory tej niewyobrażalnej na owe czasy inwestycji, a gdy wreszcie kończyli mozolne drążenie tuneli na danym odcinku, wysadzano wszystkie wjazdy i wejścia do nich, odcinając tę część podziemi od świata zewnętrznego.
– Ty, dziadzia, ale to przecież żadnego sensu nie ma. Co im po takim mieście pod ziemią, do którego nie można się nijak dostać?
– To przecież tylko zwykłe ludzkie bajania – odburknął poirytowany nieustannym przerywaniem. – Chcesz wiedzieć to co ja?
– No chcę.
– To zamknij się i słuchaj. – Zaczerpnął głębiej tchu, po czym podjął opowieść. – Tak między nami, to wydaje się głupie tylko z pozoru. Likwidowano dające się namierzyć drogi dojścia do kolejnych sektorów, po czym przekuwano się do nich od strony już wykończonych bunkrów, dzięki czemu wszystkie prace mogły być prowadzone nadal, tyle że w całkowitej izolacji i tajemnicy.
– Czyli jakieś wejścia jednak były – oświadczyła tryumfalnie, jakby potwierdził tymi słowami jej teorię, co po części, i tylko po części, było zgodne z prawdą.
– Legenda mówi, że pozostawiono jedno, góra dwa czynne wejścia – przyznał – ale były one doskonale zamaskowane, a znajdowały się w odległości kilku albo nawet parunastu kilometrów od kompleksu, najprawdopodobniej na terenie którejś z okolicznych kopalń.
– Sprytne… – mruknęła po chwili.
– Owszem. Niemcy byli niezrównanymi mistrzami inżynierii i kamuflażu. Wiesz doskonale, jak to wyglądało w przypadku Otchłani.
– No fakt – zgodziła się z nim. – Choć akurat tam pozostawiono sporo wejść, tylko że wszystkie zostały tak idealnie zamaskowane, że nie zdołaliście ich znaleźć. I to przez dwadzieścia lat.
– Otóż to. Aczkolwiek, powiedzmy to sobie wprost, niespecjalnie szukaliśmy.
– Akurat.
– Mam mówić dalej?
– Aleś się zrobił drażliwy, jak wygłodniały cieniak, któremu szariki chcą odebrać zwłoki świeżo zabitego stalkera.
– Nie przeginaj – poprosił tonem wskazującym, że na tym ich rozmowa może się skończyć.
– Dobra, dziadzia, już się zamykam.
– Reasumując, możemy spokojnie założyć, że hitlerowcy przyjęli podobną taktykę w przypadku tak tajnego i ważnego projektu, jakim było dla nich Riese. Zostawili jedno albo dwa ukryte wejścia, najprawdopodobniej w kopalnianych sztolniach, i tylko z nich korzystali przy pracach wykończeniowych.
– Cwaniaki.
– Owszem, głupcami nie byli, ale nie zapominaj, że to wszystko tylko domysły. Po wojnie odkryto w okolicach Walimia kilka wykutych w skale sal, sztolni i sieci przecinających się korytarzy, jednakże były to wyłącznie obiekty w stanie surowym, ewidentnie nie ukończone. I tu znowu wkraczamy w sferę domysłów. Ponoć istniały też inne, większe części kompleksu, ale zostały rozgrabione, a potem zniszczone przez okupujących te tereny Rosjan. Pozostałe zdewastowano już na polecenie naszych władz. Prawda wydaje się bardziej prozaiczna. Albo Riese było jedną wielką ściemą, albo faktycznie rozpoczęto jego budowę zbyt późno i do końca wojny nie zdążono wiele zrobić, co oznacza, że te nieliczne podziemia, które odkryto po czterdziestym piątym, były wszystkim, co Niemcy zdołali wykuć. Niczego nie ukryto, niczego nie wysadzono, po prostu my, ludzie, mamy to do siebie, że lubimy fantazjować. Kochamy tajemnice i teorie spiskowe, więc dorabiamy legendę do wszystkiego. Nie chciałabyś wiedzieć, jakie niestworzone rzeczy wygadywano o Riese w latach osiemdziesiątych.
– Ja w sumie lubię, jak ktoś opowiada mi bajki – wysapała mu w ucho, zachęcając, by kontynuował.
– Ponoć z tych wysadzonych sztolni wychodzili ludzie o głowach psów czy tam wilków. Coś pojawiało się w spenetrowanych chwilę wcześniej ślepych i oczywiście całkowicie pustych korytarzach. Nie ludzie, tylko jakieś bestie albo duchy. Cuda-wianki, dzidzia. Cuda-wianki.
– Wiesz, dziadzia, jakby się dobrze zastanowić, może to wcale nie takie cuda ani wianki. Pamiętasz nasze przejścia do kanałów? Mogłeś się na nie gapić godzinę, a i tak byś niczego nie zauważył.
– Fakt. – Pamiętający przypomniał sobie, jak przemyślnie zamaskowano liczne wejścia do tuneli wykorzystywanych przez Czystych, tyle że ci ostatni, choć przez długi czas nieuchwytni, okazali się w końcu najzwyklejszymi ludźmi, nie hybrydami ani duchami. – Wracając do tematu. Odkryte po wojnie podziemia służyły przez lata jako lokalne atrakcje turystyczne. Z czasem Riese przestało być sensacją historyczną. Dokopywano się do kolejnych dokumentów, które odzierały legendę z mitologicznej otoczki. Ludzie z coraz większym przymrużeniem oka traktowali też opowieści dotyczące tajemnic ogromnego podziemnego miasta. Nawet pasjonaci zaczęli się z wolna wykruszać, ponieważ mimo dekad intensywnej eksploracji nikt nigdy nie natrafił choćby na ślad tego, co rzekomo zostało ukryte przed niewtajemniczonymi.
– Tak jak wy nie trafiliście na choćby jedno wejście do Otchłani – wpadła mu znów w słowo.
– Tak jak my nie trafiliśmy na choćby jedno wejście do Otchłani – potwierdził nieobecnym tonem Remer, po czym dodał: – Z tego, co usłyszałem, zanim pojawiłaś się w kwaterze Bondarczuk, wynika niezbicie, że te góry naprawdę kryją coś więcej niż kilka odkrytych po wojnie, oddalonych od siebie o wiele kilometrów i pozornie ze sobą nie związanych podziemnych obiektów. To Riese, o którym ja wiem, nie było kryjówką lepszą od Otchłani.
– Dlaczego?
– Z bardzo prostego powodu. W chwili Ataku wszyscy znali te podziemia. To były zwykłe, niezabezpieczone przed opadem korytarze, które mogłaś zwiedzić za kilka złotych. Nie nadawały się do niczego więcej, a już na pewno nie na schrony, w których ktoś mógłby przetrwać całe dekady. Ludzie padaliby tam jak muchy nawet w normalnych warunkach, a co dopiero po wojnie nuklearnej. Nie, nie. Tutaj musi chodzić o coś zupełnie innego. Musi istnieć coś, o czym my, zwykli ludzie, nie mieliśmy przed wojną bladego pojęcia… – Zamilkł, zastanawiając się nad implikacjami ostatniego stwierdzenia.
– Wiesz co, dziadzia? – Iskra natychmiast wykorzystała okazję, by wtrącić swoje trzy grosze. – Mnie tam akurat nie dziwi, że niczego nie znaleźliście, skoro to całe Riese zbudowali ci sami dranie, którzy stworzyli nasz wrocławski kompleks.
– Ci, którzy odkryli Otchłań, najwyraźniej posiedli i tę tajemnicę… – Pamiętający wciąż błądził myślami.
– Pewnie znaleźli jakieś kwity albo mapy czy coś. Bondarczuk mówiła, że Niemcy ukryli w naszym kompleksie całe tony ściśle tajnych papierzysk.
Remer przytaknął jej słowom skinieniem głowy, choć nie mogła tego zobaczyć w kompletnych ciemnościach. Dziewczyna miała rację – przed wybuchem wojny o istnieniu bunkrów Otchłani zdążono powiadomić całkiem sporą grupę ludzi z kręgów nie tylko najwyższych władz. Polityków i wojskowych, którzy bardzo umiejętnie wykorzystali posiadaną wiedzę, tworząc na oczach całego narodu ogromny, samowystarczalny schron dla siebie i wąskiego kręgu zaufanych.
Idąc dalej tym tokiem rozumowania: skoro wtajemniczonym udało się ukryć przed światem tak ogromną i kosztochłonną inwestycję, którą prowadzono całymi latami pod jedną z największych metropolii kraju, to czy mieliby jakikolwiek problem z utajnieniem podobnych prac na kompletnym odludziu?
Tym razem Remer pokręcił głową do swoich myśli.
To by jednak oznaczało, że wejście do mitycznych, wykończonych przez Niemców sektorów podziemnego miasta znaleziono na długo przed wojną, ponieważ po odpaleniu głowic rządzący nie mieliby najmniejszych szans na przerzucenie w ten rejon ogromnych mas zaopatrzenia oraz sprzętu potrzebnego do utrzymania kompleksu bunkrów przez kolejne dwadzieścia lat. Tymczasem ten pociąg był widomym dowodem, że załoga Olbrzyma ma się całkiem dobrze, a już na pewno znacznie lepiej od wrocławskich Czystych, którzy może i zdołali uniknąć degeneracji charakteryzującej obecną populację kanałów, ale ostatnimi laty także przędli ostatkiem sił.
Schrony pod Wrocławiem budowano z myślą o przetrwaniu trzech, maksymalnie pięciu lat, a mieszkańcy Otchłani musieli spędzić pod ziemią całe dwie dekady. Z tego, co mówiła Bondarczuk i co Remer sam zauważył, infrastruktura bunkrów sypała się ostatnio bardziej niż przysłowiowe choinki po święcie Trzech Króli. Brakowało części zamiennych do wysłużonych maszyn i agregatów, armatura nadawała się do wszystkiego, tylko nie do dystrybucji wody, w izolacji okablowania można było znaleźć więcej dziur niż w skarpetach najbardziej steranego stalkera – gdyby nie wizja rychłej przeprowadzki do Riese, upadek Otchłani byłby przesądzony.
Tajemniczy Pułkownik żądał, ale i obiecywał, wiele – pytanie jednak, czy mówił prawdę. Pamiętający zastanawiał się nad tym, odkąd odłożył słuchawkę. Nikt z Otchłani nie mógł sprawdzić prawdomówności szefa Riese, Remera nie dziwiła więc wcześniejsza uległość młodej i niezbyt doświadczonej przywódczyni Czystych, choć sam, zapewne, nie poszedłby jej drogą…
Czy aby na pewno?
Zadał sobie w myślach proste z pozoru pytanie. Ludzie mający sumienie padali po Ataku jak muchy. Zgodnie z teorią Darwina przeżywali wyłącznie najsilniejsi, najpodstępniejsi i najbezwzględniejsi. Tacy, co umieli wymusić uległość na całej reszcie – pod tym akurat względem mieszkańcy Otchłani nie różnili się zbytnio od obywateli Wolnych Enklaw, Nowego Watykanu czy Miasta. Czy on sam, dawno temu, w okresie kształtowania się frakcji, nie popełniał równie niewyobrażalnych okrucieństw, aby podporządkować swojej grupie ludzi pragnących żyć według własnych zasad? Owszem, robił to i nie mógł temu zaprzeczyć, niemniej zauważał jedną, ale zasadniczą różnicę.
Choć mordował i zniewalał przeciwników, to jednak każdy, kto podporządkował się Czarnym Skorpionom, mógł do nich dołączyć i przeżyć. Człowiek taki służył nowym panom, początkowo bezwzględnie przez nich wykorzystywany, czasem też ciemiężony, ale z czasem zyskiwał szanse na pełną asymilację – czego sam Pamiętający był chodzącym dowodem. Nikt nikogo nie skazywał na pewną zagładę, tak jak robili to Czyści. W ich przypadku każdy, kto nie mieszkał w Otchłani, był traktowany jak śmiertelny wróg – ludzie Bondarczuk nie dążyli do przejęcia władzy nad populacją kanałów, tylko do pełnego zniewolenia i późniejszej eksterminacji niedobitków, zwanych pogardliwie podludźmi.
Tak, nawet Pasowie i Dresowie, choć okrutni i podli do przesady, mieli jakieś szczątkowe zasady. Rządzili podbitymi enklawami, eksploatowali je, często nadmiernie, ale od czasu do czasu przyjmowali w swoje szeregi wszystkich tych, którzy zapragnęli być jak oni i podołali trudom inicjacji. Reszcie natomiast pozwalali egzystować, dopóki nie uznali, że ktoś może stanowić zagrożenie.
Podziemia Wrocławia dalekie były od ideału, nie dało się temu faktowi zaprzeczyć. Przeciętny mieszkaniec Polski z początku dwudziestego pierwszego stulecia uznałby je zapewne za emanację jednego z kręgów piekielnych, lecz tak przecież wyglądała postapokaliptyczna rzeczywistość, i to nie tylko tego miasta, ale i całego świata. Ludzie zostali sprowadzani do tego stanu nie po raz pierwszy. Tyle że w dwa tysiące trzynastym stary porządek upadł nie w asyście łomotu tysięcy par butów zwycięskich armii, lecz w oślepiających błyskach atomowych eksplozji, w ryku fal uderzeniowych zamieniających niegdyś ludne miasta w wyjałowione, skażone radiacją pustynie, w piekielnym żarze bijącym od kul plazmy unicestwiających wszystko, co na ich drodze…
– A to co znowu? – z zamyślenia wyrwał go ledwie słyszalny szept Iskry.
Nad ich głowami coś szczęknęło raz, potem drugi i trzeci. Był to dziwny, choć zarazem znajomy dźwięk, którego Remer nie umiał z początku zidentyfikować. Moment później dołączyły do niego także znajome przeciągłe fuknięcia, a potem, także gdzieś w górze, rozległ się przeraźliwy skrzek, po którym coś uderzyło w dach z takim impetem, że wagon zachwiał się kilkakrotnie, mocno, gwałtownie, jakby jego koła utraciły kontakt z szynami. Rozpłaszczeni na podłodze, przerażeni do granic ślepcy znów zaczęli głośniej sapać, rozpełzli się też zaraz we wszystkich kierunkach. Pamiętający odkopnął ręce jednego z nich, gdy ten próbował złapać go za nogę.
– Skorpiony… – mruknął kilka sekund później, wpatrując się intensywnie w nieprzeniknioną czerń nad głową.
– Co ty mi tu pieprzysz, dziadzia? – wymamrotała wtulona w jego bok zestrachana Iskra. – Jakie znowu Skorpiony? Cokolwiek byś o sobie myślał, jesteś tylko człowiekiem. Paskudnym, prawda, i nieprzeciętnie starym, ale…
– Nie mówię o mojej dawnej frakcji – przerwał jej, dotykając bezwiednie ozdobionej tatuażem skroni. – Skorpiony to takie starożytne wielkie kusze. Wystrzeliwało się z nich metrowe żelazne pręty, grube jak twoja ręka w nadgarstku. Nasi przyjaciele używają ich chyba do obrony przed jakimś latającym kurewstwem. A te fuknięcia, które słyszysz, to dźwięki wydawane przez miotacze ognia.
Poczuł zimny dreszcz na samą myśl o rozmiarach cielska, które uderzyło w dach wagonu. Ta bestia musiała ważyć tonę albo i więcej, skoro udało jej się rozkołysać do takiego stopnia człon pancernego składu. Remer nigdy wcześniej nie widział tak gigantycznego latającego mutanta ani nie słyszał o istnieniu podobnych stworzeń, a stalkerzy lubili się przecież przechwalać, zwłaszcza po kilku kubkach samogonu.
Co gorsza, jeśli tak groźne stworzenia żyją poza obrębem miasta, kwestią czasu będzie, kiedy pojawią się także nad ruinami. A gdy już tam dotrą, sytuacja ulegnie dalszemu pogorszeniu, kto wie, czy nie będzie to ostatnim gwoździem do trumny dla niedobitków po dumnych ongiś cywilizacjach białego i nie tylko człowieka.
Cóż, uznał Pamiętający, najwyższa pora zrewidować wiedzę o otaczającym nas świecie. To zapewne nie ostatnia niespodzianka, na jaką trafimy podczas tej podróży.
Cięciwy skorpionów ze stanowisk obrony znów zaśpiewały, tym razem z kilku miejsc równocześnie, co musiało oznaczać, że pociąg jest atakowany przez następnego z obecnych władców przestworzy.
Remer wsłuchiwał się uważnie w docierające znad dachu dźwięki, zdołał więc wychwycić krótki mechaniczny terkot poprzedzający oddanie każdej kolejnej salwy. Dzięki temu zyskał pewność, że ludzie Pułkownika używają zautomatyzowanych wersji prymitywnej broni, której korzenie sięgały antyku i rzymskich legionów. Był ciekaw, jak wielkie są te machiny, czym zasilane – elektrycznością, której mogły dostarczać turbiny zamontowane na osiach wagonów, czy raczej parą z kotłów lokomotyw. Nie był w stanie przyjrzeć się uważnie pociągowi w półmroku i pośpiechu, zresztą zaskoczenie też zrobiło swoje. Sklął się w myślach, żałując tego momentu rozkojarzenia.
Cokolwiek to było, sprawdzało się znakomicie. Szczęk towarzyszący wypuszczaniu z łoża skorpiona bełtów, rdzeni czy jak tam nazwać wystrzeliwane przez tę broń pociski, rozlegał się dokładnie co trzy sekundy, tyle więc czasu potrzebowali dzisiejsi kanonierzy na przeładowanie potężnych kusz. W pewnym momencie pasażerowie pociągu usłyszeli kolejny skrzek atakującej bestii. Ten był bardziej wściekły, ale też zduszony, jakby wydająca go istota znajdowała się dalej albo wyżej, a po czwartej salwie urwał się raptownie…
Parę sekund później, niespodziewanie, wagon znów zadrżał od potężnego uderzenia. Nie zakołysał się jednak aż tak mocno jak poprzednio, niemniej łomot, z jakim coś spadło na dach, był tak głośny, że zagłuszył nawet turkot kół, co doprowadziło do ponownego wybuchu paniki wśród ślepców. Ale nie to było najgorsze. Zaraz po zderzeniu niewolnicy usłyszeli przeraźliwe jęki i zgrzyty, od których nawet Remerowi ścierpła skóra na karku. Wydawać się mogło, że to, co spoczęło na dachu, próbuje rozpruć pancerne płyty. Wielkie szpony, albo kły, sunęły bardzo powoli, po prawej, z góry na dół, od środka dachu aż po poziom podłogi. Trwało to dłuższą chwilę, a potem równie niespodziewanie rozległ się dziki kwik i wagonem zarzuciło, znów tak mocno jak za pierwszym razem. Rozdzierający odgłos zaczął cichnąć, jakby atakujący stwór odpadł od pędzącego składu i potoczył się w siną dal.
– Chyba i tego dostali – mruknął z szacunkiem Pamiętający.
* * *
Kilka minut po rozpoczęciu starcia skorpiony odezwały się ponownie, lecz tym razem bestia, która zamierzała zaatakować pociąg, była albo o wiele bardziej bojaźliwa od pierwszego napastnika, albo ostrożniejsza. Została zabita, czy też może odstraszona – tę opcję Pamiętający obstawiał w ciemno – już pierwszą salwą, ponieważ broń zamilkła po wypluciu jednego bełtu i już się nie odezwała.
Po tym incydencie nastąpił trwający prawie godzinę okres spokoju, jakby zmutowane drapieżniki straciły zainteresowanie okrutnie dymiącym stalowym potworem, który przemykał z głośnym rykiem przez ich tereny łowieckie.
* * *
Im dalej pociąg odjeżdżał, tym Remer robił się posępniejszy. Po kwadransie od ostatniego starcia zaczął zbywać Iskrę zdawkowymi pomrukami, potem w ogóle zamilkł, mimo że – zważywszy na sytuację – zadawała bardzo konkretne i sensowne pytania. W końcu i ona ucichła, zdając sobie sprawę, że niewiele wskóra.
Bała się, i to bardzo. W odróżnieniu od znacznie starszego towarzysza nigdy wcześniej nie opuszczała terenu zrujnowanego miasta – jeśli nie liczyć sporadycznych wypadów do Sobótki – tak więc ta wyprawa w nieznane była dla niej po stokroć straszniejsza. Wiedziała też jedno: gdziekolwiek trafią, on się wpasuje, a ona… Ona znajdzie się w całkowicie obcym jej środowisku, w którym prawdopodobnie nie zdoła przetrwać, ponieważ o świecie sprzed Ataku wie naprawdę niewiele, a co za tym idzie, każda jej próba wtopienia się w szeregi kultywujących dawne tradycje mieszkańców Riese spełznie na niczym.
We Wrocławiu mogła wkraczać na tereny wszystkich frakcji – nawet do zamkniętego na pozostałe enklawy Nowego Watykanu – gdyż nie różniła się wyglądem od pozostałych ocalonych, a przełożeni z Otchłani dostarczali jej przed każdą akcją wszelkich potrzebnych informacji o miejscu docelowym i panujących w nim obyczajach. Poza tym życie w kanałach nie różniło się wiele, czy człowiek miał na skórze wycięte pasy, czy wypalony na czole krzyż. Ten pociąg wiózł ją jednak do miejsca, w którym roić się będzie od ludzi pokroju Pamiętającego, a raczej jego dawnego, jeszcze przedwojennego wcielenia, tego, które wyrywało się z rzadka spod pancerza naturalności Nauczyciela czy też może Ducha – sama już nie wiedziała, jak powinna go teraz nazywać.
Co gorsza, i on wydawał się przybity świadomością, że lada chwila stanie oko w oko ze światem, który – poniekąd – przestał dla niego istnieć. To nie wróżyło dobrze żadnemu z nich.
Zanim Iskra zdołała otrząsnąć się z ponurych myśli, pociąg zaczął wyczuwalnie zwalniać. Do lekkiego przeciążenia, które oderwało ich plecy od metalowej ściany, doszedł po chwili przeraźliwy pisk hamulców. Ten akurat dźwięk Iskra znała, słyszała go wielokrotnie, choć nie w takim natężeniu, gdy podwożono ją wąskotorówką pod odleglejsze wyjścia z Otchłani, aby mogła wykonać kolejne zadania w odległych enklawach.
– I co teraz? – zagadnęła, gdy poczuła w ciemności, że jej towarzysz porusza się żywiej.
– Nie wiem – odparł zwięźle i szczerze. – Musimy improwizować.
– Urywamy się?
– Jeśli sytuacja na to pozwoli.
– A co… – zaczęła, lecz natychmiast poczuła na swoim nadgarstku żelazny ucisk. – Hej!
– Zamknij się – syknął jej gniewnie w ucho.
Nie odpowiedziała. Wyszarpnęła rękę z jego dłoni, rozmasowała ją, mamrocząc pod nosem naprawdę długą i barwną wiązankę. Nie na niego jednak pomstowała, tylko na siebie. Nieprzenikniony mrok i przygnębienie tak ją otumaniły, że na śmierć zapomniała o niemych towarzyszach podróży, a teraz, gdy pociąg zwolnił, w wagonie zrobiło się przecież o wiele ciszej – któryś z niewolników mógł usłyszeć wypowiadane przez nią słowa, a zwłaszcza to jedno, wykrzyczane.
Tym ludziom odebrano możliwość mówienia i patrzenia, ale nie to było najgorsze. Wyprano im także mózgi, nakazując podczas trwającego całe tygodnie warunkowania bezwzględne posłuszeństwo nowym panom i uczulając na wszelkie próby sabotowania dzieła, którego mieli być sprawcą. Wysłuchała w bunkrze Tesli wystarczająco dużo propagandowego bełkotu, jakim całymi dniami karmiono tych biedaków, by zrozumieć, że kalecy niewolnicy mogą okazać się równie niebezpieczni jak rdzenni mieszkańcy Riese – o ile nie bardziej groźni od nich.
– Zrobimy tak – usłyszała szept Pamiętającego, gdy rozległ się przeciągły gwizd, podobny do tego, który towarzyszył początkowi podróży. Nagle pociąg jeszcze gwałtowniej wytracił pęd. – Udajemy tych ślepych posrańców, dopóki nie zorientujemy się lepiej w sytuacji. Nie rozmawiamy, robimy wszystko, co nam każą, obserwujemy otoczenie i czekamy na dogodny moment, by uciec.
– To może potrwać nawet kilka dni – odpowiedziała równie cicho, podnosząc się nieco, by sięgnąć ustami do jego ucha.
– Wiem.
– Ale…
Zamilkła, gdy wagon zatrzymał się niespodziewanie po kolejnym bardzo mocnym szarpnięciu.
Nad Otchłanią
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Bocznica
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Pułkownik
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Przedsionek raju
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Noc
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Brygada
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Telefon
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Niebo
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Decyzja
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Ucieczka
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Wieża
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Radiostacja
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Suma wszystkich strat
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Dolina
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Cienie
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Namierzeni
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
W matni
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Dwa fronty
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Narada
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Sobótka
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Infe-stacja
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Wariat
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Pola śmierci
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Rozmowa
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Droga do Riese
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Komnata
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Karbala
Rozdział dostępny w wersji pełnej.
Wrocław dwadzieścia lat po wojnie nuklearnej. Ocalali żyją w ciągnących się pod miastem kanałach, tworząc niewielkie zamknięte społeczności – enklawy. Powierzchnia nie nadaje się do zasiedlenia. Promieniowanie wciąż jest tam zbyt silne, a zmutowane rośliny i zwierzęta stworzyły w ruinach śmiertelnie niebezpieczny ekosystem.
Nauczyciel, jeden z ostatnich Pamiętających, chcąc chronić swego niepełnosprawnego syna, próbuje dotrzeć do podziemi owianej legendami, górującej nad miastem Wieży, gdzie mieści się ponoć najbardziej stabilna enklawa. Droga nie będzie jednak łatwa, a Nauczyciel trafi do miejsc, których istnienia nie podejrzewał w najgorszych koszmarach.
Zwerbowany przez Czystych Nauczyciel otrzymuje zadanie: trzeba zażegnać kryzys w Nowym Watykanie. Nienawykły do wykonywania rozkazów, postanawia działać na własną rękę i próbuje udowodnić wszystkim, że mimo wielu lat bezczynności pozostał Czarnym Skorpionem, żywą legendą kanałów.
Mierzy też znacznie wyżej: jego prawdziwym celem jest zapobieżenie bliskiej już wojnie z Lekterytami, a misja w Wolnych Enklawach to tylko rozgrzewka przed prawdziwym wyzwaniem, jakim będzie wypad do okupowanej przez kanibali Wieży.