Rok 2022 - Wojciech Kulawski - ebook + książka

Rok 2022 ebook

Kulawski Wojciech

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Gdy Adam Wolański budzi się w szpitalnej izolatce, odkrywa, że stracił pamięć. Nie wie, z jakiego powodu znalazł się w historycznym dworku, który przypomina mu sanatorium. Kiedy próba opuszczenia placówki kończy się fiaskiem, odkrywa, że jest więźniem. Niedługo potem dowiaduje się, iż jest dziennikarzem działającym na zalecenie szefa partii opozycyjnej. Miał poddać się testowemu szkoleniu i zbadać od środka rządowy program pracy dobrowolnej, by skompromitować ustawę mogącą zaważyć na wyniku nadchodzących wyborów parlamentarnych.

Wolański odnajduje tropy, które pozostawił, zanim doznał amnezji. Krok po kroku, walcząc z realistycznymi wizjami, dociera do punktu, który pozwoli mu odkryć prawdę o sobie i o tym miejscu. Jednak wydarzenia w ośrodku zaczynają wymykać się spod kontroli, jego drogą podąża ktoś jeszcze, a granice światów coraz wyraźniej się zacierają. Gra toczy się już nie tylko o losy państwa. Czy Wolański, przeżyje i zdąży rozwiązać nawiedzającą go zagadkę zanim będzie za późno?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 423

Oceny
4,5 (10 ocen)
8
0
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Poczytajzemna

Nie oderwiesz się od lektury

Książka "Rok 2022" to świetnie wymyślona fabuła kryminalna z połączonym wątkiem paranormalnym. Autor stworzył rozbudowaną fabułę w rzekomych dwóch czasach. Lektura wciąga od samego początku, budując napięcie z każdą przeczytaną kartką. Klimat mroczny, tajemniczy a świetnie przemyślana sceneria dodaje całej tej historii oryginalności. Jest rok 2022 i dwie panujące wtedy partie polityczne prześcigały się w zdobywaniu poparcia, siląc się z ofertami, które wyzwolą kraj z problemów, a przede wszystkim panującego bezrobocia. Jedna z tych partii podsuwa pomysł, by osoby bezrobotne z długami mogły, wziąć udział w tak zwanym procesie naprawczym o nazwie "praca dobrowolna". Praca ta polegała na zobowiązaniu się przez pół roku na rzecz pracodawcy do pracy 24 h na dobę, a w zamian on spłaca jego wszystkie długi. Na pozór wydaje się to bardzo łatwe, a pół roku nie aż tak długie. Wielkim plusem tej "niewolniczej" pracy, jest to, że wielkie długi mogą zniknąć. Niestety, aby przystąpić do tego progra...
00
ewakurz

Nie oderwiesz się od lektury

książka wciąga od samego początku. polecam
00
Oktawia_czyta

Nie oderwiesz się od lektury

Książka rozpoczyna się żwawą akcją, nie chcemy od pierwszych stron odłożyć, bo nie wiemy przed czym główny bohater ucieka. Później otrzymujemy rozdziały z tym co działo się wcześniej, jeszcze wcześniej, teraźniejszością. Czytelnik ma wrażenie, że już sam postradał zmysły, jednak dalej brniemy w te historię odkrywając kolejne tropy. Do tego dochodzą wizje, w których główny bohater uczestniczy, widzi historyczny dworek i ich mieszkańców sprzed ponad 100 lat... Momentami będziecie się zastanawiać czy przypadkiem Wy nie zażyliście nielegalna substancję, bo nie będziecie wiedzieć już czy dobrze widzicie i czy to się dzieje naprawdę. W tej książce znajdziecie motywy wątków paranormalnych, rządowych spisków, zabójstwa, narkotyków, tajemnic, zagadek, pościgów jak i romansu. Autor ani na chwilę nie daje nam wytchnąć. W sprytny sposób pokazuje nam jak rząd próbuje nami manipulować, wystarczy tylko pomachać marchewką..
00
Sochamara

Z braku laku…

Udreka. Z trudem doczytalam do konca.
00

Popularność




Re­dak­cja: Mag­da­lena Gonta-Bier­nat
Ko­rekta: Ola Ju­rysz­czak
Pro­jekt okładki: To­masz Bier­nat
Skład: Ma­rek Jad­czak
Co­py­ri­ght by Woj­ciech Ku­law­ski 2024
Co­py­ri­ght for the Po­lish Edi­tion by Wy­daw­nic­two Nocą, War­szawa 2024
ISBN 978-83-68037-18-0
WY­DAW­NIC­TWO NOCĄ ul. Fi­li­piny Pła­sko­wic­kiej 46/89 02-778 War­szawa NIP: 9512496374www.wy­daw­nic­two­noca.pl e-mail: kon­takt@wy­daw­nic­two­noca.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Pro­log

Adam Wo­lań­ski trzy­mał kur­czowo kie­row­nicę opla, pró­bu­jąc w ciem­no­ściach nocy nie wy­paść z drogi. Lewe świa­tło sa­mo­chodu zo­stało roz­bite, przez co wi­docz­ność była mocno ogra­ni­czona. Męż­czy­zna był sko­ło­wany i bo­lała go głowa, na szczę­ście dzięki krą­żą­cej w ży­łach ad­re­na­li­nie był w sta­nie kon­tro­lo­wać swoją uwagę. Za­sta­na­wiał się, czy je­śli dziwne omamy, któ­rych do­świad­czał w ostat­nim cza­sie, po­wrócą, to uda się mu od­róż­nić rze­czy­wi­stość od ilu­zji? A może wszystko, co się działo wo­kół, było wy­two­rem jego cho­rego mó­zgu?

Spo­glą­dał co chwilę we wsteczne lu­sterko, aby spraw­dzić, czy go ści­gają. Wie­dział, że musi do­trzeć do naj­bliż­szego więk­szego mia­sta i tam spró­bo­wać się ukryć, dla­tego kie­ro­wał się na wschód. Znaki dro­gowe wska­zy­wały, że do Kłodzka po­zo­stało mu nie­całe czter­dzie­ści ki­lo­me­trów. Za­pewne po­rzuci tam sa­mo­chód, a po­tem spró­buje skon­tak­to­wać się ze swo­imi w War­sza­wie.

As­fal­towa droga pro­wa­dząca przez las zro­biła się kręta, przez co Wo­lań­ski mu­siał nieco zwol­nić. Igno­ro­wał jed­nak znaki i ogra­ni­cze­nia pręd­ko­ści, a po­nie­waż był do­brym kie­rowcą, bez więk­szych prze­szkód po­ko­ny­wał ko­lejne za­kręty. Pisk opon niósł się po ca­łej oko­licy, pło­sząc ptaki śpiące w ko­ro­nach drzew.

W pew­nym mo­men­cie Wo­lań­ski źle oce­nił swoje moż­li­wo­ści i opel nie zmie­ścił się w wy­zna­czo­nym pa­sie jezdni. Ude­rzył w ba­rierę ochronną, prze­rwał ją i wy­le­ciał w po­wie­trze. Szy­bo­wał przez chwilę, aby wy­lą­do­wać kilka me­trów da­lej, ude­rza­jąc pod­wo­ziem o stromą le­śną skarpę. Prze­ra­żony kie­rowca wci­snął pe­dał ha­mulca, pró­bu­jąc nie stra­cić kon­troli nad po­jaz­dem. Nie­stety, sa­mo­chód ja­dący po błot­ni­stej ziemi nie re­ago­wał na jego sta­ra­nia. Pruł z za­wrotną pręd­ko­ścią, od­bi­ja­jąc się od pni. Wo­lań­ski są­dził już, że wy­lą­duje na naj­bliż­szym drze­wie, kiedy udało mu się nie­znacz­nie zmie­nić trasę po­jazdu. Po le­sie po­niósł się od­głos kory zdzie­ra­nej przez drzwi opla. Skarpa była na tyle stroma, że sa­mo­chód, mimo prób pul­sa­cyj­nego ha­mo­wa­nia przez kie­rowcę, mknął przed sie­bie ni­czym po­cisk. Adam z co­raz więk­szym tru­dem omi­jał ko­lejne prze­szkody, bo po­jazd za­miast zwal­niać, na­bie­rał pręd­ko­ści. Męż­czy­zna klął w my­ślach, za­sta­na­wia­jąc się, kiedy wresz­cie skoń­czy się ta pie­kielna stro­mi­zna. Dla­czego mu­siał wy­paść z drogi w naj­nie­bez­piecz­niej­szym miej­scu?

Na­gle przed jego oczami wy­rósł świerk. Nie był duży, jed­nak ude­rze­nie zda­wało się nie­unik­nione. Adam, ile tylko miał sił w rę­kach, skrę­cił kie­row­nicą w lewo. Sa­mo­chód nie­ocze­ki­wa­nie zła­pał przy­czep­ność, ob­ró­cił się, sta­nął bo­kiem, a na­stęp­nie za­czął ko­zioł­ko­wać. Na przed­niej szy­bie po­ja­wiły się pęk­nię­cia. Całe do­tych­cza­sowe ży­cie prze­le­ciało Wo­lań­skiemu przed oczami ni­czym ka­dry z czarno-bia­łego filmu. Są­dził, że to już ko­niec. Na szczę­ście za­piął pasy, dzięki czemu na­dal tkwił w fo­telu, cu­dem uni­ka­jąc śmier­tel­nych ra­zów. Czuł tylko du­szący ucisk na­pie­ra­jący na klatkę pier­siową. Za­ci­snął zęby, cze­ka­jąc na ude­rze­nie, które na­stą­piło chwilę póź­niej. Ogromna siła wgnio­tła drzwi od strony pa­sa­żera. Bla­cha wy­gięła się, dro­biny szkła z bocz­nych szyb roz­pry­snęły się na wszyst­kie strony. Nie­szczę­śli­wie je­den z odłam­ków wbił się w czoło Adama, który na­wet nie za­mknął oczu. Miał wra­że­nie, że ogląda film w zwol­nio­nym tem­pie. Ka­wałki bla­chy, pla­stik i frag­menty obi­cia de­ski roz­dziel­czej wy­peł­niły wnę­trze po­jazdu, otu­la­jąc męż­czy­znę cia­snym ko­ko­nem. Li­czył na to, że po ude­rze­niu sa­mo­chód wresz­cie wy­traci im­pet. Jed­nak opel ob­ró­cił się tak nie­for­tun­nie, że już po chwili stał na wszyst­kich ko­łach i sta­czał się ty­łem ze skarpy. Wo­lań­ski nie był w sta­nie ste­ro­wać po­jaz­dem. Naj­wy­raź­niej ude­rze­nie uszko­dziło układ kie­row­ni­czy. Sku­lił się w fo­telu i wy­cze­ki­wał tego, co zda­wało się nie­uchronne. Auto jesz­cze kil­ku­krot­nie ude­rzało w drzewa, za każ­dym ra­zem do­zna­jąc ko­lej­nych uszko­dzeń. Trzesz­cząca bla­cha się wy­gi­nała, za­my­ka­jąc Adama w pu­łapce. Męż­czy­zna za­mknął oczy, mo­dląc się, aby po­jazd wresz­cie się za­trzy­mał. Za­trzesz­czały koła, coś strze­liło, syk­nęło i na­gle za­pa­dła ci­sza. Uniósł po­wieki i uj­rzał, że świat za oknem wresz­cie znie­ru­cho­miał. O dziwo nie stra­cił przy­tom­no­ści. Serce wa­liło mu z ogromną siłą, pom­pu­jąc do krwio­biegu nie­praw­do­po­dobne ilo­ści ad­re­na­liny. Od­dech miał szybki, rwany, dło­nie się po­ciły, krę­ciło mu się w gło­wie. Mi­nęło kil­ka­na­ście se­kund, za­nim Wo­lań­ski do­szedł nieco do sie­bie. Skrzy­wił się, bo wy­czuł w noz­drzach cha­rak­te­ry­styczny za­pach ben­zyny. Wszystko wska­zy­wało na to, że bak mu­siał ulec uszko­dze­niu. Męż­czy­zna mo­dlił się w du­chu, aby ła­two­palna sub­stan­cja nie na­po­tkała żad­nego źró­dła ognia, bo to ozna­cza­łoby nie­uchronną śmierć w pło­mie­niach. Zdał so­bie sprawę, że musi jak naj­szyb­ciej wy­do­stać się z pu­łapki. Na­brał po­wie­trza w płuca i ile tylko miał sił, za­czął krzy­czeć, ma­jąc na­dzieję, że może ktoś go usły­szy. Nie­stety, od­po­wie­działo mu tylko echo. Po kilku mi­nu­tach osta­tecz­nie dał so­bie spo­kój. Chciał już wci­snąć klak­son, jed­nak przy­po­mniał so­bie o wy­cie­ka­ją­cej ben­zy­nie. Zwar­cie w in­sta­la­cji elek­trycz­nej mo­gło do­pro­wa­dzić do tra­ge­dii. Po­my­ślał, że może ktoś do­strzeże roz­wa­loną ba­rierę dro­gową i we­zwie po­moc. Dość szybko skon­sta­to­wał, że ści­ga­jący go straż­nicy rów­nież mogą ją za­uwa­żyć. Znajdą go i za­biją. Osta­tecz­nie do­szedł do wnio­sku, że jest zdany tylko na sie­bie.

Bu­dził się dzień i pierw­sze pro­mie­nie słońca prze­bi­jały się przez ko­rony drzew. Przy­ło­żył lewą dłoń do czoła i uj­rzał świeżą krew. Pie­kielny ból głowy spra­wiał, że my­śle­nie przy­cho­dziło mu z tru­dem. Druga ręka była unie­ru­cho­miona, po­dob­nie zresztą jak cała dolna część ciała, które utknęło pod po­giętą bla­chą de­ski roz­dziel­czej i drzwi. Spró­bo­wał po­ru­szyć no­gami. Zdzi­wił się wielce, kiedy mu się to udało. Uśmiech­nął się, do­szedł­szy do wnio­sku, że naj­praw­do­po­dob­niej krę­go­słup musi być cały. Wcią­gnął brzuch, wy­giął kor­pus i uwol­nił prawą dłoń. Pas, który ura­to­wał mu ży­cie, na­dal mocno trzy­mał. Ob­ma­cał do­kład­nie głowę i stwier­dził, że nie jest naj­go­rzej. Naj­bar­dziej krwa­wiła rana na czole, gdzie tkwił ka­wa­łek szkła. Ja­kieś drzewo wy­biło sporą dziurę w przed­niej szy­bie, która przy­po­mi­nała te­raz wielką pa­ję­czynę. Wo­lań­ski ro­zej­rzał się po wnę­trzu po­jazdu, które zda­wało się wielką kon­serwą zrzu­coną z dzie­sią­tego pię­tra na goły be­ton. Wy­gięta do wnę­trza bla­cha ka­ro­se­rii utwo­rzyła wo­kół męż­czy­zny coś w ro­dzaju ko­konu, co w za­sa­dzie można było in­ter­pre­to­wać jako nie­zwy­kłe szczę­ście. A może w ten wła­śnie spo­sób pro­jek­to­wane były bez­pieczne sa­mo­chody? Gdyby tylko udało mu się uwol­nić nogi, mógłby dziurą w przed­niej szy­bie wy­do­stać się na ze­wnątrz. Po­sta­no­wił, że w pierw­szej ko­lej­no­ści zaj­mie się krwa­wią­cym czo­łem i szkłem wbi­tym w skórę. Spoj­rzał na sie­dze­nie pa­sa­żera, które prak­tycz­nie całe znik­nęło pod bla­chą da­chu, drzwi i de­ski roz­dziel­czej. Od­darł dwa strzępy ma­te­riału z obi­cia, które miały po­słu­żyć za pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek. Na­mie­rzył ka­wa­łek szkła ster­czący w czole i szyb­kim ru­chem go wy­cią­gnął. Na oczy po­cie­kła mu krew. Na­tych­miast przy­ło­żył do rany ka­wa­łek ma­te­riału i uci­snął tak mocno, jak tylko był w sta­nie. Od­cze­kał mi­nutę, aby się upew­nić, że uszko­dzona skóra prze­stała ob­fi­cie krwa­wić. Za­pewne każdy le­karz na­tych­miast skie­ro­wałby Adama na szy­cie, aby na czole nie po­zo­stała pa­miątka w po­staci szpe­cą­cej bli­zny. Męż­czy­zna za­wią­zał drugi, dłuż­szy frag­ment ma­te­riału jak opa­skę na gło­wie, dzięki czemu przy­trzy­mał pro­wi­zo­ryczny opa­tru­nek na ra­nie. Przy­szedł wresz­cie czas, by za­jąć się uwię­zio­nymi no­gami. Ro­zej­rzał się wo­kół, jed­nak przez szcze­liny w ka­ro­se­rii wi­dać było tylko drzewa. Po­sta­no­wił raz jesz­cze we­zwać po­moc. Krzyk­nął kil­ku­krot­nie, na­słu­chu­jąc po każ­dej pró­bie. Osta­tecz­nie znowu dał so­bie spo­kój i skon­cen­tro­wał się na od­czu­ciach do­cho­dzą­cych z dol­nych par­tii ciała. Czuł tępy ból w le­wej łydce, co jed­no­znacz­nie wska­zy­wało, że skóra mu­siała być prze­cięta. Poza tym był obo­lały, jed­nak naj­wy­raź­niej ni­czego nie zła­mał. Za­pach ben­zyny czuć było co­raz in­ten­syw­niej, co mo­gło wska­zy­wać, że wy­ciek ro­bił się co­raz więk­szy. Na­le­żało się spie­szyć. Adam wpadł na po­mysł, który miał szansę po­wo­dze­nia. Nie da­lej jak metr przed ma­ską opla uj­rzał spory drąg. Był na tyle gruby, że mógł po­słu­żyć jako pro­wi­zo­ryczna dźwi­gnia. Co ważne, le­żał luźno obok drzewa, a za­tem wy­star­czyło go tylko ja­koś do sie­bie przy­cią­gnąć. Męż­czy­zna ro­zej­rzał się za czymś, co mo­głoby po­słu­żyć za linę. Pierw­sze, co przy­szło mu do głowy, to pa­sek od spodni. Z nie­ma­łym tru­dem wy­cią­gnął go ze szlu­fek. Nie­stety oka­zał się zde­cy­do­wa­nie za krótki, aby do­się­gnąć nim drąga. Ada­mowi prze­szło przez myśl, by spró­bo­wać uciąć trzy­ma­jący go pas sa­mo­cho­dowy, do­szedł jed­nak do wnio­sku, że dużo ła­twiej pój­dzie mu z roz­dar­tym obi­ciem. Uży­wa­jąc zę­bów, sprzączki i po­wy­gi­na­nej bla­chy wy­sta­ją­cej z ka­ro­se­rii po­ciął ma­te­riał na cien­kie pasy. Na­stęp­nie zwią­zał je ze sobą, dzięki czemu stwo­rzył swego ro­dzaju linę, do któ­rej przy­twier­dził pa­sek ma­jący słu­żyć za ha­czyk.

Po­cząt­kowe próby nie przy­nio­sły ocze­ki­wa­nego re­zul­tatu. Mimo tego nie re­zy­gno­wał, zda­jąc so­bie sprawę, że tylko w ten spo­sób może się uwol­nić. Z za­cię­to­ścią godną olim­pij­czyka sta­rał się się­gnąć gruby kij za­im­pro­wi­zo­waną wędką. Udało się do­piero po kilku mi­nu­tach. Za­ci­snął pa­sek na pa­tyku i spo­koj­nie przy­cią­gnął go do sie­bie. Zgod­nie z ocze­ki­wa­niem ka­wa­łek drewna oka­zał się na tyle so­lidny, że można było po­słu­żyć się nim jak dźwi­gnią. Męż­czy­zna wło­żył go mię­dzy swoje nogi a po­giętą bla­chę po­jazdu i na­parł rę­kami naj­moc­niej, jak tylko po­tra­fił. Me­tal na­prę­żył się i wy­giął, da­jąc mu więk­szą swo­bodę ru­chu. Spró­bo­wał jesz­cze kilka razy i po­czuł, że nie tylko może po­ru­szyć sto­pami, ale ma na­wet tro­chę luzu w oko­li­cach ud. Eu­fo­ryczny stan za­wład­nął jego cia­łem. Adam z jesz­cze więk­szym za­pa­łem za­brał się za wy­gi­na­nie na­pie­ra­ją­cej na niego bla­chy. Pra­co­wał w po­cie czoła przez ko­lejne dzie­sięć mi­nut. Dzień zbu­dził się już na do­bre, a las wy­peł­niła ja­sność. Ptaki za­częły śpie­wać, ze­rwał się wiatr, wy­gry­wa­jąc w ko­ro­nach drzew li­ryczne me­lo­die. Męż­czy­zna odło­żył drąg i za­parł się rę­kami, aby spró­bo­wać wy­su­nąć za­kli­no­wane nogi. Prze­su­nął je co prawda za­le­d­wie o kilka cen­ty­me­trów, ale dzięki temu nie­wiel­kiemu suk­ce­sowi po­czuł, że wstę­pują w niego nowe siły. W gło­wie po­ja­wiła się na­dzieja, gra­ni­cząca z pew­no­ścią, że uda się mu uwol­nić. Za­parł się rę­kami jesz­cze kil­ku­krot­nie i w pew­nym mo­men­cie wy­swo­bo­dził dolne koń­czyny. Krzyk ra­do­ści po­niósł się po le­sie. Wy­plą­tał się z pasa, ob­ma­cał nogi i skon­sta­to­wał, że poza raną na łydce, która na szczę­ście prze­stała już krwa­wić, jest cały. Miał już wyjść na ze­wnątrz, kiedy do jego uszu do­tarł ja­kiś dźwięk. Na­słu­chi­wał przez chwilę do­cho­dzą­cych od­gło­sów. Kilka se­kund póź­niej nie miał już wąt­pli­wo­ści, że ktoś idzie.

Chciał się wy­chy­lić i spraw­dzić, czy to cza­sem nie jego prze­śla­dowcy. Prze­łknął gło­śno ślinę i po­czuł mro­wie­nie na ple­cach, bo uj­rzał wiel­kiego bru­nat­nego niedź­wie­dzia, który naj­wy­raź­niej się zgu­bił, po­ko­nu­jąc ogromną od­le­głość od Kar­pat w po­szu­ki­wa­niu part­nerki, i po­sta­no­wił sko­rzy­stać z dar­mo­wej ko­la­cji. Za­marł w bez­ru­chu. Zwie­rzę obe­szło po­jazd, jakby szu­kało wej­ścia do dziw­nej kon­serwy, która w tak nie­ocze­ki­wany spo­sób zja­wiła się w le­sie. Wresz­cie, stwier­dziw­szy, że w za­sa­dzie je­dyne miej­sce pro­wa­dzące do smacz­nego wnę­trza sta­nowi dziura w roz­bi­tej przed­niej szy­bie, za­czął grze­bać łapą, pró­bu­jąc się­gnąć Wo­lań­skiego. Spa­ra­li­żo­wany stra­chem męż­czy­zna zła­pał za drąg, który miał pod ręką, i za­czął się nim bro­nić. Zwie­rzę wsa­dziło nos w otwór w szy­bie i roz­warło pysk, chcąc po­chwy­cić swoją ofiarę. Męż­czy­zna w pa­nice ude­rzał ki­jem na oślep, tra­fia­jąc niedź­wie­dzia, gdzie po­pad­nie. Wi­dział jego ośli­nione, wiel­kie zęby i zimne jak u kro­ko­dyla oczy. Kwa­śna woń do­cho­dząca z pasz­czy zwie­rza spra­wiła, że Wo­lań­skiemu zro­biło się słabo. Mimo to nie usta­wał w za­da­wa­niu cio­sów. Po­iry­to­wana be­stia, nie mo­gąc po­ra­dzić so­bie z wy­cią­gnię­ciem mięsa z puszki, osta­tecz­nie się cof­nęła. Raz jesz­cze obe­szła sa­mo­chód, jakby się za­sta­na­wiała, co po­cząć ze zwie­rzyną za­mkniętą w klatce. W pew­nym mo­men­cie Wo­lań­ski po­czuł, jak zde­ze­lo­wany opel prze­suwa się po mo­krej ziemi. Niedź­wiedź na­parł przed­nimi ła­pami na po­jazd i po­ru­szał nim ni­czym piłką. W końcu prze­su­nął go o kilka me­trów. Adam do­piero te­raz się zo­rien­to­wał, że sa­mo­chód za­trzy­mał się na nie­wiel­kim uskoku w skar­pie, a te­raz zmie­rza nie­uchron­nie ku ko­lej­nej po­chy­ło­ści. Roz­ju­szony niedź­wiedź nie ustę­po­wał i na­dal sztur­mo­wał dziwny bla­szany przed­miot. Adam sam już nie wie­dział, czy lep­sze bę­dzie po­nowne sto­cze­nie się ze zbo­cza, czy może kon­fron­ta­cja z wielką be­stią. Ob­wią­zał pas wo­kół ręki i zła­pał się za sie­dze­nie, wy­cze­ku­jąc naj­gor­szego. Po­jazd do­tarł do kra­wę­dzi skarpy, prze­chy­lił się i wolno zsu­nął w dół. Wo­lań­ski pa­trzył przez dziurę w po­kry­tej pa­jącz­kiem szy­bie, za­sta­na­wia­jąc się, czy nie spró­bo­wać wy­sko­czyć, nim sa­mo­chód na­bie­rze pręd­ko­ści. Z dru­giej strony nie wie­dział, jak stroma i długa jest ko­lejna skarpa. W końcu zre­zy­gno­wał, do­cho­dząc do wnio­sku, że niedź­wiedź jest zbyt bli­sko. Być może za chwilę za­trzyma się na ja­kimś drze­wie, a ka­ro­se­ria w tym wy­padku bę­dzie sta­no­wiła naj­lep­szą osłonę przed ude­rze­niem. Zsu­wał się przez kilka dłu­gich se­kund. Choć koła były za­blo­ko­wane i po­wy­gi­nane, to na mo­krej ziemi po­kry­tej le­śną ściółką sta­no­wiły ro­dzaj płóz. Wo­lań­ski nie miał żad­nej moż­li­wo­ści, aby wpły­nąć na trasę po­jazdu. Przez otwór w przed­niej szy­bie ob­ser­wo­wał, jak sa­mo­chód nie­uchron­nie zmie­rza w stronę wiel­kiego drzewa. Sku­lony, trzy­ma­jąc się pasa i sie­dze­nia, cze­kał na ude­rze­nie. Huk po­niósł się po le­sie, kie­rowcą szarp­nęło, spo­rej wiel­ko­ści płat kory odłu­pał się od pnia. Po­jazd prze­wró­cił się na bok i za­czął ko­zioł­ko­wać. Trwało jesz­cze kilka se­kund, za­nim me­ta­lowe wię­zie­nie osta­tecz­nie za­trzy­mało się na ko­lej­nym drze­wie. Adam ude­rzył głową o de­skę roz­dziel­czą i świat roz­mył się w ciem­no­ści.

Roz­dział 1

Wcze­śniej

Adam otwo­rzył oczy i ro­zej­rzał się po nie­wiel­kim po­koju przy­po­mi­na­ją­cym szpi­talną izo­latkę. Było w nim coś sta­ro­świec­kiego. Ściany po­ma­lo­wane zo­stały na nie­bie­sko. Wzdłuż drew­nia­nego su­fitu bie­gły dwie grube belki pod­trzy­mu­jące strop. W je­dy­nym oknie za­mon­to­wana była krata, co nie­mal od razu wzbu­dziło w Wo­lań­skim za­nie­po­ko­je­nie. Uno­szący się za­pach przy­no­sił sko­ja­rze­nia ze sta­rym wiej­skim do­mem. Spoj­rzał za okno i do­strzegł bujną ro­ślin­ność. Na­wet kwiaty na krze­wach ro­sną­cych przy oknie ukła­dały się w barwne kom­po­zy­cje. Męż­czy­zna do­szedł do wnio­sku, że ogrod­nik zaj­mu­jący się po­se­sją mu­siał znać się na rze­czy.

Uniósł się na łok­ciach i spoj­rzał na pod­łogę, która rów­nież była drew­niana. Nie był to ża­den pa­nel z wy­ma­lo­wa­nym wzo­rem sę­ków czy słoi, tylko naj­praw­dziw­sze im­pre­gno­wane dę­bowe de­ski. Były starte i znisz­czone, co do­bit­nie wska­zy­wało na to, że mu­siały wiele przejść. Obok łóżka stało krze­sło i współ­cze­sna me­ta­lowa szafka, jaką można zo­ba­czyć w szpi­ta­lach. W rogu znaj­do­wała się szafa na ubra­nia. Pla­sti­kowy, okrą­gły ze­gar wi­szący na ścia­nie wska­zy­wał kilka mi­nut po go­dzi­nie dzie­sią­tej. W głębi po­koju Adam uj­rzał dwoje drzwi, jedne pro­wa­dzące naj­praw­do­po­dob­niej do ła­zienki, dru­gie wyj­ściowe.

Usiadł na łóżku i prze­szu­kał szafkę. Oprócz przy­bo­rów to­a­le­to­wych i ja­kichś ubrań nie zna­lazł jed­nak ni­czego cie­ka­wego. W sza­fie rów­nież była tylko po­duszka i do­dat­kowy koc.

Na­gle usły­szał skrzy­pie­nie drzwi i w progu po­ja­wiła się ko­bieta w bia­łym le­kar­skim ki­tlu. Miała dłu­gie, ciemne blond włosy spięte w ku­cyk. Mo­gła mieć koło czter­dzie­stu lat, pod­kład i de­li­katny ma­ki­jaż sku­tecz­nie ma­sko­wały zmarszczki i prze­bar­wie­nia skóry. Ca­ło­ści do­peł­niały długi, pro­sty nos i mię­si­ste wargi po­cią­gnięte błysz­czy­kiem. Na wi­dok Adama uśmiech­nęła się de­li­kat­nie.

– Wresz­cie się obu­dzi­łeś – po­wie­działa mi­łym dla ucha gło­sem. – Mar­twi­li­śmy się o cie­bie.

– Co się stało? – za­py­tał Wo­lań­ski, opa­da­jąc na łóżko. – Pęka mi głowa. Poza tym – za­wie­sił głos – ni­czego nie pa­mię­tam.

– Na­zy­wam się Flo­ren­tyna Nie­krasz i je­stem le­ka­rzem ośrodka. Czy po­zwo­lisz, że cię zba­dam? – Spoj­rzała na niego, wkła­da­jąc do uszu słu­chawki ste­to­skopu za­wie­szo­nego na szyi.

– Chyba tak – bąk­nął Adam, zdej­mu­jąc górną część sza­rej pi­żamy.

Ko­bieta przy­ło­żyła słu­chawkę ste­to­skopu naj­pierw do klatki pier­sio­wej męż­czy­zny, a po­tem do jego ple­ców. Wresz­cie mruk­nęła, za­do­wo­lona. Adam miał chwilę, aby oce­nić fi­gurę le­karki. Była nie­wy­soka, choć do­brze zbu­do­wana. Zwró­cił uwagę na jej stopy, na któ­rych miała za­ło­żone gu­mowe pan­to­fle sty­li­zo­wane na drew­niaki.

– Wszystko w po­rządku. Je­steś zdrowy – po­wie­działa.

– Jak to zdrowy? – Wo­lań­ski się zdzi­wił. – Stra­ci­łem pa­mięć.

– To przez wy­pa­dek, któ­remu ule­głeś. Mu­sisz od­po­czy­wać, pa­mięć po­winna wró­cić.

– Ude­rzy­łem się w głowę? – do­py­ty­wał Adam.

– To nieco bar­dziej skom­pli­ko­wane – wy­mam­ro­tała ko­bieta.

– Gdzie ja je­stem? Co to za ośro­dek?

– Czy pa­mię­tasz co­kol­wiek z czasu, za­nim mie­siąc temu do nas tra­fi­łeś?

Na twa­rzy męż­czy­zny po­ja­wił się gry­mas świad­czący o wiel­kim wy­siłku. Wo­lań­ski za­gryzł zęby i za­ci­snął pię­ści.

– Nic nie pa­mię­tam – mruk­nął wresz­cie. – Je­stem tu cały mie­siąc?

Le­karka wy­cią­gnęła z kie­szeni far­tu­cha małą la­tarkę i za­świe­ciła męż­czyź­nie w oczy. Spoj­rzała w źre­nice i po­ki­wała głową.

– Jak już po­wie­dzia­łam, pa­mięć po­winna z cza­sem wró­cić.

– Jak to po­winna?

– Trudno jed­no­znacz­nie za­wy­ro­ko­wać – stwier­dziła. – Bę­dziesz pod na­szą ob­ser­wa­cją. Na ra­zie zo­sta­niesz na te­re­nie ośrodka.

– Co to za ośro­dek? – po­wtó­rzył Wo­lań­ski.

– To ośro­dek tre­nin­gowy. Przez ostatni mie­siąc bra­łeś udział w szko­le­niu. Ale na ra­zie masz wolne.

Wo­lań­ski po­trzą­snął głową, pró­bu­jąc przy­swoić słowa le­karki, które brzmiały jak kiep­ski żart. Po raz ko­lejny sku­pił wszyst­kie my­śli, by przy­po­mnieć so­bie prze­szłe wy­da­rze­nia ze swo­jego ży­cia. Pa­mię­tał, że ma czter­dzie­ści lat i mieszka w War­sza­wie, jed­nak nie był so­bie w sta­nie przy­po­mnieć na­wet swo­ich ostat­nich uro­dzin. Na­gle sko­ja­rzył twa­rze żony i współ­pra­cow­ni­ków z me­diów, uj­rzał salę po­sie­dzeń w sej­mie i sie­bie sie­dzą­cego na fo­te­lach dla dzien­ni­ka­rzy. Po­tem po­ja­wił się prze­błysk ja­kie­goś miej­sca, jakby wię­zie­nia albo celi. Przy­po­mniał so­bie stu­dia, lata mło­dzień­cze oraz dzie­ciń­stwo.

– Ja­kim szko­le­niu? – za­py­tał.

Ko­bieta wes­tchnęła ciężko.

– Przyjdę do cie­bie za kilka go­dzin i spró­buję wszystko wy­ja­śnić. Przy­naj­mniej tyle, że­byś nie czuł się przy­tło­czony in­for­ma­cjami, które ci prze­każę – po­wie­działa le­karka. – Za chwilę za­czy­nam za­ję­cia z po­zo­sta­łymi człon­kami grupy.

Wo­lań­ski do­szedł do wnio­sku, że ko­bieta naj­wy­raź­niej nie ma zbyt wiele czasu, aby w wy­star­cza­jący spo­sób opo­wie­dzieć mu o oko­licz­no­ściach, w ja­kich się tu zna­lazł.

– W po­rządku. To o któ­rej się wi­dzimy? – do­py­tał, spo­glą­da­jąc na ze­gar wi­szący na ścia­nie.

– Może o szes­na­stej? Za­re­zer­wuję so­bie całą go­dzinę – od­parła.

– Czy mogę do tego czasu po­krę­cić się po ośrodku?

Ko­bieta uśmiech­nęła się de­li­kat­nie, pre­zen­tu­jąc białe zęby, po czym od­po­wie­działa:

– Ja­sne, ale pro­szę nie pró­bo­wać opusz­czać jego te­renu.

Adam zo­stał w po­koju sam. Poza tym, że bo­lała go głowa, czuł się względ­nie do­brze. Raz jesz­cze pró­bo­wał przy­po­mnieć so­bie ja­kie­kol­wiek wy­da­rze­nia, które do­pro­wa­dziły go do tego miej­sca, jed­nak nie był w sta­nie. Po­iry­to­wany, za­brał z szafki przy­bory to­a­le­towe, wstał z łóżka i ru­szył w kie­runku ła­zienki. Otwo­rzył jesz­cze drzwi wyj­ściowe i wyj­rzał na ko­ry­tarz, który po­dob­nie jak izo­latka przy­po­mi­nał stary dom za­adop­to­wany na szpi­tal. Wró­cił do po­koju i wszedł do ła­zienki. Ro­ze­brał się i spoj­rzał w lu­stro. Prze­tarł ręką po­li­czek, do­ty­ka­jąc kil­ku­dnio­wego za­ro­stu. Miał pro­sty nos i sze­roko roz­sta­wione ko­ści po­licz­kowe. Czarne, świ­dru­jące oczy oraz krót­kie ciemne włosy ostrzy­żone na jeża kon­tra­sto­wały z ja­sną cerą. Był szczu­pły, wy­soki i do­brze zbu­do­wany. Choć trudno było na­zwać go przy­stoj­nym, to miał w so­bie ro­dzaj wdzięku, który mógł po­do­bać się ko­bie­tom.

Jego uwagę zwró­cił na­szyj­nik zbu­do­wany z dziw­nego ma­te­riału, który pod pal­cami przy­po­mi­nał po­łą­cze­nie two­rzywa sztucz­nego, gumy i me­talu. Ob­ra­cał go przez chwilę, szu­ka­jąc za­pię­cia, jed­nak ni­czego ta­kiego nie zna­lazł. Spró­bo­wał ścią­gnąć go przez głowę, ale nie był w sta­nie. Adam dość szybko do­szedł do wnio­sku, że musi to być ja­kaś forma za­bez­pie­cze­nia, być może GPS-u, na wy­pa­dek próby ucieczki z ośrodka. A za­tem mu­siał tu być kimś w ro­dzaju więź­nia.

Wziął prysz­nic, ogo­lił się i przy­glą­dał się przez chwilę swo­jej szczu­płej twa­rzy, sta­ra­jąc się wy­czy­tać z niej swoją prze­szłość. Uszczyp­nął się w po­li­czek i obej­rzał zęby. Mimo swo­ich czter­dzie­stu lat nie wy­glą­dał jesz­cze naj­go­rzej. Na­gle przed jego oczami po­ja­wił się wi­ze­ru­nek żony. Szczu­płej, wy­so­kiej blon­dynki o ostrych ry­sach twa­rzy i moc­nej szczęce. Pa­mię­tał jej twarz, fi­gurę, włosy i oczy. W ża­den jed­nak spo­sób nie był w sta­nie od­two­rzyć ostat­nich wy­da­rzeń z jej udzia­łem. Oba­wiał się mo­mentu, kiedy sta­nie z nią oko w oko i nie bę­dzie w sta­nie za­py­tać o ża­den wspólny te­mat. W ko­lej­nym prze­bły­sku zo­ba­czył ciało ja­kiejś ko­biety. Wszę­dzie było pełno krwi. Po­trzą­snął głową, pró­bu­jąc od­go­nić nie­przy­jemne wspo­mnie­nia. Bę­dzie mu­siał za­py­tać o wszystko Flo­ren­tynę Nie­krasz. Być może do­wie się wy­star­cza­jąco dużo, aby móc przy­po­mnieć so­bie po­zo­stałe wy­da­rze­nia.

Wy­szedł z ła­zienki i raz jesz­cze zlu­stro­wał izo­latkę. Po raz ko­lejny po­wró­ciły re­mi­ni­scen­cje z prze­szło­ści. Zo­ba­czył sie­bie z no­żem w ręku wy­ci­na­ją­cego w drew­nie ja­kieś wzory. Zła­pał się za głowę, chcąc opa­no­wać ból. Do­piero po chwili zro­zu­miał, że uj­rzał ten sam po­kój, ale z czasu, do któ­rego nie może wró­cić pa­mię­cią. Być może prze­czu­wał wtedy, że może mu się przy­da­rzyć coś złego, i zo­sta­wił so­bie wska­zówki. Za­czął ner­wowo przy­glą­dać się ścia­nom, su­fi­towi i pod­ło­dze w po­szu­ki­wa­niu ja­kie­goś tek­stu czy ry­sun­ków. Po pię­ciu mi­nu­tach bez­owoc­nych prób po­iry­to­wany sta­nął po­środku izo­latki i przy­gryzł pa­zno­kieć kciuka. Pro­wa­dzony na­głym im­pul­sem od­su­nął łóżko i się uśmiech­nął, kiedy zo­ba­czył wzory wy­cięte w pod­ło­dze. Były do­brze wi­doczne, gdyż od­ci­nały się ja­snym drew­nem od za­im­pre­gno­wa­nej czę­ści. Uklęk­nął i za­czął do­ty­kać opusz­kami pla­ców dziw­nych ry­sun­ków, sta­ra­jąc się przy­po­mnieć so­bie mo­ment ich two­rze­nia. W gło­wie miał kom­pletną pustkę. Znaki przy­po­mi­nały nieco pi­smo hie­ro­gli­ficzne. Były to dłu­gie pro­sto­kąty uło­żone w sze­regu i po­łą­czone cien­kimi li­niami, które nie ko­ja­rzyły się mu kom­plet­nie z ni­czym. Jedna z fi­gur ozna­czona była krzy­ży­kiem. Do­szedł do wnio­sku, że te sym­bole mu­szą być ważne i warto je za­pa­mię­tać. Pa­trzył na nie, mru­żąc oczy, jakby pró­bo­wał zro­bić w gło­wie ich fo­to­gra­fię. Obok zna­lazł też wy­cięte ma­lut­kie cztery cy­fry, które rów­nież nic mu nie mó­wiły. Prze­szu­kał do­kład­nie całe po­miesz­cze­nie, włącz­nie z oglę­dzi­nami łóżka, a na­wet szafki w ła­zience, jed­nak ni­czego wię­cej nie zna­lazł. Za­in­try­go­wany, wło­żył szla­frok, gu­mowe pan­to­fle i wy­szedł z po­koju. Zszedł po scho­dach i do­tarł do wyj­ścia z bu­dynku. Otwo­rzył ko­lejne skrzy­dło i wcią­gnął w płuca świeże po­wie­trze. Jakże wiel­kie było jego zdzi­wie­nie, kiedy uj­rzał ogromny ogród, któ­rego nie po­wsty­dziłby się sam król. Lato eks­plo­do­wało ty­sią­cem barw, a tem­pe­ra­tura do­cho­dziła za­pewne do trzy­dzie­stu stopni Cel­sju­sza. Męż­czy­zna od­szedł na kil­ka­na­ście kro­ków wy­bru­ko­waną ścieżką pro­wa­dzącą po­mię­dzy wy­strzy­żo­nym traw­ni­kiem, aby spoj­rzeć na bryłę domu. Otwo­rzył sze­roko oczy, kiedy zo­ba­czył piękny, biały, roz­ło­ży­sty dwo­rek. Ktoś za­in­we­sto­wał mnó­stwo pie­nię­dzy, aby go od­re­stau­ro­wać i przy­wró­cić mu świet­ność. Wej­ście zdo­biły dwie rzeź­bione ko­lumny, nad oknami wid­niały pła­sko­rzeźby ze sce­nami z po­lo­wań. Trzy­pię­trowy bu­dy­nek mie­ścił za­pewne kil­ka­na­ście po­miesz­czeń, bo jego roz­mach wprost przy­tła­czał. Z bal­ko­nów o zdo­bio­nych ba­lu­stra­dach zwi­sały pędy ro­ślin o pięk­nych czer­wo­nych i nie­bie­skich kwia­tach. Ele­wa­cja domu od wschod­niej strony zda­wała się to­nąć w zie­lo­no­ści. I je­dy­nymi ele­men­tami, które szpe­ciły ten ob­raz, były sta­lowe kraty w oknach. Wo­lań­ski raz jesz­cze od­wró­cił się w stronę ogrodu, aby spoj­rzeć na cały ten sie­lan­kowy kra­jo­braz. Te­ren był ogromny, po­mię­dzy krze­wami i kwia­tami pro­wa­dziły wą­skie bru­ko­wane ście­żynki, przy któ­rych w nie­da­le­kiej od­le­gło­ści od sie­bie stały ławki. W od­dali mię­dzy drze­wami wi­dać było na­wet nie­wielki staw. Wo­lań­ski spoj­rzał w lewo, gdzie do­strzegł bramę wjaz­dową na po­se­sję, do któ­rej pro­wa­dziła alejka bia­łych brzóz. Po­sta­no­wił zro­bić mały re­ko­ne­sans. Szedł wzdłuż drzew, ob­ser­wu­jąc baj­kową sce­ne­rię. W ta­kim miej­scu fak­tycz­nie można było się za­po­mnieć. Był już bli­sko bramy, kiedy za­uwa­żył wy­soki mur, na któ­rego szczy­cie roz­po­ście­rały się za­sieki z kol­cza­stego drutu przy­no­szące sko­ja­rze­nie z wię­zie­niem. Chwilę po­tem drogę za­ta­ra­so­wało mu trzech straż­ni­ków ubra­nych w dziwne zie­lone mun­dury. Adam od razu do­strzegł, że są uzbro­jeni.

– Dzień do­bry – zwró­cił się do nich pro­wo­ka­cyj­nie. – Piękny mamy dzień.

– Fak­tycz­nie piękny – mruk­nął bar­czy­sty czło­wiek. Przy­po­mi­nał ty­po­wego ochro­nia­rza o sze­ro­kim karku i kom­plet­nym braku mó­zgu. Przy pa­sie miał ka­burę z bro­nią, gaz pie­przowy i gu­mową pałkę.

– Czy mógł­bym wyjść na ze­wnątrz? – za­py­tał na­iw­nie Wo­lań­ski.

– Wy­klu­czone – uciął straż­nik. – Chyba że miałby pan po­zwo­le­nie.

– Czyli prze­pustkę od kie­row­nic­twa ośrodka?

– Wła­śnie. Pro­szę stąd odejść, mamy roz­kaz, aby ża­den z pa­cjen­tów nie zbli­żał się do ogro­dze­nia – po­wie­dział męż­czy­zna, kła­dąc rękę na broni.

Wo­lań­ski nie miał już żad­nych wąt­pli­wo­ści, że jest w tym miej­scu więź­niem. Od­wró­cił się na pię­cie i ru­szył bru­ko­waną ścieżką z po­wro­tem w kie­runku dworku. Prze­cha­dzał się po ca­łym te­re­nie, po­dzi­wia­jąc kunszt pracy ogrod­nika. Dość szybko ob­li­czył, że cały te­ren ma do­brze po­nad dwa hek­tary. Do­tarł do stawu i ob­ser­wo­wał pły­wa­jące kaczki i ła­bę­dzie. Gdyby tak wy­glą­dały szpi­tale, pa­cjenci za­pewne dużo szyb­ciej wra­ca­liby do zdro­wia. Usiadł na ławce i wy­sta­wił po­li­czek do słońca. Na­gle wy­czuł pod ręką ja­kieś nie­rów­no­ści. Przyj­rzał się bli­żej de­sce i za­uwa­żył cztery cy­fry wy­cięte no­żem. Były ta­kie same jak te, które od­na­lazł pod łóż­kiem w swoim po­koju. Czyżby to on je tu zo­sta­wił? Każda próba przy­po­mnie­nia so­bie mo­mentu ich wy­ci­na­nia koń­czyła się fia­skiem. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że z ja­kie­goś po­wodu mu­siały być ważne. Za­sta­na­wiał się, gdzie się wszy­scy po­dziali. Do­piero po chwili przy­po­mniał so­bie in­for­ma­cję prze­ka­zaną przez Flo­ren­tynę Nie­krasz, że musi się udać na za­ję­cia z po­zo­sta­łymi pen­sjo­na­riu­szami.

Pod­czas pół­go­dzin­nego spa­ceru poza straż­ni­kami pil­nu­ją­cymi wy­jazdu z po­se­sji nie spo­tkał ni­kogo. Prze­szło mu przez myśl, czy nie spró­bo­wać ucieczki. Ro­zej­rzał się, chcąc się upew­nić, że nikt go nie ob­ser­wuje, i zbo­czył z głów­nej ścieżki w kie­runku drzew. Prze­szedł przez nie­wielki za­gaj­nik, aż do­tarł do muru oka­la­ją­cego te­ren. Spoj­rzał w lewo, po­tem w prawo, jed­nak na­dal nie wi­dział ni­kogo. Wy­dep­tana ścieżka pro­wa­dząca obok be­to­no­wych blo­ków jed­no­znacz­nie wska­zy­wała, że te­ren musi być cy­klicz­nie pa­tro­lo­wany przez straż­ni­ków. Wo­lań­ski zmie­rzył wy­soką ścianę, za­sta­na­wia­jąc się, jak można by­łoby się wspiąć na samą górę. Po­wierzch­nia była co prawda chro­po­wata, ale bez dra­biny nie miał naj­mniej­szych szans, aby sfor­so­wać prze­szkodę. Z po­mocą przy­szło ścięte drzewo le­żące w za­gaj­niku. Miało na tyle gruby pień, że mo­gło po­słu­żyć za pro­wi­zo­ryczne rusz­to­wa­nie. Adam przy­tknął drzewko do muru i za­czął się wspi­nać. Kil­ka­na­ście se­kund póź­niej do­tarł na szczyt. Spoj­rzał po­nad be­to­nową ścianą i się uśmiech­nął, bo gę­sty las wi­doczny po dru­giej stro­nie da­wał szansę na ucieczkę. Bę­dzie można do­trzeć do ja­kiejś wio­ski, zdo­być kom­bi­nerki i po­zbyć się ob­roży z szyi. A po­tem się za­sta­no­wić, jak do­trzeć do War­szawy. Do sfor­so­wa­nia po­zo­sta­wała jesz­cze jedna prze­szkoda w po­staci kol­cza­stego drutu. Na­le­żało się pod­cią­gnąć, za­rzu­cić szla­frok i przejść po nim na drugą stronę. Męż­czy­zna wy­cią­gnął się ni­czym struna, aby po­chwy­cić pręt, na któ­rym za­mo­co­wane były za­sieki. Na­gle po­czuł wstrząs, a przez jego ciało prze­pły­nął prąd pod wy­so­kim na­pię­ciem. Nie dał rady się utrzy­mać, pu­ścił się i spadł z wy­so­ko­ści bli­sko czte­rech me­trów na plecy. Zdo­łał jesz­cze unieść głowę, a po­tem stra­cił przy­tom­ność.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki