Rzeźbiarz kości - Kulawski Wojciech - ebook

Rzeźbiarz kości ebook

Kulawski Wojciech

0,0

Opis

 

 

W mroku czają się cienie martwych i żyjących. Nie wiesz, które z nich są groźniejsze

 

 

 

Podkomisarz Mateusz Dafner z dość mętnych powodów przeniesiony z Krakowa do Jaworzna  początkowo budzi wśród lokalnych funkcjonariuszy niechęć, lecz  z czasem zyskuje sympatię i  sojuszników. Wspólnie usiłują rozwiązać tajemnicę odnalezionych szkieletów uformowanych w kuriozalne rzeźby (m.in. Gwiazdę Dawida i swastykę).  Rozwijające się powoli śledztwo prowadzi w przeszłość i zatacza coraz szersze kręgi.  

 

Do stojącego kilkadziesiąt kilometrów dalej starego domu wprowadza się Tomasz Wetliński, informatyk uzależniony od liczb i liczenia. Mężczyzna odnajduje w  piwnicy pomieszczenie, którego ściany zapisane zostały matematycznymi wzorami, cztery gry planszowe oraz inne dziwne pamiątki.  Okazuje się, że stary dom jest czymś w rodzaju rebusu-pamiętnika pozostawionego przez poprzednich właścicieli. Tomek, wraz z nowo poznaną  przyjaciółką (urzędniczką w gminie, a z wykształcenia matematyczką), usiłują zrozumieć pozostawiony przekaz.

 

W pewnym momencie oba wątki splatają się, a wiejąca z nich groza narasta…

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 488

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wstęp od autora

Drogi Czytelniku,

przekazuję w Twoje ręce pierwszą część trzytomowego cyklu „Cienie w mroku”. Obawiam się, że tym nieco przydługawym wstępem zdradzę kluczowe elementy fabularnej układanki, z pewnych względów jednak kilka rzeczy wyjaśnić muszę. Umówmy się zatem, że jeśli szukasz w tej powieści przede wszystkim rozrywki, oderwania się od szarej codzienności i liczysz, że miło spędzisz przy lekturze czas (na co mam wielką nadzieję), to w tym momencie przestaniesz czytać ten wstęp i od razu zagłębisz się w akcji. Jeśli jednak pozwolisz sobie na nieco skupienia i zechcesz także pobawić się w poszukiwania wątków oraz interpretację tekstu, będziesz mógł stać się w pewnym sensie świadkiem historii, jakiegoś jej wycinka, która być może miała wpływ na życie nasze, a kto wie, może będzie mieć także na życie naszych dzieci i wnuków. Postaram się odkryć w tym wstępie tak mało, jak to tylko jest możliwe, zależy mi jednak na tym, byś miał szansę odnaleźć w tym cyklu więcej, niż się na pierwszy rzut oka może wydawać.

Zacznijmy zatem od przedstawienie genezy „Cieni w mroku”, która pozwoli na głębsze zrozumienie treści poszczególnych powieści, jaki i całej serii.

Czytając o amerykańskim ściśle tajnym projekcie badawczym MKUltra, dowiedziałem się, że analogiczny projekt uruchomiony został również przez Sowietów. Dla osób niewtajemniczonych MKUltra to kryptonim kontrowersyjnego, nielegalnego, początkowo ściśle tajnego projektu badawczego prowadzonego w latach 50 i 60 ubiegłego wieku przez Centralną Agencję Wywiadowczą Stanów Zjednoczonych, którego zadaniem było zbadanie możliwości kontroli umysłu przy wykorzystaniu różnego rodzaju środków psychodelicznych, jak m.in. LSD. Chodziło również o możliwość sterowania pracą ludzkiego mózgu, który poddawano bodźcom elektrycznym, analizowano fale mózgowe i eksperymentowano z różnymi rodzajami form percepcji podprogowej. Zajmowano się także przeróżnymi substancjami służącymi, czy też mogącymi służyć, jako broń chemiczna. Jak ujawniło śledztwo przeprowadzone przez dziennikarzy i komisje śledcze Prezydenta i Kongresu USA (Komisję Rockefellera i Komitet Churcha) badania te były często niezwykle brutalne, a co najgorsze w pewnej części odbywały się na nieświadomych ich celu obywatelach USA, czasem z tragicznymi skutkami.

Sowieci, dzięki swojej siatce szpiegowskiej, dowiedzieli się o amerykańskim programie MKUltra. Ku ich niezadowoleniu informacje dotarły do nich ze sporym opóźnieniem. Nie chcąc pozostać w tyle, postanowili uruchomić swój projekt, który był ponoć tak tajny, że nie dostał nawet własnej nazwy, posługiwano się tylko numerami. Ośrodki badawcze poza terenem Związku Radzieckiego ulokowane zostały również w krajach zależnych, w tym w Polsce.

To właśnie ta informacja była dla mojej wyobraźni wyzwalaczem i pożywką. Zacząłem się zastanawiać, kto w Polsce mógł zorganizować wdrożenie takiego projektu i jakich naukowców pozyskano do jego prowadzenia. Zaznaczę jedynie, że musieli to być ludzie wszechstronnie wykształceni, tylko tacy bowiem byliby w stanie podołać zadaniu. Badano wpływ broni chemicznej na ciało i mózg człowieka. Polska, cierpiąca w tamtych czasach na ogromny deficyt ludzi, nie dysponowała odpowiednim zapleczem naukowym, które byłoby w stanie podołać w takich raczkująca wówczas dziedzinach jak choćby genetyka czy medycyna nuklearna. W roku 1960 powojenne rany pozostawały jeszcze niezagojone, a wielu nazistów ukrywało się przed Mosadem i mścicielami Szymona Wiesenthala. Wśród nich byli oczywiście naukowcy, którzy pracowali wcześniej dla Hitlerowców. I to oni właśnie wydawali się najlepszymi kandydatami dla sowieckiego projektu będącego analogią do MKUltra. Oczywiście komuniści zdawali sobie sprawę z przeszłości tych ludzi, jednak ich wojenne doświadczenia były dla nich nie do przecenienia. Werner von Brown stanowi tu najlepszy przykład. Oczywiście mam świadomość, że z wiedzy i umiejętności niemieckich ekspertów korzystali nie tylko Sowieci. Równie ochoczo czyniły to rządy wielu państw na całym świecie, Dlaczego? To jasne. Bo to właśnie niemieccy specjaliści znali się na zakazanych substancjach, prowadząc eksperymenty i organizując takie akcje, jak choćby T4, czyli program realizowany w III Rzeszy w latach 1939–1944, polegający na fizycznej „eliminacji życia niewartego życia” opisany doskonale przez Stanisława Lema w Szpitalu przemienienia. Wiadomo też o pracach badawczych nad bronią chemiczną czy metodami uśmiercania z wykorzystaniem różnych substancji, jak niechlubny Cyklon B, będący granulowaną ziemią okrzemkową nasyconą cyjanowodorem, która uwalniała ten silnie trujący związek chemiczny po wyjęciu ze szczelnych pojemników. Wydaje się zbyteczne wspominanie, gdzie naziści używali Cyklonu B, bo wiedza ta jest obecnie szeroko rozpowszechniona. Równie dobrymi kandydatami do pracy w sowieckim programie badawczym byli urzędnicy bezpieki biorący udział w akcjach Wisła oraz strażnicy pracujący po drugiej wojnie światowej w obozie w Jaworznie na Śląsku. Mieli oni doświadczenie w torturowaniu i znali ludzką psychikę lepiej niż współcześni psychiatrzy i psychologowie. Taka właśnie zbieranina tworzyła elitę programu, który, zdaniem autora (bo trudno jest to udowodnić), skrzywdził ogromną liczbę ludzi. I nie mam na myśli tylko bezpośrednich ofiar tamtych zajść, a również kolejne pokolenia, które nigdy nie wylizały się z traum i ran psychicznych swoich ojców i dziadków.

Pisząc „Cienie w mroku”, zastanawiałem się, co mogło się dziać w takich ośrodkach. W jaki sposób pozyskiwano uczestników do tego typu eksperymentów? Jakim testom byli oni poddawani? Nawet Bill Clinton, w 1997 roku ujawniając informacje o istnieniu programu MKUltra, bał się powiedzieć o wszystkim, co się przy jego realizowaniu działo. Upubliczniono tylko część dokumentów.

O sowieckich programach nie wiadomo w zasadzie nic poza tym, że istniały. Postawiłem przed sobą ambitne zadanie, aby dzięki literaturze gatunkowej, jaką jest kryminał, opowiedzieć tamtą zapomnianą historię. Przede wszystkim pragnąłem przyjrzeć się ludziom, prześledzić życiorysy oprawców i ofiar oraz ich rodzinom, dzieciom i wnukom. W jaki sposób praca przy sowieckim projekcie wpłynęła na historię i losy tych ludzi? Jak wiele zła zrodziło się w tego typu ośrodkach? Ilu ludzi postradało zmysły albo pozostało na zawsze ze swoimi traumami, urazami i lękami? Ilu psychopatów zostało stworzonych podczas testów choćby z narkotykami, w czasach kiedy medycyna nie wiedziała o nich jeszcze zbyt wiele? A może losy całych krajów zależne były od technologii, które wówczas opracowano? To swoista niewyjaśniona plama w naszej współczesnej historii, którą chciałem zapełnić, wykorzystując fakty i dodając do nich wyobraźnię.

„Cienie w mroku” to opowieść o ludziach tamtych czasów. Zarówno o oprawcach, jak i ofiarach. To próba odpowiedzenia na pytania, jak obecnie żyją uczestnicy tamtych wydarzeń. Ubrałem to wszystko w konwencję brutalnego kryminału i skupiłem się na losach bohaterów, choć starałem się nie zapominać o dręczących mnie pytaniach i całym historycznym podłożu tamtej epoki. W miarę swoich skromnych możliwości chciałem wiernie odtworzyć realia i wydarzenia, które wpłynęły na losy bohaterów. Kiedy musiałem wybierać między fabułą a faktami, zwykle szala przechylała się w stronę opowieści. Z tego też powodu musiałem czasami owe fakty naginać, jak choćby w przypadku daty urodzenia słynnego Hitlerowca Christiana Wirtha, który w powieści odgrywa istotną rolę. Na potrzeby tekstu musiałem go nieco odmłodzić, sprawić, aby urodził się dwadzieścia lat później niż w rzeczywistości. Było mi to potrzebne, aby ten wykonawca „ostatecznego rozwiązania kwestii żydowskiej” mógł dożyć do końca dwudziestego wieku (faktycznie zginął z rąk jugosłowiańskich partyzantów w 1944 roku). W miejscach, w których prowadzony research zawodził, bo nie byłem w stanie dokopać się do źródeł, musiałem konfabulować, zasłaniając się licentia poetica. Zawsze jednak starałem się pozostawać wierny faktom ustalonym i zapisanym w dokumentach. A ponieważ to jednak kryminał i literatura gatunkowa mam nadzieję, że żaden historyk czy inspektor IPN nie będzie mnie za to punktował. W końcu chodzi przede wszystkim o czytelniczą przyjemność i możliwość zanurzenia się w ciekawej historii.

Drugim niezwykle istotnym wątkiem opisywanym w powieści jest postać amerykańskiego seryjnego mordercy Henry H. Holmesa. Miał on na swoim koncie co najmniej sto ofiar, a morderstwa dokonywał najczęściej w wybudowanym przez siebie hotelu. Budynek przypominał prawdziwy labirynt, z tajemniczymi pokojami, schowkami czy choćby rurami prowadzącymi do poszczególnych pomieszczeń, przez które można było wtłaczać trujący gaz. Zainstalował tam nawet piec kremacyjny do spalania zwłok. Oczywiście postać ta była dla mnie wyłącznie inspiracją, musiałem ją nieco przeinaczyć i wkomponować w siermiężne lata PRL-u.

Nic więcej już nie napiszę, bo odbiorę Ci, Drogi Czytelniku, całą przyjemność z poznawania tej skomplikowanej historii.

Zapraszam Cię zatem do mojego świata. Świata „Cieni w mroku”, który tworzyłem nieprzerwanie przez dwa lata, licząc, że moja praca okaże się nie tylko dobrą lekturą, ale będzie także ważna i przede wszystkim pożyteczna. Uzbrojony w tę dodatkową wiedzę powinieneś nieco wnikliwiej i z większą atencją śledzić losy bohaterów powieści, która poza warstwą czysto rozrywkową, ma również drugie, głębsze dno.

Kto wie, może kiedyś w przyszłości rządy państw zdecydują się odtajnić dokumenty związane z tym niechlubnym fragmentem historii, a wówczas przekonamy się, na ile trafnie wypełniłem wyobraźnią luki historyczne.

Życzę Ci udanej lektury.

Autor

Prolog

Życie jest jak gra w szachy, gdzie za przeciwnika ma się los,

ale ważne jest by ostatni ruch należał do Ciebie.

T. Dwornik

Podniósł kość udową i obejrzał ją pod światło. Dwuipółprocentowy roztwór nadtlenku wodoru, zwany potocznie wodą utlenioną, był najlepszym środkiem, aby usunąć resztki ścięgien i skóry. Czasami należało moczyć kościec nawet przez pięć dni. Najbardziej cenił sobie materiał pochodzący ze zwłok, które przeleżały w ziemi kilka lat. Larwy były cudownym sprzymierzeńcem, bo wykonywały swoją pracę z chirurgiczną wręcz precyzją.

Tych samych zresztą metod używali preparatorzy trofeów, poddając obróbce szczątki zwierzęce – najczęściej myśliwi, którzy w nieskończoność potrafili gapić się w czaszkę jelenia czy dzika, wiszącą na ścianie. Nieoceniona okazywała się również literatura fachowa, gdzie nieraz znajdowało się wiele zapomnianych tajników preparowania kości. Po co wynajdować koło, skoro pod ręką ma się setki lat tradycji i doświadczeń poprzednich pokoleń.

Delikatny uśmiech na twarzy mężczyzny świadczył o tym że materiał leżący na stole wprost idealnie nadaje się do dalszej obróbki. Zerknął raz jeszcze na arkusz papieru, na którym grubym ołówkiem narysowano Gwiazdę Dawida. Wszystko zostało dokładnie opisane i zwymiarowane, włącznie ze stalowymi prętami i śrubami, łączącymi poszczególne elementy rzeźby.

Sięgnął po kość udową i przyłożył ją do schematu. Przymknął oko, chcąc precyzyjnie ustalić, w którym miejscu powinien wywiercić dziurę. Nie mógł pozwolić sobie na naruszenie delikatnej struktury kości. Musiała przecież przetrwać sto lat, albo nawet dłużej. Ludzkość nie dojrzała jeszcze, aby docenić geniusz artysty. Potrzeba czasu, żeby kiedyś, w przyszłości, mogła zaakceptować tak alternatywną sztukę. Następne pokolenia zrozumieją i zachwycą się finezją niespotykanych rzeźb.

Zanim mężczyzna osiągnął mistrzostwo, musiał dużo eksperymentować. Oczywiście, zniszczył przy okazji sporo cennego materiału, jednak ostatecznie się opłaciło, bo stał się w tej dziedzinie prawdziwym ekspertem. Sięgnął po ołówek leżący na stole i narysował na końcówce trzonu, tuż pod szyjką, niewielki krzyżyk. Następnie podszedł do ściany, gdzie stało sporej wielkości urządzenie do wiercenia. Uruchomił włącznik i pomieszczenie wypełnił odgłos pracującego silnika. Położył kość na podstawce, zamocował ją specjalnymi zaciskami z gumowymi końcówkami, a następnie sięgnął po rączkę i bardzo ostrożnie opuścił wiertło, za każdym razem sprawdzając, czy właściwie wycelował w oznaczony krzyżyk. Z niezwykłą precyzją, świadczącą o wieloletniej praktyce, przewiercił kość na wylot. Wyłączył maszynę i zmienił wiertło na nieco większe. Z równie wielką dokładnością poszerzył wcześniej wykonaną dziurkę, cały czas zwracając uwagę, aby nie naruszyć delikatnego tworzywa. Podszedł do pudełka z długimi śrubami, wziął do ręki jedną i przymierzył, upewniając się, że pasuje do otworu. Zadowolony, sięgnął po płaski pręt z dwoma okrągłymi otworami na końcach i nałożył go na śrubę. Skręcił całość nakrętką, uwolnił element z gumowych zacisków i położył na chromowanym stole. Następnie wziął do ręki kość ramienną i szukał przez chwilę miejsca, w którym powinien wykonać znacznik. Narysował krzyżyk tuż pod guzkiem mniejszym i większym. Tak samo oznaczył piszczel i miednicę. Zmrużył oczy, próbując wyobrazić sobie efekt końcowy. Był przekonany, że to będzie projekt doskonały. Nad Gwiazdą Dawida myślał prawie miesiąc, opracowując nocami koncepcję. Zdawał sobie sprawę, że musi wykorzystać wszystkie większe elementy szkieletu. Marnotrawstwo cennego budulca było niedopuszczalne. Te mniejsze kości może wykorzystać w przyszłości jako elementy innych, mniej spektakularnych rzeźb. Wykonywanie ozdób i biżuterii pozwalało zabić nudę i monotonię między tymi dużymi przedsięwzięciami, które zdarzały się, w najlepszym razie, raz na kilka lat.

Wspaniała sztuka wymagała czasu i zaangażowania.

Rozdział 1

Mateusz Dafner pragnął, aby ten dzień wreszcie się skończył. Z samego rana zaskoczyła go korespondencja z sądu, z informacją, że jego była żona żąda od niego alimentów. W uzasadnieniu napisała, że po rozwodzie jej życie legło w gruzach, a status materialny znacząco się pogorszył.

„Głupia krowa, nie dosyć, że zostawiłem jej mieszkanie w Krakowie, to teraz chce jeszcze pensji na drobne wydatki. Niedoczekanie” – pomyślał Dafner.

Zawsze miała nierówno pod sufitem. Że też Mateusz nie widział tego w dniu ślubu, kiedy znajomi ostrzegali go przed nią! Zdawał sobie sprawę, że trwające kilka lat małżeństwo wpłynęło negatywnie na jego zdrowie psychiczne. Cóż jednak miał zrobić? Musiał popychać ten wózek, zwany życiem, przed siebie, mimo że sflaczałe opony przy każdym kroku wpadały w kolejne dziury i bruzdy.

Jakby nieszczęść było mało, wróciły jeszcze te cholerne migreny. Mateusz sądził, że ma z nimi spokój, bo od dobrych kilkunastu miesięcy niemal nie narzekał na ból głowy. Niestety pojawiły się w najgorszym momencie, wyczekując zapewne, aż podkomisarz znajdzie się pod wozem – bo tylko tak można było określić to, co obecnie działo się z jego życiem. Dafner dokładnie pamiętał, jak przebiega migrenowy scenariusz. Zaczyna się ćmieniem w okolicach skroni, które z czasem przeradza się w pulsujący uporczywy ból, aby na koniec sparaliżować człowieka na dobre. Należało zawczasu zaatakować cichego wroga, czającego się pod czaszką, kilkoma mocnymi tabletkami ketoprofenu. Pozostawało tylko pytanie, skąd wziąć takie medykamenty? Zwykły paracetamol na nic się tu nie zda. Od czasu przeprowadzki z Krakowa do Jaworzna policjant nie korzystał jeszcze z usług służby zdrowia. Nawet nie zgłosił, że zmienia lekarza rodzinnego, bo ten najnormalniej w świecie nie był mu dotychczas potrzebny. Rano należało się tym zająć, zanim uporczywe bóle wrócą na dobre.

Niestety, pula nieszczęść na ten dzień jeszcze się nie wyczerpała. Mężczyzna, jadąc z pracy do domu, złapał gumę. Oczywiście okazało się, że w bagażniku jego starego Citroena nie ma klucza do kół – kupując rzęcha nawet nie sprawdził, czy zestaw naprawczy jest kompletny. Dziwne, że przez tych kilka lat w Krakowie nigdy nie przebił opony! Dafner stanął na poboczu i niczym rasowy autostopowicz zaczął zatrzymywać pojazdy. Po dziesięciu minutach bezowocnego wymachiwania kciukiem doszedł do wniosku, że czas na bardziej drastyczne środki. Wyciągnął policyjną odznakę i zatrzymał jakiegoś wystraszonego starszego mężczyznę, który widząc ją, o mało nie wpadł do rowu. Na domiar złego ochlapał Mateusza wodą z kałuży. Podkomisarz machnął na to ręką, będąc wdzięcznym kierowcy za pożyczenie klucza. Myliłby się ten, kto stwierdziłby, że na jeden dzień to przecież nazbyt wiele złych zdarzeń. Jakby na dokładkę Dafner otrzymał służbowe wezwanie do miejsca, gdzie budowlańcy podczas prac remontowych natrafili na niecodzienne znalezisko.

Zjechał z asfaltowej drogi i ruszył polnym traktem wzdłuż zalewu Sosina do miejsca, oznaczonego białymi policyjnymi taśmami. Zatrzymał samochód, dochodząc do wniosku, że dalej już nie pojedzie. Spojrzał w niebo i choć jeszcze nie padało, zapowiadało się na sporą ulewę. Sierpień nie rozpieszczał pogodą, bo praktycznie przez cały czas, z drobnymi przerwami, lało. A może tylko w tym zapomnianym przez Boga miejscu pogoda płatała takie figle? Co gorsza, Dafner odniósł wrażenie, że woda spływająca z góry jest brudna: oblepia człowieka, pozostawiając na ubraniach smolistą breję, której nie można w żaden sposób sprać. Choć krakowskie powietrze uchodziło za najgorsze w Polsce, to podkomisarz nie mógł pozbyć się odczucia, że w Jaworznie jest znacznie gorzej. Sądził czasem, że się udusi. Otwierał okna w swoim biurze na komendzie, jednak na niewiele się to zdawało. Jakby jego płuca wypełniała czarna sadza, choć przecież wiele lat temu rzucił palenie. A może była to kwestia pyłów kopalnianych, których na Śląsku unosiło się znacznie więcej niż w innych regionach kraju? Doszedł do wniosku, że musi po prostu trochę poczekać, aby płuca przyzwyczaiły się do nowego powietrza.

Sięgnął po parasol leżący na dywaniku pasażera i otworzył drzwi, po czym wyszedł na zewnątrz. Dokładnie w tym momencie zaczęło kropić.

– Pierdolę – przeklął po cichu.

Rozłożył parasol i ruszył błotnistą ścieżką w stronę dwóch niewyraźnych postaci majaczących na skraju lasu, wzdłuż którego ciągnął się sporej wielkości rów. Na powierzchni o wymiarach dwudziestu metrów kwadratowych, na drewnianych palach, zamocowana została policyjna taśma. Dochodziła ósma wieczorem, liście drzew zaszeleściły. Gałęzie uginały się pod wpływem porywistego wiatru, gwiżdżącego niczym zmarli, próbujący wydostać się z czyśćca. Rozpadało się na dobre.

– Kurwa! – rzucił Dafner, kiedy jego stopa, obuta w nowy skórzany pantofel ugrzęzła w błocie. Poczuł jak skarpetka nabiera wilgoci. – Za jakie grzechy? – wypalił, odklejając buta od grząskiej powierzchni. Spojrzał jeszcze w stronę lasu, uginającego się pod podmuchami wyjącego wiatru. O ile wcześniej panowała szaruga, to teraz zrobiło się całkiem ciemno. Ołowiane chmury zebrały się nad Jaworznem, jakby chciały ukarać miasto za wszystkie złe uczynki jego mieszkańców. Mężczyzna dotarł do dwójki osób, stojących na kilku drewnianych deskach, zaimprowizowanych naprędce w coś w rodzaju podestu, i kulących się pod jednym parasolem.

– Czy to nie mogło poczekać? – zapytał, witając się z aspirant sztabową Darią Kalińską. Wraz z kobietą i naczelnikiem stanowili trzyosobowy wydział kryminalny. Byli zarówno zespołem dochodzeniowo-śledczym, jak i operacyjnym – w zależności od potrzeb i od tego, co się akurat wydarzyło. W takim mieście jak Jaworzno, liczące niecałe sto tysięcy mieszkańców, nie trzeba było większej obsady. Obok aspirantki stał Waldemar Jarmurz policjant dochodzeniówki, którego Dafner spotkał dotychczas kilkukrotnie, choć nigdy nie zamienił z nim więcej niż dwa zdania. Wyglądało na to, że Daria znała się z nim doskonale, bo przypominali parę kochanków, chroniących się pod jednym parasolem. Niestety, on czuł się kompletnie obcy, niczym intruz, który próbuje wprowadzać nowe zasady ludziom przywykłym do rutyny.

– Poczekać? Jak długo? – rzuciła Kalińska z pretensją w głosie.

Daria była niewysoka, choć kształtna i proporcjonalnie zbudowana, co podkomisarz dostrzegł stosunkowo niedawno. Nigdy nie eksponowała swoich atrybutów, nosząc się raczej skromnie. Długie blond włosy i lekko zadarty do góry nos sprawiały, że przy pierwszym kontakcie zdawała się zarozumiała. Niestety przy drugim i kolejnych wrażenie to nasilało się jeszcze bardziej. A może tylko do Dafnera policjantka miała tak szorstki stosunek? Była trzydziestopięcioletnią singielką, co w dzisiejszych czasach nie należało do rzadkości, a jednak, zważywszy urodę dziewczyny, brak faceta u jej boku mógł dziwić. Stała na wąskiej desce, ubrana w żakiet i czerwoną kurtkę przytulała się do mundurowego z dochodzeniówki, spoglądając od czasu do czasu na buty, jakby sprawdzała, czy nie są ubłocone.

– Aż przestanie padać – bąknął podkomisarz, po czym zdał sobie sprawę, że przy obecnej pogodzie pewnie szybko to nie nastąpi. Był w Jaworznie dopiero od kilku tygodni a już nienawidził tego miasta tak bardzo, że gdyby tylko mógł, przy pierwszej nadarzającej się okazji, poprosiłby komendanta o przeniesienie. Niestety, dopiero trafił tu z Krakowa i to bynajmniej nie z własnej woli. Najwyraźniej miała to być jego pokuta.

Daria zmierzyła Mateusza marsowym spojrzeniem, po czym dała sygnał mundurowemu, który wyciągnął z kieszeni mocną latarkę i zapalił. Jasny snop światła wpadł do wnętrza trzymetrowego rowu. Dafner, próbując cokolwiek dostrzec, przyglądał się przez chwilę wodnistej brei, która utworzyła się na dnie.

– Spójrzcie tam, gdzie świecę – powiedział Jarmurz, przekazując parasolkę aspirantce i kucając nad dołem.

Mateusz, choć był już po czterdziestce, nigdy nie narzekał na wzrok. Po chwili spostrzegł więc zarysy czaszki, piszczeli i kości udowych, oblepionych grudkami ziemi. Gdzieniegdzie – w miejscach, gdzie woda wypłukała nieco błoto – dawało się dostrzec bielsze fragmenty kośćca. Jednak to, co w tym wszystkim było najdziwniejsze, to zardzewiałe stalowe pręty, którymi całość została zespolona.

– Szkielet? – wymamrotał Dafner, który przestał walczyć z wodą nalewająca mu się do butów. Pewnie stanąłby na desce obok aspirant sztabowej, ale niestety nikt mu tego nie zaproponował. A on nie zamierzał się prosić. Przeszło mu nawet przez myśl, że może powinien zagrać twardziela, złożyć parasol i wystawić się na działanie deszczu. Dość szybko doszedł jednak do wniosku, że to nie byłby najlepszy pomysł, szczególnie teraz, kiedy migrenowe bóle głowy robiły się coraz bardziej uciążliwe. Poszukał mniej mokrego miejsca i nachylił się nad rowem.

– Jak to znaleziono? – zapytał.

– Budowlańcy wymieniali rury na nowe, ciągnąc wodociąg w stronę ulicy Bukowskiej. Koparka natknęła się na stalowe pręty, a potem na czaszkę – tłumaczył funkcjonariusz, ocierając twarz z wody. – Wstrzymali prace i wezwali nas – dodał.

– Wezwaliście techników?

– Tak, już jadą – mruknęła Daria, podchodząc bliżej do dołu. Nachyliła się, aby przyjrzeć się szkieletowi. Mateusz i Waldemar spojrzeli najpierw na siebie, a potem na kształtny tyłek policjantki i uśmiechnęli się do siebie porozumiewawczo.

Dafner zdał sobie sprawę, że w zasadzie Daria mogła darować mu wizytę w tym nieciekawym miejscu. Była w stanie załatwić wszystko sama, a nie wzywać go do zadrutowanego szkieletu, który leżał tu pewnie od czasów wojny. Wszystko wskazywało na to, że wezwała go celowo, nie mogła mu przecież pozwolić siedzieć przed telewizorem, oglądać mecz i popijać piwo. Skoro ona miała zepsuty wieczór, to on też równie dotkliwie mógł odczuć trudy policyjnej pracy. „Kurwa jego mać, mentalność psa ogrodnika” – przeszło przez myśl podkomisarzowi.

– Mamy tu w okolicy antropologa? – spytał głośno.

– Jest w Katowicach – bąknął Jarmurz.

– Z tego miejsca słabo to widać – zaczęła Kalińska – ale jeśli się dobrze przyjrzeć, to widać, że to nie jest zwykły szkielet. Kości wraz z prętami tworzą jakiś symetryczny kształt.

– Może operator koparki nie zauważył szkieletu i go naruszył – zastanawiał się Mateusz.

– Podobno przestał kopać jak tylko zobaczył czaszkę – dodał Waldemar.

Policjantka miała wredny charakter i Dafner nie żywił do niej sympatii. Nie można było jednak odmówić jej bystrości i spostrzegawczości. Podkomisarz zmrużył oczy, próbując wzrokiem oddzielić błoto oraz wodę, zalegającą na dnie rowu, od kości. I faktycznie, przy odpowiednim spojrzeniu, można było dostrzec kształt dwóch trójkątów a może rombu. Całość przykręcona była śrubami do płaskich prętów.

– Przywieźcie tu jakieś zadaszenie i osuszcie ten rów. Niech technicy zrobią dokładne zdjęcia i zabezpieczą teren. Może obok ciała uda się znaleźć jakieś przedmioty codziennego użytku, może fragmenty ubrania czy coś – zawyrokował.

– Może chcesz się tym zająć? – zapytała Daria, spoglądając na niego wyzywająco.

– To jest rozkaz a nie prośba – rzucił Mateusz, gromiąc podwładną wzrokiem.

– Tak jest – zasalutowała aspirant sztabowa.

Za podobne wybryki, sugerujące lekceważenie przełożonego, w Krakowie policjant dostałby jeśli nie naganę, to przynajmniej ochrzan od naczelnika. Na tym zadupiu, najwyraźniej stopnie służbowe nic nie znaczyły, bo każdy robił, co chciał. Dafner zamierzał splunąć, aby wyrazić swoje niezadowolenie dla postawy Darii, powstrzymał się jednak, nie chcąc walczyć tą samą bronią, co ona.

– Powiadomiliście prokurator Morawską?

– Tak. Powiedziała, że pojawi się, jak tylko przestanie padać – rzuciła Kalińska.

„Czyli za miesiąc” – pomyślał Mateusz.

– Niepotrzebnie pan wjeżdżał w tę drogę – powiedział Jarmurz, wskazując ręką na samochód Dafnera. – Podczas deszczu zamienia się w bagno.

– Dam sobie radę – odpowiedział, machając ręką z lekceważeniem.

Miał dosyć, musiał się położyć, napić piwa i odpocząć. Odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę samochodu zaparkowanego przy drodze. Zanim jednak do niego dotarł, ze trzy razy poślizgnął się, o mało nie lądując w błocie. Złożył parasol i położył go na dywaniku pasażera. Usiadł za kierownicą, nie zwracając uwagi, że wszystko było kompletnie zapaskudzone. Pomyślał, że dokładnie tak wygląda obecnie jego życie.

– To jest jakieś piekło – mruknął pod nosem, uruchamiając silnik. Nacisnął pedał gazu i zdziwił się, kiedy pojazd zamiast ruszyć z miejsca, wydał z siebie tylko dziwny dźwięk, niczym głośne westchnięcie, po czym zakopał się w błotnistej ziemi. Dafner próbował rozkołysać samochód, aby wydostać się z koleiny, niestety za każdym razem pogrążał się coraz bardziej.

– Kurwa mać! Przecież to się nie może dziać naprawdę – zaklął, zastanawiając się, co zrobić.

Podjął jeszcze kilka rozpaczliwych prób wyjechania, jednak ostatecznie dał za wygraną. Poirytowany walnął kilkukrotnie pięścią w kierownicę.

„A na koniec dnia dostanę pewnie udaru” – pomyślał.

Przetarł twarz dłońmi, ocierając pot, połączony z deszczówką. Zabrał mokry parasol z dywanika pasażera i wysiadł z samochodu. Doczłapał do Waldemara i Darii i spojrzał na nich wzrokiem psa, który zerwał się ze smyczy i pobiegł za suczką, a teraz wraca po kilku dniach głodny, mokry i wyczerpany, licząc, że właściciele przygarną go z powrotem pod ciepły dach. Pewnie Jarmurz dawno wpadłby na pomysł, aby Dafnerowi pomóc, bo widział jak ten męczy się na błotnistej drodze. Najwyraźniej jednak Kalińska odpowiednio go przeciwko podkomisarzowi nastawiła. Widać było, że czekają, aż Mateusz zacznie się przed nimi kajać.

– Moglibyście mnie pchnąć? – zapytał, choć słowa nie chciały przejść mu przez gardło.

– Niepotrzebnie wjeżdżał pan w polną drogę – rzucił Waldemar, jakby chciał powiedzieć „a nie mówiłem”.

– Przyznaję. Miałeś rację – bąknął Mateusz, dając mundurowemu do zrozumienia, że nie zamierza z nim dyskutować. – Muszę jednak jakoś wydostać się z tego gówna.

Policjant i Daria z widocznym ociąganiem ruszyli za Mateuszem, aby po chwili wypchnąć jego samochód z koleiny. Ubrudzili się i ubłocili przy okazji, klnąc na czym świat stoi.

– Chodźmy do samochodu, poczekamy na przybycie pani prokurator i techników – rzuciła Kalińska. – Pan cwaniaczek się wylogował, bo nie chce sobie ubłocić nowych bucików – podsumowała z irytacją w głosie.

Redakcja:

Agnieszka Bilska

Korekta:

Joanna Czarkowska

Projekt okładki:

Joanna Halerz

Skład wersji elektronicznej:

Paweł Czarkowski

Wydanie I, Warszawa 2024

ISBN 978-83-66767-74-4

Copyright © by Wojciech Kulawski, 2024

Copyright © for all editions by Wydawnictwo Alegoria, Warszawa 2024

Wydawnictwo Alegoria Sp. z o.o.

Ul. Chmielna 73 B, lok 14

00-801 Warszawa

tel. 600 762 716

e-mail: [email protected]