Różowa linia - Mark Gevisser - ebook + książka

Różowa linia ebook

Gevisser Mark

4,3

Opis

Różowe linie przebiegają przez kontynenty, kraje, miasta, domy, sypialnie – i nasze głowy.

Mark Gevisser, reporter z RPA, przez siedem lat jeździł po całym świecie i dokumentował, jak kwestia praw osób o różnych orientacjach seksualnych i tożsamościach płciowych dzieli współczesne społeczeństwa. Kiedy w jednych krajach osoby LGBTQ+ cieszą się pełnią praw i równością, w innych zaostrza się wymierzone w nich prawo i pozwala się, by były ofiarami przemocy.

Po obu stronach tych współczesnych frontów są ludzie: Ciocia Tiwo, która wprawiła Malawi w stan szoku, organizując pierwsze w kraju homoseksualne zaręczyny; Michael, który uciekł z Ugandy przed dyskryminacją i przemocą, by po dramatycznych perypetiach osiąść w Kanadzie; Pasza, transpłciowa kobieta, która w moskiewskim sądzie walczy o prawo do widywania syna; Martha i Zaira, para lesbijek z Meksyku, które walczą o jednoczesne uznanie ich za matki; grupa transpłciowych dzieciaków z Michigan, które otwierają przed dorosłymi świat skomplikowanych tożsamości płciowych – i wielu innych.

Gevisser przeplata te bogate i przejmujące portrety błyskotliwymi spostrzeżeniami na temat polityki, religii, kapitalizmu i praw człowieka. Jego monumentalna i brawurowa w rozmachu książka otwiera oczy i serce, pokazując, że spory na Różowej Linii – także te, które z coraz większą temperaturą toczą się w Polsce – w istocie dotyczą tego samego: tego, czym jest prawo do życia w zgodzie ze sobą, czym jest tożsamość, rodzina – i czym jest miłość.

Jedna z najważniejszych książek roku magazynu TIME.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 718

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,3 (3 oceny)
1
2
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

 

Od autora

 

 

 

 

 

W kwestii terminologii

 

Lubię słowo queer, bo ma podwójne znaczenie. Przyjęły je jako swoje osoby, które za jego pomocą opisują same siebie, ale ­queeroznacza też „dziwny” lub „osobliwy”: widzieć coś z takiej perspektywy to zobaczyć świat z innej strony, na nowo. Szczerze mówiąc, to słowo daje też wygodę: to sieć, w którą złapać można (no, prawie) wszystkich: L, G, B, T, a także osoby reprezentujące inne litery tego wciąż powiększającego się alfabetu. Chociaż z tego samego powodu to słowo straciło swój queerowy charakter, głównie w Stanach Zjednoczonych – jeśli wszyscy są queer, to nikt nie jest queer. Mam nadzieję, że uda mi się znaleźć tu równowagę.

W niektórych częściach świata, między innymi w Wielkiej Brytanii, wśród społeczności afroamerykańskich, a także w moim kraju, Republice Południowej Afryki, słowo queerjest niezręczne, bo wciąż używa się go jako wyzwiska. Odrzucają je też te z osób transpłciowych, które – jak opisany na tych stronach Liam – zdecydowanie twierdzą, że są „heterykami”.

Starałem się, by wobec napotkanych osób używać słów preferowanych przez nie same. Opisuję Liama jako transpłciowego heteroseksualnego mężczyznę, bo właśnie tak on sam siebie opisuje. Sean przypisano po narodzinach płeć kobiecą, ale ono nazywa siebie osobą transqueerową i preferuje zaimki neutralne płciowo – i dlatego je stosuję, nie zważając na gramatyczną niezręczność. Podjąłem decyzję, by postępować wedle tej zasady, nawet jeśli poprowadzi to do nieuniknionego braku konsekwencji. Jedni mówią o prawach i społecznościach osób LGBT, inni wolą określenie LGBTI, LGBTQ, LGBTIQ, LGBTQ+ i tak dalej. W drugiej dekadzie XXI wieku akceptowanym w dyskursie praw człowieka terminem było „LGBT” – i ten termin obrałem za punkt wyjścia, ale jeśli Tiwonge nazywa siebie osobą LGBTI, to i ja używam wobec niej tego terminu. Jeśli Pasza określa się jako osoba transpłciowa, tak właśnie będę ją nazywał. Jeśli Charlotte nazywa siebie transseksualistką – to ja postępuję tak samo.

Idąc dalej: używane przez społeczność osób transpłciowych słowo cisgender ma opisywać ludzi takich jak ja – których tożsamość i ekspresja płciowa są zgodne z ich ciałem. Jednak podobnie jak filozof Kwame Anthony Appiah nie widzę potrzeby, by rozpoczynać każde zdanie od słów: „Jako biały, homoseksual­ny, wywodzący się z klasy średniej cisgenderowy mężczyzna w średnim wieku…”, lub wymieniania innych elementów tożsamości pasujących do podmiotu. W swoim artykule w „New York ­Timesie” z 2018 roku Appiah ujął to tak: „Doświadczenia przedstawicieli danej grupy tożsamościowej są kształtowane przez różne społeczne czynniki – dlatego nie są oni tacy sami”. Mówię w swoimi imieniu, a nie jakiejś grupy, ale jednocześnie mówię z pewnego punktu widzenia i – odsuwając na bok dyskusje o „kulturowym przywłaszczeniu” – chcę, abyście wiedzieli, z jakiej pozycji się wypowiadam, skoro już zapraszam was, abyście towarzyszyli mi w tej podróży.

Mam nadzieję, że czytając tę książkę, niektórzy z was odnajdą na tych stronach siebie – że będziecie mogli identyfikować się z ludźmi, o których piszę. Mam nadzieję, że odnajdziecie w tym też przyjemny dreszcz obcowania z czymś nowym – ten, który sam czułem. W akapitach wyżej pojawiły się słowa i pojęcia, które mogą być dla was nowe: cisgender, zgodność płciowa, przypisanie płci. Czy powinniśmy mówić o operacji korekty płci, zabiegu uzgodnienia płci, potwierdzenia płci, a może afirmacji płci? To ruchome piaski – słownik społeczności, która długo pozostawała niezrozumiana, dopiero nabiera kształtu, wyzwalając się z patologizującego dyskursu medycyny. Niewiele jest tu uzgodnione: jedni, mając na myśli osoby, które przeszły zabiegi, mówią o trans­seksualizmie, inni odrzucają to słowo ze względu na jego pejoratywne lub erotyzujące konotacje. Tutaj ponownie starałem się podążać kursem wytyczonym przez język, jakiego używali moi bohaterowie, posiłkując się akceptowaną w tym momencie konwencją.

Kluczową zasadą współczesnego ruchu na rzecz praw osób transpłciowych, szczególnie w krajach Zachodu, jest rozróżnienie orientacji seksualnej i tożsamości płciowej. W zrozumieniu tego pomogło mi kilka zręcznych sloganów – może pomogą także wam:

 

Płeć mam między uszami, orientację – między nogami.

Moja tożsamość płciowa mówi o tym, jako kto kładę się do łóżka; moja orientacja – z kim to robię.

Orientacja jest tym, co robię bez ubrania, tożsamość – tym, co robię z ubraniem.

 

Te slogany sprawdzają się w kontekście kultury amerykańskiej, ale w niewielkim stopniu odzwierciedlają bogactwo rodzajów seksualności i tożsamości w innych miejscach. Ale jeśli ta książka ma jakąś nadrzędną wymowę, jest nią to, że można żyć na tym świecie na różne sposoby – nie tylko jeden.

 

 

W kwestii tłumaczenia

 

Ta książka zawiera opowieści różnych osób. Niektóre nie mówią po angielsku ani trochę, dla innych jest to drugi język, dla jeszcze innych – pierwszy. W Malawi, Republice Południowej Afryki, Egipcie, Rosji, Indiach i Meksyku pracowałem z pomocą tłumaczy researcherów, którzy posługiwali się językami moich bohaterów: czewa, arabskim, rosyjskim, tamilskim lub hiszpańskim. To oznacza, że historie opowiedziane przez moich bohaterów zostały przepuszczone przez tę niezwykłą grupę pośredników pracujących w dwóch trybach: musieli słuchać, kiedy ja mogłem spokojnie zadawać pytania i czekać na tłumaczenie, a do tego umawiali spotkania, wyszukiwali informacje i objaśniali mi miejscową kulturę. Każda z tych bezcennych dla mnie osób znała angielski w innym stopniu, a dodatkowo każda miała swój indywidualny sposób wysławiania, zależnie od tego, gdzie i jak uczyła się tego języka. Ponieważ byłem w kontakcie z moimi bohaterami przez okres sześciu lat, w niektórych przypadkach musiałem korzystać z usług kilku tłumaczy, a przez to styl danej osoby może się nieco różnić na przestrzeni kolejnych rozmów. Pasza z Rosji czasami mówiła po brytyjsku, jak moja tłumaczka Margaret, a czasami po amerykańsku, jak Żenia.

Jeśli sposób wyrażania się Sheetal wyda się bardziej szorstki niż jej protegowanej Lakshai, wynikać to może nie tylko z ich różnych osobowości: Sheetal zdecydowała się rozmawiać ze mną po angielsku – na tyle, na ile potrafiła – podczas gdy słowa Lakshai pochodzą od mojej tłumaczki Lavanyi, posługującej się bardziej standardową odmianą tego języka. Ten rozdźwięk był odczuwalny, nawet kiedy nie było z nami tłumacza. Czy Nadav, Izraelczyk, jest bardziej elokwentny niż jego chłopak Fadi, Palestyńczyk? Raczej nie, ale Nadav jako dziecko mieszkał w Australii, a Fadi nauczył się angielskiego przez internet.

Z niektórymi osobami rozmawiałem moim niedoskonałym francuskim lub hiszpańskim, podczas gdy dla nich był to drugi lub pierwszy język. Z całą pewnością mogę powiedzieć, że po drodze coś straciliśmy. Mimo to ciężko pracowałem, by ludzie, o których napisałem, przemówili własnymi głosami – tłumaczenia w największym zbliżeniu reprezentują to, co mi powiedzieli. Ale tłumaczenie to jednak przesłona, a do tego nieprzezroczysta.

 

 

W kwestii anonimowości i bezpieczeństwa

 

Kilka osób poprosiło, bym nadał im pseudonimy lub ukrył ich tożsamość w jakiś inny sposób. Biorąc pod uwagę niebezpieczeństwo grożące im w niektórych miejscach, na przykład w krajach takich jak Egipt czy Nigeria, obiecywałem anonimowość wszystkim, którzy mieli takie życzenie. Każdy z tych przypadków zaznaczam w tekście. Co ciekawe, to w Stanach Zjednoczonych rozmówcy prosili o to najczęściej – żeby nie używać imion i nazwisk lub żeby podawać tylko imiona, aby nie można było odnaleźć ich w sieci. Być może powodem tego jest fakt, że ta książka najpierw miała ukazać się w Stanach, a Amerykanie są szczególnie obeznani z mediami i internetem. Może wiąże się to z tym, że opisane przeze mnie osoby dopiero wchodziły w dorosłość i były słusznie przejęte tym, z jakim bagażem tego dokonają. Myślę jednak, że to mówi coś jeszcze: pokazuje, jak pełna napięcia jest w Stanach społeczna debata na temat LGBT, jak delikatny i emocjonujący jest temat tożsamości płciowej – szczególnie osób transpłciowych – mimo relatywnie dużego bezpieczeństwa i wolności, jaką mogą cieszyć się mieszkańcy tego kraju, przynajmniej w porównaniu z innymi regionami świata.

 

 

Prolog

 

DŁUG WOBEC MIŁOŚCI

 

 

 

„Geje się zaręczyli”

Taki nagłówek 28 grudnia 2009 roku pojawił się na pierwszej stronie niedzielnego wydania „Nation”, dziennika wydawanego w Malawi, kraju położonym w Afryce Centralnej[1]. Nad nim wydrukowano zdjęcie dwóch osób, speszonych i skrępowanych w takich samych, wzorzystych strojach z ankary. „Gejowskie gołąbeczki ­Tiwonge Chimbalanga i Steven Monjeza zapisali się w historii w sobotę, kiedy postanowili urozmaicić swoje święta uroczystymi zaręczynami (chinkhoswe)” – napisano w artykule. Podkreślono, że zaręczyny były „pierwszym odnotowanym publicznym wystąpieniem homoseksualistów w kraju”. Obok tekstu podano kilka pomocnych „podręcznych faktów”: w Malawi „homoseksualizm jest nielegalny”, „zagrożony karą od pięciu do czternastu lat więzienia, […] dodatkowo może zostać zasądzona kara cielesna”.

Cztery i pół roku później, w maju 2014 roku, patrzyłem na ten artykuł razem z Tiwonge Chimbalangą. Wzięła go ze sobą, kiedy opuściła kraj, wiozła go przez cztery państwa, pokonując z nim trzy tysiące kilometrów, a potem przymocowała do blaszanej ściany swojego baraku w Tambo Village, osiedlu na przedmieściach Kapsztadu. Mimo że eksponowała go w ten sposób, buntowała się przeciw jego treści.

– Nie jestem gejem. Jestem kobietą – powiedziała do mnie po angielsku. Później przemówiła w swoim pierwszym języku, czewa: – Mówili, że jestem gejem, kiedy mnie aresztowali. Mówili, że ludzie od LGBT z zagranicy zapłacili mi, żebym wyprawiła chinkhoswe. Ale poznałam słowo „gej”, dopiero kiedy zobaczyłam je obok swojego zdjęcia w gazecie i kiedy przyszli policjanci, by mnie aresztować.

Kiedy do niej dotarłem, Ciocia, jak wszyscy nazywają Chimbalangę, czekała na mnie na ulicy. Miała na sobie wyszukany strój z kilku spódnic do kolan i turban na głowie. Ten rodzaj kreacji kojarzy się z chinkhoswe wyprawianych w Malawi. Pomyślałem, że zadbała o taki wygląd, bo spodziewała się gościa, ale okazało się, że ubierała się tak zawsze, co mocno odbiegało od typowego stylu lokalnych kobiet – mieszkanek tej robotniczej osady omiecionej piaskiem – preferujących legginsy z lycry. Ciocia była wysoka, miała bardzo ciemną karnację i szeroką posturę. I tak się wyróżniała, nawet gdyby nie miała na twarzy nadającej jej skórze srebrnawy połysk grubej warstwy podkładu, którą zasłaniała zarost. Była krucha i wyniosła jednocześnie, nosiła się z wystudiowaną gracją – ale widziałem też, jak łatwo to wszystko ustępowało dziewczęcej wstydliwości, kiedy była bardziej rozluźniona lub gdy z jakiegoś powodu wspominała życie z czasów, zanim powiedziano jej, że jest gejem, i ją aresztowano.

Ciocia poruszała się z determinacją kogoś, kto upadnie, jeśli nie będzie trzymać głowy wysoko. Krocząc w srebrnych pantoflach na niskim obcasie, poprowadziła mnie błotnistą ścieżynką między barakami, aż doszliśmy do tego należącego do niej, stojącego wśród innych, na polu za dużym domem. Chatka Cioci była bez wątpienia najładniejsza, a to za sprawą pomocy, którą otrzymała od Amnesty International jako uwolniona „więźniarka sumienia”. Miała duży telewizor, system stereo – i towarzystwo składające się z jej „męża” Bensona (byli ze sobą od roku) i bezrobotnego krajana z Malawi, który u niej mieszkał. Co chwilę przychodzili sąsiedzi: albo żeby wyłudzić pomidora, albo żeby kupić piwo, które sprzedawała na boku.

– Ciociu! Ciociu! – krzyczeli, kiedy przechodzili obok zamkniętej bramy do jej chatki, tonem sytuującym się gdzieś pomiędzy czułością a drwiną.

Miałem ze sobą posiłek: kubełek kurczaka z KFC i dużą butelkę mountain dew. Benson, mały i cichy mężczyzna, teraz siedział pijany, spokojny. Był widocznie zdominowany przez Ciocię. Kazała mu rozstawić plastikowe krzesła, a sama wygładziła niewidzialną, albo tak mi się zdawało, tkaninę pokrywającą zajmujący jeden z dwóch pokoi stół. Na ścianie, obok artykułu, że „Geje się zaręczyli!”, jakby losowo poprzyklejane były jej zdjęcia – z kochankami i przyjaciółmi – a także kolejne artykuły o jej uwięzieniu i wyjściu na wolność. Między nimi – reklamy starannie wycięte z południowo­afrykańskich magazynów, głównie kobiecych. Na drzwiach dużej lodówki czarnym markerem napisano szyfr: „Rzym 13 8”.

Zapytałem, co to znaczy.

Ciocia sięgnęła przez cały stół po zaczytaną Biblię w zielonej oprawie. Dostała ją od najczęstszego gościa w więzieniu w Malawi: księdza, który namawiał ją, by się nawróciła. Otworzyła na Liście do Rzymian – rozdział 13, wers 8 – i głośno, chociaż z trudem, przeczytała: „Nikomu nie bądźcie nic dłużni poza wzajemną miłością. Kto bowiem miłuje bliźniego, wypełnił Prawo”[2].

Dlaczego akurat te słowa zapisała na swojej lodówce?

– To wers, który był wydrukowany na zaproszeniach zaręczynowych – powiedziała w czewa. Tłumaczyła Priska, jej koleżanka, która też uciekła z Malawi. Ciocia nadal miała problem z angielskim, nawet po czterech latach w RPA. – Chcę, aby każdy, kto będzie gościem w moim domu, wiedział, czym jest miłość. Wtedy zrozumie, że nie zrobiłam nic złego.

 

Kiedy Caroline Somanje, dziennikarka, autorka artykułu pod tytułem Geje się zaręczyli!, dostała cynk o publicznym chinkhoswe dwóch mężczyzn, wiedziała, że ma temat. Powiedziała mi to, kiedy znalazłem ją telefonicznie w Malawi w 2014 roku. Przed tamtym rokiem krajowe media zajmowały się homoseksualistami sporadycznie, na przykład gdy mężczyzna został oskarżony o gwałt na nieletnim. A teraz na ten temat mówiło się nawet tutaj, w jednym z najbardziej sennych i zacofanych krajów Afryki.

W emitowanej w Malawi telenoweli pod tytułem Pokolenia – dostawcą telewizji kablowej w tym kraju, jak i w innych regionach kontynentu, była sieć z RPA – pojawiła się postać czarnego geja. W wiadomościach prezentowano materiały o ślubach par jednopłciowych w krajach Zachodu, szczególnie w Stanach Zjednoczonych, gdzie rozgorzała właśnie debata o poprawce do konstytucji dopuszczającej w Kalifornii małżeństwa osób tej samej płci. Kłopotliwą debatę o homoseksualności wymuszała też epidemia AIDS i narastające naciski międzynarodowych darczyńców. W odpowiedzi na nie ugruntowała się opinia, że prawa gejów to narzędzie nacisku stosowane przez kraje Zachodu. Zwiększyła się siła tego tematu jako generatora skandali i czynnika napędzającego sprzedaż gazet: wydawcy Somanje mogli zauważyć to na przykładzie Ugandy, gdzie tabloidy regularnie publikowały dane domniemanych homoseksualistów i nakręcały na nich nagonkę.

Kiedy Somanje dostała cynk, pośpieszyła do Mankhoma Lodge, hotelu przy drodze na lotnisko obok Blantyre, największego miasta w Malawi. To tam Ciocia pracowała jako sprzątaczka i kucharka. Atmosfera na miejscu była napięta.

– Zebrał się spory tłum. Ludzie byli agresywni. Przyszli zaspokoić ciekawość, a nie weselić się z powodu czyjegoś ślubu. Tiwonge płakała – powiedziała Somanje.

Źródłem informacji o zaręczynach była pracodawczyni Cioci, ważna polityczka samorządowa i bizneswoman. To ona zapłaciła za chinkhoswe. Myślała, że impreza przyciągnie gości, ale spanikowała, kiedy sprawy zaczęły wymykać się spod kontroli. Podczas późniejszego procesu ta kobieta, czyli Jean Kamphale, zezna, że Ciocia oszukała ją, że jest kobietą. Wedle jej relacji Ciocia tłumaczyła swoje męskie rysy twarzy tym, że urodziła się dziewczynką, ale ktoś rzucił na nią urok.

Ciocia w rozmowie ze mną potwierdziła, że w istocie dała takie wytłumaczenie – wkrótce zrozumiałem, że w nie wierzyła – ale powiedziała też, że Kamphale złożyła fałszywe zeznania. Według niej od początku wiedziała, że Ciocia ma męskie ciało. Dla mnie samego było to jasne, kiedy rozmawiałem z Khampale i jej rodziną w Blantyre w 2014 roku. Córka Kamphale, Rachael, wyznała, że błagała matkę, by zatrudniła „go”, mimo że jest „gejem”.

– My, młodzi, jesteśmy bardziej tolerancyjni – powiedziała mi Rachael. – To już nie jest nic nowego. Jesteśmy nowocześni, dorastamy w świecie, który się zmienia. Ktoś jest gejem? Co z tego!

Jednak wtedy władze były innego zdania. Kiedy nazajutrz w hotelu zjawiła się policja – funkcjonariusze mieli ze sobą egzemplarz „The Nation” – zmusili Ciocię, by się rozebrała. Kiedy już ustalili, że ma męskie genitalia, aresztowali ją i Stevena Monjezę pod zarzutem dokonania czynu zabronionego – rozdział 153 odziedziczonego po Brytyjczykach kodeksu karnego zabrania homoseksualnego współżycia jako „stosunków cielesnych będących wbrew prawom natury”[3]. Oskarżono ich, choć dotąd nie stosowano tych przepisów w przypadku współżycia za obopólną zgodą i mimo że nie było żadnych dowodów na to, że odbyli stosunek. Po upokarzającym procesie sądowym, który przykuł uwagę całego Blantyre, uznano ich winę i orzeczono maksymalną karę: czternaście lat ciężkich robót. „To odstraszający wyrok” – jak ujął to sąd – bo społeczeństwo powinno być chronione „przed tymi, którzy chcieliby naśladować ich [ohydny] przykład”.

Ruszyła lawina oburzenia: Madonna, która adoptowała dwójkę dzieci z Malawi, zainicjowała internetową petycję. Z misją ratunkową przybył Ban Ki-moon, sekretarz generalny ONZ. Na wspólnej konferencji prasowej z przedstawicielem Narodów Zjednoczonych prezydent Malawi Bingu wa Mutharika ogłosił, że ułaskawi Chimbalangę i Monjezę. Jednak dał jasno do zrozumienia, że musi ugiąć się przed międzynarodowym naciskiem – podkreślił, że Chimbalanga i Monjeza „popełnili przestępstwo wobec naszej kultury, religii i naszych zasad”[4].

Kiedy wyszli na wolność, „The Nation” zapłaciło Stevenowi Monjezie za wywiad, w którym oskarżył Ciocię, że rzuciła na niego czar. Ogłosił też radosną nowinę – zaręczył się ze znajomą seksworkerką. Niedługo później znów trafił do więzienia, tym razem za kradzież telefonu komórkowego. Próbowałem go znaleźć, kiedy byłem w Malawi w 2014 roku, ale chyba znowu był za kratami.

Ciocia w końcu poprosiła o azyl w RPA, skarżąc się na prześladowanie, którego doświadczyła w swoim kraju po wyjściu na wolność, kiedy była już zbyt rozpoznawalna, by pokazywać się publicznie. Jednak życie w RPA nie było łatwe. Jako dowód pokazała mi poranione ciało, bliznę na bliźnie. To pamiątki po atakach, których stała się ofiarą już po tym, jak w 2011 roku zamieszkała w Kapsztadzie.

Wśród stron z gazet na ścianie chatki była jedna, która dziwiła mnie podczas każdej wizyty u Cioci – zdjęcie Jamesa Smalla, seksownego „bad boya” południowoafrykańskiego rugby. Przedstawiało mężczyznę na boisku, całego we krwi. Pod nim widniał napis po afrykanersku: „On nie daje się robić”. Ciocia powiedziała mi, że kiedy jej mąż Benson chce iść na zakupy, ona musi iść z nim, żeby bronić go przed atakami, na które jest narażony przez to, że są w związku. Nauczyła się używać pięści, to było widać. Później dowiedziałem się, że nie miała przed tym oporów. Ale kiedy się kłaniała, unikała mojego spojrzenia albo ruszała kołyszącym się krokiem na niedzielną mszę – od razu przypominałem sobie, kim jest: pobożną dziewczyną z małej wioski na skarpie koło plantacji herbaty w okolicach Thyolo, na południu Malawi – a to daleko, daleko stąd.

 

To książka o Cioci i o innych osobach z różnych części globu, które nastąpiły na coś, co nazwałem Różową Linią. Określam w ten sposób front walki o prawa człowieka, który dzieli i opisuje świat dwóch pierwszych dekad XXI wieku w zupełnie nowy sposób. Żaden ruch społeczny nie nabrał tempa tak szybko jak ten, który stał się znany jako „LGBT”. Światy, w których żyliśmy ja i Ciocia w 2014 roku, tak bardzo od siebie różne, nie były już tym, czym były jeszcze dekadę wcześniej.

Mniej niż dwadzieścia kilometrów od domu Cioci w Tambo Village stoi ładny stuletni bungalow z widokiem na ocean. Właśnie w tym domu napisałem tę książkę. Kupiliśmy go z moim mężem, C., w 2012 roku. Ślub wzięliśmy trzy lata wcześniej – tego samego roku, kiedy Ciocia wyprawiła swoje chinkhoswe. Uroczystość, która przyniosła jej upokorzenie, wyrok czternastu lat w więzieniu i życie na niechcianym wygnaniu. Moja ceremonia dała mi upragnione kilka lat w Paryżu, małżeńskie benefity z firmy C. – i wszystkie prawa, którymi cieszy się każde małżeństwo w moim kraju, Republice Południowej Afryki. Nasza nowa konstytucja, spisana po upadku apartheidu, rozsławiła nas na świecie, bo była pierwszą, która gwarantowała równość osobom wszystkich orientacji seksualnych. Dziesięć lat później, w 2006 roku, RPA została piątym krajem na świecie, w którym zalegalizowano małżeństwa par jednopłciowych. I oto jesteśmy – para gejów po ślubie, beneficjenci praw, których za młodu nie umiałem sobie nawet wyobrazić.

Trzydzieści lat wcześniej, z maskującą przerażenie stanowczością, powiedziałem o mojej orientacji rodzicom. Miałem wtedy dziewiętnaście lat. Okazali wsparcie, chociaż ojciec nie umiał ukryć zmartwienia: czy kiedykolwiek poznam radość, jaką daje posiadanie rodziny? Czy nie będę samotny? Sprawiałem wrażenie pewnego siebie: oczywiście, będę mógł mieć dzieci, na pewno odnajdę miłość. Ale to był 1983 rok – nie było jeszcze internetu, który mógłby mi dać dostęp do informacji i umożliwić przynależność do wirtualnej społeczności – i trudno mi było wierzyć w to, co sam mówiłem. Kiedy wchodziłem w dorosłość, wybuchła epidemia AIDS, będąca niczym potwierdzenie wszystkiego, co geje mieli o sobie myśleć: że jesteśmy zasługującymi na karę grzesznikami, że nasza seksualność jest nienaturalna – i że przez nią umrzemy.

Mimo to mocno wierzyłem, że ja i inni mi podobni mamy prawo żyć tak jak wszyscy – i robiłem swoje, by o to zawalczyć. Na studiach w USA w połowie lat osiemdziesiątych jak mantrę powtarzałem słowa Harveya Milka, polityka z San Francisco zabitego w zamachu kilka lat wcześniej, w 1978 roku: „Homoseksualni bracia i siostry, musicie się wyoutować!”[5]. Wierzyłem, że jedyną drogą do pełni praw społecznych dla osób homoseksualnych, jedyną ucieczką od wstydu i skrytości moich lat dojrzewania, jest widoczność, taka, dzięki której inni – nasi znajomi, koleżanki i koledzy z klasy, nasze dzieci i sąsiedzi, rodzice i duchowni – będą wiedzieć, kim jesteśmy. Kiedy w 1990 roku wróciłem do RPA, rząd właśnie zalegalizował ruchy antyapartheidowe i wypuścił z więzienia Nelsona Mandelę. Opublikowałem wtedy tekst o mojej orientacji i współredagowałem książkę o życiu gejów i lesbijek. W żaden sposób nie wpłynęło to na moją rozwijającą się karierę dziennikarską.

Dwadzieścia lat później, w 2003 roku, C. i ja mieszkaliśmy we Francji. Ten kraj też w końcu usankcjonował małżeństwa par jednopłciowych – wcześniej dostępne dla nich było coś na kształt związków partnerskich, zwanych Pacte civil de solidarité (PACS). Pewnej majowej niedzieli setki tysięcy osób wzięło udział w demonstracji Manif Pour Tous – Protest dla Wszystkich – której uczestnicy sprzeciwiali się jednopłciowym małżeństwom i deklarowali się po stronie „rodziny”[6]. Demonstrację popierał Kościół katolicki, próbujący zachować swój autorytet w dynamicznie sekularyzującym się społeczeństwie. Wielu protestujących miało na sobie tego dnia T-shirty z nadrukami figurek: mama, tata i dwójka dzieci. Patrzyliśmy na nich – ja, C. i nasza przyjaciółka z RPA, biała kobieta, która adoptowała dwójkę czarnoskórych dzieci. Wydawało się nam, że ich oburzenie bierze się z zagubienia, a nie z agresji. Ich świat tracił fundamenty. Jakby to oni byli outsiderami wobec nowego porządku społecznego[7]. Mimo swojej liczebności we francuskim społeczeństwie byli mniejszością – na to wskazywały sondaże. Nawet w USA, gdzie „prawa gejów” już od dawna były frontem wojny kulturowej, badanie opinii publicznej Gallupa z 2016 roku pokazywało, że sześćdziesiąt jeden procent Amerykanów popiera legalizację małżeństw jednopłciowych[8].

Osoby homoseksualne zawierające małżeństwa i wychowujące dzieci, lesbijki na czele państw, homoseksualni prezesi międzynarodowych korporacji, blokujące procesy dojrzewania preparaty, dzięki którym młodzież mogła planować korektę płci, dekrety prezydenckie zezwalające transpłciowym dzieciom na używanie toalet zgodnych z ich tożsamością płciową – takie rzeczy były nie do pomyślenia, kiedy w latach osiemdziesiątych uczestniczyłem w nowojorskich Marszach Równości i pomagałem organizować na Uniwersytecie Yale Dni Świadomości na rzecz Osób Homoseksualnych.

Teraz jestem już w średnim wieku, a XXI stulecie wchodzi z impetem w drugą dekadę. W postępowych enklawach naszego świata – takich jak rejon zatoki San Francisco, Buenos Aires, Amsterdam, Kapsztad – zmiany zachodzą bardzo szybko. Ale też Ziemia zdaje się kręcić coraz szybciej. Dzięki bezprecedensowemu przepływowi dóbr, kapitału i ludzi, a w szczególności idei i informacji – nazywamy to globalizacją – ludzie na całym świecie zyskali dostęp do nowych idei. Często znajdują je w internecie i przekładają na swoje otoczenie. W ten sposób zaczynają zmieniać sposób myślenia o sobie, swoim miejscu w społeczeństwie, własnych możliwościach i swoich prawach. Nawet w takich miejscach jak Blantyre, gdzie Ciocia urządziła swoje chinkhoswe, konwencjonalne podejście do płci i seksualności zaczęło się zmieniać. Pojawiło się nowe spojrzenie na to, co jest prywatne, a co publiczne, co powinno być niedozwolone, a co akceptowane.

W latach 2012–2018, czyli okresie, kiedy ten globalny fenomen nabierał rozpędu, wytrwale podróżowałem. Próbowałem zrozumieć, jak zmieniał się świat i dlaczego tak się działo. Nie mogłem być wszędzie. Wybrałem miejsca, co do których czułem, że spotkam tam ludzi, dzięki którym będę mógł najlepiej opowiedzieć, w jaki sposób „ruch na rzecz praw osób LGBT” stał się nowym horyzontem debaty o prawach człowieka – tak jak niegdyś wyznaczyły go ruchy na rzecz praw kobiet, praw obywatelskich czarnoskórych, ruch antykolonialny lub abolicjonistyczny. Chciałem dowiedzieć się, na ile ten nowy zwrot jest kontynuacją poprzednich ruchów, także tych, które wciąż trwają, ale szukałem też różnic – jak taka walka wygląda w dobie rewolucji cyfrowej, eksplozji informacyjnej, w erze konsumpcjonizmu, masowej turystyki i migracji, urbanizacji oraz globalnego aktywizmu na rzecz praw człowieka.

Obserwowałem powrót Cioci z Kapsztadu – miasta, które reklamuje się jako „gejowska stolica Afryki” – do jej małej ­wioski w Thyolo. Śledziłem drogę homoseksualnego uchodźcy z Ugandy biegnącą z Kampali do Nairobi, w sąsiedniej Kenii, i do Kanady, gdzie się później przeprowadził. Spotykałem się z transpłciowymi i niebinarnymi nastolatkami z grupy LGTQQA (czyli lesbijkami, gejami, osobami trans, queer oraz osobami zastanawiającymi się nad swoją orientacją i tożsamością oraz aseksualnymi) w Ann Arbor w stanie Michigan, a także śledziłem, co się z nimi działo, kiedy rozjechali się po całych Stanach. Spędziłem też czas z grupą kothi – „kobiecymi sercami w męskich ciałach” – która miała swoją świątynię w rybackiej wiosce na obrzeżach Pondicherry w południowych Indiach, a także z osobami transpłciowymi pracującymi dla międzynarodowych korporacji informatycznych w pobliskim Bengaluru; z lesbijkami wychowującymi dzieci w Meksyku; z transpłciowymi matkami w Rosji; z ­queerowymi Palestyńczykami w modnych kafejkach w Tel Awiwie i Ramallah i queerowymi Egipcjanami w kawiarniach w centrum Kairu; byłem na Marszach Równości w Tel Awiwie, Delhi, Londynie i stolicy Meksyku. Podróżowałem też śladami elity ruchu aktywistycznego i tych, którzy go finansowali – wstąpiłem za nimi na niekończący się szlak spotkań i konferencji, na których tworzyła się sieć rzeczników nowej sprawy.

Byłem świadkiem tworzenia się zastanawiającego układu globalnych zależności: podczas gdy w jednych krajach małżeństwa homoseksualne i tranzycja płciowa były przyjmowane z entuzjazmem jako oznaki pokonywania przez ludzkość drogi do postępu, w innych zaostrzano prawo kryminalizujące te kwestie. W 2013 roku, tym samym, w którym w Wielkiej Brytanii przyjęto ustawę legalizującą małżeństwa par jednopłciowych – Marriage (Same Sex Couples) Act – w Nigerii uchwalono jej przeciwieństwo: ustawę wprowadzającą ich zakaz – Same Sex Marriage (Prohibition) Act. Nawet nawias w nazwie tego aktu był reakcyjny – taki był cel: sprowokować byłego kolonialnego ciemiężyciela. Nazwa tego aktu prawnego była cynicznym atakiem wyprzedzającym, retorycznym wytyczeniem granicy, obietnicą uchronienia afrykańskiego społeczeństwa przed zakażeniem wirusem z Zachodu. Nigeria miała teraz najostrzejsze prawo antyhomoseksualne na świecie, nie licząc muzułmańskiego szariatu: bezwarunkową karą czternastu lat więzienia zagrożony był nie tylko ten, kto uprawiał seks z osobą tej samej płci, ale też ten, kto prezentował jakiekolwiek „zachowania homoseksualne” lub je promował, co oznaczało też uczestniczenie w zgromadzeniach osób podejrzewanych o homoseksualność.

Wytyczono Różową Linię: stała się granicą między krajami, które coraz bardziej integrowały queerowe osoby, nadając im pełnię praw obywatelskich, a tymi, które wynajdowały nowe sposoby, by je tłamsić, skoro już się ujawniły. Po jednej stronie Różowej Linii znalazły się kraje, które przeszły zmianę dzięki ruchom na rzecz praw kobiet i osób nieheteronormatywnych; które uznawały poparcie dla „praw osób LGBT” za logiczną konsekwencję uchwalonej przez ONZ w 1948 roku Powszechnej deklaracji praw człowieka. Po drugiej zaś były państwa, które potępiały te same prawa jako pogwałcenie tego, co uznawały za „tradycyjne wartości” i „kulturową suwerenność”.

Niektóre z państw – jak Rosja i Uganda – używały antyhomoseksualnych ustaw, by wznieść mury moralnego oporu przeciw nieposkromionej globalizacji. Inne – jak Egipt, Turcja czy Indonezja – próbowały demonstrować swoją prawość, uderzając w transpłciowe kobiety, najbardziej widoczną twarz importowanej z Zachodu zgnilizny moralnej – nawet jeśli, jak w Indonezji, trzecia płeć, waria, istniała w kulturze od dawna[9]. Narzędziem często były prawa zakazujące prostytucji, „rozwiązłości” lub „włóczęgostwa”, ale – co jasno pokazuje historia Cioci – takie przepisy wcale nie były potrzebne w krajach, które egzekwowały lub nawet zaostrzały swoje prawa przeciw sodomii: można było aplikować je wobec osób, które „oficjalnie” były mężczyznami, bez względu na ich tożsamość płciową.

W 2018 roku Światowa Organizacja Zdrowia wprowadziła nowelizację swojej międzynarodowej klasyfikacji chorób, zawierającej oznaczenia kodowe diagnozowanych schorzeń. W jej wyniku „niezgodność płci” – wcześniej „zaburzenie tożsamości płciowej” – przeniesiono z kategorii „zaburzeń psychicznych” do „uwarunkowań związanych ze zdrowiem seksualnym”. Niektóre państwa – jako pierwsze Argentyna i Dania – już zaczęły proces, którego cel to umożliwienie prawnej zmiany płci na podstawie „samoidentyfikacji”, co oznacza odejście od potrzeby otrzymania zewnętrznej diagnozy lub orzeczenia. W południowej Azji, gdzie od wieków istniały społeczności wyróżniające trzy płcie, nowy globalny ruch na rzecz osób transpłciowych zainspirował lokalnych aktywistów do wykorzystania konstytucji w skutecznej walce na rzecz uznania niebinarnych tożsamości płciowych.

W tym samym czasie wyrysowano nową Różową Linię – nowe bitwy wyznaczyły kolejne fronty kulturowej wojny.

W Stanach Zjednoczonych front biegł przez dziecięce ubikacje. Rady pedagogiczne i rodzice toczyli batalie prawne, których celem było zabronienie osobom transpłciowym korzystania z ubikacji zgodnie z ich tożsamością płciową. W pierwszych miesiącach 2018 roku Donald Trump podjął próbę uniemożliwienia osobom transpłciowym zaciągania się do wojska – co według „New York Timesa” było oznaką „okrutnej determinacji, by uczynić z Ameryki kraj, który dzieli ludzi i ich odczłowiecza”[10]. Później administracja Trumpa zaproponuje ograniczenie praw i możliwości osób transpłciowych poprzez zdefiniowanie płci jako wyłącznie „biologicznej” i niezmiennej.

W wielu częściach świata wytyczona przez kwestię praw osób LGBT Różowa Linia naruszyła stare sposoby radzenia sobie z seksualnością i mnogością płci. Tak jak w krajach Zachodu pod koniec XX wieku, zmieniać się zaczął sposób rozumienia homoseksualności w Ameryce Łacińskiej, Azji, a nawet Afryce – teraz rozumiano ją jako tożsamość, której należy się uznanie w świetle prawa, a nie jako zachowania seksualne, które powinny być praktykowane w ukryciu. Posiadanie tożsamości seksualnej innej niż płeć przypisana przy narodzinach uznano za prawo człowieka i coś, w czym mogą pomóc procedury medyczne.

W jednych miejscach umożliwiło to emancypację, ale w innych ją utrudniło – jak tam, gdzie zachodnie spojrzenie na kwestie binarności płci zastąpiło lokalne tradycje w społeczeństwach, w których już istniało pojęcie płynności płci. Nagle istniejące od wieków transpłciowe kategorie, takie jak ­wariaw Indonezji lub goor-jigeen w Senegalu, zaczęto kojarzyć z ruchem LGBT. W wielu częściach świata mężczyźni spacerują, stykając się ramionami lub trzymając się za ręce – ale w takich krajach jak Egipt lub Nigeria, gdzie nagle zapanowała moralna panika w związku z nową kategorią ludzi domagających się praw i miejsca w społeczeństwie, nawet te gesty zażyłości stały się podejrzane.

Gdybyście mieszkali w Dakarze lub Lagos – albo w Kairze lub Kabulu – i mieli antenę satelitarną, moglibyście przerzucać kanały między Transparenti Orange Is the New Black a tyradami wahabitów wymierzonymi w niewiernych i wszystkie zachodnie bezeceństwa, w tym homoseksualność i osoby transpłciowe. Wy i wasze dzieci moglibyście kłócić się o to, co będziecie oglądać – albo homofobiczne monologi na Christian Broadcasting Network, albo brazylijską telenowelę z gejowskim wątkiem. Na BBC, CNN lub nawet stacji Al-Jazeera moglibyście obejrzeć reportaż z Marszów Równości z kolejnych krajów, w tym Indii i Turcji, lub o amerykańskich dzieciach korygujących płeć. Na innych kanałach zobaczylibyście masowe protesty katolików we Francji i Ameryce Łacińskiej wymierzone w nowego wroga – ideologię gender, hasło wytrych, do którego jak do worka wrzucono edukację seksualną, małżeństwa homoseksualne i kwestię uzgodnienia płci.

W czasach technologii cyfrowej i mediów społecznościowych ludzie uprzednio osamotnieni nagle zobaczyli siebie jako część globalnej społeczności queeru. Mogli nawiązać kontakty – najpierw poprzez chatroomy, a potem na stronach randkowych lub w serwisach społecznościowych; mogli zapoznawać się z ideą osobistej wolności i praw, nabrać odwagi, by stać się widocznym i zawalczyć o miejsce w społeczeństwie. W tym samym czasie na tych samych platformach tworzyły się też sieci grup religijnych, które łączyły się ponad parafiami i meczetami. One też wymieniały się pomysłami i strategiami. Tożsamość religijna, tak samo jak płciowa czy genderowa, stała się kwestią globalną. Starcie było nieuniknione.

W innych krajach dochodziło do kulturowego rozszczepienia. W Malezji umacniał się konserwatywny islam, także poprzez uprawomocnienie reguł szariatu, które między innymi zabraniały „pozowania na kobietę”; organizowano naloty na gejowskie bary oraz cenzurowano wystawy. W 2018 roku zapadł bezprecedensowy wyrok – dwie kobiety zostały publicznie wychłostane za bycie lesbijkami, po tym jak nakryto je w samochodzie, w którym znaleziono też plastikowy członek. Jednak w tym samym czasie młodzi Malezyjczycy podejmowali działania na rzecz osób LGBT, rozumiejąc to zaangażowanie jako oznakę przynależności do globalnej wioski. Kiedy znacząca organizacja nacjonalistów w 2017 roku wezwała do bojkotu kawiarni Starbucks – sieć wspierała walkę na rzecz praw osób LGBT – młodzi pasjonaci kawy jeszcze chętniej wypowiadali się pozytywnie o „globalnej przestrzeni”, do której dostęp dawała im kawiarnia. Rozmawiałem wtedy z malezyjskim znajomym:

– Chodzimy do Starbucksa, bo mają świetną kawę, ale też dlatego, że jest częścią większego świata – powiedział mi.

W Indiach poparcie dla depenalizacji homoseksualności było oznaką przynależności do wyedukowanej klasy średniej. W Meksyku i Argentynie takim wyróżnikiem było poparcie dla małżeństw par tej samej płci.

Wiele wspólnego z tymi zmianami świadomości miała globalna migracja – ze wsi do miast lub z jednej części świata do drugiej. Ludzie nagle odnajdywali się w miejscu, w którym spojrzenie na moralność było inne niż w ich rodzinnych stronach. Teraz byli z dala od kontroli klanów i społeczności. Za sprawą ucieczki przed prześladowaniami lub biedą, lub po prostu korzystając z możliwości podróżowania lub studiowania, którą zapewnia pionowa mobilność społeczna, wiele osób po raz pierwszy zaznało „osobistej autonomii” – po raz pierwszy mogło podejmować decyzje o własnym życiu. Później ci ludzie wracali, zabierając ze sobą nowe spojrzenie na orientację i tożsamość płciową – i robili zamieszanie. Razem z nimi na południe lub wschód – lub z miast do wsi – podróżowali pracownicy organizacji pomocowych, specjaliści do spraw zdrowia, aktywiści i turyści.

Za sprawą całej tej mobilności, przekraczania granic prawdziwych i wirtualnych, w świecie realnym i cyfrowym, pojawiło się nowe rozumienie przestrzeni i tożsamości, a także nowe wyzwania. Ludzie musieli odtąd lawirować pomiędzy emancypacją, której doświadczali online, a ograniczeniami życia w realu; między wolnością życia w mieście a zobowiązaniami w domu.

Pojawiły się nowe kategorie ludzi domagających się praw, ale i moralna panika.

Otworzyły się nowe horyzonty. Społeczeństwa zmieniały myślenie o tym, co znaczy pojęcie rodziny, co znaczy być mężczyzną lub kobietą, co znaczy być człowiekiem. Obudziły się też nowe obawy.

Różowa Linia przebiega przez studia telewizyjne, izby parlamentarne, przez redakcje i sale sądowe, przez sypialnie i łazienki, przez ciała.

Przecięła też życie Cioci – i wielu innych.

Pomyślałem, że pisząc o tym, spłacę swój dług wobec miłości.

 

 

 

[1] Caroline Somanje, Gays Engage, „The Nation”, 28 grudnia 2009.

[2] Rz 13,8.

[3] Andy Rice, Malawian Gay Couple’s Beautiful Thing, and Its Ugly Consequences, „Daily Maverick”, 9 czerwca 2010.

[4] Tamże.

[5] „The Advocate”, 27 listopada 2018.

[6] David Paternotte, Blessing the Crowds: Catholic Mobilizations Against Gender in Europe, w:Anti-Genderismus: Sexualität und Geschlecht als Schauplätze aktueller politischer Auseinandersetzungen, ed. S. Hark, P. Villa, Bielefield 2015.

[7] William Clarke, France Least Tolerant Country in Western Europe of Homosexuals, „The Telegraph”, 17 maja 2013.

[8] Justin McCarthy, Two in Three Americans Support Same-Sex Marriage, „Gallup”, 23 maja 2018.

[9] Kaya Genç, Sex Changes in Turkey, „The New York Review of Books”, 28 czerwca 2018; Human Rights Watch, Audacity in Adversity: LGBT Activism in the Middle East and North Africa, 16 kwietnia 2018.

[10] Trump’s Heartless Transgender Military Ban Gets a Second Shot, „The New York Times”, 28 marca 2018.

 

 

Rozdział 1

 

ŚWIAT RÓŻOWYCH LINII

 

 

 

„Panie prezydencie, czy naciskał pan na prezydenta Salla, by w Senegalu homoseksualizm przestał być karany?

I pytanie do prezydenta Salla. Powiedział pan przed chwilą, że uznaje demokrację i wolność. Czy jako nowy prezydent tego kraju będzie pan pracował na rzecz zniesienia karalności homoseksualizmu?”

 

Takie pytania amerykańska dziennikarka zadała Barackowi Obamie i jego gospodarzowi, senegalskiemu prezydentowi Macky’emu Sallowi, podczas konferencji prasowej po ich spotkaniu w Dakarze 27 czerwca 2013 roku[11]. Temat był nie do uniknięcia: dzień wcześniej, w samolocie lecącym nad ­Atlantykiem, Obama i jego sztab świętowali zakwestionowanie przez Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych ustawy DOMA (Defense of Marriage Act, Ustawa w obronie małżeństwa), co otworzyło drogę do legalizacji małżeństw par jednopłciowych w całym kraju.

Sąd zajął się tą sprawą po skardze złożonej przez Edith Wind­sor, osiemdziesięcioletnią wdowę. Jej partnerka, Thea Spyer, z którą była związana przez czterdzieści lat, zmarła w 2009 roku. Prawo blokowało możliwość uznania legalności małżeństw par homoseksualnych na poziomie federalnym. Windsor zaskarżyła DOMA, bo nie mogła skorzystać po śmierci Spyer z ulg podatkowych. To była wdzięczna sprawa dla przetarcia szlaków – i większość składu orzekającego pod przewodnictwem sędziego Anthony’ego Kennedy’ego uznała, że prawo dyskryminowało pary tej samej płci, prawnie konserwując ich „odrębny status”.

Kiedy w 1996 roku Bill Clinton podpisywał tę ustawę – pod naciskiem, jak podkreślał – sześćdziesiąt osiem procent Amerykanów sprzeciwiało się małżeństwom par homoseksualnych, a tylko dwadzieścia siedem procent je popierało[12]. W 2009 roku, zaledwie trzynaście lat później, proporcje się odwróciły. Obama powiedział później, że starania na rzecz „równości małżeństw” wywołały „najszybciej postępującą zmianę, jaką kiedykolwiek wywalczył ruch społeczny”[13]. Swoją publiczną deklarację poparcia, co było dla niego punktem zwrotnym, ogłosił w maju 2012 roku – nie było przypadkiem, że kilka dni wcześniej sondaż Gallupa pokazał, że po raz pierwszy małżeństwa osób jednej płci popierała większość Amerykanów. Rok później, w drodze do Senegalu, na pokładzie Air Force One prezydent wydał oświadczenie: „Prawo naszego kraju wreszcie dostosowuje się do fundamentalnej prawdy zadomowionej już w sercu milionów Amerykanów: kiedy wszyscy Amerykanie są traktowani sprawiedliwie, bez względu na to, kim są i kogo kochają, wszyscy jesteśmy bardziej wolni”[14].

W Senegalu sprawy miały się zgoła inaczej: kodeks karny penalizował homoseksualne stosunki jako czyny „niewłaściwe lub nienaturalne”. To prawo istniało od wielu lat, ale dopiero teraz zaczęto je egzekwować. Dośrodkowe, powodujące kurczenie się świata prądy globalizacji wzmocniły agresywne nurty islamu, importowane do tego muzułmańskiego kraju w Afryce Zachodniej z krajów arabskich. W tym samym czasie wzmogła się globalna epidemia AIDS. To było jak burza, w kolejnych latach nabierająca tym więcej gwałtowności, im więcej docierało do kraju informacji – kolportowanych przez coraz bardziej dostępne media internetowe i satelitarne – o postępach w kwestii praw osób LGBT i jednopłciowych małżeństw na Zachodzie.

W grudniu 2008 roku rząd Senegalu był gospodarzem ogólnoafrykańskiej konferencji na temat AIDS. Wprowadzono tam nowy termin: „mężczyźni uprawiający seks z mężczyznami” lub MSM. To był istotny punkt programu konferencji i agendy senegalskiej organizacji AIDES Sénégal. Konferencja wywołała oburzenie senegalskich duchownych i islamistycznych polityków, już i tak zaniepokojonych sensacyjnymi doniesieniami medialnymi o „gejowskim ślubie” (była to niepokojąca zapowiedź tego, co rok później spotka Tiwonge Chimbalangę). Odpowiedzią władz był nalot na zebranie AIDES Sénégal i aresztowanie wszystkich obecnych. Dziewięciu mężczyzn skazano na osiem lat więzienia. Uznano ich za winnych wykorzystywania pracy na rzecz zakażonych wirusem HIV jako „przykrywki dla rekrutacji i przygotowania spotkań dla homoseksualistów”[15]. Po pięciu miesiącach spędzonych w brutalnym więzieniu zostali w końcu uwolnieni – z braku dowodów na seksualny charakter ich spotkań. Ale ich życie już było zrujnowane. Wielu z nich uciekło z kraju.

Sytuacja nie była znacząco odmienna, kiedy cztery lata później odwiedził Senegal Barack Obama. Amerykański prezydent płynął na fali euforii, która ogarnęła amerykańskich liberałów po orzeczeniu w sprawie Windsor. Byłem w Dakarze kilka miesięcy wcześniej i spotkałem się z liderami ruchu LGBT, którzy żyli w ukryciu, w strachu przed represjami. Prominentny dziennikarz był w więzieniu, tak samo jak kilka kobiet. Jak w prawie połowie przypadków krajów na całym świecie senegalskie prawo wymierzone w sodomię kryminalizowało także seks lesbijski.

Administracja Obamy uczyniła walkę na rzecz ochrony praw osób LGBT na całym świecie głównym kierunkiem swojej polityki zagranicznej. W grudniu 2011 roku sekretarz stanu Hillary Clinton w słynnym przemówieniu na forum ONZ powiedziała, że „prawa osób homoseksualnych to prawa człowieka, a prawa człowieka to prawa osób homoseksualnych”[16]. Obama polecił krajowym urzędom „walkę z penalizacją statusu osób LGBT i ich postępowania”, a także „bezzwłoczne reagowanie na prześladowania osób LGBT”. Departament Stanu zaczął produkować regularne raporty. Obama na pewno dowiedział się o dochodzeniu w sprawie Senegalu z 2012 roku, w toku którego uznano, że w kraju tym „osoby LGBT często są aresztowane i na szeroką skalę dyskryminowane w atmosferze społecznej nietolerancji i aktów przemocy”[17].

Teraz, w kolonialnym Pałacu Republiki w Dakarze, Obama w odpowiedzi na pytanie dziennikarki powiedział, że osobiście zadzwonił z pokładu Air Force One do Edie Windsor, by jej pogratulować. Według niego orzeczenie było „zwycięstwem amerykańskiej demokracji”[18]. Mimo to temat dekryminalizacji homoseksualności nie pojawił się podczas spotkania z prezydentem Senegalu. Obama próbował zachować delikatność wobec gospodarza, mówiąc o różnicy między osobistymi opiniami, zwyczajami i tradycjami, które należy szanować, a powinnościami państwa, które wymagają równego traktowania wszystkich obywateli. W wyraźny sposób połączył swoje poparcie dla praw osób LGBT z dziedzictwem dyskryminacji rasowej w swoim kraju: „Walka o prawa obywatelskie była długa i ciężka”[19].

Kiedy przyszła kolej na wypowiedź prezydenta Senegalu, ­Macky Sall podniósł argument często przywoływany przez tych, którzy w opozycji do „powszechnych praw człowieka” stawiają idę „tradycyjnych wartości”: „Nie możemy mieć standardowego modelu aplikowanego do wszystkich krajów. […] Mamy inne tradycje”. Następnie ujął problem w horyzoncie czasowym – stwierdził (niezgodnie z prawdą), że w jego kraju nie prześladuje się osób homoseksualnych, ale społeczeństwo musi mieć czas, by „przetrawić” tę kwestię: „Senegal […] jest bardzo tolerancyjnym krajem […], ale nie jesteśmy gotowi na to, by zalegalizować homoseksualizm”.

Sall był liberałem z dokonaniami na polu walki o prawa człowieka. Wcześniej wypowiadał się z aprobatą na temat dekryminalizacji homoseksualności. W porównaniu z innymi głowami afrykańskich państw jego wypowiedzi były łagodne, czuć w nich było zachętę, jakby sugerował, że istnieje ścieżka prowadząca do reformy. Ale był pod naciskiem islamistów, a do tego nie chciał wyjść na polityka, który podlizuje się Zachodowi. Później dał wyraz swojej frustracji podczas wywiadu dla niemieckiego magazynu „Zeit”: „Sami ledwo wczoraj wprowadziliście w Europie homoseksualne małżeństwa, a już dzisiaj żądacie tego od Afrykanów. To postępuje zbyt szybko! A my żyjemy w świecie, który zmienia się powoli”[20].

Te słowa wiele mówiły. Nikt – ani dziennikarz „Zeitu”, ani Obama, ani nawet działacze na rzecz praw człowieka w Senegalu – nie domagał się od jego rządu, aby zalegalizował związki partnerskie osób tej samej płci. Od Salla wymagano, aby zreformował krajowy kodeks karny i zdepenalizował homoseksualne stosunki płciowe, a oczekiwano tego dlatego, że takie prawo było narzędziem dyskryminacji.

W wypowiedzi Salla było coś jeszcze, co zwróciło moją uwagę – spostrzeżenia, które pomogły mi sformułować pytania zadawane w tej książce. Pierwsze to stwierdzenie, że „żyjemy w świecie, który zmienia się powoli”. Drugie – że ci, którzy domagają się zmian, to obcy, outsiderzy, Zachód, „wy”, a nie sami obywatele Senegalu.

Czy miał rację?

 

Kiedy zastanawiałem się nad słowami Salla, myślałem też o innym kraju, który przecięła Różowa Linia, tym razem zastępując stare zasieki żelaznej kurtyny – o Ukrainie. W 2013 roku, jeszcze przed rewolucją na Majdanie i inwazją Rosjan na Krym, Ukraina mocowała się z pytaniem, czy kontynuować proces integracji z Unią Europejską, czy też dołączyć do Władimira Putina i jego regionalnej unii celnej, Euroazjatyckiej Wspólnoty Gospodarczej. Putin w tym czasie rzucił wyzwanie UE i jej wschodniej ekspansji. Zrobił to, przywołując potrzebę obrony „tradycyjnych wartości” ortodoksyjnego słowiańskiego społeczeństwa przed zepsutym, zsekularyzowanym Zachodem. Słowem wytrychem było nazywanie Europy „gejropą”[21]. Stronnicy Kremla stawiali billboardy ukazujące ludzików tej samej płci trzymających się za ręce i slogan: „Stowarzyszenie z UE oznacza homoseksualne małżeństwa”[22]. Na rosyjskim kanale telewizyjnym oglądanym przez wielu Ukraińców recytowano rymowankę: „W Ewropu czerjez żopu” („Do Europy przez dupę”).

Wstąpienie do Unii rzeczywiście wymagało uznania „europejskich” wartości, a wśród nich ochrony osób LGBT przed dyskryminacją i przemocą. Zarówno Ukraina, jak i Rosja wykreśliły z kodeksów przestępstwo sodomii w przypadku wyrażających zgodę dorosłych – kolejno w 1991 i 1993 roku. Wówczas było to warunkiem przystąpienia do Rady Europy. Teraz, kiedy nowa elita religijna i polityczna działała na rzecz umocnienia swojej pozycji w krajach zachwianych upadkiem Związku Radzieckiego, nowy status – i widoczność – gejów i lesbijek mogła posłużyć jako propagandowe zastępstwo dla ogólnego bezprawia okresu postkomunistycznego.

Taki był trend w całym regionie. Nacjonalistyczni politycy zaczęli używać kwestii praw osób LGBT jako sposobu na odzyskanie poczucia suwerenności, które – według nich – zabrała im Europa. W Polsce bracia Kaczyńscy umocnili swoją eurosceptyczną partię Prawo i Sprawiedliwość, wcielając w życie strategię demonizowania kiełkującego ruchu na rzecz praw osób LGBT – wcielając w życie strategię, która w 2020 roku przyniosła wyborcze zwycięstwo Andrzejowi Dudzie. Tak samo działał na Węgrzech Fidesz Viktora Orbána – w 2012 roku wprowadził poprawkę do konstytucji wykluczającą małżeństwa jednopłciowe. W Polsce i na Węgrzech, tak samo jak w Rosji, ta demonstrowana publicznie homofobia była częścią większego projektu, którego celem było umocnienie narodowej tożsamości wobec napływu migrantów, kolejnej obok widoczności osób homoseksualnych negatywnie ocenianej konsekwencji otwartych granic.

W tym samym czasie, kiedy rosyjski rząd zaczął działać przeciw migrantom, szczególnie tym z krajów Azji Środkowej, uchwalono obowiązujące w całej federacji prawo „na rzecz ochrony dzieci przed informacjami nakłaniającym do odrzucenia tradycyjnych wartości rodzinnych” – ustawę o „homopropagandzie”, jak zaczęto ją nazywać. Prawo karało każdą wzmiankę o homoseksualności w obecności nieletnich lub w mediach, do których mogliby mieć dostęp. To z kolei uruchomiło falę agresji – urządzano nagonki na nauczycieli, brutalne internetowe seanse nienawiści i fizyczne ataki na demonstrantów. Szczególnie silnie odbiło się to na transpłciowych kobietach, w których widziano najbardziej jaskrawą – i dziwaczną – twarz degrengolady Zachodu.

Według Putina krytyka tej ustawy ze strony Unii Europejskiej świadczyła tylko o moralnym upadku Europy – jak powiedział prezydent podczas ostrego wystąpienia w 2012 roku, tendencja Zachodu do uznawania „równości prawa do wolności sumienia, poglądów i prywatności” oznacza „zrównanie dobra ze złem”[23]. Dla Putina główną oznaką tej tendencji było oswojenie homo­seksualności, „prosta ścieżka do degradacji i prymitywizmu, skutkującego głębokim kryzysem demograficznym i moralnym”[24].

To w takich okolicznościach spotkałem się z czołową aktywistką z ukraińskiej społeczności działaczy i działaczek na rzecz praw osób LGBT, Oleną Szewczenko. Powiedziała mi, że ona i jej towarzysze wcale nie walczyli o równość małżeńską. Ich ambicje były o wiele skromniejsze: chcieli przede wszystkim zablokować uchwalenie kopii rosyjskiej ustawy „antypropagandowej”, procedowanej właśnie przez parlament przy poparciu stronników Kremla i ukraińskich nacjonalistów, a do tego zatrzymać falę przemocy wobec osób queerowych, spowodowaną – jak w Senegalu – ich większą widocznością. Jednak niektórzy z sojuszników Szewczenko wśród działaczy społeczeństwa obywatelskiego protestowali. Uważali, że to niewłaściwy czas, by poruszać te kwestie. Ukraińskie społeczeństwo nie było gotowe, a do tego wpisywałoby się to w narrację o opozycji jako pachołkach Europy – argumentowali.

Szweczneko jest prawniczką po trzydziestce. W czasie rewolucji w lutym 2014 roku stanęła na czele paramilitarnej kobiecej jednostki ochotniczek.

– Tak, mają rację – powiedziała mi. – Ukraińskie społeczeństwo nie jest gotowe na prawa osób LGBT. Ale ukraińskie osoby LGBT, one same, nie dają się tłamsić. Używają internetu. Oglądają telewizję. Podróżują. Widzą, jak może być. Dlaczego nie mogą cieszyć się tą samą wolnością? Dlaczego zmusza się je, by żyły w ukryciu? Świat pędzi, a my tu, w Ukrainie, nie nadążamy. Nie mamy wyjścia, musimy nadganiać.

 

Kto ma rację?

Prezydent Senegalu Macky Sall, mówiący, że „żyjemy w świecie, który zmienia się powoli”?

A może ukraińska aktywistka Olena Szewczenko, która pod­kreś­la, że „świat pędzi” i „nie mamy wyjścia, musimy nadganiać”?

Oboje mają.

W XXI wieku Różowa Linia nie jest granicą, ale bardziej terytorium. To pogranicze, na którym osoby queerowe próbują lawirować między poczuciem wolności i wspólnoty, odnajdowanym w internecie i przyjaznych przestrzeniach, a ograniczeniami codzienności w miejscach pracy, sądach i domach. To rubieże, po których podróżują za każdym razem, kiedy podniosą wzrok znad smartfonów i popatrzą na członków rodziny zgromadzonych przy stole; kiedy wychodzą z ukrytego pod ziemią klubu, by znaleźć się z powrotem w swoim kraju. W jednej strefie czas przyspiesza, w innej zwalnia. Spędzanie całego życia na takim podróżowaniu może przyprawić o niemałe zawroty głowy.

Jak Ciocia w swoim nowym domu w Tambo Village, tak i inne osoby, które spotkałem, zbierając materiał do tej książki, podlegali wpływom, których źródła rozciągały się od ambony po smartfon. Ale też tak samo jak Ciocia, która sama wpadła na pomysł urządzenia swojego chinkhoswe, a teraz układa sobie życie w Tambo Village, mają oni własną wolę. Olena Szewczenko zrozumiała coś, czego nie mógł dostrzec Macky Sally: domaganie się zmiany może być wspierane przez zewnętrznych graczy takich jak Barack Obama lub Unia Europejska, ale impuls musi wyjść od samych Senegalczyków i Ukraińców.

 

Z tego powodu ta książka to przede wszystkim zbiór opowieści o ludziach, którzy dokonują osobistych decyzji w konkretnych okolicznościach. Ci ludzie kierują własnym życiem, a my – aktywiści i politycy, uczeni, pisarze i czytelnicy – próbujemy za nimi nadążyć.

Jednak ten reportaż to też głos w dyskusji: opowiada o jednej ze zmian, jakie zachodzą na świecie w XXI wieku – i o jej przyczynach.

To nie przypadek, że kwestia praw osób LGBT zaczęła przybierać na znaczeniu dokładnie wtedy, kiedy globalizacja unieważniała stare granice. Proces ten pociągnął za sobą dynamiczne rozprzestrzenienie się różnych poglądów na temat równości oraz kwestii uzgadniania płci i równoczesną ostrą reakcję sił konserwatywnych, patriarchów i kapłanów, którzy obawiali się grożącej im utraty kontroli. Tak kształtowała się dynamika wydarzeń na Różowej Linii, szczególnie w miejscach, w których ludzie dopiero zaczęli być postrzegani jako geje, lesbijki lub MSM. W większości społeczeństw żyli zawsze – chociaż w sposób ograniczony, ukryty, na krawędzi – ale teraz przybrali nowe tożsamości polityczne i domagali się nowego statusu.

I zostali wciągnięci w geopolityczną grę.

Podczas wyborów prezydenckich we Francji w 2017 roku kandydatka Frontu Narodowego Marine Le Pen powiedziała, że świat nie jest podzielony na „lewicę” i „prawicę”, ale na „globalistów” i „patriotów”. Le Pen przegrała z Emmanuelem Macronem (chociaż i on podkreślał, że czuje się „patriotą”), ale w innych częściach świata istotne zwycięstwa odnosili ludzie o poglądach jej bliskich. Donald Trump doszedł do władzy w USA w 2016 roku, posługując się hasłami odwołującymi się do nacjonalizmu i utrzymując, że ci, którzy nie opierają się globalizacji, nie są patriotami. W tym samym roku Wielka Brytania zagłosowała za wystąpieniem z Unii Europejskiej, a nowa szefowa rządu tego kraju, Theresa May, wypowiedziała sławne już słowa, że „jeśli wierzy się, iż jest się obywatelem świata, to jest się człowiekiem znikąd”[25]. Rewolucje Trumpa i brexitu, który w 2019 roku wyniósł do władzy Borisa Johnsona, przyjęły za swój cel wzmocnienie narodowych granic i ograniczenie wolnego przepływu towarów, kapitału – a przede wszystkim ludzi. Nowa polityka polegała nie tylko na wznoszeniu nowych murów, ale też przekonywaniu, że stare zostały zdemontowane zbyt prędko.

Szczególnie w Europie ci nowi nacjonaliści podbijali stawkę i twierdzili, że chronią nie tylko swoich obywateli i miejsca pracy, lecz także wartości. Kiedy Le Pen walczyła w 2017 roku o urząd prezydenta, wśród tych wartości były prawa osób LGBT. Człowiekiem, który pierwszy zagrał tą kartą, był walczący z imigracją Duńczyk Pim Fortuyn, zamordowany w 2002 roku polityk, jawny gej. Fortuyn zyskał duże poparcie, gdy stwierdził, że nietolerancyjny wobec homoseksualności islam stanowi zagrożenie dla przetrwania europejskiej cywilizacji. Jego spadkobierca na radykalnej prawicy Geert Wilders podbijał ten argument tak mocno, jak tylko się dało. Kiedy niezrównoważony muzułmanin w czerwcu 2016 roku zabił czterdzieści dziewięć osób w klubie Pulse w Orlando na Florydzie, Donald Trump – wtedy na kampanijnym szlaku – mówił ostro o „radykalnym islamskim terroryzmie”[26]. Wilders, który też był w trakcie kampanii, próbował zbić na tym przekazie polityczny kapitał: „Wolność, jaką powinni się cieszyć geje i lesbijki – możliwość całowania się, zawierania małżeństw, posiadania dzieci – jest dokładnie tym, z czym chce walczyć islam”[27].

Wilders przegrał wybory, ale tak mocno wpłynął na opinię publiczną, że nawet jego następca na stanowisku premiera, libe­rał Mark Rutte, publicznie przyznał, że Duńczycy „mają dość, kiedy ktoś nadużywa naszej wolności […], [kiedy ci ludzie] napastują gejów i lesbijki, gwiżdżą na kobiety noszące krótkie spódnice lub nazywają zwykłych Duńczyków rasistami […]. Jeśli odrzucają nasz kraj w tak fundamentalny sposób, to wolałbym, żeby go opuścili”[28].

We Francji Marine Le Pen grała do dwóch bramek: sprzeciwiała się małżeństwom jednopłciowym, ale nie brała udziału w masowych protestach. W telewizyjnym wywiadzie prze­prowadzonym w czasie jej wizyty w Rosji w 2013 roku entuzjastycznie poparła swoich nowych towarzyszy z Kremla twierdzących, że „homofilia jest jednym z elementów globalizacji”[29]. Jednocześnie jej zastępcą i głównym doradcą był gej, Florian Philippot, a w 2017 roku zabiegała o głosy gejów i lesbijek, przekonując, że tylko jej propozycje programowe chronią ich przed „nienawidzącym homoseksualistów” islamem, jak to ujęła podczas telewizyjnej debaty z Macronem[30].

Inne europejskie partie prawicowe poszły tą samą drogą. W 2018 roku rzecznik flamandzkiej partii nacjonalistycznej o nazwie Vlaams Belang powiedział, że to jego ugrupowanie jest najbardziej przyjazne gejom i lesbijkom, a to dlatego, że inne partie „godziły się na import tysięcy muzułmanów, którzy stosują przemoc wobec gejów, lesbijek i osób transpłciowych”[31]. A chociaż antyimigrancka Alternatywa dla Niemiec sprzeciwiała się małżeństwom osób tej samej płci i dążyła do ograniczenia edukacji seksualnej w szkołach, to jednocześnie miała przewodniczącą lesbijkę – Alice Weidel – oraz homoseksualne skrzydło w partii, które nalegało na podjęcie niezbędnych dla „przeżycia” osób LGBT działań wymierzonych w „islamską ortodoksję”[32]. W 2016 roku berliński oddział partii wywiesił billboardy z napisem: „Mój partner i ja nie chcemy tu islamskich imigrantów, którzy wierzą, że nasza miłość to śmiertelny grzech”[33].

W Europie Zachodniej prawa osób LGBT stały się różowym szlabanem przeciwko napływowi imigrantów. W tym samym czasie w Europie Wschodniej były szlabanem postawionym przeciwko zgniliźnie zachodniego liberalizmu. W obu przypadkach osoby queerowe jak nigdy wcześniej zastały wykorzystane przez polityków, także do spraw mocno wykraczających poza postulaty równości i godności. Dla jednych stały się symbolem postępu i szerokiego świata, dla innych – stygmatem moralnego i społecznego upadku.

 

W 2013 roku IKEA opublikowała w swoim internetowym magazynie artykuł o dwóch kobietach z Dorset na zachodzie Anglii, Kirsty i Clarze, które urządzały sobie salon meblami tej marki. „Jesteśmy dwiema mamusiami, wychowujemy naszego synka w mieszkaniu mamy Clary” – mówiła Kirsty. „Nie jesteśmy zwykłą rodziną w zwykłym domu, ale jeśli moja babcia mogła wychować dwóch synów w malutkiej przyczepie, to my w naszym mieszkanku też damy sobie radę”[34].

Artykuł był częścią globalnej kampanii IKEA polegającej na portretowaniu reprezentujących różne modele rodzin w jej ciepłych, skandynawskich wnętrzach, jednak – i to zgrabnie ilustruje, jak światowe trendy ścierają się z lokalną rzeczywistością – IKEA wycofała artykuł ze swojego rosyjskiego katalogu w wyniku obaw o naruszenie nowych przepisów dotyczących homoseksualnej propagandy. Wśród gejów i lesbijek na całym świecie zaczęto w związku z tym mówić o autocenzurze IKEA, pojawiły się zapowiedzi bojkotu; w kolejnym roku, zamiast sprzeciwiać się swoim „wartościom”, firma postanowiła nie publikować swojego katalogu w Rosji.

Kiedy IKEA wycofała Kirsty i Clarę ze swojej rosyjskiej kampanii, magazyn Special Correspondent, emitowany na państwowym kanale rosyjskiej telewizji, wyemitował odcinek przedstawiający śledztwo w sprawie praw osób LGBT. W istocie chodziło o przedstawienie poglądów Kremla na tę sprawę. Odcinek otrzymał tytuł Aktorzy na scenie, co miało sugerować, że ludzie „grają” gejów i lesbijki, żeby dostawać fundusze z zagranicy. Reportaż miał odpowiadać na pytanie: „Czy Rosja stoi przed zagrożeniem ze strony [zagranicznych] homoseksualistów, którzy chcą zinfiltrować nasz kraj, by pod pretekstem walki z dyskryminacją gejów i lesbijek przez nasze państwo zorganizować ruch protestu?”[35].

Kiedy „eksperci” programu usłyszeli, że w geście solidarności z osobami LGBT w Rosji sportowcy tej samej płci mogliby się trzymać za ręce podczas ceremonii otwarcia zbliżających się zimowych igrzysk olimpijskich w Soczi, niektórzy z nich zareagowali oburzeniem. Uznana feministyczna pisarka Maria Arbatowa, jedyna przytomna osoba w tej grupie, zbeształa ich: „Czy jeśli sportowcy będą trzymać się na Olimpiadzie za ręce, coś się stanie z budżetem Federacji Rosyjskiej? Czy wyniki naszych sportowców spadną przez to na łeb na szyję?”[36].

Witalij Milonow, polityk najgłośniej krytykujący gejów i lesbijki, wybuchł wtedy: „[Jeśli sportowcy będą trzymać się za ręce] nie pozwolę swoim dzieciom oglądać telewizji!”[37].

„Wyrzuć ten telewizor!” – zadrwiła Arbatowa. „Niech twoje dzieci w ogóle nie wiedzą [co się dzieje na świecie]!”[38]

Ta wymiana zdań przebiegała według zasad walki, która toczyła się wzdłuż Różowych Linii na całym świecie. Arbatowa widziała w Milonowowie przestraszonego obskuranta, Milonow w Arbatowej – pozbawioną korzeni kosmopolitkę. Ona poddawała się globalizacji w imię postępu i „praw człowieka”, on chciał bronić swoich dzieci przed konsekwencjami tego procesu, w imię wiary i „tradycyjnych wartości”.

Ta dyskusja jest oczywiście stara jak sama idea nowoczesności. Debatę na temat seksualności zainicjowano w dziewiętnastowiecznej Europie, kiedy w nauce zaczęto kodyfikować zachowania seksualne. To dało początek rozważaniom na temat praw homoseksualistów i „transwestytów” w Berlinie, a także procesu oskarżonego w 1895 roku o obrazę moralności Oscara Wilde’a. Stalin użył tego schematu, by rozbudzić moralną panikę wymierzoną w homoseksualistów – po nalocie na kilka miejsc spotkań osób homoseksualnych w Moskwie ponownie zapisano sodomię w kodeksie karnym (wykreśloną ją z rejestru przestępstw po rewolucji). Tłumacząc to postępowanie w dzienniku „Prawda”, propagandysta Stalina Maksym Gorki obwieścił, że nadszedł czas, by lud pracujący „zmiażdżył jak słoń” podobne przejawy kapitalistycznej zgnilizny przywianej z Zachodu[39].

Czym się różni taki język od tego stosowanego przez Witalija Milonowowa lub afrykańskich przywódców, którzy chcą karać za homoseksualność w XXI wieku? Wystarczy posłuchać Davida Marka, marszałka senatu Nigerii, człowieka odpowiedzialnego za wymierzone w osoby homoseksualne prawa tego kraju. W 2013 roku powiedział on: „Jest wiele dobrych wartości, które możemy przejąć od innych społeczeństw – ale nie te”[40]. Nowe prawo miało „udowodnić reszcie świata, zwolennikom tych nienaturalnych czynności, że my, Nigeryjczycy, propagujemy i szanujemy normalność, moralność i humanizm”.

Rosjanin Gorki i Nigeryjczyk Mark występowali jako strażnicy tradycji i moralności stojący w opozycji do niszczycielskiej siły zachodniego liberalnego kapitalizmu – a jednym z najbardziej skutecznych sposobów sprzeciwu jest wytyczenie Różowej Linii. Szczególnie często zaczęto stosować tę strategię w XXI wieku, kiedy pojęcia takie jak „prawa gejów i lesbijek” oraz „małżeństwa jednopłciowe” zaczęły się rozprzestrzeniać. Podczas zjazdu swojej partii w 2003 roku prezydent Malezji Mahathir Mohamad stwierdził, że „Europejczycy chcą narzucić nieograniczoną wolność”, taką, która traktuje „swobodne uprawianie seksu, w tym sodomii, jako przyrodzone prawo […]. Nasz sposób życia ma być taki sam jak ich. Azjatyckie wartości dla nich nie istnieją”[41]. Nie ma silniejszego sposobu na zdefiniowanie „azjatyckich wartości” – lub „afrykańskich wartości”, „słowiańskich wartości”, „muzułmańskich wartości”, „chrześcijańskich wartości”, „wartości ludu pracującego” – niż przeciwstawienie ich obrzydliwościom, które akceptuje zsekularyzowany Zachód.

Nawet jeśli taka argumentacja nie jest niczym nowym, to w XXI wieku siły nadała jej prędkość, z jaką idee rozprzestrzeniają się po całym świecie. „Zawsze pojawiają się negatywne reakcje, kiedy ktoś się ujawnia – powiedziała w 2014 roku Julie Dorf, weteranka ruchu LGBT w USA – ale różnica polega na tym, że jeśli coś dzieje się w Stanach dzisiaj, to w Azerbejdżanie wiedzą o tym już jutro. A obawy prawicowców i konserwatystów są słuszne: prawa to prawa. Jeśli ludzie LGBT zaczną upominać się o swoje prawa, to w pewnym momencie dojdzie równość małżeńska, a to dla prawicy i konserwatystów przerażające, nawet jeśli aktywiści w Rosji czy Nigerii wcale nie podnoszą tej kwestii. Osoby LGBT po prostu chcą żyć w spokoju i nie bać się, że ktoś je zabije. Chcą tej samej ochrony co wszyscy”.

W XXI wieku dyskusja o orientacji seksualnej i tożsamości płciowej stała się globalna, chociaż – jak kampania IKEA – ma też swoje lokalne warianty. W Rosji i wielu afrykańskich krajach dla jednych istotą sprawy były najbardziej podstawowe prawa do wolności i bezpieczeństwa, dla innych – ochrona dzieci. W USA, Meksyku i Francji rozmowa dotyczyła tego, czym powinna być rodzina i kto może ją założyć. W katolickich krajach Europy i Ameryki Łacińskiej Różowa Linia stała się częścią większego konfliktu na tle „ideologii gender” i ludzkiego mieszania w boskim planie. Na Bliskim Wschodzie dyskusja nabrała tempa w wyniku arabskiej wiosny, kiedy pączkujący ruch queerowy zrobił pierwszy nieśmiały krok ku widoczności – i został uznany za negatywną konsekwencję odwilży. W większości krajów Azji dyskusję napędzał rozwój mediów społecznościowych, ale także dynamiczna urbanizacja i uprzemysłowienie, które sprawiły, że młodzi ludzie po raz pierwszy opuścili rodzinne strony. Na całym świecie na różne sposoby debatowano na tematy związane z tożsamością płciową oraz prawem każdego człowieka do tego, by mógł sam definiować, co znaczy męskość i kobiecość – i żyć w przestrzeni pomiędzy tymi kategoriami. Te wytyczone na różnych płaszczyznach Różowe Linie miały coś wspólnego: sposób, w jaki przeciwstawiały coś zwanego „tradycją” czemuś nazywanemu „nowoczesnością”. Wyzwanie, z którym zmagają się osoby queerowe, polega na godzeniu tych rzeczy: wyzwalającej nowoczesności i przywiązania do swoich społeczeństw i wspólnot.

Właśnie dlatego, że te dyskusje były w wielu regionach świata czymś nowym, ich przebieg bywał żywy i często gwałtowny. Siły konserwatywnego porządku ostro przeciwstawiały się skutkom globalizacji i ideom, które wytwarzała. Jednak pójściem na łatwiznę byłoby nazwanie tego oporu homofobią lub transfobią, nawet jeśli często wykorzystywał on lub prowokował taki strach lub nienawiść. Mimo to skutkował wzbudzeniem moralnej paniki, wedle której osoby homoseksualne lub niebinarne stawały się kozłami ofiarnymi, strachami na wróble, wymówkami dla pokazów siły lub złymi mocami, w opozycji do których naród może zdefiniować sam siebie. W większości przypadków te kampanie miały na celu obronę „tradycyjnych wartości” lub „naturalnego porządku” przed zdrożnościami nowoczesnych społeczeństw i ochronę normalnych ludzi przed kosmopolitycznymi elitami.

Poruszony sprawą Tiwonge Chimbalangi sekretarz generalny ONZ Ban Ki-moon wykorzystał szczyt Unii Afrykańskiej w Addis Abebie w 2012 roku, by wezwać kraje Afryki do uchylenia praw wymierzonych w sodomię. Odpowiedział na to ostro Robert Sarah, wysoko postawiony w Watykanie kardynał z Afryki: „Nie może pan narzucić czegoś tak głupiego. Biedne kraje, takie jak Afryka [sic], godzą się na to przez pieniądze, bo są zależne od zagranicznej pomocy”[42].

Oto koronny slogan globalnego dyskursu antyhomoseksual­nego, począwszy od czasów Maksyma Gorkiego poprzez rosyjskich Aktorów na scenie aż po kardynała Saraha i prześladowców Cioci w Malawi: homoseksualność jest w istocie transakcją pieniężną, formą „rekrutacji” nastawioną na wykorzystywanie biednych – albo młodych, albo ciemnoskórych – by wyrzekli się wartości, w których wzrastali.

 

Jeśli uznamy to za schemat utrwalony w historii, jego pierwsze współczesne zastosowanie – już w epoce „praw osób homo­seksualnych” – miało miejsce podczas rewolucji islamskiej w Iranie w 1979 roku: płomienne potępienie homoseksualności, w tym wymierzana zgodnie z szariatem kara śmierci, było jednym ze sposobów na odróżnienie nowych rządów od kojarzonego z zachodnią dekadencją reżimu szacha (innym oczywiście były srogie zakazy wymierzone w kobiety). Nie ma dokładnych danych na temat liczby domniemanych osób homoseksualnych skazanych na śmierć od 1979 roku, ale wiadomo o tysiącach, które uciekły za granicę.

W 2015 roku irański przywódca ajatollah Ali Chamenei wydał oświadczenie, w którym stwierdził, że młodzież jest zagrożona jak nigdy dotąd, a to za sprawą „komunikowania się za pośrednictwem mediów, które mogą rozprzestrzeniać szkodliwe myśli lub komentarze”. Oznajmił, że co prawda Iran „nie był już na wojnie militarnej”, ale toczył „wojnę o bezpieczeństwo, wojnę polityczną, gospodarczą, a przede wszystkim – kulturową”[43]. Chamanei nie mówił bezpośrednio o homoseksual­ności, ale o rozpowszechnianiu się w kraju zachodnich wartości. W innych wypowiedziach jasno dał do zrozumienia, że homoseksualność – a w szczególności małżeństwa osób tej samej płci – to główny symptom „pogwałcenia ludzkich wartości”[44].

Podobne poglądy zakorzeniły się nawet jeszcze mocniej w bardziej tolerancyjnych częściach świata. Indonezja, w której mieszka największa społeczność muzułmanów, zawsze uchodziła za jeden z bardziej wyrozumiałych krajów, ale w czasie nietypowej akcji z 2016 roku wymierzonej w osoby queerowe minister obrony tego państwa, Ryamizard Ryacudu, uznał osoby LGBT za groźniejsze od bomby nuklearnej, a to dlatego, że „nie [wiadomo], kim są nasi wrogowie, nagle wszystkim wyprało mózgi”[45]. Nazwał to „wojną zastępczą”, w której „inny kraj może okupować umysły, bez jakiejkolwiek reakcji […]. Wszystko, co znamy, może momentalnie zniknąć – to niebezpieczne”. Tak jak Chamenei, Ryacudu podważał skuteczność granic i konwencjonalnych metod prowadzenia wojny jako sposobu walki z tym nowym zagrożeniem. To była wojna obyczajowa i musiała być toczona na specjalnych warunkach, raczej w świecie cyfrowym, a nie tym realnym.

W maju 2017 roku konserwatywny premier Węgier ­Viktor Orbán był gospodarzem spotkania Światowego Kongresu Rodzin, przewodzonego przez konserwatystów spod znaku amerykańskich ewangelikanów i rosyjskich prawosławnych. W mowie otwierającej kongres Orbán połączył swoją ostrą politykę wymierzoną w imigrantów z „tradycyjnymi wartościami” chrześcijaństwa[46]. Z dumą mówił, że zasieki, które jego kraj postawił na granicy, zmieniły bieg historii, powstrzymując napływ uchodźców do Europy. W innej części świata, po kampanii opar­tej na podobnej wierze w mury, do władzy właśnie doszedł Donald Trump.

Inny mówca na spotkaniu w Budapeszcie podkreślał płynną naturę tej nowej wojny. Nazywał się Jack Hanick i był jednym z założycieli konserwatywnego kanału informacyjnego Fox News. Właśnie przeniósł się do Rosji, by pomagać przy założeniu Tsargrad TV – „telewizji Boga, w stylu rosyjskim”, jak nazwał to przedsięwzięcie „Financial Times”[47]. Hanick wyświetlił na ekranie kadr z serialu Brady Bunch.W tym amerykańskim sitcomie z lat siedem­dziesiątych może i były postaci patriarchalnego mężczyzny i niepracującej matki, ale – jak przekonywał – ta „patchworkowa rodzina” była początkiem moralnej równi pochyłej, prowadzącej wprost do serialu Współczesna rodzina z XXI wieku, w którym „idealizuje się śluby osób tej samej płci”[48]. „To jest wojna – przekonywał Hanick – ale nie jest to konflikt, który toczy się w świecie realnym”[49].

Jeśli telewizja była „frontem duchowej wojny”, jak ujął to Hanick, to takim samym frontem był internet. Właściciel Tsarsgrad TV, Konstantin Małofiejew, prawicowy oligarcha aktywista, założył w Rosji Ligę Bezpiecznego Internetu. Obierając za swój cel bezpieczeństwo dzieci, stowarzyszenie zamierzało patrolować cyberprzestrzeń, wykorzystując doświadczenia Chin. Na zorganizowanym przez Małofiejewa spotkaniu pojawił się Fang Binxing, architekt Wielkiej Zapory Sieciowej, jak przyjęło się nazywać chiński system internetowej cenzury, który podczas przemówienia podkreślił, że „skoro w realnym świecie istnieją granice, to istnieją też w cyberprzestrzeni”, a także stwierdził, że to amerykański rząd kontroluje firmy, które trzęsą internetem. Oczywiście Google, Facebook i Twitter nie mają wstępu do Chin[50].

Chiny zniosły karalność stosunków seksualnych osób tej samej płci w 1997 roku. Samą homoseksualność usunięto z rejestru schorzeń psychicznych trzy lata później. Kiedy jednak osoby ­queerowe zaczęły się stawać coraz bardziej widoczne w internecie i w zachodnich mediach, cybersłużbiści zwrócili na nie uwagę. W 2016 roku chiński rząd opublikował listę „dewiacyjnych relacji seksualnych”, zakazanych w telewizji i internecie – „relacje osób tej samej płci” były na niej obok „kazirodztwa”, „seksualnej perwersji” i „molestowania seksualnego”[51]. W 2018 roku Sina Weibo – chiński Twitter – ogłosił, że w celu dostosowania się do nowych regulacji usunie każdy materiał, który będzie wyczerpywał znamiona pornografii lub prezentował krwawą przemoc lub homoseksualność. To sprowokowało największy w historii Chin protest związany z LGBT. Hasztag #IamGay (#JestemHomo) pojawił się przeszło pięćset tysięcy razy, miał więcej niż pięćset trzydzieści milionów wyświetleń, dziesiątki tysięcy osób napisało o sobie lub o swoich bliskich bądź członkach rodziny jako osobach queerowych. Weibo szybko się wycofał.

W wielu częściach świata ludzie szukają w internecie wspólnoty, informacji, a także seksu. Jednak łatwiejsza komunikacja oznacza też nowe zagrożenia, od cyberprzemocy i niechcianego ujawniania po inwigilację przez służby. Na międzynarodowej konferencji osób LGBT, na której byłem w 2012 roku, słyszałem opowieści o tym, jak opozycjonistów wobec reżimu Al-Asada w Syrii szantażowano za pomocą dowodów na korzystanie z aplikacji dla osób homoseksualnych. W następnych latach dziesiątki Egipcjan zostało wytropionych przez policję obyczajową na Grindrze, co sprowokowało firmę do wyłączenia w tym kraju funkcji geolokalizacji użytkowników[52].

W Rosji dziennikarka Jelena Klimowa używała mediów społecznościowych, by udostępniać informacje ważne dla queerowej młodzieży. Nazwała swoją inicjatywę Dzieci-404 (numer 404 wzięła od oznaczenia błędu wskazującego na nieistniejące strony internetowe). „Dziecko LGBT pojawia się w jednej rodzinie na dwadzieścia – te dzieci to niewidzialne dla społeczeństwa »Dzieci-404«” – napisała[53]. W inicjatywie brały udział setki dzieci, które dołączyły do zamkniętej grupy na WKontaktie, rosyjskim serwisie społecznościowym, lub opublikowały swoje portrety i historie na ogólnodostępnych stronach. W tym samym czasie inna grupa, Zatrzymać Pedofilię, używała WKontaktie, by tropić gejów, a potem wrzucać do sieci przerażające filmy, na których uwieczniono ataki na nich i tortury, jakim byli poddawani.

Tak wytycza się Różowe Linie w XXI wieku: IKEA i Grindr, Współczesna rodzina i Weibo, ale też politycy w amerykańskim Departamencie Stanu i na Kremlu, technokraci z Komisji Praw Człowieka ONZ – i aktywiści po obu stronach barykady.

 

18 grudnia 2008 roku waleczna w kwestii praw człowieka francuska minister Rama Yade po raz pierwszy wytyczyła Różową Linię przez salę obrad Zgromadzenia Ogólnego ONZ. W imieniu Unii Europejskiej zaproponowała deklarację potępiającą „wszelkie przejawy pogwałcenia praw człowieka i podstawowych wolności ze względu na orientację seksualną lub tożsamość płciową”[54]. Deklarację poparło sześćdziesiąt sześć krajów. Pięćdziesiąt siedem od razu podpisało własny dokument, sprzeciwiając się deklaracji jako w istocie nielegalnej ingerencji w ich wewnętrzne sprawy, która może skutkować „społecznym oswojeniem, a może nawet legitymizacją wielu godnych potępienia czynów, w tym pedofilii”.