Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W Rogatym Lesie, jeśli raz zboczysz ze ścieżki, możesz zginąć bez śladu…
Podczas jednej z listopadowych nocy w otoczonej lasem Czarnej Górze nie wszystkim pisany będzie sen i wypoczynek. W starym internacie wybucha pożar. Na miejscu zostaje znalezione ciało mężczyzny, ale okazuje się, że to nie płomienie go zabiły. Zostaje wszczęte śledztwo.
Sprawą pożaru i morderstwa interesuje się nauczyciel i religioznawca Darek Moskal oraz dwie uczennice szkoły policealnej. Trop prowadzi do tajemniczych zaginięć sprzed lat i do słowiańskiej sekty. Kiedy ginie kolejna osoba, blady strach pada na wszystkich mieszkańców.
Świadkiem wydarzeń są czarne drzewa i góry majaczące na horyzoncie. Tutaj wszystko się zaczęło i tutaj wszystko się kończy. Pośród starych drzew niepokojącego Rogatego Lasu…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 450
1992
Szyby dźwięczały od porywistego wiatru. Gałęzie drzew za kolorowymi witrażami poruszały się w gwałtownym i agresywnym tańcu, tworząc żywy teatr cieni we wnętrzu kaplicy. Lodowata, niematerialna lawina powietrza huczała pomiędzy budynkami. Po ulicy szurały źdźbła słomy, która umknęła spod nieszczelnych drzwi stodół.
Tej nocy zarówno miasto, jak i natura próbowały ostrzec niczego nieświadomych mieszkańców przed zagrożeniem, jakie kroczyło po zamarzniętej ulicy. Mroźny wiatr uderzał w szyby i próbował się wedrzeć do środka ciepłych domów. Ściany trzeszczały przeraźliwie, niemal jak syreny alarmowe. Mieszkańcy jednak byli głusi na to ostrzeżenie. Spali bezpiecznie opatuleni w ciepłe kołdry i koce.
Siostra zakonna klęczała przed ołtarzem i wpatrywała się w oświetlony nikłym światłem świec obraz Matki Boskiej. Wiedziała, że ten dzień nastąpi. Jako jedyna w tym miasteczku odczytała znaki wysyłane przez naturę, usłyszała niespokojne wibracje fundamentów. Mimo to nie uciekała. Całe swoje życie poświęciła, służąc Bogu, i tak też zamierzała umrzeć. Z Bogiem w sercu i z czystym sumieniem. Pogodzona czy nie, i tak trzęsła się z przerażenia. Kto bowiem jest gotowy na coś tak ostatecznego? Jednak gdyby mogła cofnąć czas, postąpiłaby tak samo. To nie podlegało dyskusji. Życie niewinnego dziecka należy za wszelką cenę chronić.
Usłyszała skrzypienie otwierających się drzwi i ścisnęła mocniej trzymany w dłoniach różaniec. Skupiła się na modlitwie, bo jedynie to jej pozostało. Mężczyzna w ciężkich butach i z nożem myśliwskim w dłoni wślizgnął się do kaplicy. Zmrużył oczy, przyzwyczajając je do panującego półmroku, rozświetlonego tylko bladym płomieniem świec. Gałęzie uderzały w cienkie witraże, a ich poskręcane kształty wyglądały upiornie.
Tej nocy w kaplicy cienie zostały powołane do życia, a ich intencje nie należały do dobrych. Natura chciała niszczyć, zadawać ból i zabijać.
Intruz zaczął gwizdać coraz głośniej, niemal melodyjnie, i przejechał czubkiem noża po pobliskiej ławce. Zbliżał się powoli do klęczącej przy ołtarzu kobiety. Zdawała się go ignorować. Uznał, że musiała być pogrążona w modlitwie do fałszywego Boga. Habit ukrywał nie tylko jej pokaźną tuszę, ale również maskował dreszcze strachu wstrząsające jej ciałem. On jednak to zauważył.
— Nie jest siostra zaskoczona? — odezwał się, a jego głos poniósł się echem.
Odwróciła się i w półmroku ukazała się jej pobrużdżona twarz. Posłała mu uśmiech i wróciła do modlitwy. Próbowała ukryć zbierające się łzy. Zimno połaskotało ją w kark. Kościół nigdy nie był szczelny, teraz jednak to powietrze emanowało chłodem bardziej dotkliwym i pierwotnym. Mogłaby uciec, to prawda, ale prędzej czy później i tak zostałaby odnaleziona. Decyzja, jaką podjęła, była święta mimo swoich konsekwencji. Taki mały i zupełnie niewinny aniołek zesłany na świat prosto w szpony diabła…
Zaczęła cicho powtarzać modlitwę, która była dla niej bardzo osobista i wyryta na pamięć już w latach wczesnego dzieciństwa.
— Aniele Boży, stróżu mój — szeptała.
— Więc wiesz, po co tu jestem — powiedział tonem tak niskim, że włosy się jej zjeżyły na karku. W powietrzu wyczuwała niskie wibracje. To była autentyczna i potężniejąca groza. Grzechy nakładające się na siebie niczym morskie fale, które nieustannie się przelewają, aż zagarną cały brzeg.
— Ty zawsze przy mnie stój — kontynuowała modlitwę, mimo że jej oczy robiły się coraz bardziej wilgotne, a usta drżały. Od zawsze miała tylko wiarę i Bóg jej świadkiem, że w tym momencie wierzyła bardziej niż w całym swoim życiu.
— Powiedz mi, gdzie ona jest — wyszeptał wprost do jej ucha. Trujący strach owijał się dookoła niej jak wąż. Każde uderzenie serca było dla niej bolesne.
— Rano, wieczór, we dnie, w nocy, bądź mi zawsze ku pomocy. — Starała się artykułować każde słowo dokładnie. Mówiła coraz głośniej, coraz śmielej, a w końcu przemogła się i wstała z kolan, wciąż się wpatrując w obraz Matki Boskiej. — Strzeż duszy, ciała mego, zaprowadź mnie do żywota wiecznego! — krzyknęła i splunęła mężczyźnie w twarz.
— Będziesz błagać o śmierć — zagroził jej.
Korowód diabłów czyhających w cieniu już ją otoczył. Szczerzyły do niej swoje kły. Czarna ślina kapała im z pysków.
— Nigdy się nie dowiesz, gdzie ona jest. — Przeżegnała się i wypowiedziała cicho: — Amen.
Bezbronne dziecko należy chronić za wszelką cenę. Nikt więcej nie umrze w imię kultu. Z pewnością nie dziewczynka o pięknych oczach. Boski aniołek. Tę wizję zobaczyła jako ostatnią i sekundę później uderzenie zwaliło ją na ziemię. Umierając, zastanawiała się, dlaczego na spotkanie z Bogiem odprowadził ją szatan we własnej osobie.
Dobrosławę Kownacką znaleziono następnego dnia przybitą do drewnianego krzyża za dłonie i stopy. Bezpośrednią przyczyną śmierci było poderżnięcie gardła. Jej ciało nosiło oznaki brutalnych tortur. Na habicie widniał symbol namalowany jej własną krwią. Były to cztery rozchodzące się linie, przypominające patykowatą dłoń, a ofiara została określona w gazetach jako martwy anioł.
Morska bryza wypełniała domek letniskowy, wpraszając się do środka przez otwarte okno. Firanki powiewały w podmuchach powietrza, a zimno sadowiło się we wnętrzu jak stary przyjaciel. Nadii Lis to nie przeszkadzało. Mieszkała tutaj wiele lat. Przyzwyczaiła się do uczucia chłodu i nieustannie hulającego wiatru. Z okien domu miała widok na rzadki sosnowy las, a za nim rozciągający się aż po horyzont Bałtyk. Granatowe fale unosiły się i opadały w nieskończonym tańcu. Miejscami kolor morza zmieniał się w odcień zieleni, gdzie indziej w szarość tak matową, że przypominała płynny dym.
Mieszkanie w leśnym zaciszu miało swoje zalety, jak i wady, a największą zmorą był sezon letni. Nadia nienawidziła rozwrzeszczanych tłumów dzieci i ich matek. Całe szczęście do sezonu pozostał jeszcze dobry miesiąc, a więc ponad trzydzieści dni swobody. Pracowała jako opiekunka obozów dla młodzieży. Nie znosiła tej pracy, ale nie miała za dużego wyboru. Została przyparta do muru i musiała się tutaj ukryć. Po prostu zacisnęła zęby. Oprócz tego sprzątała rzędy identycznych domków, dbała o porządek na całym terenie i pilnowała, aby wszystko było, jak należy. Niemniej jednak w każdym z gości szukała tej jednej twarzy. Te hipnotyzujące, zielone oczy utrwaliły się w jej pamięci nieodwracalnie…
Spojrzała w lustro przymocowane do ściany w przedpokoju. Niegdyś miała piękne, długie włosy barwy pszenicy, teraz były kasztanowe, sięgające do ramion. Oprócz tego przybyło jej zmarszczek i pogłębiły się cienie pod oczyma. Starzała się zdecydowanie za szybko, ale przyczyną były głównie zmartwienia i problemy, które nieustannie zaprzątały jej głowę. Związała włosy w luźną kitkę, zarzuciła na siebie poplamiony sweter sięgający niemal do ziemi i wyszła na codzienny obchód.
Wysokie sosny kołysały się lekko. Fale rozbijały się o siebie z pluskiem. Z nieba zaczęła sączyć się mżawka tak delikatna, jakby opary mgiełki zabrały ze sobą prosto z nieba części chmur. Nadia usiadła na skraju lasu, który stawał się jednością z hałdą piasku, tworząc małą wydmę. Lubiła ten widok. Bezkres granatowego morza i szum fal. Czasem rozmawiała sama ze sobą, ale zdawało jej się, że odpowiedzi są niesione z prądami morskimi daleko, poza zasięg słyszalności. Ten bezkres nieregularnych powierzchni słuchał i wysyłał to wszystko dalej. Słów widocznie musiało być wiele, z każdej strony świata, bo powierzchnia wody nie potrafiła ich unieść i stworzyła fale, które bezustannie wylewały się na brzeg.
Wiatr rozwiał jej włosy i uderzył w poznaczoną słońcem twarz. Zdjęła buty i poczuła pod stopami zimny piasek. W takich momentach czuła się niewyobrażalnie samotna. Odwróciła się, spoglądając na swój domek. Tylko ona, te drewniane ściany i morze. Chciała cofnąć się w czasie i postąpić inaczej. Jeśli nie podjęłaby tamtej decyzji, teraz nie musiałaby żyć ukryta pomiędzy gałęziami. Przepełniała ją gorycz niewykorzystanych chwil, bezpowrotnie już utraconych. Uczucie z tyłu głowy mówiące o ciągłym niebezpieczeństwie, które od czasu ucieczki czeka na nią z obnażonymi kłami. Może w pewnym sensie czuła, że dzisiejszy dzień jest inny niż zwykle. Trudno stwierdzić, po czym to rozpoznała, ale jeśli człowiek tak wiele lat spędzi w samotności, potrafi wyczuć najmniejsze wibracje. Dlatego teraz siedziała tutaj, mimo że była już całkiem przemoczona od deszczu, i wpatrywała się w horyzont.
Wstała i chwyciła buty w dłoń. W drodze powrotnej do domu czuła pod stopami chropowatość szyszek i szorstkość gałęzi. Na ganku otrzepała spodnie z piasku. Oto, co jej pozostało. Morze, wiatr, drewniany domek i przeklęty piasek wsypujący się w każdą szczelinę. Otworzyła drzwi, ale nie poczuła przeciągu. Dziwne, przecież zostawiła otwarte okno. Uznała, że samo musiało się zamknąć. Zdjęła przemoczony sweter i rzuciła go pod drzwi łazienki. W kuchni zaparzyła sobie herbatę i dmuchając na nią, przeszła do salonu.
Wydała z siebie pisk i gwałtownie upuściła kubek. Roztrzaskał się w drobny mak i poczuła palący ból, bo gorąca herbata oblała jej nogi. W fotelu siedział mężczyzna, którego dobrze znała. To również przed nim uciekała przez lata. Krzyknęła i wbiegła do kuchni. Mężczyzna się nie spieszył i spokojnym krokiem zmierzał w jej kierunku.
— Ja chcę tylko porozmawiać — powiedział miłym tonem.
Nadia jednak krzyczała dalej i chwyciła z blatu talerz, którym cisnęła w głowę intruza. Uchylił się w ostatniej chwili. Sekundę później poleciał kubek i kolejny talerz. Wszystko to tłukło się w drobne kawałeczki i nie trafiało do celu. Darowała sobie rzut czajnikiem w obawie, że sama się poparzy. W końcu chwyciła nóż kuchenny i stanęła w rogu, opierając się jedną dłonią o blat.
— Ja chcę tylko porozmawiać. Nic więcej! Nie zamierzam cię skrzywdzić — zapewniał mężczyzna, siadając przy drewnianym stoliku.
Nadia dyszała ciężko. Przez całe życie uciekała przed tymi ludźmi. Wiedziała, jaki los czeka tych, którzy chcą odejść ze wspólnoty, a przez ponad piętnaście lat wyobrażała sobie, jaki los czeka tych, którzy nie dosyć, że uciekają, to wywożą przy okazji dziecko. Nie ufała tym miłym słówkom.
— Jak tu wszedłeś? — zapytała drżącym głosem. Czubek noża nadal skierowany był w stronę mężczyzny.
— Drzwiami — odparł spokojnie.
Nadii kotłowało się teraz w głowie od natłoku myśli. Jak wspólnota ją odnalazła? Komendant obiecywał, że będzie tu bezpieczna, dał jej nowe dokumenty i tożsamość. Obiecywał…
— Czego chcesz?
— Porozmawiać, już mówiłem. — Zapadła chwila ciszy. — Nadia, minęło tyle lat… Wiesz, ten kolor ci nie pasuje. — Wskazał na jej włosy, ale gdy tylko poruszył dłonią, Nadia najeżyła się jeszcze bardziej.
— Tobie za to nie pasuje brak sutanny. Gdzie twoja koloratka, klecho? — rzuciła wyzywająco, a on uśmiechnął się smutno.
— Dlaczego ukrywasz się tutaj jak szczur? Wiesz, że zawsze możesz wrócić.
— Taaa! Wrócić! — zawołała. Gorączkowo szukała drogi ucieczki. Okno? Nieco daleko, ale może przy szybkim skoku się uda, później pobiegłaby do hotelu po pomoc. Może wystarczy zacząć krzyczeć, a ktoś ją usłyszy? Czasem widuje tutaj biegaczy lub spacerowiczów z psami.
— Nadia, przestań. Przyszedłem z propozycją. Powiesz mi coś, co jest dla mnie ważne, i wtedy możesz wrócić do wspólnoty bezpieczna. Do swojej rodziny — podkreślił ostatnie słowo i położył dłonie na stole. Chwilę później złożył dłonie w daszek i spojrzał na nią szarymi, przebiegłymi oczyma. — Popatrz na siebie. Chowasz się tutaj i gnijesz w czterech ścianach, jesteś całkowicie sama! A doskonale wiesz, że nie musiałabyś być sama. Już nigdy więcej…
— Nie wierzę ci — odparła, ale mimo to ręka, w której trzymała nóż, powoli opadała.
— Nie musisz mi wierzyć. Wystarczy, że zaufasz sobie. Nie chciałabyś znów zaśpiewać? Pamiętam, że miałaś piękny głos, najpiękniejszy spośród wszystkich.
Łza spłynęła jej po policzku na to wspomnienie. Ręka trzymająca nóż opadła już całkowicie. Wizja powrotu do rodziny stawała się kusząca. To było jej poprzednie życie, wspólnota, która zastąpiła jej zmarłych rodziców. Tam nigdy nie czuła się obco. A co, jeśli to prawda? Jeśli powrót jest możliwy?
— Boję się. — Zaczęła szlochać.
— Już nigdy nie będziesz musiała. On chce, żebyś wróciła, zresztą my wszyscy tęsknimy. — Zaśmiał się i znów spojrzał na nią szarymi oczyma. Zaczął wstawać.
— Nie chcę być sama…
— Już nigdy nie będziesz. — Zbliżał się do niej.
— Kłamiesz, kłamiesz jak zawsze! — To byłoby zbyt piękne, aby mogło być prawdziwe, i część jej to wiedziała. Druga część jednak chciała wierzyć w to fałszywe piękno.
— Wiem, że nie chciałaś tego robić. Wiem, że Nawojka cię do tego zmusiła i zmanipulowała. To nie twoja wina. — Stał teraz metr od niej.
— Możemy porozmawiać jutro? — spytała z nadzieją.
— Wiesz, że to tak nie działa. Zastanów się. Jedna informacja za twój bezpieczny powrót.
— Obiecujesz?
— On obiecał, że nie zrobi ci krzywdy. Nie żywi urazy, po prostu chce odnaleźć swoje dziecko.
Przez chwilę się zastanawiała. Ramiona jej opadły i dostrzegła w szybie swoje odbicie. Czy tak zamierzała spędzić resztę życia?
— Powiedz mi, proszę, a wszystko się ułoży — nalegał coraz bardziej, ale wiedział, że kobieta podjęła już decyzję. Widział to w jej oczach, w napięciu mięśni. Szykowała się. Tak długo trzymała tę tajemnicę, że jej zdradzenie wymagało pewnego poświęcenia. Zburzenia psychicznej bariery.
— Dziewczynka jest w Czarnej Górze — wyrzuciła z siebie i poczuła, jak tony cegieł spadają jej z ramion. Tak wielki ciężar był jej drogą do wolności.
— Opowiedz mi, co się stało tamtej nocy, i pamiętaj, że ja wiem, że to nie twoja wina.
— Tamtej nocy poród zaczął się zbyt szybko. Byłam z nią tylko ja. Nawojka urodziła zdrową dziewczynkę, ale krwawienie… — zrobiła przerwę na złapanie oddechu. — Krwawienie nie ustawało. Ona mnie błagała… Musisz mnie zrozumieć. Błagała, abym uciekła z dzieckiem.
— I uwierzyłaś w to? Rozumiem… W takich okolicznościach to musiało brzmieć przekonująco.
— Gdybyś zobaczył te oczy…
Zapadła chwila pełnej napięcia ciszy.
— Nie zdążyłam jej obiecać, że spełnię prośbę, bo ona już umarła. Ale gdy trzymałam na rękach tego małego aniołka, wiedziałam, że nie mam wyboru. Jej oczy wciąż wydawały się żywe, ale dłoń opadła bezwładnie na łóżko. Nie mogłam jej zawieść.
— Co było dalej?
— Uciekłam… Uciekłam tą drogą, którą mi kazała. — Potok łez znów spłynął jej po twarzy.
— Już dobrze, to nie twoja wina. — Wyciągnął z jej dłoni nóż i położył go na blacie. Zastanowił się przez chwilę i objął ją ramionami. — Zmanipulowała cię. Ona to umiała najlepiej. Ciii… Już wszystko dobrze. — Odgarnął jej włosy z twarzy.
Ramię mężczyzny zaczęło oplatać szyję Nadii i zwiększać nacisk.
— Co ty robisz? — wykrztusiła, czując, że brakuje jej powietrza.
— Nie martw się.
— Ale obiecałeś! — wychrypiała, widząc przed oczyma mroczki. Nawet nie miała już siły płakać. Instynkt przetrwania jednak kazał jej walczyć. Gorączkowo wymachiwała dłońmi w poszukiwaniu broni i ręką dosięgnęła kuchennego noża. Czując, jak wiotczeją jej wszystkie mięśnie, ostatnim wysiłkiem zamachnęła się na oślep na swojego napastnika. Trafiła go w nogę. Mężczyzna zawył z bólu i rozluźnił uścisk. To jej wystarczyło. Skoczyła przed siebie, wkładając w to całą swoją siłę, i biegła dzikim pędem w stronę drzwi. Niemal je staranowała i wypadła na werandę. Krew dudniła jej w uszach, serce łomotało jak oszalałe. Była już tak blisko! Musiała tylko wybiec na drogę. Zaczęła krzyczeć ile sił w płucach i stała już niemal na leśnej ścieżce, gdy poczuła szarpnięcie. Napastnik chwycił jej drugą nogę i pociągnął w swoją stronę. Nadia runęła jak długa i zaryła twarzą prosto w twardą ziemię. Krew chlusnęła z nosa i pociemniało jej przed oczyma. Straciła władzę nad swoim ciałem i zamroczona przewróciła się na plecy. W rozpaczy machała dłońmi na oślep, ale mężczyzna był silniejszy. Dostała dwa ciosy w twarz, które skutecznie pozbawiły ją dalszej zdolności do walki. Zamknęła oczy. Tak długo żyła w strachu, że teraz chciała, aby to wszystko po prostu się skończyło. Była gotowa na koniec, bo nie zniosłaby dłużej życia w ukryciu. Straciła przytomność.
Obcy chwycił jej bezwładne ciało i zawlókł z powrotem do domku letniskowego. Spojrzał z pogardą na leżącą na ziemi kobietę, która bardziej niż człowieka przypominała zaszczute zwierzę. Nachylił się nad nią.
— Dziwka! — wysyczał. Jednak trzeba będzie pobrudzić sobie ręce. Nie może jej jeszcze zabić. Najpierw musi poznać odpowiedzi na kilka pytań.
Tego samego wieczoru w letniskowym domku położonym tuż nad samym Bałtykiem wybuchł pożar. Według ustaleń policji doszło do wybuchu butli z gazem. Domek doszczętnie spłonął, a w jego zgliszczach znaleziono zwęglone ciało Nadii Lis.
Wypadki chodzą po ludziach.
Powiada się, że każde miasto ma swojego ducha. Swój niepowtarzalny klimat, niematerialną formę, która jest w powietrzu i w fakturze popękanych cegieł. Mówi się, że każde miasto ma historię i brudne sekrety skazane na zapomnienie i potępienie. W Czarnej Górze jednak niespokojne duchy przechadzają się uliczkami jak na spacerze ze starym przyjacielem. Tutaj ciemna mgła nie została rozwiana przez postęp czasu. Nie, tutaj diabeł mówi dobranoc i wita każdy dzień z szerokim uśmiechem. Ciemne, postrzępione kolosy chmur, które zawisły na nieboskłonie, wyglądały tak, jakby miały się zaraz oderwać od swojej formy i przygnieść całe miasto gęstym kłębem czarnego nieba. Latarnie oświetlające ponury poranek nie radziły sobie z przepędzeniem tych monochromatycznych barw i w szarej mgle widać było tylko małe punkciki światła. Listopadowy wiatr targał wierzbami płaczącymi posadzonymi przy betonowych płytach chodnika i mroził na wskroś każdego śmiertelnika, który odważył się wyjść na zewnątrz. Dzień dopiero się zaczynał, ale korowód duchów nigdy nie spał. Nie w tym mieście.
Rzeką Styks w Czarnej Górze była szeroka, popękana ulica, która lawirowała pomiędzy zabudowaniami wzdłuż całego miasta i oplatała wszystkie budynki jak sieć pająka. Jednak jej niepisaną funkcją było oddzielanie dwóch rzeczywistości. Ulica ta stanowiła granicę. Po jej jednej stronie dumnie prężył się budynek zakonu zdobiony białymi gzymsami, boskimi filarami pełnymi aniołów i rozmaitych świętych. Zakon Sióstr Miłosierdzia mieścił w sobie szkołę z internatem oraz dom sióstr. Wiara w Boga była tam niezachwiana i niepodważalna. Po drugiej stronie ulicy wyrastało z ziemi ceglaste gmaszysko przypominające wojskowy fort. Było to liceum oraz szkoła policealna.
— Ines? — odezwał się niepewny, cichy głos, który odbił się echem od pustych, metalowych szafek.
— Tu jestem — syknęła dziewczyna, wychylając głowę zza narożnika. Jej czarne jak smoła włosy opadły na ramiona, ledwie ich dotykając, a twarz wykrzywiła się w nikłym uśmiechu. — Nie w oczy! — powiedziała chłodno i odwróciła wzrok od światła latarki.
Stare szatnie znajdujące się na strychu licealnego internatu były miejscem często odwiedzanym przez uczniów. W zamierzchłych czasach służyły jako pomieszczenia socjalne dla pracowników szpitala, który tutaj funkcjonował w czasie wojny. Teraz powstał z tego labirynt obdrapanych ścian, pustych mebli i kamiennych filarów. Gruz znajdujący się na ziemi potwierdzał, że jest to tylko cmentarzysko nieaktualnych wspomnień.
Ines zmrużyła oczy, gdy snop światła znów ją oślepił. Rozpoznała proporcjonalną twarz Hani z okrągłymi policzkami i brązowymi oczyma. Sprawiała sympatyczne wrażenie, choć po zmianie fryzury na krótko ostrzyżony blond jej czarne brwi mocniej się odznaczały i twarz nabrała nieco gniewnego wyglądu. Poznały się prawie rok temu, gdy trafiły razem do pokoju w starym internacie, który z jednego powodu nazywano również sanatorium — było tutaj nudno i spokojnie. Prawdziwe życie społeczności liceum i serce libacji rozgrywało się w kotle, czyli nowo wzniesionym budynku po drugiej stronie terenu szkoły. I stamtąd właśnie wyniosła się Hania. W ostatniej klasie pragnęła mieć nieco spokoju, by się uczyć, a Ines trafiła tutaj z innej szkoły, z sąsiedniej miejscowości, gdzie, jak twierdziła, nie potrafiła się dogadać z ciałem pedagogicznym. Od razu też zaznaczyła, że chce mieć pokój w spokojnym miejscu, z dala od zgiełku imprez. Tak spotkała Hanię.
— Chcesz? — spytała Ines i podsunęła jej paczkę papierosów pod twarz.
— Nie.
Ines pochodziła z Czech, z małej wioski Liptaň, położonej zaledwie dziesięć kilometrów od granicy z Polską, a dwadzieścia od Prudnika. Przez długi czas nie było tam dostępu do ciepłej wody, a elektryka działała raz w miesiącu. Cała wieś to rozproszone po wzgórzach, bielone chałupy, które rozsypywały się przy mocniejszym wietrze. Wychowywali ją ciotka i ojciec, który często znikał. Matki nigdy nie poznała, ale dowiedziała się, że wyjechała do Polski pod pretekstem pracy i już się więcej nie pojawiła. Innymi słowy, miała nieco lepszy los niż sierota, ale tylko nieco. Mimo to trzymała zdjęcie rodziców w schowku samochodowym — to była jedyna rzecz, jaka podnosiła ją na duchu. Na zdjęciu wszystko wygląda jak sielanka.
Ines wyjrzała mocniej za okno i się wzdrygnęła, gdy przenikliwy wiatr uderzył ją prosto w twarz. Po lewej stronie widniała linia lasu. Główna droga zmieniała się w polną, a dalej urywała pośród drzew. Społeczność nazywała ten las Rogatym z tego względu, że podczas rykowiska zbierały się w nim liczne stada jeleni, a potężny ryk byków niósł się echem aż do centrum. Ale trzeba też dodać, że Czarna Góra jest miastem słynącym z plotek i ludowych opowieści.
Przesądy dotyczące Rogatego Lasu głoszą, że po zmroku zmienia się on w niebezpieczne miejsce, przytułek samego szatana, a ludzie, którzy zbaczają ze ścieżki, giną bez śladu. Najbardziej znaną i intrygującą sprawą jest zaginięcie w 1992 roku Marka Lagerdy, który pracował jako leśniczy. Pewnego ranka wyszedł na rutynowy obchód i zniknął bez śladu. Nie zostawił po sobie nic. Po prostu wyparował.
Oczywiście wielu mężczyzn zgłosiło się do pomocy, ale mimo to poszukiwania były bezskuteczne. Gdy szykowano już dla niego trumnę, stało się coś, co zakrawało na cud. Myśliwy znalazł go leżącego w szczelinie skalnej przed starym dębem. Był nagi, a jego ciało pokrywały blizny, i nie były to małe rany. Każda dostępna powierzchnia skóry była w szramach i w zaschniętej krwi. Lagerda wydrapał w skalnej ścianie kamieniem cztery rozchodzące się linie przypominające patykowatą dłoń. Te same symbole, które zdobiły jego ciało. Nie wiadomo, jak udało mu się przeżyć ani co się z nim działo przez te trzy miesiące. Lekarze w szpitalu rozkładali ręce i kierowali go do różnych specjalistów. Nie udało im się zamienić z nim ani jednego słowa. Wykonali serię badań, ale pacjent tkwił zamknięty w swojej traumie. Lekarz prowadzący podjął decyzję o przewiezieniu go do ośrodka psychiatrycznego. Lagerda miał tak silny zespół stresu pourazowego, że można było śmiało uznać, iż jego mózg umarł, a ciało wciąż przeżywało szok. Do dziś nie ma z nim kontaktu.
Takich sytuacji, niewytłumaczalnych zaginięć, pożarów i samobójstw było o wiele za dużo, by uznać je za przypadek. Nikt jednak nie jest aż tak głupi, aby badać te tajemnice. Nikt nie chce igrać z takimi siłami. Rogaty Las ciągnie się na całym południu Polski oraz na terenie Czech, Słowacji i swoimi szponami sięga nawet do Ukrainy. Pilnie strzeże swoich sekretów, a świadkiem tego, co zaszło, są tylko drzewa. One jednak nie kwapią się do pomocy.
Z okien po południowej stronie sanatorium można było dostrzec punkt widokowy zwany Litwinką, z ogromnym metalowym krzyżem zwieńczającym wzniesienie. Z Litwinki doskonale było widać pasmo Tatr Bielskich, Zachodnich i Wysokich. Potężne, wiecznie ośnieżone szczyty, nad którymi zawsze unosiły się mleczne chmury. Najlepszy widok był rano, kiedy rześkie powietrze ukazywało szczyty w całej okazałości, a doliny tonęły w morzu mgły. Słońce rozdzierało niebiosa i zalewało złotem całą okolicę. Falujące doliny przypominały wtedy ocean nie z tego świata, eteryczną istotę okrytą jedwabnym płaszczem.
Litwinka była dumnym zwieńczeniem górnej części miasta, z której oprócz Tatr można było zobaczyć całą dolną część Czarnej Góry.
— Świętoszki już na nogach? — Hania przytknęła nos do szyby, obserwując sunące po chodniku kobiety w szarych habitach.
— Jestem naprawdę ciekawa, co robią tak wcześnie rano w sobotę — odparła Ines.
— Pewnie wracają z plebanii — rzuciła koleżanka i obie zaniosły się śmiechem.
Wpatrywały się dalej w hipnotyzującą panoramę gór malujących się za lasem i w linię drzew. Hania zastanowiła się chwilę, czy zaczynać temat, ale uznała, że lepiej jest wyrzucić z siebie wszelkie negatywne emocje.
— Ten sam koszmar? — spytała i wpatrywała się w swoje odbicie w szybie.
— Mhmm… — mruknęła wymijająco Ines.
Ten niespokojny sen zaczynał się zawsze od charakterystycznego uczucia, gdy było jej zimno i czuła, że nie jest sama. W jej głowie pojawiały się wtedy różne myśli i głosy, ale nie była pewna, czy należą do niej. I zawsze rozgrywał się ten sam scenariusz. Budzi się sama, w środku lasu rozświetlonego blaskiem księżyca. Wiatr rozdziera jej skórę niczym tysiące małych igieł. Mimo że nie widzi nikogo dookoła, czuje, że tak naprawdę nie jest tam sama. Ani bezpieczna… Nie może się ruszyć. Gdy spogląda na swoje stopy, zauważa, że znajdują się pod wodą, a ich kostki oplatają zimne wodorosty. Zapada się coraz niżej w miękkie dno, lodowata czarna woda wciąga ją w swoją otchłań. Woda zdaje się gęstnieć, nie jest już tak płynna, tylko staje się bezkształtną masą, jakby dziewczyna zatapiała się w basenie wypełnionym chrzęszczącymi owadami. W miarę jak zapada się coraz niżej, na brzegu pojawia się sylwetka kobiety. Kobieta nie ma twarzy, widać tylko białą skórę z dwoma ziejącymi mrokiem oczodołami i czarne, pozlepiane włosy. Wyciąga do Ines trupią, bladą dłoń z wykrzywionymi palcami. Ta kobieta pojawia się w jej snach od lat, zawsze na uboczu jak nieśmiałe dziecko. Obserwuje ją i czeka każdej nocy, aż Ines ułoży się do snu. Sprawia, że włosy jeżą się dziewczynie na karku, bo jej nienaturalnie wysoki kontur zawsze jest widoczny w ciemnych pomieszczeniach. Smród, jaki roztacza, jest metaliczny i duszący. Pojawienie się wysokiej kobiety zawsze poprzedza uczucie lodu w klatce piersiowej. Zimny, obezwładniający mróz. Wysoka zjawa, która podąża za nią od dzieciństwa. Krok w krok niczym wierny pies. Przyjaciel na dobre i na złe…
Wodorosty zaczynają oplatać nie tylko jej nogi, ale również dłonie, tułów i twarz. Lodowata woda rozcina skórę i jak trująca toksyna wlewa się do gardła. Chór głosów staje się ogłuszający, a wiatr wyje coraz głośniej. Z każdą sekundą jest wciągana coraz głębiej, a ostatnie, co widzi, to kobieta z czarnymi oczodołami. Kobieta bez twarzy, która co noc stawia krok w jej kierunku. Zbliża się do niej każdej nocy i jest już tak blisko, że czuć jej trupi odór.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki