Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Ola uważa się za szczęściarę: ma dobrego męża, wychowała wspaniałe dzieci, jest spełniona zawodowo jako weterynarz. Gdy pewnego dnia dowiaduje się o zdradzie partnera, jej poukładane życie w ciągu chwili się zmienia. Pomoc przychodzi z niespodziewanej strony: spotyka dawną przyjaciółkę ze studiów, która proponuje jej wyjazd do malowniczej miejscowości Rysi Jar niedaleko Zakopanego. Najpierw Ola jedzie tam tylko na urlop, ale urok tego miejsca i… niezwykły mężczyzna sprawią, że zapragnie pozostać na dłużej.
Czy los da jej drugą szansę na miłość?
Co jeśli kolejny mężczyzna okaże się niewierny?
Jaką rolę w tej historii odegra ryś?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lato w mieście zawsze było koszmarem. Od kilku lat przynosiło bardzo kapryśną aurę i albo zalewało miasto skwarem, albo deszczem, zimnicą i wiatrem. Chociaż zwykle sporo ludzi wyjeżdżało na wakacje, to ten rok, kiedy zapanowała pandemia COVID-19, należał do wyjątkowo trudnych. Co prawda jesień zaczęła już powoli wkradać się w miejskie zaułki, ale z podrygami ostatnich letnich promieni słońca. Z jednej strony, by ograniczyć ilości spalin z prywatnych aut, władze Warszawy zachęcały do korzystania z komunikacji miejskiej, a z drugiej w autobusach i tramwajach obowiązywały ograniczenia.
Noszenie maseczki wymagało zacięcia i niezłego zdrowia. Aleksandra była przeciwniczką maseczek dla ludzi, którzy nie przejawiali objawów choroby. Szybka z plastiku przy kasie w sklepie czy w aptece ją śmieszyła. Wiadomo już było z badań, że wirus unosi się w powietrzu, więc co dla niego taka szybka, skoro poniżej i powyżej jej nie ma? W swoim gabinecie nie wymagała od opiekunów pacjentów noszenia maseczek. Owszem, dbała o zachowanie higieny na wysokim poziomie, ale nie wariowała.
Zwłaszcza że obowiązek ten narzucił specjalista, który raz twierdził, że noszenie masek to absurd, potem szybko zmienił zdanie, zakupił za miliony maseczki bez atestu, po czym z kumplem z nart zrobił interes życia i wydał kolejne miliony z kieszeni szarych ludzi na respiratory, których nie było, a w kilkudziesięciu niby odzyskanych brakowało podstawowych części, zaś na koniec podał się do dymisji. Czy komuś takiemu można ufać?
Olka już od miesiąca starała się nie oglądać i nie słuchać informacji związanych z polityką, ale nie dało się od tego całkowicie odciąć. Ostatnio przez przypadek usłyszała wypowiedź młodego człowieka, który prężył muskuły na plakacie z wyciągniętą pięścią owiniętą różańcem, a niedawno wraz ze swoim ugrupowaniem był na Jasnej Górze, gdzie przyjęto ich niezwykle ciepło, mimo że głosili hasła pełne homofobii. Ów obrońca wiary, cytując jednego z księży, stwierdził, iż modlitwa kobiet jest mniej wartościowa niż mężczyzn, że kobieta jest w oczach Boga istotą niższą, bo jest niezdolna do samodzielnego myślenia. Aleksandra nie wierzyła własnym uszom. Ale czemu tu się dziwić, skoro księża z ambon nawoływali do nienawiści wobec każdego, kto ma inne poglądy niż oni? Według niektórych kobieta w spodniach to prostytutka, filmik z tego kazania krążył ciągle w sieci, ludzie o innej niż hetero orientacji seksualnej nie są ludźmi, ale pedofilia pod krzyżem jest okej, bo jak stwierdził jeden z hierarchów kościelnych, to dzieci prowokują!
Oli obiło się o uszy, że ta katolicka instytucja chce leczyć homoseksualistów z ich orientacji. Najpierw zaczęła się śmiać, ale potem poczuła przerażenie na myśl o niedostatku wiedzy tych ludzi. Zależności między genami a orientacją już dowiedziono, czytała o tym. Postanowili jej poszukać badacze NorthShore University w Illinois. Naukowcy zidentyfikowali warianty genów, które częściej występują u mężczyzn homoseksualnych niż u heteroseksualnych. Wyniki badań próbek DNA pobranych od 1231 heteroseksualnych mężczyzn oraz 1077 homoseksualistów sugerowały, że konkretne geny mogą determinować orientację seksualną. Przypomniała sobie też, jak kiedyś jakiś tygodnik czy telewizja podała wyniki anonimowych badań i okazało się, że jedną z większych grup ludzi homoseksualnych są księża. Badanie przeprowadzono w różnych krajach Europy.
Oli nie mieściło się w głowie, jak ktoś nie może pojąć, iż to, jakim się rodzimy, co lubimy, a czego nie, stanowi uwarunkowanie genetyczne, nie chorobę. Potem doszła do wniosku, że takie ataki mają na celu jedynie jeszcze bardziej skłócić społeczeństwo, podzielić je. Bo w tej walce najważniejsze było, aby mieć wroga i obwiniać go o wszystko. Przykład takich wrogów stanowili ludzie LGBT czy ostatnio prezydent miasta, w którym oczyszczalnia ścieków nie po raz pierwszy spłatała niezłego psikusa. Jednak ci sami, którzy szczuli ludzi na siebie nawzajem, nie dostrzegali, co robią ich kumple po fachu, przewalili miliony na niewidzialne respiratory, wybory, które się nie odbyły, można by wymieniać bez liku. Takiego chaosu Olka nie widziała nigdy. Obejmował wszystko: od szkół, będących źródłem dumy pani minister, bo jak twierdziła, jej kadencja to pasmo sukcesów, po służbę zdrowia, której kapitan, zwinąwszy kasę, uciekł z tonącego okrętu. Za to wielbiono faszyzm oraz dzielenie ludzi pod względem orientacji seksualnej czy wykształcenia. Olka słyszała w radiu wypowiedź jednego z ministrów, który twierdził, że ludzie wykształceni to największe zło Polski, bo wykształcenie zdobyli za czasów komunistów, zaś solą ziemi są ci prości. A on niby, taki młodzieniaszek 60+, to za jakich rządów kończył szkoły? Ola doskonale wiedziała, w czym rzecz: ludźmi, którzy nie mają żadnego wykształcenia, którzy od nauki i wiedzy stronią, nie czytają książek, łatwo sterować i zastraszać ich w imię Boga i wiecznego potępienia.
Na szczęście wśród znajomych miała kilku księży, którzy odcinali się od duchownych szerzących nienawiść i głoszących teorie niezgodne z naukami Jezusa. Bartek, proboszcz w jednej z podwarszawskich parafii, był dość częstym gościem w jej domu. Uwielbiała z nim rozmawiać, był dla niej wzorem wśród całej reszty. Miała okazję posłuchać kilku jego kazań, w których tłumaczył ludziom proste zasady genetyczne, nakazywał trzeźwe myślenie i piętnował nienawiść jako zło, zaś księży pedofili i tych, którzy ich ochraniali, nazywał współczesnymi wysłannikami Szatana. Był za to wielokrotnie karany przez biskupa i grożono mu przeniesieniem do innej parafii albo, co gorsza, do klasztoru, ale wierni pokazali swoją moc i zagrozili bojkotem każdego jego następcy, więc dano mu spokój. Kościół podczas mszy był pełny, matki nie bały się o swoich synów ministrantów.
Olka na msze nie chodziła, do spowiedzi także, uważała, że w ramach jej wiary w Boga nie jest to potrzebne. Modliła się bardzo często, ale nie wyklepanymi formułkami, które stworzyli ludzie, tylko własnymi słowami. Dla niej Bóg nie był staruszkiem o siwej brodzie, lecz dobrem w sercu człowieka, jego miłością, empatią wobec innych, a tym Mu milszą, im bardziej okazywaną obcym. Biblię uważała za księgę spisaną przez ludzi wiele lat po śmierci Chrystusa z podań, które przekazywano sobie ustnie, za każdym razem modyfikując je w zależności od intencji opowiadającego. Zawsze ją śmieszyły nieprawdopodobne historie biblijne i próbowała naciągnąć Bartka na ich wyjaśnienia. Na przykład jak to było ze stworzeniem ludzi. Ewa, Adam i ich synowie Kain, Abel i Set, potem jeden drugiego zabił i co dalej? Jakim sposobem na świecie pojawili się kolejni ludzie? Związki kazirodcze? Przecież zgodnie z tym zapisem zostali matka, ojciec i ich syn. Albo jak to możliwe, że Jezus rozmawiał z Szatanem na pustyni sam na sam, nikomu potem o tym nie mówił, a opisano to w Biblii. Czy był jakiś świadek? Czy jednak Mesjasz opowiedział? Bartek tylko się uśmiechał, wzruszał ramionami, a kiedyś w końcu wydukał:
– To opowieści stworzone dla ludu. Kościół boi się takich jak ty, którzy samodzielnie myślą, a do tego zadają niewygodne pytania... To jest kwestia wiary...
– A ty w to wierzysz?
– Ja? Ja muszę... – odrzekł powściągliwie, niemal cedząc każde słowo.
– Sam wiesz, jestem lekarzem, wierzę przede wszystkim w naukę, która pozwala udowodnić teorie, ale wierzę też w Boga. Niemniej kiedy widzę i słyszę polityków zawierzających wszystko Bogu i niemających zamiaru materialnie pomóc ludziom, to mnie krew zalewa. Dziwię się, że Bóg jeszcze nie zszedł ze swojego piedestału i nie kopnął jednego z drugim w tyłek – odparła z zaciętością w głosie.
– Myślę, i to coraz częściej, patrząc na to, co niektórzy przedstawiciele kleru robią i mówią, że faktycznie Bóg to pewna forma energii i naszego dobra, którą albo w sobie mamy, albo nie. Ale jedno jest pewne: każda religia zawsze była wprowadzana siłą, a więc w sprzeczności z naukami swojego proroka.
– Przyznaj, że chrześcijaństwo było i jest jednym z najokrutniejszych pod tym względem...
– Hm... i tak, i nie, zależy jak na to spojrzymy. Pamiętaj, to nie Bóg każe zabijać, nienawidzić, to ludzie, którzy mają czelność twierdzić, że stoją na straży religii, że bronią jej w imię Boga...
Podobnych dyskusji prowadzili bardzo wiele, każde z nich coś z nich wynosiło i potem dość długo nad tym myślało. Często brał w nich też udział Marek, mąż Oli.
Poznali się na drugim roku studiów weterynaryjnych i odtąd byli nierozłączni. Podobne poglądy, marzenia, plany na przyszłość połączyły ich nierozerwalnie. Razem skończyli studia, odbyli staże i postanowili otworzyć własny gabinet, który z czasem urósł do rozmiarów sporej kliniki dla małych i dużych zwierząt. Ich dzieciaki z czasem poszły w ich ślady, a teraz kończyły już staż w ich klinice. Ania specjalizowała się w dużych zwierzętach, od dziecka uwielbiała konie, zaś Miłosz wolał stworzenia egzotyczne, które już kilka razy jeździł ratować w Afryce. W klinice rodziców zajmował się mniejszymi zwierzętami, ale miał też wśród swoich pacjentów gekony, węże, żółwie wodne czy papugi. Każdego podczas wizyty głaskał i całował, co od razu zjednywało mu ich opiekunów. Ola i Marek planowali, że rodzeństwo kiedyś przejmie rodzinny biznes, co wszystkim odpowiadało, tym bardziej że mowa była raczej o odległej przyszłości.
Tego poranka w klinice miała się odbyć operacja kundelka, który podczas spaceru połknął kiełbasę naszpikowaną gwoździami. Ten proceder był nagminny, właściciele psów bali się o swoich pupili, bo niestety taka przygoda nieraz kończyła się śmiercią zwierzaka. Policja, jak zwykle, była bezradna i nie potrafiła ustalić sprawcy. Zaś zwierzęta cierpiały katusze. Tym razem było podobnie, zalana łzami staruszka i jej ukochany kundelek, którego wzięła ze schroniska, a którego teraz Marek szykował do operacji usunięcia z żołądka ciała obcego. Wyjechał wcześniej, Olka musiała jeszcze odpisać na kilka e-maili i pół godziny po nim ruszyła w stronę kliniki. Operację zaplanowali na dziewiątą i bała się, że znowu utknie w korkach, a nie mogli sobie pozwolić na opóźnienie. Klęła w myślach, że mogła zostawić odpisywanie na wiadomości na potem, a nie robić to tuż przed zabiegiem. Istotnie do kliniki wpadła pięć minut po godzinie, na którą była zaplanowana operacja. Anka stała w progu, odbierając od matki laptop i torebkę. Olka bez słowa ruszyła do sali, gdzie przygotowywali się do zabiegów. Zrzuciła z siebie wierzchnie okrycie, umyła ręce, zawiązała włosy w kucyk, nałożyła czepek, zdezynfekowała dłonie... Przez wielką oszkloną ścianę widziała Marka, który znad maseczki posyłał jej złowieszcze spojrzenia. Nie lubił żadnych opóźnień. Kiedy ją zobaczył, przystąpił do znieczulenia zwierzaka, który i tak leżał niezwykle spokojnie, mimo że kawałek mięsa z gwoździami w żołądku przysparzał mu wiele bólu. Był dzielnym pacjentem.
– Ty zawsze musisz się spóźnić! – Mąż przywitał ją z wyrzutem, kiedy weszła gotowa do operacji.
– Przepraszam, ale naprawdę były spore korki... – zaczęła pokornie.
– Jasne, tyle tylko, że po pierwsze korki są zawsze, a po drugie wiedziałaś o dzisiejszej operacji. Mogłabyś się w końcu ogarnąć!
Spojrzała na niego z przykrością. Choć wiedziała, że miał rację, bolało ją, jak już od dłuższego czasu stawał się wobec niej coraz bardziej okrutny w słowach, krytykował ją na każdym kroku, pouczał, porównywał z innymi. Pamiętała, kiedy niedawno przy niedzielnej kawie podała ciasto, a on stwierdził, że powinna przestać jeść słodycze, bo niedługo nie będzie na nią rozmiaru fartucha. Dotknęło ją to bardzo, łzy zapiekły pod powiekami...
Olka rzeczywiście nie należała do szczupłych. W młodości była filigranowa, dziś do smukłości było jej daleko. Wszystko przez złe nawyki żywieniowe. Słodyczy nie jadała prawie wcale, ale za to dużą część jej menu stanowiła żywność przetworzona chemicznie, bo szybciej, bo łatwiej, bo nie miała czasu na gotowanie. O ile Marek cieszył się świetną przemianą materii, o tyle ona niestety nie. Jednak nigdy wcześniej tak do niej nie mówił, a ostatnio coraz częściej. Anka, mimo że mieszkała już na swoim, zwróciła jej uwagę, że ojciec co i rusz wyjeżdża na jakieś szkolenia, wykłady, czego kiedyś nie było, a przynajmniej nie z taką częstotliwością. Aleksandra zauważyła też, że o dziwo zawsze na konferencje zapraszano jego, a nie ją. Ale w ferworze pracy nie zwróciłaby na to uwagi, gdyby nie córka. A potem zaczęły się uszczypliwości ze strony męża na temat jej figury czy włosów, bo kto to widział mieć loczki i w dodatku rude, skoro to blondynki z prostymi, długimi włosami czynią świat pięknym! Mimo to nic jeszcze wtedy nie zapowiadało burzy, która powoli nadciągała nad ich rodzinę.
Operacja przebiegła bez przykrych niespodzianek. Kawałek mięsa naszpikowany gwoździami udało się usunąć, na szczęście utknął i nie przesunął się dalej, więc choć był już częściowo strawiony przez soki żołądkowe, kilka gwoździ zatrzymało się przed ujściem do jelit. W trakcie operacji dodatkowo wykonali USG, aby wykluczyć przesunięcie się jakiegokolwiek obcego elementu dalej. Szczęście ich nie opuściło. Psiak ze zszytym brzuchem i kołnierzem na szyi wylądował w niewielkiej salce pooperacyjnej, gdzie na pupila czekała jego zdenerwowana i zapłakana właścicielka. Starsza pani, o pobrużdżonej twarzy i oczach czerwonych od łez, ciągle wydmuchiwała nos w chusteczkę, nie mogła się opanować. Ola podeszła do niej z uśmiechem na ustach.
– Pani Mario, z Borysem jest dobrze. Dzielnie zniósł operację, wszystko usunęliśmy. Teraz będzie spał jeszcze około godziny. Kiedy się obudzi, podamy mu lekkie środki przeciwbólowe. Kołnierz musi nosić, aż się rana nie zagoi, bo rozerwie sobie szwy... – Nie dokończyła, bo kobiecina objęła ją i rozpłakała się na dobre.
– Pani doktor, tak dziękuję, tak dziękuję. Borysek to moja jedyna rodzina... Nikogo nie mam... – mówiła urywanymi zdaniami. – Mąż nie żyje, dzieci za granicą, nawet nie dzwonią, wnuków nie znam...
Ola pogłaskała ją po plecach uspokajającym gestem. Współczuła Marii i rozumiała jej ból, chociaż sama miała rodzinę, męża, dzieci, rodziców. Mogła uważać się za szczęściarę.
– Już dobrze. Tylko proszę pamiętać: kiedy już się wszystko zagoi, to niestety będzie pani musiała zakładać Borysowi kaganiec na spacer. Nie wiadomo, czy ponownie nie chwyci czegoś takiego. Przynajmniej dopóki nie złapią tego, kto podrzuca tę kiełbasę, ale znając nasze organy ścigania, nie liczyłabym na to. Dla dobra psiaka...
– Wiem, chociaż serce mi krwawi na samą myśl o kagańcu. Ale jak nie ma innego wyjścia, to trudno. Nie zamierzam ryzykować...
– Słusznie. Może chce pani kawy albo herbaty?
– Nie, dziękuję. Mam jeszcze całą butelkę wody. Kiedy wypuścicie nas do domu?
– Myślę, że pod wieczór. Musimy trochę poobserwować Borysa. Mój syn was odwiezie, bo akurat będzie kończył dyżur. Już o tym wie. W domu pokaże pani, jak zmieniać opatrunki, i za trzy dni zapraszamy na kontrolę.
– Dziękuję... Tak się nami opiekujecie... Pani doktor, ja zapłacę za tę operację... w ratach, ale zapłacę... naprawdę...
– Pani Mario, już o tym rozmawiałyśmy i proszę mnie nie denerwować. Zrobiliśmy to za darmo. Znam pani sytuację. Nie mogliśmy pozwolić, aby Borys umarł, bo przeszkodą były pieniądze. To nie był zabieg kosmetyczny, żeby ładniej wyglądał, tylko ratowanie mu życia. I koniec dyskusji.
Maria w odpowiedzi tylko przytuliła Olkę do siebie i znienacka pocałowała ją w czoło, po czym spojrzała swymi niemal bursztynowymi oczami prosto w jej oczy.
– Jest pani taka dobra, a tyle jeszcze przed panią – powiedziała jakby nie swoim głosem.
– Nie rozumiem... – Aleksandra spojrzała na nią wyczekująco.
– Dziękuję jeszcze raz i niech pani Bóg błogosławi. Po burzy zawsze wychodzi słońce, a czasami i piękna tęcza – odparła staruszka, odsunąwszy się, po czym usiadła na krześle przy stole-łóżku, na którym spał po operacji jej pupil.
– Pani Mario... – zaczęła Ola, ale nie doczekała się odpowiedzi ani wyjaśnienia. Staruszka jakby nagle ogłuchła. Wpatrywała się w swojego ukochanego psiaka i coś bezgłośnie mamrotała pod nosem, jedynie ruch jej warg wskazywał, że coś mówi.
Dziwisz wyszła z sali, cicho zamykając za sobą drzwi. Ruszyła prosto do gabinetu, gdzie czekała na nią kawa zrobiona przez Anię. Marka nie było, zaraz po operacji pojechał na umówioną wizytę w stadninie koni. Anka mu towarzyszyła. Miłosz miał dyżur od czternastej, więc Ola, znając upodobania syna, wiedziała, że zapewne jeszcze śpi. Do otwarcia kliniki została godzina. Ola włączyła komputer, sprawdziła pocztę. Opłaciła rachunki kliniki. Odpowiedziała na Facebooku na pytania, które opiekunowie zwierząt zostawili na stronie kliniki. Spojrzała na zegar wiszący na ścianie, miała jeszcze dwadzieścia minut do otwarcia kliniki. Postanowiła w tym czasie upewnić się, czy wszystko jest gotowe.
Zwykle pracowali tu we dwoje z Markiem, oddzieleni od siebie półścianką. Spojrzała na biurko Marka, nie wyłączył swojego laptopa. Usiadła na fotelu i spojrzała na ekran. Jego prywatna poczta e-mail była otwarta, a do tego profil na Facebooku i Messenger. Nigdy nie przeglądała jego telefonu ani tym bardziej profili w mediach społecznościowych, ale... Strona była otwarta na rozmowie z jakąś blondyneczką, wymalowaną tak, że szpachlą by tego żaden murarz nie zdjął, więc... No cóż... Aleksandra Dziwisz była nie tylko lekarzem weterynarii, lecz przede wszystkim kobietą, która nadal kochała swojego męża, mimo że on nie do końca był wobec niej taktowny i troskliwy. Czytając tę korespondencję, czuła zimny pot, który zaczął spływać jej po plecach, i rosnącą gulę w żołądku, brakowało jej tchu...
Kochanie, nie mogę się doczekać dzisiejszego wieczoru i weekendu, dziś obiecuję wspaniałą kolację, a po niej...
Nie kuś, bo zaraz przyjadę, a muszę jeszcze jechać do stadniny koni. Kupić coś pod drodze?
Tak, nasze ulubione wino, tylko tego brakuje, reszta już na Ciebie czeka.
Myśli Oli biegły jak szalone: to niemożliwe, Marek nigdy nie lubił wina, zawsze preferował whisky albo po prostu „czystą”! Kim jest ta kobieta? Szybko spisała jej nazwisko i imię, chwyciła swój telefon i odszukała nieznajomą. Izabella Czarnecka, zawód, jak można się było spodziewać: szlachta nie pracuje. No jasne, po co pracować, jak jeleń ją utrzymuje! Oli trzęsły się ręce, kiedy przeglądała profil kobiety. Izabella była na tyle próżna, że nie blokowała do niego dostępu. Niemal codziennie zamieszczała swoje zdjęcie w innej kreacji. Fakt, była cholernie zgrabna, burza długich blond loków zalewała jej ramiona, wydatne piersi zawsze nieco odkrywała, minispódniczki lub krótkie sukienki ukazywały długie nogi z zadbanymi stopami. Na swoim profilu informowała też, że jest w związku.
– Pierdzielę, ja chyba śnię? – mruczała Ola pod nosem. Złość mieszała się w niej z żalem, upokorzeniem. – I co to za plany na weekend? Przecież mieliśmy jechać na wieś do jego ciotki, prosiła o pomoc... – Nic nie rozumiała.
Ciotka Adela wychowała Marka po tragicznej śmierci jego rodziców. Dzięki niej ukończył studia. Traktowała go jak syna, a on był dla niej podporą na starość. Jak na swój wiek trzymała się bardzo dobrze. Mieszkała w podwarszawskiej wsi Kęciny, gdzie uprawiała niewielkie pole, ogród warzywny i sad. Oczywiście miała kilka kur, krowę i dwie kozy. Marek i Ola od dawna namawiali ją, aby sprzedała gospodarstwo i zamieszkała z nimi w stolicy, gdzie wszystko będzie miała pod ręką i w końcu odpocznie, co jej się należało. Ale starowinka była uparta jak osioł, za nic nie chciała przenieść się do miasta, a tym bardziej być na czyjejś głowie. Już ona wiedziała, co się dzieje potem z takimi jak ona! Tak więc zaprzestano namawiania, ale cała rodzina regularnie ją odwiedzała i pomagała na polu czy w ogrodzie. Mieli z tego pewne profity. Zawsze wyjeżdżali z bagażnikiem wypełnionym warzywami, jajkami, śmietaną czy owocami. Kiedy trzeba było, wozili Adelę do lekarzy, wykupywali leki, a raz kiedy zmogło ją przeziębienie, które o mały włos nie przerodziło się w zapalenie płuc, a kobiecina odmówiła pojechania do szpitala, Ola na zmianę z Markiem pomieszkiwali u niej, doglądając i jej samej, i jej gospodarstwa.
Teraz też mieli jechać, aby zebrać z pola kapustę i wykopać resztę ziemniaków. I co? Nie, coś tutaj wyraźnie nie grało... Marek na pewno nie odmówiłby ciotce pomocy, przecież wiedział, że Ola sama nie podołałaby fizycznie wszystkim tym pracom. Tysiące myśli kłębiło się w jej głowie, nie mogła uwierzyć w to, co przeczytała, a z drugiej strony... Z drugiej strony jego zachowanie wobec niej ostatnimi czasy mogłoby potwierdzać najgorsze podejrzenia. Kiedy ostatnio się kochali? Tak spontanicznie? Kiedy razem poszli do kina albo restauracji? Kiedy wspólnie zjedli rodzinny obiad z dziećmi? Nie pamiętała... Co powinna teraz zrobić? Jak się zachować? Porozmawiać z Markiem? Co mu powie?
Z zasępienia wyrwała ją recepcjonistka, która poinformowała, że w poczekalni jest już kilku pacjentów. Olka nie miała innego wyjścia, tylko zająć się pracą, a to nie pozwalało na snucie destrukcyjnych myśli. Pierwszy do gabinetu wszedł wilczur ze zwichniętą łapą, któremu trzeba było zrobić zdjęcie, co nie należało do najłatwiejszych zadań, bo zwierzak trząsł się jak galareta. Potem królik z przerośniętymi siekaczami, bo właścicielka bała się dawać mu twarde pokarmy, żeby nie połamał zębów. Kot z biegunką, bo pani dała mu resztki swojego obiadu. Pacjent za pacjentem... W końcu o czternastej pojawił się Miłosz.
– Cześć, mamo. Jak tam dzisiaj? – Wszedł do gabinetu, zapinając biały fartuch.
Aleksandra siedziała przy biurku, machinalnie uzupełniając w komputerze dane z wizyt pacjentów.
– Rano zabieg, potem pacjenci, spokojnie – odparła, udając, że skupia się na swoim zajęciu.
Miłosz podobnie jak Ania doskonale znał matkę, łączyła ich silna więź. Czasami nawet nie będąc w pobliżu, podświadomie czuli, że z Olą coś jest nie tak, martwi się lub jest chora. Nie potrafili tego wyjaśnić, pozostawało to poza ich naukowymi umysłami. Tym razem było podobnie. Chłopak usiadł po drugiej stronie biurka, na miejscu zwykle zajmowanym przez ojca.
– Mamo...
– Tak? – Podniosła głowę i spojrzała na syna.
– Co jest grane? – Wpatrywał się w nią intensywnie. Miała pobielałą, niemal zielonkawą twarz, ciemne kręgi pod oczami, które zawsze się pojawiały, kiedy była niewyspana lub bardzo się czymś martwiła.
– Nic... a co ma być? – odparła na pozór obojętnym tonem, ale głos jej delikatnie zadrżał.
– Mamo, nie ze mną te numery, jeżeli mi nie powiesz, nie dam ci spokoju. Do tego zaraz zadzwonię do Anki i poinformuję ją, że coś jest nie tak... No i przez ciebie nie będę mógł przyjmować pacjentów, bo nie będę potrafił się skupić. Tego chcesz?
– Okej, jest coś, czym się martwię, ale chcę sama to rozwiązać. To bardzo osobiste... Wybacz, mam prawo do prywatności. Rozumiesz? – Patrzyła na syna, a w jej oczach zaszkliły się łzy. Zrozumiał.
– Dobrze, ale obiecaj, że powiesz nam, kiedy się z tym uporasz – poprosił, wstając z krzesła. – Ale nie chodzi o twoje zdrowie? – upewniał się.
– Powiem, jak przyjdzie czas, i nie chodzi o moje zdrowie. Dziękuję za zrozumienie. Idź, czas przyjmować pacjentów, ja jeszcze popracuję przy laptopie, a potem pojadę do domu, muszę odpocząć... – zakończyła, pochylając się nad ekranem.
Miłosz podszedł do niej i pocałował ją w czubek głowy, po czym bezszelestnie wyszedł. Aleksandra odetchnęła z ulgą. Niewiele brakowało, by rozpłakała się przy synu i wyrzuciła wszystko z siebie.
Sięgnęła po butelkę z wodą, odkręciła ją i upiła dwa łyki, to ją nieco otrzeźwiło. Przez okno gabinetu zobaczyła jeepa Marka. Zaparkował przed budynkiem, wysiadł z samochodu, a za nim Ania, oboje zawzięcie o czymś rozmawiali, zapewne o wizycie w stadninie. Córka z urody była podobna do ojca: ciemnowłosa, smukła, a kiedy się uśmiechała, na policzkach pojawiały się dwa śliczne dołeczki, które nadawały jej łobuzerskiego wyglądu. Tym uśmiechem zawsze potrafiła rozbroić rodziców i uniknęła w ten sposób niejednej kary. Miłosz bardziej przypominał ją, Olkę, i chociaż wysoki wzrost odziedziczył po ojcu, to posturę miał trochę misowatą, jak ona. Starał się pilnować diety, systematycznie chodził na siłownię, żeby się nie roztyć, bo lubił dobrze zjeść, zwłaszcza uwielbiał gołąbki mamy czy ciasto 3 Bit. Olka wpatrywała się w twarz roześmianego męża i z trudem opanowywała buzujące w niej złość i żal. Nie miała żadnego planu, koncepcji rozmowy, nic! Jak ma się zachować? Co powiedzieć? Poruszyć temat? Zapytać? Trzęsła się wewnętrznie, ręce też jej zaczęły drżeć, kiedy usiłowała wpisać do tabeli nazwisko i imię właściciela pudelka, który wbił sobie w łapę drut. Rana była już dość mocno zainfekowana, kiedy do nich trafił, ale na szczęście antybiotyki pomogły i teraz przychodził tylko na zmianę opatrunku.
Drzwi gabinetu się otworzyły. Weszli oboje.
– Cześć, mamuś! – Anka podeszła do matki, pochyliła się i pocałowała ją w policzek. Kątem oka zauważyła, że coś jest nie tak, ale ze względu na ojca, który wszedł tuż za nią, o nic nie pytała. – Idę do siebie, bo mamy sporo ludzi w poczekalni, Miłosz nie da rady sam. Potem wpadnę do ciebie albo zadzwonię.
– Dobrze, córciu. Udanego dnia – odparła Olka, siląc się na normalny ton głosu. – I jak tam w stadninie? – zwróciła się z pytaniem do męża, kiedy Anka wyszła, a on usiadł przy swoim biurku. Poruszył myszką laptopa, by wybudzić komputer.
– Dobrze. Wszystko zrobione. Słuchaj, wracając do porannego zabiegu, zacznij się trochę ogarniać i być odpowiedzialną. Ciągle się spóźniasz, a nasz zawód...
– Ja mam się ogarnąć? – Oczy Olki nieco się zwęziły. Marek spojrzał na nią, zorientował się, że mogą być kłopoty. Taki wyraz twarzy miała wówczas, kiedy była rozwścieczona. Nie odezwał się więcej i nie pociągnął rozmowy dalej, bo podświadomie czuł, że sam może się zapędzić w kozi róg.
Dziwisz opanowała się ostatkiem sił.
– Kiedy jedziemy do Adeli? – zapytała, starając się mówić spokojnie. – Ma kapustę do zebrania i musimy wykopać resztę ziemniaków.
– Kurczę, zapomniałem ci powiedzieć. Dziś mam wyjście z kumplami, a przez cały weekend jestem na szkoleniu w Gdańsku...
– Na jakim szkoleniu? – Olka spojrzała na męża uważnie, taksując każdy fałszywy grymas na jego twarzy.
– Na temat zaburzeń metabolicznych rogacizny, wiesz, że zawsze mnie to interesowało, a do tego szkolenie jest darmowe – odpowiedział na pozór obojętnie. – Dobra, jadę do domu, muszę się przebrać na wieczór i chcę się od razu przygotować na wyjazd – dorzucił, wstając pospiesznie z krzesła i zamykając swojego laptopa.
– Tak? – Olka nie potrafiła ukryć w swoim głosie ironii. – A dlaczego ja nic o tym szkoleniu nie wiem?
– Bo to nie twoja specjalizacja, zapomniałaś? – Uśmiechnął się drwiąco.
– Tak, masz rację, tylko co z Adelą? Sama mam pojechać i jej pomóc? Wiesz, że nie dam rady.
– Spokojnie, wszystko załatwiłem, jutro Miłosz z tobą pojedzie, we dwoje ze wszystkim sobie poradzicie – odparł i zaczął wkładać laptopa do torby. – To jadę, na razie...
– Na razie, aha, i nie zapomnij kupić wina, bo reszta już czeka – rzuciła z drwiną w głosie.
Marek zatrzymał się przy drzwiach, z dłonią na klamce. Obrócił się w stronę żony.
– Nie rozumiem, o jakie wino chodzi? Przecież wiesz, że nie lubię wina. – Wzruszył ramionami, na pozór obojętny, ale jego czerwone policzki świadczyły, że obawia się tego, co może wiedzieć lub czego domyśla się Olka.
– Trzeba zawsze pamiętać, aby przed wyjściem wylogować się z Messengera...
– Nie rozumiem... – udawał zdziwienie.
– Biedactwo. Może Izabella lubi wino?
– Grzebałaś w moim laptopie! – wrzasnął, ale zaraz ucichł, mając na uwadze pacjentów w poczekalni. Szybko podszedł do Olki. – Grzebałaś w moim laptopie? – powtórzył już znacznie ciszej.
– Grzebałam? No cóż, skoro było włączone, to sobie poczytałam. Zamierzałeś mi o tym powiedzieć, czy dalej chciałeś to ciągnąć?
– Bo co? Nie dostrzegasz, że między nami od dawna już nic nie ma? Wypaliłem się przy tobie! Nie mogę się rozwijać!
– Słucham? A przy niej możesz?
– Tak, przy niej znowu czuję się mężczyzną! Jest piękna, inteligentna, zmysłowa... – poniosło go.
– Inteligentna i sprytna! Skoro „szlachta nie pracuje”, to musi mieć jelenia, który będzie ją utrzymywał, prawda? Teraz wiem, dlaczego zabierałeś z konta spore sumy pieniędzy, głupio się przy tym tłumacząc.
– Ona ceni ognisko domowe, jest ciepła, pozwala mi poczuć się jak nigdy dotąd, a przy tobie jestem... – zmierzył ją pogardliwym wzrokiem – ...nikim – dokończył.
Aleksandrę zmroziły jego słowa, nie wiedziała, co ma odpowiedzieć. Jak zareagować? Nigdy przez tyle lat tak do niej nie powiedział! Owszem, czasami dochodziło między nimi do sprzeczek czy kłótni, ale zawsze zachowywali pewien poziom.
– Dlaczego nigdy mi o tym nie powiedziałeś? – wykrztusiła z trudem.
– Po co? Nie widziałem sensu. – Wzruszył ramionami. – Wypaliłem się, nic do ciebie nie czuję... W sumie dobrze, że się wydało, czas zakończyć tę farsę...
– Masz rację, to farsa... – Jej twarz nagle jakby skamieniała, oczy się zwęziły, gdy spojrzała na Marka. Mężczyzna pod wpływem tego wzroku i wyrazu twarzy wzdrygnął się. Takiej jej nie znał. Podświadomie czuł, że nie wróży to nic dobrego, ale... nie zamierzał się już wycofać. Musiał chwytać swoje szczęście, póki był czas, póki los okazywał się łaskawy. Wyszedł z gabinetu, zamykając za sobą drzwi i zostawiając oszołomioną żonę.
Łzy, które od kilku minut wzbierały w jej oczach, teraz popłynęły po policzkach niczym już niewstrzymywane. Ukryła twarz w dłoniach, jej ramionami wstrząsał szloch. Byli ze sobą tyle lat, raz było gorzej, raz lepiej, ale zawsze go kochała. Nawet teraz, kiedy jego słowa smagały ją niczym bicz, kochała go! Nie usłyszała, kiedy drzwi ponownie się uchyliły i do gabinetu wsunął się Miłosz. Stanął koło matki i położył dłoń na jej ramieniu.
– Mamuś, nie warto...
Aleksandra opuściła ręce i spojrzała na syna.
– Ty wiesz? – Na jej mokrej od łez twarzy odmalowało się zdziwienie.
– Tak, niestety, wie też Ania. Wybacz, nie ci powiedzieliśmy. Ojciec obiecał, że sam się tym zajmie, daliśmy mu czas. Ale nie wiedzieliśmy, że zrobi to dzisiaj w pracy... To niezbyt dobry moment...
– Dlaczego mi nie powiedzieliście? Jak mogliście to przede mną ukrywać? Nie rozumiesz, że w ten sposób go kryliście? Co ja wam zrobiłam? – Żal wylewał się z niej niczym wezbrany górski potok.
Chłopak westchnął ciężko, przysunął sobie krzesło stojące obok i usiadł blisko Oli.
– Dowiedzieliśmy się przypadkiem. W zasadzie to Ania się dowiedziała, ta kobieta zaczepiła ją kiedyś w kawiarni. Przedstawiła się i opowiedziała o wszystkim. Anka zażądała od ojca wyjaśnień. Początkowo zaprzeczał, ale dość szybko się poddał. Zaczął jej mówić, że w końcu znalazł miłość swojego życia i inne takie bzdury. Anka powiedziała mi o tym, daliśmy ojcu ultimatum, że albo sam ci powie, albo my to zrobimy. Początkowo się wzbraniał, ale nie miał wyjścia... Przykro mi, mamo, naprawdę, ale chyba lepiej, żebyś wiedziała, niż była przez niego oszukiwana.
– Od kiedy o tym wiedzieliście? – Spojrzała na syna, a jej twarz wyrażała udręczenie.
– No od niecałego miesiąca, w zasadzie od trzech tygodni... – wydukał. – Uwierz mi, jest nam przykro, ale to nasz ojciec, kochamy go i nie mogliśmy inaczej postąpić...
Aleksandra rozumiała, wyciągnęła dłoń i pogłaskała syna po policzku.
– Znaleźliście się oboje między młotem a kowadłem, to nie jest łatwe, wiem. Chyba, będąc na waszym miejscu, zachowałabym się tak samo – przyznała.
– Wezmę pacjentów Ani, a ją przyślę do ciebie, porozmawiacie na ten temat jak kobiety...
– Nie, to nie miejsce na takie rozmowy, pojadę teraz do domu. Skończyłam dyżur... Niech Ania wpadnie do mnie... Synku...
– Tak, mamuś? – Spojrzał na kobietę z czułością w oczach.
– Co ja mam teraz zrobić? Mamy wspólny dom, pracę...
– Nie wiem, naprawdę, muszę nad tym pomyśleć. Na pewno znajdziemy jakieś rozwiązanie, na pewno nie damy cię skrzywdzić. – Pochylił się ku niej, objął i mocno do siebie przytulił.