32,50 zł
Kiedy w sierpniu 2018 roku Greta Thunberg rozpoczęła samotny strajk szkolny dla klimatu, była nikomu nieznaną nastolatką ze Szwecji. Dziś nazwisko dziewczyny jest właściwie symbolem walki o naszą planetę. Sceny z życia rodzinnego. Strajk klimatyczny Grety to opowieść nie tylko o tej trudnej i nierównej walce, ale również historia o losach rodziny Thunberg: Maleny, Svante, Beaty i Grety. Zdiagnozowanie u dziewczynki zespołu Aspergera, a także jej późniejsza decyzja o strajku, wywróciły życie rodziny do góry nogami. Swoją początkowo małą rewolucję Greta zaczęła bowiem od siebie samej i najbliższych, bo, jak sama niejednokrotnie podkreśla we własnych przemówieniach: liczy się każda pojedyncza osoba. Sceny z życia rodzinnego to zbiór krótkich opowieści o codzienności rodziny Grety – czasem zabawnych, innym razem wyciskających łzy, najczęściej jednak zmuszających do refleksji nad przyszłością świata, który znamy. Książkę wieńczą przemówienia nastolatki, które ta przez ostatni rok konsekwentnie wygłaszała w europejskich stolicach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 311
1.ZA KULISAMI
Ponieważ dzień przemija.Słońce zdechnie o siódmej godzinie.Powiedz, ekspercie od ciemności,który z nas nie przeminie?Kto zapali światło o zachodzie,kto wyśni blask ze wschodu?
Przyjdź, ktokolwiek z latarnią!Najlepiej ty.[1]
Elegia Werner Aspenström
To mogłaby być moja historia. Coś w rodzaju autobiografii, gdybym tylko chciała ją napisać. Ale nie jestem tym zainteresowana, ponieważ istnieją rzeczy, które są dla mnie ważniejsze.
Ja i Svante napisaliśmy tę książkę wspólnie z naszymi córkami. Opowiada o kryzysie, który dotknął naszą rodzinę.
O Grecie i o Beacie.
Przede wszystkim jednak jest to historia kryzysu, który wywiera na nas coraz większy wpływ. Który sami spowodowaliśmy, jako ludzkość, naszym stylem życia: w sprzeczności ze zrównoważonym rozwojem, oddzieleni od przyrody, której wszyscy jesteśmy częścią. Jedni nazywają to nadkonsumpcją, inni kryzysem klimatycznym.
Większość ludzi wierzy, że ten kryzys dzieje się gdzieś daleko i upłynie wiele lat, zanim zostaną nim dotknięci.
Ale to nieprawda, bo on już tu jest. Trwa wokół nas i objawia się na wiele różnych sposobów. Przy stole, gdy jemy śniadanie, na szkolnych korytarzach, na ulicach, w domach i w mieszkaniach, na drzewach i w wietrze, który rozwiewa nam włosy.
Być może o pewnych sprawach, o których ja, Svante i nasze córki zdecydowaliśmy się tutaj opowiedzieć, powinniśmy byli napisać w przyszłości, gdy nabierzemy do nich większego dystansu.
Ale zdecydowaliśmy się nie przez wzgląd na nas, tylko na Was. Być może dzięki temu pewne sprawy wydałyby się Wam bardziej przyjemne. Z różnych powodów odebralibyście je w łagodniejszy sposób.
Niestety, nie mamy zbyt wiele czasu. Jeśli chcemy wspomniany kryzys zażegnać, powinniśmy sobie uzmysłowić, że trwa on od dłuższego czasu. Także w tej chwili.
Kilka dni przed publikacją tej książki, w sierpniu 2018 roku, nasza córka Greta Thunberg usiadła pod Riksdagiem i rozpoczęła szkolny strajk dla klimatu. Strajk trwa do dziś, między innymi na placu Mynttorget na sztokholmskiej starówce i w wielu miejscach na całym świecie.
Od tamtej pory wiele się zmieniło. Zarówno u niej, jak w całej naszej rodzinie. Czasem czujemy się prawie tak, jakby to była jakaś bajka.
Nowe, kieszonkowe wydanie naszej książki jest wersją rozbudowaną. Zawiera nowe sceny z lata dwa tysiące osiemnastego roku, jak również wszystko to, co się wydarzyło na początku strajku Grety.
Malena Ernman, maj 2019
PS. Przed pierwszą publikacją tej książki obiecaliśmy, że pieniądze, które na niej ewentualnie zarobimy, będziemy przeznaczać za pośrednictwem założonej przez nas fundacji na rzecz organizacji ekologicznych, takich jak Greenpeace, WWF, Lära med Djur, Fältbiologerna, Kung Över Livet, Naturskyddsföreningen, Barn i Behov oraz Djurens Rätt.
I tak się dzieje.
Bo tak zdecydowały nasze córki – Greta i Beata.
Malena Ernman, maj 2019
SCENA 1OSTATNI WIECZÓR W OPERZE
Akcja rozgrywa się na scenie.
Orkiestra stroi instrumenty, w sali gaśnie światło. Obok mnie stoi dyrygent, Jean-Christophe Spinosi. Za chwilę oboje wyjdziemy zza kulis i każde z nas zajmie swoje miejsce.
Wszystkim dopisuje humor, bo to ostatnie przedstawienie. Jutro się rozjedziemy do domów, do swoich rodzin albo do innych sal operowych we Francji, Włoszech, Hiszpanii, Oslo, Kopenhadze, Berlinie, Londynie i Nowym Jorku.
Podczas ostatnich przedstawień zawsze czuliśmy się jak w transie.
Każdy, kto kiedykolwiek występował na scenie, wie, co mam na myśli. Zalewa cię fala energii, co w połączeniu z estradą i publicznością wywołuje reakcję łańcuchową, która rozciąga się na kilka kolejnych wieczornych występów. To jakaś teatralna czy operowa magia.
Dziś wieczorem po raz ostatni wystawiamy Kserksesa Händla w sali widowiskowej Artipelag w gminie Värmdö. Czas akcji: 2 listopada 2014 roku. Dziś wieczorem po raz ostatni wykonam arię operową na terenie Szwecji. Jeszcze nikt o tym nie wie.
Dziś wieczorem zaśpiewam ostatni raz w życiu.
Za kulisami panuje tak elektryzująca atmosfera, że wszyscy niemalże unoszą się kilka centymetrów nad betonową posadzką. Przedstawienie będzie nagrywane. Zarejestruje je osiem kamer.
Tylko drzwi oddzielają nas od dziewięciuset widzów. W sali panuje cisza jak makiem zasiał. Swoją obecnością zaszczycił nas sam król z małżonką.
Krążę po garderobie, nie potrafię usiedzieć w spokoju. Próbuję głęboko oddychać, ale nie mogę. Moje ciało jakby skręca w lewo, zalewa mnie pot, trzęsą mi się ręce. Ostatnie siedem tygodni przypominało niekończący się koszmar. Nie mogłam sobie znaleźć miejsca, żeby choć trochę odpocząć. Nie zaznałam chwili wytchnienia. Żołądek podjeżdża mi do gardła, ale na szczęście nie wymiotuję. Czuję się jak podczas wydłużonego ataku paniki, jakbym wpadła na szklaną ścianę, upadła na podłogę i znieruchomiała. Czekam na głuchy odgłos upadku, na ból, krew, złamaną nogę i wycie syren pogotowia ratunkowego.
Na szczęście nic takiego się nie dzieje. Widzę tylko, jak wiszę przed tą cholerną szklaną ścianą, która wznosi się przede mną nienaruszona. Nie ma na niej najmniejszego śladu pęknięcia.
– Nie czuję się najlepiej – mówię.
– Usiądź – proponuje dyrygent. – Napijesz się wody?
Rozmawiamy po francusku.
Nagle nogi się pode mną uginają i mam wrażenie, że zaraz osunę się na podłogę. Spinosi chwyta mnie za ręce.
– Uspokój się – mówi. – Najwyżej zaczniemy z małym poślizgiem. Ludzie mogą poczekać. Wezmę na to siebie. Przecież jestem Francuzem, a my się zawsze spóźniamy.
Słyszę czyjś śmiech.
Po przedstawieniu będę musiała od razu wrócić do domu. Moja młodsza córka, Beata, jutro kończy dziewięć lat, mam jeszcze tysiąc spraw do załatwienia. Na razie jednak leżę na podłodze. Zemdlałam. Dryfuję w ramionach dyrygenta.
Typowe.
Ktoś delikatnie głaszcze mnie po czole, nagle wokół robi się ciemno.
SCENA 2DAWNE ZWYCZAJE
Wychowałam się w szeregowcu w Sandviken. Mama była diakonem w miejscowym kościele, tata pracował w firmie Sandvik jako specjalista do spraw finansowo-podatkowych. Mam o trzy lata młodszą siostrę Vendelę i o jedenaście lat młodszego brata, Karla-Johana. Mama nazwała go tak na cześć słynnego szwedzkiego aktora i śpiewaka operowego, Carla Johana Falkmana. Uważała, że to elegancki i przystojny mężczyzna.
To jedyny związek z operą i muzyką klasyczną, jaki wyniosłam z domu.
W tamtym okresie często śpiewaliśmy piosenki ludowe, utwory Abby i Johna Denvera. Ogólnie rzecz biorąc, byliśmy typową szwedzką rodziną z małego miasta. Tym, co odróżniało nas od innych rodzin, było silne zaangażowanie moich rodziców w działania na rzecz ludzi znajdujących się w trudnej sytuacji życiowej.
W naszym domu w dzielnicy Vallhov obowiązywały idee prawdziwego humanizmu. Oczywiste było dla nas to, że należy wspierać potrzebujących. Moja mama odziedziczyła to przekonanie po swoim ojcu, Ebbe Arvidssonie, ważnej postaci w Kościele Szwecji, pionierze ekumenizmu i nowoczesnej działalności humanitarnej. Z dzieciństwa zapamiętałam licznych uchodźców w naszym domu i „ludzi bez dokumentów”. Czasem panował lekki chaos, ale na ogół wszystko układało się dobrze.
Co jakiś czas, latem, jeździłam z mamą odwiedzić jej najlepszą przyjaciółkę, która była zakonnicą w północnej Anglii. Zdarzało się, że mieszkałyśmy wtedy w klasztorze. Pewnie dlatego tak często przeklinam na scenie. Takie zachowanie jest czymś w rodzaju dziecięcego buntu, który nie ma końca.
Abstrahując od faktu, że lato spędzałyśmy w angielskim klasztorze, a do naszego garażu co pewien czas wprowadzali się uchodźcy, niczym nie różniliśmy się od innych rodzin.
Jak już wspominałam, w domu śpiewaliśmy różne piosenki. Uwielbiałam to. Śpiewałam wszystko – im trudniejszy był dany utwór, tym większą sprawiało mi to frajdę.
Śpiewaczką zostałam głównie dlatego, że lubiłam wyzwania. Arie operowe to najtrudniejsze, a zarazem najwspanialsze utwory do wykonania.
SCENA 3PRACOWNIK KULTURY
Na scenie występowałam od szóstego roku życia. Śpiewałam w chórze kościelnym, w zespołach wokalnych i jazz-bandach, wykonywałam operowe partie wokalne i grałam w musicalach... Darzyłam muzykę bezgraniczną miłością. Wolałam się jednak nie utożsamiać z jednym konkretnym gatunkiem, bo chciałam uniknąć zaszufladkowania. Sięgam więc po dzieła z różnych rejestrów i wykonuję każdy rodzaj muzyki – pod warunkiem, że jest dobra.
W branży artystycznej krąży powiedzenie, że im bardziej ktoś jest wyrazistym artystą, tym więcej napisze książek kucharskich. W moim przypadku jest odwrotnie, bo nie opublikowałam na razie ani jednej.
Przez ostatnich piętnaście lat starałam się łączyć artystyczne wyżyny z bardziej przyziemnymi oczekiwaniami publiczności. Chciałam uprościć to, co najtrudniejsze; najbardziej wyrafinowane utwory uczynić bardziej przystępnymi; elitarne – upowszechnić.
I odwrotnie.
Podążałam własną drogą. Zawsze pod prąd i na ogół samotnie. Z wyjątkiem sytuacji, w których towarzyszył mi Svante.
To, co na początku wypływało z instynktu albo intuicji, z czasem stało się metodą. Miałam silne poczucie odpowiedzialności i przekonanie, że osoba, która dysponuje pewnymi predyspozycjami i możliwościami rozwijania tego, czym się zajmuje, ma też obowiązek to robić.
Ja i Svante należymy do nielicznych osób, które takie możliwości zyskały.
Podjęliśmy więc próbę.
Oboje działamy w branży kulturalnej. Wykształcenie zdobyliśmy w takich dziedzinach jak opera i muzyka, ukończyliśmy wyższe szkoły teatralne. Połowę zawodowego życia przepracowaliśmy w charakterze freelancerów. Zajmujemy się tym, co jest celem większości osób parających się kulturą: harujemy, żeby zabezpieczyć się na przyszłość i osiągnąć najważniejszy i podstawowy cel – zjednać sobie jak najszerszą publiczność.
Wywodzimy się z różnych środowisk, ale od samego początku łączą nas wspólne priorytety. Jesteśmy różni, ale podobni.
Kiedy zaszłam w ciążę z naszą pierwszą córką, Gretą, Svante pracował w Östgötateatern, Riksteatern i Orionteatern. Był zatrudniony na trzech etatach równocześnie. Ja z kolei miałam podpisane kontrakty, które na wiele lat w przód zobowiązywały mnie do występów na różnych scenach operowych w całej Europie. Ponieważ dzieliło nas tysiąc kilometrów, o tym, w jaki sposób ułożymy sobie wspólne nowe życie, dyskutowaliśmy przez telefon.
– Należysz do najlepszych śpiewaczek operowych na świecie – przekonywał Svante. – Czytałem o tym co najmniej w dziesięciu różnych gazetach. Ja grywam w teatrze role drugoplanowe. Poza tym zarabiasz o wiele więcej ode mnie.
Protestowałam, ale niezbyt szczerze. Tym sposobem decyzja została podjęta. Po swoim ostatnim przedstawieniu Svante przyleciał do mnie do Berlina.
Następnego dnia zadzwonił jego telefon komórkowy. Svante stał na balkonie wychodzącym na Friedrichstrasse i przez kilka minut z kimś rozmawiał. Maj się kończył, we znaki dawały nam się pierwsze letnie upały. Byliśmy wtedy ze sobą mniej więcej od pół roku.
– Typowe – powiedział Svante. Rozłączył się i roześmiał.
– Kto dzwonił?
– Erik Haag i jakiś drugi facet. W zeszłym tygodniu oglądali moje przedstawienie w Orionie.
Svante występował tam z Heleną af Sandeberg w sztuce na podstawie Trainspotting Irvine’a Welsha. Główni bohaterowie brali prochy i zawijali zwłoki w folię. Przedstawienie grali przez kilka tygodni, a Helena za każdym razem wołała do Svantego: „Wyruchaj mnie!”. Byłam okropnie zazdrosna.
– Obaj prowadzą program rozrywkowy w publicznym radiu. Stwierdzili, że jestem zabawny, i zadzwonili, żeby spytać, czy nie chciałbym u nich wystąpić na próbę. Na takie telefony niektórzy czekają przez całe życie...
– Naprawdę? W takim razie powinieneś się zgodzić! Absolutnie! – stwierdziłam, wbijając w niego wzrok.
– Odpowiedziałem, że jestem teraz za granicą u mojej dziewczyny, która jest w ciąży.
– Odmówiłeś?
– Tak. Tak to działa. Musimy być w tym razem, bo inaczej nic z tego nie będzie.
I tak też się stało.
Kilka tygodni później po premierze opery Don Giovanni w berlińskiej Staatsoper poszliśmy na bankiet. Svante wyznał maestro Barenboimowi i Cecilii Bartoli, że obecnie jest gospodynią domową. „So now I’m a housewife”.
I tak było przez dwanaście lat. Prowadziliśmy dość wyczerpujące, a zarazem pełne radości życie. W każdym mieście mieszkaliśmy po dwa miesiące, po czym wyjeżdżaliśmy do następnego. Berlin, Paryż, Wiedeń, Amsterdam, Barcelona... Tak to się toczyło.
Lato spędzaliśmy w Glyndebourne, Salzburgu albo w Aix-en-Provence. Tak jak wszyscy, którzy są dobrymi śpiewakami operowymi lub klasycznymi.
Ćwiczyłam po dwadzieścia, trzydzieści godzin tygodniowo. Resztę czasu spędzaliśmy razem. Byliśmy całkowicie wolni i swobodni. Żadnej rodziny – z wyjątkiem babci Mony – żadnych przyjaciół, kolacji ani bankietów. Tylko my dwoje.
Beata urodziła się trzy lata po Grecie. Kupiliśmy sobie volvo V70, żeby zmieściły się tam domek dla lalek, misie i trzykołowe rowerki. I tak sobie żyliśmy, rok po roku. To były naprawdę cudowne lata. Zimą siadywaliśmy na podłodze jasnego i pięknego mieszkania z przełomu dziewiętnastego i dwudziestego wieku i bawiliśmy się z dziewczynkami, a wiosną spacerowaliśmy po cienistych parkach.
Nasze ówczesne życie nie dało się z niczym porównać. Było wprost cudowne.
SCENA 4NIEZWYKŁE MOŻLIWOŚCI
– Występ na konkursie Melodifestivalen to trochę tak jak urodzenie dziecka. Można o tym opowiedzieć, można to szczegółowo opisać, ale tylko ten, kto tego doświadczył, rozumie, czym to tak naprawdę jest.
Anders Hansson to producent muzyczny. Wkrótce zaczynamy pracę nad moją kolejną płytą. Ciągniemy walizki przez rynek w Malmö, żeby zdążyć na pociąg do Sztokholmu. Anders śmieje się i objaśnia mnie i Svantemu naszą obecną sytuację.
Wczoraj zaśpiewałam swój przebój, a dzisiaj pierwszą stronę gazety „Aftonbladet” wieńczy duże zdjęcie, na którym oprócz mnie są też Petra Mede i Sarah Dawn Finer. Nagłówek brzmi: „Malmö Arena godz. 21.23”. Jestem zszokowana.
Jeśli ktoś kwalifikuje się do festiwalu, to tylko po to, żeby go wygrać. I to w najlepszym stylu. Twoje nazwisko w ogóle nie powinno się pojawiać wśród osób typowanych na zwycięzców, a w finale musisz rywalizować z największymi artystami. Potem wystarczy już tylko zwyciężyć – z minimalną przewagą, najlepiej dzięki głosom widzów. Tak jak ja. W sumie to nic trudnego.
Po takim sukcesie trzeba się jednak zabrać do pracy, żeby wykorzystać sprzyjającą koniunkturę.
Melodifestivalen dał nam unikalną szansę, która najprawdopodobniej nigdy więcej się nie powtórzy. Publiczność waliła na nasze przedstawienia drzwiami i oknami, a minister kultury wspomniał o „efekcie Maleny”.
„Droga opery: z salonów z powrotem do ludu” – informował „Expressen”, a szef działu kultury dziennika „Dagens Nyheter” napisał: „To wygląda zbyt dobrze, żeby było prawdziwe. Ale to prawda!”.
Przez krótką chwilę myślałam, że opera znowu stała się modna.
Niestety jesienią wszystko wróciło do normy. Żadna instytucja kulturalna nie odpowiedziała na naszą ofertę i nie chciała skorzystać z nadarzającej się okazji. Mieliśmy swoją publiczność, ale wyglądało na to, że nikt nas nie chciał przyjąć. Postanowiliśmy więc, że wszystko zrobimy swoimi siłami.
Zagramy tytułowe role za granicą, obsadzimy artystów w kraju, a koncerty wyprodukujemy sami, zorganizujemy całe tournée i poszczególne przedstawienia.
A wszystko to w celu znalezienia nowej, szerokiej publiczności.
Pewnego wieczoru, dwa tygodnie przed ostatnim przedstawieniem Kserksesa, siedziałam ze Svantem na podłodze w naszym mieszkaniu w Sztokholmie. Było późno, obie córki już spały. Siedzieliśmy tak, bo przed chwilą nasz świat zaczął się rozpadać na kawałki.
Greta niedawno poszła do piątej klasy, ale nie czuła się najlepiej. Ciągle płakała: wieczorami przed zaśnięciem, w drodze do szkoły, na lekcjach i w czasie przerw. Nauczyciele dzwonili do nas prawie codziennie. Po każdym telefonie Svante rzucał wszystko i jechał po córkę. W domu od razu prowadził ją do Mosesa, bo tylko w towarzystwie psa czuła się odrobinę lepiej.
Godzinami przesiadywała z naszym golden retrieverem, poklepywała go i gładziła po sierści. Próbowaliśmy coś zrobić, ale nic nie pomagało. Nasza córka zachowywała się tak, jakby nagle pogrążyła się w ciemności i przestała normalnie funkcjonować. Przestała grać na pianinie. Przestała się śmiać. Przestała mówić.
Nie chciała jeść.
Siedzieliśmy więc na podłodze wykładanej mozaiką i nie bardzo wiedzieliśmy, co z tym fantem począć. Byliśmy gotowi na wszystko, byle tylko odzyskać naszą córkę. Bez względu na cenę.
Okazało się, że to za mało. Musieliśmy bowiem dokonać czegoś, na co składało się znacznie więcej niż tylko słowa i uczucia: zamknąć za sobą pewien rozdział i zerwać z przeszłością.
– Jak się czujesz? – spytał Svante. – Chcesz to dalej ciągnąć?
– Nie – odparłam.
– Okej, w takim razie ja też uważam, że powinniśmy dać sobie spokój. Nie da się wystawić opery o takim charakterze, jeśli sprzeciwia się temu jakiś dupek. Nawet jeśli zapewnimy publiczność.
– Zgadzam się z tobą. Kończmy z tym.
– Jeśli decydentom nie wystarczy, że dwadzieścia tysięcy ludzi jedzie do położonej w lesie sali widowiskowej w Värmdö, skąd do najbliższego przystanku autobusowego są trzy kilometry, i że można to zrobić bez dotacji i pomocy sponsorów... jeśli nawet to im nie wystarczy, to myślę, że nic więcej nie pomoże.
Svante ma swój temperament, który nie zawsze mu pomaga. Mimo to tę argumentację uznałam za słuszną, bo nie potrafiłam zakwestionować jego toku myślenia.
– Długo próbowaliśmy i zaszliśmy tak daleko, jak tylko się dało – stwierdziłam. – Szczerze mówiąc, chybabym nie dała rady, gdybyśmy chcieli to dalej ciągnąć.
– W takim razie musimy wszystko odwołać – kontynuował Svante. – Anulować kontrakty. Madryt, Zurych, Wiedeń, Brukselę... dosłownie wszystko. Tylko znajdźmy jakieś logiczne wytłumaczenie, a potem weźmiemy się za coś nowego. Koncerty, musicale, teatr, telewizję... Znowu zaczniesz śpiewać. Zaśpiewasz arie, ale żadnych nowych spektakli.
– Za dwa tygodnie mam ostatnie przedstawienie. Potem kończę.
Taką podjęłam decyzję.
– Chcemy coś dodać? To głupie, prawda?
– Tak – odparłam. – To naprawdę głupie.
Potem nie odezwaliśmy się słowem.
SCENA 5KSERKSES – KRÓL PERSÓW
Byłam nieprzytomna przez prawie dziesięć minut, więc o wszystkim dowiedziałam się po fakcie. Publiczność została poinformowana, że przedstawienie rozpocznie się z kilkuminutowym opóźnieniem.
Za kulisami trwały gorączkowe dyskusje, jak rozwiązać problem, ale mnie to nie dotyczyło, bo wiedziałam, co powinnam zrobić. Doszłam do wniosku, że nadszedł czas, aby skończyć z tym raz na zawsze. Wypiłam łyk wody i skinęłam ręką dyrygentowi.
– Może się pani poruszać? – spytał.
– Nie – odparłam, wstając z krzesła.
– Może pani chodzić?
– Nie – odparłam, ruszając w kierunku drzwi prowadzących na scenę. Zgromadzone wokół nas osoby z niepokojem śledziły moje ruchy.
– Ale śpiewać pani może?
– Nie – odparłam, po czym skinęłam głową inspicjentowi i wyszłam na scenę.
Ci, co tam wtedy byli, twierdzili później, że nigdy przedtem nie widzieli takiego aplauzu. Widzowie wstali i hucznie wiwatowali. Wcześniej takie reakcje należały do rzadkości. Czułam się jak w filmie, zwłaszcza że król i królowa też zachowywali się bardzo spontanicznie.
Widzę to jak w zwolnionym tempie.
Pernilla pomogła mi zdjąć kostium i perukę.
– Nie mów Svantemu o tym, co się stało – poprosiłam. – Będzie się niepotrzebnie niepokoił.
Pernilla skinęła głową.
Z foyer dobiegały do mojej garderoby głośne okrzyki, zdania wypowiadane po francusku, szwedzku, niemiecku i hiszpańsku. Kiedy wynoszono mnie do taksówki, zobaczyłam, jak moi wielbiciele sięgają po kieliszki z szampanem i wznoszą toast. Potem rozległo się czterokrotne „Hip, hip, hurra!”.
Położyłam się na tylnym siedzeniu i całą drogę do domu przepłakałam. Nie dlatego jednak, że było mi smutno, tylko dlatego, że poczułam niewyobrażalną ulgę, że wszystko ułożyło się tak, jak powinno.
Płakałam, bo nic z tego przedstawienia nie zapamiętałam.
Czułam się tak, jakbym w ogóle w nim nie uczestniczyła.
SCENA 6GNOCCHI
Śniadanie: ⅓ banana; czas spożycia posiłku: 53 minuty.
Na ścianie w kuchni mamy kartkę formatu A3. Zapisujemy na niej wszystko to, co Greta zjadła i ile jej to zajęło. Je niewiele, a na dodatek robi to bardzo powoli. Lekarze ze sztokholmskiego centrum leczenia zaburzeń odżywiania twierdzą, że taka metoda działa, ale niestety dopiero w dłuższej perspektywie. Zapisuje się kolejne posiłki i tym sposobem powstaje lista tego, co się je najczęściej, co być może uda się zjeść później i tego, co chciałoby się zjeść.
Nasza lista jest krótka: ryż, awokado i gnocchi.
Jest wtorek, 8 listopada, a my stoimy gdzieś pomiędzy otchłanią rozpaczy a Kungsholmen. Dzwonek zadzwoni za pięć minut, ale dzisiaj nie będzie zajęć. Zresztą nie tylko dzisiaj – przez cały tydzień.
Wczoraj dostaliśmy mail ze szkoły. Dowiedzieliśmy się z niego, że kadra pedagogiczna jest „zaniepokojona” stałą nieobecnością Grety na lekcjach. A przecież dyrekcja dostała multum listów od lekarzy i psychologów, którzy wyjaśniali powody jej nieobecności.
Jeszcze raz tłumaczymy naszą sytuację. W odpowiedzi otrzymuję kolejny mail. Jego autor wyraża nadzieję, że Greta jak zwykle przyjdzie do szkoły w poniedziałek, żebyśmy „mogli jakoś zaradzić temu problemowi”. Ale nasza córka już tam nie wróci. Dwa miesiące temu przestała jeść, a ponieważ nie zanosi się na jakikolwiek przełom w tej sprawie, w przyszłym tygodniu zostanie przyjęta do Szpitala Dziecięcego Sachsska.
Obiad jemy na kanapie, oglądając Dawno, dawno temu[2] na DVD. Na szczęście mamy kilka sezonów, a każdy z nich trwa mniej więcej tyle co epoka geologiczna. To świetnie, bo żeby przebrnąć przez każdy posiłek, potrzebujemy oceanu czasu.
Svante przygotowuje gnocchi. Ważne, żeby miały idealną konsystencję, w przeciwnym razie będą niejadalne. Gnocchi to takie włoskie kopytka, które kształtem przypominają piłkę do rugby.
Nakładamy na talerz małą porcję i pilnujemy, żeby zachować równowagę. Jeśli będzie ich za dużo, nasza córka niczego nie tknie, jeśli za mało – zje niewiele. Generalnie i tak je za mało, ale w jej przypadku liczy się każdy kąsek. Każdy na wagę złota.
Greta zaczyna od selekcji klusek. Obraca je na wszystkie strony, naciska, kilkukrotnie powtarza te czynności. Po dwudziestu minutach w końcu zaczyna jeść. Liże kluskę, ssie ją, odgryza małe kawałki. Idzie jej dosyć wolno. Pierwszy etap dobiegł końca. Trwał trzydzieści dziewięć minut. Sięga po następną porcyjkę. Te interwały mają różną długość, wszystko notujemy, liczymy liczbę gryzów, niczego nie komentujemy.
– Już się najadłam – mówi nagle Greta. – Więcej nie wcisnę.
Unikamy ze Svantem swojego wzroku. Musimy się powstrzymać od okazywania frustracji. W końcu do nas dotarło, że to jedyna skuteczna metoda. Inaczej się po prostu nie da.
Próbowaliśmy stosować różne taktyki: stawialiśmy wszystko na ostrzu noża, krzyczeliśmy, śmialiśmy się, groziliśmy, błagaliśmy, prosiliśmy, płakaliśmy i próbowaliśmy przekupić Gretę na wszelkie, najbardziej wydumane sposoby. W końcu doszliśmy do wniosku, że ten najlepiej się sprawdza.
Svante podchodzi do kartki wiszącej na ścianie i zapisuje kolejne informacje:
Obiad: 5 gnocchi; czas spożycia posiłku: 2 godziny i 10 minut.
SCENA 7O SZTUCE PIECZENIA BUŁECZEK
Jest trzeci weekend września 2014 roku. Późnym popołudniem wybieram się do Artipelagu, ale najpierw musimy upiec bułeczki.
Zamierzamy to robić we czworo, całą rodziną. Jesteśmy zdeterminowani, żeby nam się udało. Musi się udać.
Jeśli upieczemy te bułeczki tak jak zawsze, to znaczy w całkowitym spokoju, bez nerwów i emocji, Greta je zje jak zawsze i będzie po kłopocie. Sprawa wydaje się więc dziecinnie prosta. Pieczenie bułeczek to najlepsza metoda, jaką znamy.
Pichcimy więc i tańczymy po kuchni, jakbyśmy chcieli urządzić najlepsze w historii ludzkości święto pieczenia bułeczek.
Niestety, kiedy są już gotowe, następuje gwałtowny koniec imprezy. Greta bierze jedną z nich do ręki i ostrożnie obwąchuje. Trzyma ją w dłoni i próbuje otworzyć usta, ale bez efektu. Już wiemy, że tym razem się nie uda.
– Zjedz... proszę – apelujemy do niej ze Svantem.
Najpierw mówimy bardzo spokojnym tonem, ale po chwili zniecierpliwienie i frustracja biorą górę i odrobinę podnosimy głos. W końcu przemawia cały nasz strach i poczucie beznadziei:
– No jedz! Musisz jeść, rozumiesz?! Jedz, bo inaczej umrzesz!
W tym momencie Greta przeżywa pierwszy atak lęku. Wydaje z siebie dźwięk, jakiego nigdy wcześniej nie słyszeliśmy. Z jej gardła wydobywa się prawdziwy ryk, który trwa ponad czterdzieści minut. Brzmi tak, jakby dobiegał z jakiejś czeluści. Pierwszy raz od czasów niemowlęctwa słyszymy jej krzyk.
Tulę ją w ramionach, a Moses kładzie się obok i przykłada swój wilgotny nos do jej głowy. Stos bułeczek leży na podłodze na środku kuchni.
Po godzinie Greta się uspokaja. Informujemy ją, że nie będziemy już jeść bułeczek, więc nie ma się czego bać.
– Wszystko w porządku, wszystko będzie dobrze.
Czas jechać na przedstawienie. Dzisiaj gramy po południu. Do Artipelagu udajemy się całą rodziną. W pewnym momencie Greta pyta:
– Czy ja kiedykolwiek wyzdrowieję?
– Oczywiście, że tak – odpowiadam.
– A kiedy?
– Nie wiem. Niedługo.
Samochód zatrzymuje się przed wspaniałym budynkiem.
Idę za kulisy i robię próbę głosu.
SCENA 8W SZPITALU DZIECIĘCYM
Bez względu na to, jak źle się czułam w prywatnym życiu, na scenie było całkiem odwrotnie. Scena na pewien czas stawała się moim azylem. Niestety niedawno przekroczyłam pewną granicę i każde kolejne przedstawienie Kserksesa odgrywam jakby w kompletnych ciemnościach. Nie chcę stać na scenie, nie chcę na niej przebywać. Wolałabym wrócić z dziećmi do domu, pojechać dokądkolwiek, byle tylko nie tkwić w tym pieprzonym Artipelagu.
Najbardziej zależy mi na tym, żeby odpowiedzieć Grecie na pytanie: „Kiedy wyzdrowieję?”.
Niestety, nie jestem w stanie tego zrobić. Nikt nie zna odpowiedzi, bo najpierw musimy zdiagnozować chorobę, na którą cierpi nasza córka.
Wszystko zaczęło się późną jesienią w przychodni lekarskiej. Od dnia, w którym do nas w końcu dotarło, że z Gretą jest coś nie w porządku, upłynęło kilka tygodni. Robimy niezbędne badania, kilka dni później dzwoni młoda lekarka. Informuje nas, że wyniki są złe, i sugeruje, abyśmy pojechali na dokładniejsze badania do Szpitala Dziecięcego imienia Astrid Lindgren.
– Czy trzeba się tam zapisywać na określony termin? – pyta Svante.
– Nie. Myślę, że możecie państwo pojechać tam jeszcze dzisiaj.
Kwadrans później odbieramy Gretę ze szkoły i udajemy się na izbę przyjęć. Lekarze zlecają kolejne badania i każą nam czekać na wyniki. Czekamy więc, a nasz niepokój rośnie. Dzwonimy do babci i prosimy ją, żeby odebrała Beatę ze szkoły.
Po kilku godzinach zjawia się nowy lekarz, który informuje nas o wynikach. Twierdzi, że niektóre wartości mogą wskazywać na to, że z naszą córką coś jest nie w porządku. Na razie nie wiadomo, gdzie leży przyczyna. Svante kuli się na podłodze, przez kilka kolejnych godzin oboje czujemy się tak, jakbyśmy bezwładnie spadali.
Rozwierają się wrota piekieł, a my błąkamy się w tę i z powrotem po poczekalni, po której tak jak my chodziło kiedyś i w przyszłości też będzie chodzić wiele innych osób.
Kupujemy owiniętą w celofan bagietkę z sosem curry i kładziemy ją na metalowym taborecie przy drzwiach. Siedzę na podłodze z Gretą na kolanach i próbuję z nią rozmawiać na wesołe tematy.
Później często wracaliśmy myślami do tamtego czasu, ale nigdy nie zagłębialiśmy się w szczegóły. Svante zapamiętał, jak na korytarzu ugięły się pod nim nogi, a mnie utkwił w pamięci nieskończenie gęsty mrok, który ogarniał nie tylko nas, ale także wszystkie inne rodziny, które siedziały w poczekalni przed gabinetem lekarskim. W sumie zapamiętałam niewiele – w zasadzie tylko to, co chciałam zapamiętać. Na myślenie o reszcie brakuje mi sił.
Niekiedy wystarczy musnąć przez ułamek sekundy jakieś wspomnienie, żeby spojrzeć na całe życie z innej perspektywy.
Po pewnym czasie zjawia się kolejna lekarka. Zdejmuje bagietkę z taboretu, siada na nim, przegląda wyniki badań i uspokaja nas. Oznajmia, że wszystko będzie dobrze, bo nic nie wskazuje na to, że dzieje się coś złego. Możemy więc odetchnąć z ulgą, podziękować niebiosom i wracać do domu.
Tamtego wieczoru występ na scenie nie sprawił mi przyjemności. Był to jednak pikuś w porównaniu z tym, że po południu przez pewien czas byliśmy jedną z rodzin, które nie mogły wrócić ze szpitala do domu, bo musiały czekać przed gabinetem lekarskim na wieści z piekła.
Kilka dni później zadzwoniła do nas lekarka ze szpitala Astrid Lindgren. Zaleciła, żebyśmy zwrócili się o konsultacje do szpitala psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży BUP[3], ponieważ na podstawie wyników badań nie można określić, dlaczego Greta ma tak ogromne problemy z jedzeniem.
– Jej zachowanie nie jest aż tak niezwykłe, zwłaszcza na tle dziewczynek w okresie dorastania – tłumaczyła. – Często się zdarza, że tego typu zaburzenia pojawiają się raczej na tle psychologicznym niż medycznym.
SCENA 9GŁÓD
Czasem nasz organizm bywa mądrzejszy od nas. Wykorzystujemy go na przykład do tego, żeby zakomunikować coś, czego nie potrafimy wyrazić w inny sposób. Zdarza się, że gdy brakuje nam sił albo słów, używamy własnych ciał, żeby wyrazić, co czujemy. Tym sposobem nasze ciało staje się kimś w rodzaju tłumacza.
Jeśli ktoś przestaje jeść, może to oznaczać wiele różnych rzeczy.
Pytanie brzmi: co i dlaczego?
Dzisiaj trudno mi sobie wyobrazić, że moglibyśmy zjeść tamtą bagietkę w poczekalni szpitala dziecięcego, a świadomość faktu, że nasza Greta codziennie czuje się tak, jak my czuliśmy się wtedy, nie daje nam spokoju.
Ze Svantem nieustannie poszukujemy odpowiedzi. Zarywam noce na przeglądaniu informacji w internecie, próbując się jak najwięcej dowiedzieć o anoreksji, autyzmie i zaburzeniach odżywiania. Oboje jesteśmy pewni, że Greta nie cierpi na anoreksję, ale to bardzo podstępna choroba, która zrobi wszystko, żeby żaden lekarz jej nie zdiagnozował. Słyszymy to na każdym kroku.
Dlatego nie wykluczamy i tej możliwości.
Życie to chaos, którym nie rządzą żadne zasady logiki. Czytam kolejne teksty o nadwrażliwościach pokarmowych, alergiach, infekcjach dróg moczowych, PANDAS[4] i schorzeniach neuropsychiatrycznych.
Od rana do wieczora z przerwą na przedstawienia w Artipelagu wysiaduję z telefonem w ręce i wydzwaniam w różne miejsca. W tym samym czasie Svante robi wszystko, żeby Greta i Beata mogły normalnie funkcjonować.
Kontaktuję się z kliniką psychiatryczną, obdzwaniam lekarzy, psychologów i znajomych, którzy mogą mieć choć odrobinę wiedzy na ten temat i potrafiliby udzielić mi wskazówek. Trwa niekończący się łańcuszek rozmów, w których stale powtarza się fraza: „Znam kogoś, kto zna kogoś, kto...”.
Poziom adrenaliny stopniowo mi rośnie, więc mogę tak funkcjonować bez końca, chociaż zaczynam cierpieć na bezsenność, straciłam apetyt i zapominam, że powinnam jeść.
Moja przyjaciółka Kerstin zna Linę, która jest lekarzem psychiatrą. Lina odbywa ze mną wielogodzinne rozmowy. Wysłuchuje tego, co mówię, udziela mi porad i zapisuje nas na wizytę na oddziale szpitala psychiatrycznego dla dzieci i młodzieży w Kungsholmen.
W szkole, do której uczęszcza Greta, pracuje pani psycholog ze sporą wiedzą na temat autyzmu. Rozmawia z nami przez telefon i zgadza się przeprowadzić kilka testów. Na ich podstawie stwierdza, że jej zdaniem Greta wykazuje wyraźne cechy autyzmu.
– To zaawansowany zespół Aspergera.
Robimy wszystko, co w naszej mocy, żeby przyjąć tę diagnozę do wiadomości, ponieważ brzmi niezwykle przekonująco. Mimo to trudno nam się pogodzić z faktem, że nasza córka jest dzieckiem autystycznym. Kiedy informujemy o tych przypuszczeniach znajomych, wszyscy co do jednego reagują takim samym zdziwieniem. „Cooo?!”
Z drugiej strony Greta nie wykazuje ani jednego objawu typowego dla autyzmu albo zespołu Aspergera. Albo więc pani psycholog jest idiotką, albo mamy do czynienia z gigantyczną luką w wykształceniu.
Krążymy między kliniką psychiatryczną a Centrum Zaburzeń Odżywiania w Sztokholmie. Kolejny raz opowiadamy historię Grety i dyskutujemy o tym, co możemy zrobić. My rozmawiamy, a ona milczy, ponieważ przestała się komunikować z całym otoczeniem – z wyjątkiem mnie, Svantego i Beaty. Wymieniamy się wszystkimi szczegółami jej choroby.
Czasem w tych konsyliach bierze udział nawet sześć osób. Wszyscy deklarują chęć pomocy, ale nikt nie wie, co należałoby zrobić.
Przynajmniej na razie.
Znowu pogrążamy się w ciemnościach.
Po dwóch miesiącach niejedzenia Greta schudła prawie dziesięć kilogramów. To bardzo dużo jak na tak małą dziewczynkę. Ma niską temperaturę ciała, a puls i ciśnienie krwi świadczą o niedożywieniu. Nie może wejść po schodach, a w trakcie testów na depresję wyje na cały głos. Wyjaśniamy jej, że powinna stopniowo oswajać się z myślą, iż od czasu do czasu będzie musiała na trochę zamieszkać w szpitalu, po czym tłumaczymy, w jaki sposób można dostarczyć organizmowi pożywienie bez konieczności jedzenia – dzięki rurkom i kroplówkom.
SCENA 10NAZYWAMY GO HANSEM ROSLINGIEM[5] Z CENTRUM ZABURZEŃ ODŻYWIANIA
W połowie listopada w klinice odbywa się spotkanie. Uczestniczą w nim trzy osoby z CZO. Greta jak zwykle milczy. Ja płaczę – też jak zwykle.
– Jeśli w ciągu weekendu nie nastąpi zmiana, będziemy musieli położyć cię na oddziale – oznajmia jeden z lekarzy.
Na schodach w drodze do wyjścia Greta nagle się do nas odwraca.
– Chcę jeść – oznajmia.
– W domu dostaniesz banana – odpowiada Svante.
– Nie o to chodzi. Znowu chcę zacząć jeść. Jak kiedyś.
Wszyscy troje wybuchliśmy płaczem. Po powrocie do domu Greta zjadła zielone jabłko. Niestety na tym koniec. Okazuje się, że normalne spożywanie posiłków wcale nie jest takie łatwe.
I chociaż robi jej się przykro, tym razem nie wpada w panikę. Ona podjęła decyzję, więc my podejmujemy kolejne próby. W końcu odnajdujemy wąską ścieżkę, która poprowadzi nas przez gęste zarośla. Ostrożnie stawiamy kolejne kroki i okazuje się, że to działa. Nogi już się pod nami nie uginają.
Powoli idziemy do przodu. Mamy ryż, awokado, wapno, banany i czas. Damy go sobie tyle, ile będzie trzeba. Nieograniczoną ilość.
Svante zostaje w domu i nie odstępuje córek na krok. Słuchamy audiobooków, układamy puzzle, odrabiamy lekcje, a na kartce wiszącej na ścianie odnotowujemy każdy posiłek.
Po powrocie ze szkoły Beata zamyka się w swoim pokoju. Prawie jej nie widujemy. Wyczuwa nasz niepokój i nas unika.
Razem z Gretą przedzieramy się przez Odległą wyspę[6], W osiemdziesiąt dni dookoła świata i Mężczyznę imieniem Ove. Czytamy trylogię Moberga, dzieła Strindberga, Selmy Lagerlöf, Marka Twaina, Emily Brontë i cykl książek Pera Andersa Fogelströma o rodzinie Nilssonów.
Banan, 25 minut. Awokado z 25 g ryżu. Czas spożycia: 30 minut.
Za oknami z drzew opadają ostatnie liście, a my wkraczamy na długą, bardzo długą drogę powrotną.
Po dwóch miesiącach Grecie udało się zahamować spadek wagi. Ale to nie wszystko: nasza córka zaczęła stopniowo nabierać ciała. Na listę spożywanych produktów wpisaliśmy łososia i placki ziemniaczane.
W CZO poznajemy fantastycznego lekarza, który notując wagę i puls Grety, cierpliwie i fachowo wyjaśnia nam wszystko na temat składników odżywczych i podstaw zbilansowanej diety. Zaczynamy podawać córce sertralinę – lek antydepresyjny, którego dawkę zwiększa się stopniowo, krok po kroku.
Greta to zmyślna dziewczynka z fotograficzną pamięcią. Potrafi wymienić wszystkie stolice świata i stolice wszystkich regionów. Rzucam na rybkę hasło „Wyspy Kerguelena”, a ona odpowiada: „Port-aux-Français”.
– Sri Lanka?
– Sri Dźajawardanapura Kotte.
A kiedy podchwytliwie pytam: „Jak to będzie od tyłu?”, grzechocze głoskami w zatrważającym tempie. Oczywiście poprawnie. Svante mawia, że Greta jest jego lepszą wersją. Przed trzydziestu pięciu laty miał specyficzne hobby: zbierał rozkłady rejsów samolotów i uczył się ich na pamięć. Greta potrafi w ciągu minuty wyrecytować z pamięci układ okresowy pierwiastków, chociaż co jakiś czas się zacina, bo nie wie, jak wymówić nazwy niektórych z nich.
Jedna z nauczycielek uczy ją w wolnym czasie tego, co obejmuje materiał szkolny. Robi to w przerwach, w „okienkach” i w bibliotece, dwie godziny tygodniowo, ukradkiem. Na szczęście Grecie to wystarczy do zaliczenia wszystkich przedmiotów i ukończenia piątej klasy. Bez tej nauczycielki nic by się nie udało. Dosłownie nic.
– Widziałam w życiu zbyt wiele nadwrażliwych dziewczynek o wybitnych zdolnościach, które w ostatecznym rozrachunku poniosły całkowitą porażkę – wyjaśnia kobieta. – Wystarczy tego. Oto moja granica.
Kiedy człowiek ponosi całkowitą porażkę, trudno go potem na nowo poskładać. Ktoś, kto próbuje to zrobić, może mieć wiele chęci i sił, ale narzędzia, którymi się posługuje, często są stępione i nierzadko zupełnie bezużyteczne.
W ramach istniejącego systemu opieki zdrowotnej można uzyskać pewną pomoc, ale jest ona przeznaczona tylko dla tych, którzy pasują do jednego z kilku standardowych modeli. Greta ma pecha, bo w żadnym z nich się nie mieści.
Przez wiele miesięcy walczyliśmy tylko po to, żeby w końcu zrozumieć, że ze wszystkim będziemy musieli radzić sobie sami. Nie jesteśmy oczywiście jedynymi rodzicami, którzy dochodzą do podobnego wniosku.
Utknęliśmy w miejscu, między trzema różnymi instytucjami. Cały czas spędzamy na dyskusjach o tym, co można zrobić teraz i co da się zrobić później.
W naszej strukturze społecznej powinna istnieć jakaś instancja odpowiedzialna za kształcenie i informowanie ludzi o chorobach psychicznych i ich diagnozowaniu. Mogłaby edukować nauczycieli, rodziców i dzieci w tym zakresie. Prawdopodobnie powołanie takiej instytucji byłoby najbardziej rentowną inwestycją w historii współczesnego społeczeństwa. Niestety na razie taka instytucja nie istnieje.
Istnieje za to psychiatria dziecięca i młodzieżowa, przed którą wszyscy padają na kolana, a większość czasu i tak przeznacza się na gaszenie pożarów. Istnieje szkoła, w której wszyscy uczniowie mają funkcjonować w ten sam sposób, a nauczyciele chodzą po ścianach i pracują w systemie taśmowym.
Dlatego każdy musi radzić sobie sam.
Ma się kształcić, walczyć i mieć cholernie dużo szczęścia.
SCENA 11„DZIECI SĄ ZŁOŚLIWE”
– Czy one zawsze tak na ciebie patrzą?
– Nie wiem... chyba tak.
Svante i Greta poszli na zakończenie roku szkolnego.
Starali się nie zwracać na siebie uwagi, przemykali korytarzami, ukrywali się na klatkach schodowych i na tyłach klas.
Jeśli inni uczniowie wytykają cię palcami i uśmiechają się szyderczo na twój widok nawet wtedy, gdy towarzyszy ci rodzic, to znaczy, że sprawy zaszły za daleko. O wiele za daleko.
Mobbing to straszna rzecz, ale jeszcze gorsze jest znęcanie się nad kimś, kto nawet nie ma świadomości, że pada ofiarą prześladowania.
Po powrocie ze szkoły Svante opowiada mi, przez co przeszli. W tym samym czasie Greta je ryż z awokado. To, co słyszę, wkurza mnie tak, że mogłabym zrównać pół Polhemsgatan z ziemią. Nasza córka jednak reaguje inaczej. Poprawia jej się humor. Nie odczuwa ulgi ani spokoju, tylko zadowolenie. Wprost tryska radością.
Potem przez całe ferie opowiada o zdarzeniach i sytuacjach, które dla nas brzmią po prostu strasznie. Przypominają sceny z filmu o gnębionych dzieciach, na przykład takie, kiedy grupa znajduje sobie kozła ofiarnego.
Greta opowiada nam, jak ją przewrócili na dziedzińcu albo zwabiali w różne dziwne miejsca; o całkowitym wyobcowaniu i o swoim azylu w toalecie dla dziewczynek, w której czasem udawało jej się znaleźć schronienie. Stała tam i płakała do czasu, aż nauczyciele pełniący dyżur na przerwach zmuszali ją do wyjścia boisko.
Opowiada nam o wszystkim, co jej się przydarzało przez ponad rok.
Idziemy więc ze Svantem do szkoły, żeby porozmawiać o tym, co spotkało naszą córkę. Niestety spotykamy się ze sceptycyzmem. Dyrektor placówki ma zupełnie inną ocenę sytuacji. Uważa mianowicie, że to wina Grety, ponieważ zdaniem wielu dzieci zachowuje się dziwnie, mówi zbyt cicho i nigdy się z nikim nie wita. A potem dostajemy oficjalny mail.
Szkoła pisze o jeszcze gorszych rzeczach. Można powiedzieć, że mamy szczęście, bo gdy składamy skargę do kuratorium, mamy wystarczająco silne dowody. To niemożliwe, żeby urzędnicy nie opowiedzieli się po naszej stronie.
Nauczycielka nadal uczy Gretę po kryjomu. Inaczej się nie da, bo dyrekcja szkoły wiele razy jej tego zabraniała. W końcu zagrożono, że jeśli nadal będzie rozmawiać z Gretą albo z nami, zostanie zwolniona z pracy. I tak to się toczy. Mijają kolejne tygodnie, podczas których Greta chyłkiem przemyka się do biblioteki i cichcem z niej wychodzi, a Svante czeka na nią ukryty w samochodzie.
Tłumaczę Grecie, że z czasem znów będzie miała przyjaciół. Nasza córka odpowiada zawsze w ten sam sposób:
– Ja nie chcę żadnych przyjaciół. Przyjaciele to dzieci, a wszystkie dzieci są złośliwe.
Po tych słowach ciągnie do siebie Mosesa.
– Ja mogę być twoją przyjaciółką – proponuje Beata.
– To mogłoby się udać – stwierdza Svante, po czym podchodzi do ściany i zapisuje na kartce: ½ awokado, 2 plasterki łososia, ryż, tabletka wapna. Czas: 37 minut.
SCENA 12ZEMSTA NIEWIDOCZNYCH DZIEWCZYNEK
Badania przeprowadzone w CZO wykazują, że puls Grety rośnie, a krzywa obrazująca, jak nasza córka przybiera na wadze, wyraźnie skręca w górę. Dopiero teraz będzie można wykonać testy neuropsychiatryczne.
Nasza córka ma zespół Aspergera, daleko zaawansowany autyzm i zaburzenia obsesyjno-kompulsyjne (OCD[7]).
– Można postawić jeszcze jedną diagnozę, a mianowicie, że Greta cierpi na mutyzm wybiórczy. Na szczęście często się zdarza, że to schorzenie z czasem samo ustępuje.
Nie jesteśmy zaskoczeni, bo do tych samych wniosków doszliśmy już jakiś czas temu.
Kiedy odbieramy diagnozę w szpitalu psychiatrycznym dla dzieci i młodzieży, towarzyszy nam szkolna psycholog. Wyrażamy jej naszą wdzięczność, bo od samego początku twierdziła to samo.
W drodze do domu odbieramy telefon od Beaty. Młodsza córka informuje nas, że zje kolację z koleżanką. Mam wyrzuty sumienia. Po raz pierwszy od dłuższego czasu nie będzie jadła kolacji sama.
– Już wkrótce tobą też się zajmiemy, kochanie – obiecuję. – Najpierw jednak Greta musi wyzdrowieć.
Zbliża się lato, więc całą drogę do domu pokonujemy pieszo. Nie musimy już zważać na liczbę spalonych kalorii.
SCENA 13„TO WY JESTEŚCIE DZIWNI. JA JESTEM NORMALNY”.JOAKIM THÅSTRÖM[8]
Tego, co spotkało naszą starszą córkę, nie można opisać kombinacją liter ani wytłumaczyć twierdzeniem, że jest inna od rówieśników.
Żyjemy w epoce niewyobrażalnej obfitości wspólnych zasobów, a nie jesteśmy w stanie pomóc tym, którzy uciekają przed wojnami i terrorem. Ludziom takim jak my, którzy stracili cały swój dobytek.
Klasa Grety oglądała podczas lekcji film o ogromnych ilościach śmieci, które pływają po morzach i oceanach. Na południowym Pacyfiku unosi się wyspa plastikowych odpadów, która pod względem powierzchni jest większa od Meksyku. Greta cały ten film przepłakała. Widzę, że poruszył też jej koleżanki i kolegów. Przed końcem lekcji nauczycielka informuje wszystkich, że w poniedziałek ktoś inny przyjdzie na zastępstwo, ponieważ ona wylatuje na ślub – do Connecticut niedaleko Nowego Jorku.
– Wow, szczęściara z pani! – odpowiadają uczniowie.
Po wyjściu na korytarz żaden z nich nie pamięta już o plastikowej wyspie u wybrzeża Chile. Z puchowych kurtek z kapturami obszytymi futerkiem wyciągają iPhone’y, a ci, którzy już byli w Stanach Zjednoczonych, opowiadają, jakie fajne są tamtejsze sklepy. Inni dodają, że najlepsze zakupy można zrobić w Barcelonie, a w Tajlandii jest wprost bajecznie tanio. Ktoś inny chwali się, że ferie wielkanocne spędzi w Wietnamie. Grecie to wszystko nie mieści się w głowie.
Na obiad są hamburgery, ale nie potrafi nic przełknąć.
W szkolnej stołówce jest duszno i tłoczno, a poziom hałasu – wprost ogłuszający.
Kawałek mięsa na talerzu nagle przestaje być jedzeniem. Staje się zmielonym mięśniem żywej istoty, która czuła, miała świadomość i duszę. Greta przed oczami wciąż ma śmieciową wyspę.
Zaczyna