Sekret terapeutki - Greta Drawska - ebook + audiobook

Sekret terapeutki ebook i audiobook

Drawska Greta

4,0
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł

TYLKO U NAS!
Synchrobook® - 2 formaty w cenie 1

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym. Zamów dostęp do 2 formatów w stałej cenie, by naprzemiennie czytać i słuchać. Tak, jak lubisz.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nina Mars – ceniona psychoterapeutka specjalizująca się w kryzysach związków w ciągu jednego dnia traci wszystko. Zdrowie, szczęśliwą rodzinę, karierę, reputację. Po brutalnym ataku w jej gabinecie media nie zostawiają na niej suchej nitki, bo okazuje się, że ta, która miała ratować małżeństwa, romansowała z mężem pacjentki. Gdy w domu Marsów pojawia się tajemnicza Zuza, Nina zaczyna wreszcie wychodzić z pokoju, a do domu, który wydawał się martwy, powoli wraca życie. Wiktor, mąż Niny, też jest wdzięczny młodej kobiecie, która ma dobry wpływ na ich rodzinę. Nie ufa jej tylko córka Wiktora i Niny, osiemnastoletnia Aleksandra. Joanna Sądnicka, policjantka tuż przed emeryturą, dobrze pamięta sprawę sprzed niemal dwudziestu lat, w rozwiązaniu której pomagała jej Nina. Wspomnienia te odżywają, gdy w okolicy wybucha kolejny pożar. Ogień zdaje się kroczyć w ślad za Zuzą. Tyle że Zuza… nigdy nie istniała naprawdę. Kobieta, którą Nina i Wiktor wpuścili pod swój dach, szuka rozwiązania zagadki z przeszłości, nie zdając sobie sprawy, że ona sama jest do niej kluczem. 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 290

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 22 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Ewa Sobczak

Oceny
4,0 (1 ocena)
0
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Malwi68

Dobrze spędzony czas

Na początku czytania "Sekretu terapeutki" Grety Drawskiej miałam wrażenie, że trafiłam na kolejną, nieco przewidywalną historię psychologiczną z wątkiem kryminalnym w tle. Ot, kolejna książka o terapeutce, której życie się sypie. Zastanawiałam się, czy dam radę przez to przebrnąć i czy w ogóle warto. Ale z każdą stroną coś się we mnie zmieniało. Z pozoru luźno powiązane wątki – Nina, jej upadek, tajemnicza Zuza, policjantka Joanna, a nawet ten ogień przewijający się gdzieś w tle – zaczęły nagle układać się w mozaikę, która nie pozwalała mi przestać czytać. To było jak patrzenie na niepozorny obraz, który z czasem zaczyna odsłaniać drugie dno. Nina Mars jako bohaterka niesamowicie mnie zaintrygowała – niejednoznaczna, zagubiona, a jednocześnie silna w swoim bólu. Jej przemiana i stopniowe wychodzenie z psychicznego zamknięcia, w które wpędziło ją to jedno traumatyczne wydarzenie, poruszyły mnie mocniej, niż się spodziewałam. A Zuza… Cóż, jej obecność wprowadziła do tej historii taki r...
00



 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

„Opracowując projekt ogrodu przyszłości, należy wziąć pod uwagę, że teren, którym dysponujemy, nigdy nie jest tak zwaną czystą kartą”.

Wiktor Mars, Harmonia leśnych ogrodów

 

 

„Co by się stało, gdyby choć jedna kobieta opowiedziała prawdę o swoim życiu?

Ziemia by się rozwarła”.

Muriel Rukeyser, Käthe Kollwitz

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Tym, którzy nieustannie poszukują,

tropią znaczenia i dodają kropki

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZĘŚĆ 1

 

PO WYCINCE

 

 

 

 

 

 

PROLOG

 

 

Wrzesień

 

 

Joanna Sądnicka patrzyła z okna samochodu, jak nad Wartą przecierają się różowawe mgły zapowiadające kolejny pogodny dzień. Dochodziła szósta rano i zwykle klikałaby właśnie przycisk drzemki, pozwalając sobie na dodatkowe kilka minut w łóżku. Dziś jednak, gdy tylko zobaczyła adres zgłoszenia, drobne włoski na karku stanęły jej dęba i wskoczyła pod prysznic, by się rozbudzić.

Spojrzała na młodego, który nie spuszczał oczu z jezdni, i jeszcze raz wybrała numer widniejący na liście szybkiego wybierania. Nina i tym razem nie odebrała. Przymknęła oczy, by odpędzić obrazy, którymi bombardował ją zmęczony umysł. Wtedy to ona siedziała za kierownicą starej policyjnej kii, a za rzeką płynęła różowa mgła, która szybko zrobiła się ruda, a potem brunatna.

Niespokojnie zmieniła stację, trafiając na motyw przewodni z Twin Peaks. Podtytuł Ogniu krocz ze mną rozbłysnął w jej głowie i pomyślała z niechęcią, że gdyby Lynch sfilmował historię tego śledztwa, byłoby to Ogniu krocz przede mną.

– Cholernie emocjonalne. Oczywiście, że Angelo Badalamenti musiał być Włochem. – Była tylko na wpół świadoma, że powiedziała to na głos.

Młody oderwał wreszcie wzrok od pustej drogi, by spojrzeć na Joannę, i uniósł wysoko brwi.

Pomyślała, że jak nie przestanie się wszystkiemu dziwić, czoło mu się pofałduje jeszcze przed trzydziestką.

– Badalamenti to ten od Twin Peaks. Od muzyki w serialu Twin Peaks – dodała, a nie trafiwszy na żaden błysk w oczach młodszego aspiranta, poczuła się staro.

Nie była jednak teraz w nastroju, by mu opowiadać o zabójstwie Laury Palmer, Lynchu, agencie Cooperze i pięknej Audrey.

– Nie wiem, czy Netflix to ma – rzuciła, uprzedzając pytanie. Dla jej młodszego kolegi jeśli jego ulubiona platforma czegoś nie wyświetlała, to nie istniało.

– Może jednak kawy? – zaproponował dobrodusznie, ale zanim zdążyła mu odpowiedzieć, dotarli na miejsce i poczuła drapanie w gardle.

Dym kłębił się nad dachami, a potem rwał na strzępy jak diabelska wata cukrowa i leciał dalej, w stronę jeziora. Dobrze znała tę podmiejską dzielnicę i wiedziała, że to premium. Szybki dojazd do centrum, a w pobliżu jezioro, wokół którego wiła się wstęga nowej ścieżki rowerowej. To wszystko przyspieszało tętno agentom nieruchomości, ale kolejny pożar w tej okolicy odstraszy potencjalnych klientów.

Gdy tylko wjechali za bramę i zerknęła na dom, przestała zaprzątać sobie myśli spadającymi cenami nieruchomości. Wokół czerniejącego budynku nadal uwijali się strażacy. Dostrzegła też młodą dziennikarkę z lokalnej stacji telewizyjnej, która nakładała na usta kolejną warstwę szminki. Spotkały się wcześniej kilka razy, ostatnio przy pożarze na ogródkach działkowych nieopodal jeziora, a kobieta i teraz udawała, że jej nie widzi. Cóż, zapewne dobrze wiedziała, że Joanna niebawem odchodzi na emeryturę.

Spojrzała przelotnie na młodego, zastanawiając się, czy to on za każdym razem daje cynk dziennikarce. Kobieta była młoda i atrakcyjna, a młodszy aspirant nie łapał sarkazmu. Nie trzeba było refleksu pantery, by go dopaść.

Joanna wyjęła z kieszeni paczkę papierosów i pstryknęła wysłużoną zapalniczką. Podeszła bliżej budynku. Zwęglone resztki ledwo przypominały staroświecką werandę, na której siedziała z Niną Mars przy filiżance kawy. Coś jeszcze, nie tylko dym, zadrapało ją w gardle na widok potłuczonych szyb, w których odbijało się wschodzące słońce.

– W środku, całe szczęście, nie znaleźliśmy nikogo.

Rozpoznała tubalny głos za swoimi plecami, a gdy się odwróciła, korpulentny facet przejechał palcami po rzadkich włosach oklapłych od hełmu. Odetchnęła z ulgą.

– Jesteś pewien?

– Tego jednego tak.

– Od kogo dostaliście wezwanie?

– Podobno zadzwoniła jakaś kobieta. Możliwe, że jedna z nich. – Machnął ręką, wskazując rosnącą liczbę gapiów za bramą.

Wiedziała, że trzeba będzie z nimi porozmawiać, choć doświadczenie podpowiadało, że w bogatych dzielnicach ludzie mają więcej pytań niż odpowiedzi.

– Nie była to przypadkiem Nina Mars? – zapytała.

– Nina Mars?

– Właścicielka domu. A do tego znana psychoterapeutka. Ponad rok temu była w mediach taka głośna sprawa…

Wyraz twarzy mężczyzny szybko wyjaśnił, że dla niego równie dobrze mogłaby być Marsjanką.

– Nieważne. Wiadomo już, co spowodowało pożar? – Spojrzała na niego z nadzieją.

– Na moje oko, a raczej… – dotknął palcem zabrudzonego sadzą nosa – to było podpalenie. Kolejne w okolicy w ciągu ostatnich tygodni. Ale nigdzie mnie, kurde, nie cytuj, bo na to jest stanowczo za wcześnie.

Joanna pomyślała o pożarze na ogródkach działkowych. Tamten został zaklasyfikowany jednoznacznie jako umyślne podpalenie i wiedzieli już dobrze, kto był sprawcą, więc i teraz interpretacja nasuwała się sama.

Wyjęła z kieszeni telefon i nerwowo sprawdziła jeszcze raz listę połączeń. Żadnych nieodebranych. Szybko wybrała jeszcze raz numer Niny, a potem Wiktora, jej męża, ale on też nie odbierał. Zatoczyła palcem kółko nad imieniem ich córki. Nadal nic.

– Nowy narybek? – Strażak z uśmiechem odwrócił głowę i Joanna podążyła za nim wzrokiem.

Dziennikarka testowała właśnie ustawienia na tle budynku, a obok kręcił się młody z tak cielęcym wzrokiem, że Joanna poczuła się zażenowana. Mogła go oczywiście opieprzyć jak za dawnych czasów, gdy odgrywała rolę mentorki, ale teraz machnęła ręką.

– Dobra, idę się rozejrzeć – rzuciła, spoglądając na gęstwinę pokrzyw i drzew przy płocie.

Skinął głową.

– Ile ci jeszcze zostało? – Nie musiał precyzować, bo rozmawiali ostatnio o emeryturze przy okazji każdego spotkania.

– Sto dni. A tobie?

– Teoretycznie już jestem emerytem.

– Nie wiem, jak ty to robisz, ja mam już dość tej cholernej roboty.

– Pożyjemy, zobaczymy.

Uśmiechnął się, patrząc, jak Joanna wyjmuje z kieszeni kolejnego papierosa i przytyka go do płomienia.

Przed oczami stanął jej inny pożar: ruda mgła, odgłos wymiotującego technika i twarz tamtej dziewczynki dawno temu.

Sto dni, pomyślała, oddalając się od pogorzeliska. Sto dni i wreszcie się uwolni od tego gówna, które dopadało ją nie tylko w snach, ale i na jawie. Nie dla niej luksusy déjà vu, ona dostawała flashbacki niczym mielone z pośledniego baru podlane podłym sosem.

Teraz jednak powinna jak najszybciej zlokalizować Ninę. Dziwne, jak życie się plecie. Przez tyle lat nie miały przecież ze sobą kontaktu, a teraz ich ścieżki znowu się przecięły. Wykonała jeszcze kilka telefonów, a stopy same poniosły ją w kierunku nadpalonych nawłoci. Zaklęła, potykając się o twardy korzeń, i pomasowała kostkę, a potem przykucnęła, by dokładniej przyjrzeć się ciału, które wzięła za pień zwalonego drzewa.

 

 

 

 

 

 

Siedem miesięcy wcześniej

 

 

Aleksandra

 

 

Tamtej zimy Aleksandra widziała dość tańczących Wednesday Addams. Od czasu tiktokowego wyzwania setki ramion w czarnych koronkach leciały w górę i w dół, a potem prawo lewo, prawo lewo, jak jakieś cholerne wycieraczki. Naprawdę jej się wydawało, że jak zobaczy jeszcze jeden Wednesday dance, to zwymiotuje.

Wszystkie blondynki w nowej klasie pofarbowały się na czarno. Ciemne włosy sprawiały, że delikatna skóra pod ich oczami nabierała odcienia gnijącego owocu i przebijała przez każdy podkład. Wyglądały, jakby od lat nie kładły się spać, i chyba o to chodziło. Brunetki też pofarbowały włosy, ale na płaską czerń, w której jedna na tysiąc dziewczyn wygląda dobrze i tylko wtedy, gdy jest profesjonalnie oświetlona. Wszystkie szalały za Wednesday, choć Aleksandra wątpiła, by naprawdę chciały mieć na imię środa. No bo są jakieś granice absurdu, do cholery.

Dobrze, że do końca roku zostały cztery miesiące, bo od początku miała dość liceum, do którego we wrześniu przeniósł ją ojciec, żeby dzieciaki nie wytykały jej palcami. Dobre sobie. Z wiolonczelą w ciężkim futerale, który niemal dorównywał jej wzrostem, jakby w pudle ukrywała siostrę bliźniaczkę, trudno było nie zwracać na siebie uwagi. Szczególnie teraz, gdy Tim Burton sprawił, że jej nudny instrument stał się nagle sexy. W niepamięć odeszły lata, gdy Aleksandra była dziwnym dzieckiem. Wystarczyłoby pewnie, by zagrała na Wioli Nothing Else Matters czy Paint It Black, a znalazłaby masę nowych znajomych.

Ona jednak nie chciała już żadnych zmian.

Głowę w tej szkole zwieszała tak nisko, że rzęsami zmiatała z ławek kurz. Opuściła się w nauce i tak naprawdę chciała tylko grać. Dwa razy w tygodniu zaraz po lekcjach wsiadała w tramwaj i jechała na końcową pętlę, bo mama nie podwoziła jej już na lekcje muzyki. Tam zanurzała się w gąszcz bliźniaków i szeregowców upstrzonych betonowymi lwami z lat osiemdziesiątych i pukała do drzwi Hiroto.

Wyobraziła sobie nosowy głos psycholożki, jednej z tych niby-koleżanek mamy po fachu, które przez jakiś czas nachodziły ich dom: „Ważne jest, by po tym, co się stało, muzyka była nadal obecna w życiu Aleksandry. Zmieniajmy jej środowisko, ale go nie przebudowujmy”.

Widziała więc dosyć Wednesday Addams „wanna be” i nie chciała oglądać kolejnej, a już na pewno nie w tej wersji. Na widok koleżanki ze starej klasy po ciele Aleksandry rozbiegło się tysiąc mrówek, a każda ugryzła boleśnie w innym miejscu. Co Marlena tu robiła? Poza, rzecz jasna, dawaniem pokazu na komisariacie policji, na którym dziwnym trafem wylądowały w tym samym czasie. Była naćpana, pijana, a może kogoś pobiła?

Aleksandry nic by nie zdziwiło, bo Marlena kochała kłopoty. Ponieważ lubiła zwracać na siebie uwagę, zafarbowała włosy na różowo. Wszystko jasne.

Rozejrzała się w poszukiwaniu Jagody, dawnej przyjaciółki, z którą Marlena była teraz nierozłączna, ale zauważyła tylko chichoczącego w nieodpowiednich momentach chłopaka i skuloną dziewczynę z włosami ukrytymi pod kapturem oversizowej bluzy. Równie dobrze mogłaby patrzeć w lustro. Sama nasunęła kaptur, a dodatkowo schowała twarz pod grzywką i wtopiła się w ścianę. Wyjątkowo nie chciała, by Marlena ją rozpoznała.

Całe szczęście dziewczyna była odwrócona do niej tyłem, gdy tak trzepała włosami i kręciła spazmatycznie biodrami, wbijając wzrok w młodego policjanta. Gdy zbliżyła się do jego biurka, jej włosy nabrały w świetle lampy fioletowego odcienia.

Chłopak pod ścianą znowu zachichotał jak obłąkany, a policjant odepchnął się od blatu. Wszystko to trwało najwyżej minutę, ale było tak intensywne, że Aleksandrę aż piekła skóra.

– No dobra, Marlena, dość już tych wygłupów.

– Sam pan chciał wiedzieć, o co w tym chodzi. – Dziewczyna wskazała palcem swój obcisły czarny T-shirt z wizerunkiem Ortegi. – A teraz bardzo proszę, niech mnie pan wypuści. Są walentynki. Sam pan wie, że ochroniarz w galerii był nadgorliwy.

Policjant przejechał językiem po ustach.

– To był akt wandalizmu.

– Obsługująca mnie kobieta była nieuprzejma. Nie wiem, czy pan wie, ale w Starbucksie płaci się ekstra za przyjemność zobaczenia swojego imienia wypisanego na kubku. Ona nie chciała napisać mojego.

– Tylko dlatego, że to był wulgaryzm.

Marlena wzruszyła ramionami.

– Mogłaś jej podać swoje prawdziwe imię, zamiast obsmarowywać witrynę permanentnym markerem.

– Obiecuję, że nie zrobię tego więcej. Ich kawa i tak mi nigdy nie smakowała. Jak to mówią? Przerost formy nad treścią.

Policjant niecierpliwie skinął ręką, wskazując jej wyjście.

– A mój marker?

– Jaja sobie robisz?

Chłopak na hasło „jaja” parsknął i wytarł nos rękawem, a policjant spiorunował go wzrokiem. Aleksandra spuściła niżej głowę, bo istniało ryzyko, że Marlena na nią spojrzy.

– Czy ja też mogę już iść? – spytała dziewczyna w bezkształtnej bluzie. Teraz, gdy podeszła do policjanta i zdjęła kaptur, Aleksandra zauważyła, że jest starsza, niż początkowo sądziła. Raczej kobieta niż dziewczyna. Mogła mieć około trzydziestki.

Młody mężczyzna skinął głową. Aleksandra spróbowałaby tej samej sztuczki, ale wiedziała już od tej starszej, Joanny Sądnickiej, że wezwali ojca i musi na niego poczekać. W przeciwieństwie do Marleny była nieletnia. Wprawdzie jeszcze tylko przez jeden dzień, ale jednak. Jutro rano, jeśli ją zamkną, obudzi się w celi jako osiemnastolatka.

Po wyjściu Marleny na komisariacie zrobiło się cicho i nawet naćpany chłopak pogrążył się w stuporze. Gdy drzwi otworzyły się ponownie, do środka weszła Sądnicka, która ją wcześniej przesłuchała. W jednej ręce trzymała plastikowy worek, a w drugiej kubek z parującą kawą. Spod pachy wystawała jej teczka z dokumentami, którą z plaśnięciem odłożyła na biurko.

– O ile mi wiadomo, twoi rodzice są już w drodze.

– Ojciec. Matka nie żyje.

– Może i tak – zgodziła się Sądnicka i podała jej duży worek.

Aleksandra znalazła w nim swoją torbę listonoszkę, portmonetkę i komórkę. Poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła.

– No a Wiola?

– Jaka znowu Wiola?

– No Wiola… To znaczy moja wiolonczela. Mam nadzieję, że nic jej się nie stało. Jest naprawdę cenna.

– Tym bardziej nie powinnaś się z nią włóczyć po galerii handlowej – rzuciła policjantka, ale sięgnęła po telefon i rzuciła do słuchawki: – Dobrze mówiłam, że to wiolonczela.

Gdy Aleksandra dostała w końcu instrument do ręki, odetchnęła z ulgą. Wiola nie była obita ani potrzaskana, a każdy centymetr politury lśnił jak mahoń.

Policjantka zajrzała do dokumentów.

– Widzę, że jutro kończysz osiemnaście lat. Trzecia klasa liceum?

– Tak – mruknęła Aleksandra.

– Za rok matura, najwyraźniej jesteś bystra, dlaczego więc opowiadasz mi takie głupoty?

Aleksandra spojrzała na nią nieufnie, drepcząc w miejscu.

– Przecież twoja matka żyje.

Dziewczyna wzruszyła ramionami. Ta kobieta nie miała przecież o niczym pojęcia, nie mieszkała z jej mamą pod jednym dachem. Bez słowa wzięła z jej rąk długopis i pokwitowała odbiór swoich rzeczy.

Joanna Sądnicka podeszła bliżej. Przez krótką chwilę Aleksandra bała się, że będzie próbowała ją objąć albo, co gorsza, przytulić.

– Nina Mars… Twoja matka sporo ostatnio przeszła, prawda?

Dziewczyna ponownie wzruszyła ramionami, wlepiając wzrok w podpisany dokument. Litery skakały jej przed oczami, gdy pomyślała o tym, co powiedziała policjantka. Często to słyszała, jakby liczyło się tylko to, co przeszła mama. Cokolwiek się działo, pomyślała z przekąsem, zawsze udawało jej się pozostać na pierwszym planie. Nawet teraz.

Wyszła za Sądnicką na korytarz, trzymając w jednej ręce worek z rzeczami, a w drugiej rączkę futerału.

– Chodziłam z nią do ogólniaka. Jak się domyślasz, dawno temu. Gdy byłyśmy już dorosłe, miałyśmy nawet okazję do współpracy. Obie byłyśmy wtedy bardzo młode, a twoja matka dodatkowo bardzo piękna.

O urodzie matki również często słyszała, choć już informacja o jej współpracy z policją była nowa.

– Wiesz, że muszę porozmawiać z twoim ojcem, bo nie jesteś jeszcze pełnoletnia. Nie mam innego wyjścia – dodała policjantka bardziej miękko.

Aleksandra chciała coś odpowiedzieć, ale całą uwagę skupiła na walce z napływającymi łzami. Obiecała sobie, że się nie rozpłacze, lecz głos kobiety emanował ciepłem, które zaczęło zmiękczać tamę. Kurde no. Udała, że odchrząkuje, i zapatrzyła się w jeden punkt. To zwykle wystarczało.

– Tym razem skończy się na upomnieniu, a następnego razu nie będzie, prawda?

Skinęła głową.

– Parszywy wieczór, a dopiero się zaczął. Nie znoszę walentynek. W każde pieprzone święta, nawet sklecone komercyjnie jak to serduszkowe cholerstwo, emocje wiszą w powietrzu i zawsze jest sporo roboty – skwitowała Sądnicka.

Wyjęła z kieszeni papierosy i zapalniczkę, którą pstryknęła kilka razy, jakby nie mogła się doczekać, aż wyjdzie na zewnątrz.

 

* * *

 

Carolina Herrera? Naprawdę?

Ojciec oderwał wzrok od mokrej jezdni, by w końcu na nią spojrzeć. Wiedziała, że wcześnie dziś skończył wykłady, ale mimo to się nie spieszył, by ją odebrać z komisariatu. Chciał jej niby w ten sposób dać nauczkę? Proszę bardzo, niech próbuje dalej.

Za ich plecami majaczył ciemny kształt wiolonczeli niczym ósmy pasażer Nostromo i teraz żałowała, że nie usiadła z tyłu, bo futerałem zarzucało na każdym zakręcie. Ojciec przysiadał innym kierowcom na zderzakach, jakby chciał ich popchnąć bliżej celu. Aleksandra wiedziała, co powiedziałaby mama, gdyby tu była. Uwielbiała analizować jego styl jazdy.

Jednym ze znaków rozpoznawczych słynnej Niny Mars, terapeutki specjalizującej się w kryzysach par, były nietypowe pierwsze sesje. O umówionej godzinie zabierała współmałżonków czy partnerów na samochodową przejażdżkę po mieście, tyle że to ich, kolejno, sadzała za kierownicą. Drugie siedziało obok, a ona z tyłu niczym Freud, nie patrząc w oczy pacjentów. Obserwowała zachowanie pary i robiła notatki. Były to legendarne przejażdżki przez miasto w godzinach szczytu. Na tyle długie i stresujące, by ludzie mogli zrzucić maski.

Tak przynajmniej jej mama mówiła o tym w wywiadach. Powtarzała, że dzięki temu dowiaduje się podczas pierwszej sesji dużo więcej i szybciej niż w swoim gabinecie. Jej zdaniem, prowadząc samochód, ludzie naprawdę byli sobą. Działali instynktownie i mieli indywidualny styl prowadzenia, nawet jeśli nie byli tego świadomi. Gdy z przodu siedziała para, terapeutka szybciej dostrzegała dynamikę związku. Otwarcie czy zamknięcie na komunikację, schematy i blokady. Kłamstwa i pozy klientów, powtarzalne tematy wracające podczas każdej sesji jak bumerang –wszystko to było oczywiście bardzo ważne, ale tylko w zestawieniu z tym, co wcześniej dostrzegła w samochodzie. O Ninie Mars mówiono, że widzi to, co dla innych terapeutów pozostaje ukryte, i nie boi się wyzwań, przyjmując trudne przypadki, które odrzucili jej koledzy i koleżanki. Między innymi na tym polegał jej zawodowy sukces.

Aleksandra pomyślała więc, że gdyby tu była mama, a ojciec wszedłby właśnie ostro w kolejny zakręt, aż Wiola zakolebałaby się na tylnym siedzeniu, powiedziałaby coś o jego potrzebie dominacji. Stwierdziłaby, że introwertyczny naukowiec to jego bezpieczna maska i zablokowana rola, a tak naprawdę uwielbia rywalizację. No w każdym razie powiedziałaby coś w tym stylu. Na to ojciec spytałby, jak to możliwe, że kobieta tak świadoma i wykształcona jak ona nie widzi, że wielkie etykietki zasłaniają sedno. Wtedy wymieniliby „uśmiech dla wtajemniczonych”, który podkreślał ich intelektualną więź. W ostatnich latach ten wspólny uśmiech pojawiał się coraz rzadziej, a rodzice coraz częściej milczeli.

Spojrzała na profil ojca i mięsień grający w jego szczęce. Wiedziała, że tak łatwo jej się nie upiecze, i za chwilę wrócą do omawiania nieudolnie przez nią skradzionej butelki perfum. Trzy, dwa, jeden…

– Skoro tak bardzo podobały ci się te perfumy, mogłaś o nie poprosić. Masz jutro przecież urodziny.

– Nie chodziło o perfumy.

– Tak, jasne. Rozumiem. W dzisiejszym świecie nigdy nie chodzi o to, co na stole, tylko o to, co pod stołem – rzucił z irytacją. – No więc? Co się dzieje? Aleks?

Spojrzał na nią kilka razy z ukosa, jakby sam nie wiedział, czy ma się wydrzeć na nią, czy spróbować pogadać od serca. Pewnie faktycznie nie wiedział.

Odchyliła głowę do tyłu i przymknęła oczy. Nie chciała go wkurzyć. Po prostu nie chciała nic już mówić. Dziś, jutro, pojutrze, kto wie, może już nigdy się nie odezwie. Z mówieniem jest przecież inaczej niż z oddychaniem. Nie można się udusić od milczenia.

– Albo mogłabyś je dostać dziś. W końcu mamy walentynki – dodał pojednawczo, choć wiedziała, że należy do ludzi, którzy uważają czternasty lutego za handlowe święto na cześć wydawania pieniędzy.

Poruszyła tylko brwiami, jakby niewidzialną nitką chciała zaszyć sobie oczy. Widziała też już dość. Nie musi patrzeć.

Wiedziała oczywiście, że dziś są walentynki, bo przez ten cyrk nie poszła przecież do szkoły. W galerii handlowej roiło się wprawdzie od serduszek i promocji dla dwojga, ale wolała to od szkolnej poczty dla zakochanych i rozchichotanych koleżanek i kolegów. W kinie kupiła dwie kawy w cenie jednej i dwa bilety na amerykańską komedię romantyczną. Położyła wiolonczelę na siedzeniu obok i włożyła dwa papierowe kubki do otworów w podłokietnikach. Film był romansidłem bez polotu, z ładnymi plenerami, ale spodobał jej się aktor odtwarzający główną rolę. Gdy w kinie zapaliły się światła i poczuła jeszcze większą samotność, dotarło do niej dlaczego.

Przypominał jej Mateusza. Znowu on.

Otworzyła w końcu oczy i spojrzała jeszcze raz na profil ojca oświetlany przez przydrożne lampy. W pomarańczowym świetle jego jasne włosy nabierały rdzawego odcienia. Był rozczochrany i nieogolony, a szczecina na policzkach go postarzała. Ciekawe, czy jej dawna przyjaciółka Jagoda nadal porównywałaby go do tego aktora, Tomasza Kota. Chyba nie. Nawet jeśli kot, to raczej taki dachowiec.

Zaburczało jej głośno w brzuchu i pomyślała, że od dawna nic nie jadła. Nie miała w żołądku niczego od czasu dwóch kaw w kinie. Może wreszcie schudnie, bo w przeciwieństwie do szczęściarzy, którym stres odbiera apetyt, ona go zajadała, i to nie wiedząc kiedy. Może znowu lunatykowała jak w dzieciństwie i jadła przez sen? Czy to w ogóle możliwe?

Ojciec pokręcił głową, ale z pewnością nie w odpowiedzi na jej pytanie. Podczas gdy Aleksandra zastanawiała się nad swoją wagą, on najwyraźniej próbował ją w myślach do czegoś przekonać. Albo do zrozumienia jego trudnej sytuacji, albo do legalnego zakupu perfum. No to dalej. Trzy, dwa, jeden…

– Aleks, cholera jasna, sama mogłaś je sobie kupić. Dostajesz przecież spore kieszonkowe, a nie zauważyłem, żebyś ostatnio gdziekolwiek wychodziła.

Zmrużyła oczy, a światła przydrożnych lamp się rozszczepiły i rozmazały jak na obrazach impresjonistów. Odwrócone budynki pozaginały się dziko w kałużach. Zatrzymali się na skrzyżowaniu i ojciec długo nie ruszał z miejsca, choć zapaliło się zielone. Znowu zaczęło zacinać deszczem, więc włączył wycieraczki. Poczuła chemiczny zapach płynu do spryskiwaczy. Przyłożyła nos do mankietu swetra. Flakonik perfum skonfiskowali jej oczywiście jeszcze w galerii, ale nadal wyczuwała aromat czarnych wiśni i gorzkich migdałów.

Ojciec miał rację. Mogła go poprosić o te perfumy albo sprezentować je sobie sama. Od dawna odkładała większość pieniędzy, które dostawała, więc stać ją było nawet na kilkanaście butelek Very Good Girl Glam w sugestywnym kształcie kobiecej szpilki. Mogła je później przekazać na szczytny cel. Na przykład do szpitali albo hospicjów, żeby zamiast zapachu preparatów do dezynfekcji, moczu, krwi i chemicznych leków, chorzy i umierający wdychali wanilię i wiśnię, wetywerię i różę. W salach pachniałoby jak w eleganckim butiku czy na przyjęciu koktajlowym. Wyniki badań po pół roku zaskoczyłyby lekarzy, bo chorzy szybciej by zdrowieli, a może w ogóle przestali umierać. To by dopiero było coś. Zastanawiała się, czy ktoś już zrobił taki eksperyment.

– Nie odezwiesz się do mnie?

Wzruszyła ramionami, czując znowu pod powiekami te cholerne łzy. Zamrugała, by je wcisnąć z powrotem do środka i zamrozić. Wbiła wzrok w przednią szybę.

– Jeśli w tej chwili nie zaczniesz mówić, jak Boga kocham, odstawię cię z powrotem na komisariat i sam im powiem, żeby cię zamknęli.

– Jak sobie chcesz.

W samochodzie zapadła cisza. Na kolejnym skrzyżowaniu ojciec odbił w prawo i zostawili za sobą szerokie miejskie ulice. Na przedmieściach już nie padało, ale asfalt lśnił spłukany deszczem. Jechali teraz wzdłuż ostatniej nitki tramwajowej i żałowała, że nie jest tu tak samo ciemno i cicho, gdy rano jeździ do szkoły. Byłoby jej łatwiej.

Ojciec przyhamował, gdy w pewnej odległości drogę przebiegło kilka wilków. Nie wyglądały na spłoszone dźwiękami silnika ani światłami samochodu. Jeden z nich przystanął i uniósł łeb, węsząc.

– Wilki tutaj?

– Podchodzą coraz bliżej miast. Nie zdziwiłbym się, gdyby się okazało, że ich rewir, a przynajmniej sporą jego część, wycięto w pień.

Westchnął ciężko. Wycinka drzew zawsze najbardziej łamała mu serce. Mama twierdziła, że świat przyrody jest dla niego ważniejszy od ludzi, i kąśliwie zauważała, że człowiek też jest częścią natury.

– Znowu nie poszłaś do szkoły.

To nie było pytanie, tylko stwierdzenie, ale pokręciła głową.

– Wagary i kradzież. Nie ma co, piękna kombinacja.

– Nie planowałam tego.

– Aleks, wsunęłaś do torebki butelkę drogich perfum i wyszłaś ze sklepu, nie zatrzymując się przy kasie. Gdybyś chodziła głodna i ukradła coś do jedzenia, może, podkreślam, może bym to zrozumiał.

Poczuła znajome ssanie, a właściwie uczucie pustki w miejscu, w którym powinien się znajdować jej żołądek wypełniony jakąś treścią, i zacisnęła palce na fałdzie wystającej nad paskiem spodni. Wbiła paznokcie w skórę, by poczuć coś w tym miejscu.

Gdy dotarli do bramy wjazdowej, ojciec kliknął kombinację przycisków na pilocie, a gdy brama się otworzyła, ruszył do garażu długim pretensjonalnym podjazdem wysadzanym drzewami. Brakowało tylko fontanny na środku, by się poczuć jak w brazylijskiej telenoweli o bogatych obszarnikach. Oni zamiast fontanny mieli lipę. Posadził ją ojciec, podobno dla swoich prawnuków, ale to chyba w innym życiu. Bo przecież ona nie zamierzała mieć dzieci. Nie ma mowy.

Ojciec wcisnął kolejny przycisk, by otworzyć bramę garażową, i zaparkował obok nowiutkiej alfy, którą mama nie zdążyła się nacieszyć. Wyłączył silnik, ale nadal nie wysiadali. Wiedziała, że za chwilę czujniki wykryją brak ruchu i zgaśnie światło. Czuła się naturalniej w ciemnościach. Jak wtedy, w kinie.

– Aleks, cholera, pomóż mi zrozumieć. Dlaczego to zrobiłaś?

– To był głupi impuls, przepraszam. – Łza, której nie musiała już ukrywać, potoczyła się po policzku.

– Lepiej będzie, jeśli nie powiemy o niczym mamie, dobrze? Nie będziemy jej niepotrzebnie denerwować.

Szamotała się przez chwilę z klamką, bo drzwi były zablokowane od strony pasażera. Prawdopodobnie ojciec wiózł mamę na jakiś zabieg, ale to musiało być dawno temu, bo minęło wiele tygodni, odkąd opuściła sypialnię.

– Zaczekaj.

Zwolnił blokadę i z ulgą wysiadła, a potem zabrała z tylnego siedzenia swoje rzeczy.

– Wiesz, że będziesz musiała ponieść karę! – krzyknął za nią.

– To brzmi dość wiktoriańsko, nie sądzisz? Moja panno – dodała, udając napuszony męski głos. – Zamkniesz mnie w pokoju bez kolacji, czy wlejesz mi pasem?

W głowie obracała bardziej prawdopodobne alternatywy. Pewnie straci tak zwane przywileje, czyli komórkę albo komputer. Proszę bardzo, wprawdzie do odrabiania lekcji potrzebowała internetu, ale aż tak bardzo jej nie zależało. Od pewnego czasu i tak wolała tam nie zaglądać. Za łatwo było trafić w sieci na złośliwe komentarze, które mieszały jej matkę z błotem.

Opłukała szklankę pod kranem, bo w zmywarce od dawna nie było miejsca. Teoretycznie mogła ją uruchomić, ale musiałaby wcześniej wyjąć czyste naczynia i poukładać w szafkach. A to oznaczało ogólne porządki, które wymagałyby pokładów energii, a tej nie posiadała. Nalała sobie wody i rozejrzała się wokół. Bałagan dotyczył nie tylko kuchni. Cały ten wielki i piękny dom, z którego mama była tak dumna, zmienił się w totalny chlew. Transformacja była spektakularna, podobnie jak metamorfoza ogrodu, który od zeszłego lata zmienił się w dziki busz.

Ojciec poszedł za jej śladem i wrzucił do swojej szklanki kilka kostek lodu z kostkarki na drzwiach lodówki, a potem ruszył do salonu. Usłyszała, jak otwiera drzwiczki ozdobnej witryny, w której stały kolekcjonerskie kieliszki mamy i butelki z alkoholem. Wrócił do kuchni z gotowym drinkiem i ściszył głos, jakby uważał, że mama zamknięta w pokoju u góry może ich usłyszeć.

– Przemyślałem to. Dopóki nie poprawisz ocen, żadnego grania na wiolonczeli. Zrozumiano? – Odchrząknął. – W przyszłym roku matura, a ty za mało czasu spędzasz nad lekcjami, a za dużo, machając smyczkiem. To najwyraźniej nie robi ci dobrze. Głupie pomysły przychodzą ci do głowy.

Wskazał brodą futerał oparty o ścianę w holu wejściowym.

Aleksandra głośno jęknęła.

– Granie pozwala mi się wyciszyć. Dzięki temu łatwiej się skupiam na nauce. Przecież wiesz.

– Raczej zabiera ci czas.

– To wy namawialiście mnie do jakiegoś hobby, gdy miałam dziewięć lat. Nie pamiętasz?

– Aleks, kochanie, opuściłaś się w nauce, a dziś wywinęłaś taki numer…

Nie znosiła, gdy rzucał w nią tą Aleks jak kamieniem. Jakby chciał wbić jej do głowy, że nie da rady tego na nikogo zwalić. To ona, Aleks, ukradła dziś perfumy i została przyłapana. To ona, Aleks, opuściła się w lekcjach. To ona, Aleks, go rozczarowała i jest kompletnie do dupy.

Ojciec odstawił szklankę na blat kuchennej wyspy i nalał sobie kolejną porcję alkoholu, a potem otworzył lodówkę.

– Super.

Wiedziała, co oznacza jego sarkastyczny ton, bo od wczoraj nic się nie zmieniło. Na dolnej półce tkwiły dwie na wpół zgniłe cebule, a na górnej kawałek żółtego sera pokryty białym nalotem. Pośrodku leżało zwilgotniałe pudełko z resztkami codziennej dostawy od firmy cateringowej. W tygodniu, gdy Aleksandra jeździła do szkoły, a ojciec na uczelnię, mama musiała dłużej czekać na posiłek, ale gdyby to od niej zależało, pewnie wcale by nie jadła.

Od powrotu ze szpitala mama ani razu nie wyszła z sypialni. Ani razu nie zjechała na wózku po specjalnej nakładce na schody, którą zamontował ojciec. Aleksandra rzadko ją widywała, bo drzwi do sypialni najczęściej pozostawały zamknięte, ale nie uszło jej uwadze, jak mama bardzo wychudła. Rysy się wyostrzyły, ale i tak pierwszą rzeczą, która rzucała się w oczy, gdy się na nią spojrzało, była czerwona blizna przecinająca twarz i opadająca powieka.

Ojciec nadal wachlował drzwiami lodówki, jakby się chłodził.

– Aleks, do diabła. Przecież prosiłem, żebyś zrobiła zakupy. Przelałem ci na to pieniądze. A gdyby tak mama zgłodniała i zjechała na dół?

Już miała przewrócić oczami i powiedzieć „ta, jasne”, ale nie chciała go dodatkowo denerwować. Zamierzała przecież negocjować kwestię gry na wiolonczeli. To nie mogło się tak skończyć.

– Ale w domu mogę grać? Chodzi ci tylko o moje lekcje u Hiroto? No właśnie. – Dźgnęła palcem powietrze, jakby na coś wpadła. – Mogę je sama finansować z kieszonkowego.

Ojciec pokręcił głową i zamknął lodówkę, a potem wypił jednym haustem kolejnego drinka i zagrzechotał lodem, który nie zdążył się rozpuścić.

– Przykro mi. Jak poprawisz oceny.

– Mama lubi, jak gram. – Wyciągnęła z rękawa ostatniego asa. Był jeszcze bardziej zgniły od cebul dogorywających w lodówce.

– Naprawdę tak sądzisz?

Słyszała po głosie, że zdążył się już wstawić, ale mimo to znowu dolał sobie whisky. Najwyraźniej miał zamiar szybko się upić i zniknąć w swoim domowym gabinecie. Sypiał tam na kanapie, odkąd mama została umieszczona w małżeńskiej sypialni, do której przylegała łazienka dostosowana do jej inwalidzkich potrzeb. Czyli normalny wieczór w domu rodziny Marsów. Czarująco.

– No bo widzisz, Aleks, mnie się wydaje, że twoja matka od miesięcy ma to wszystko w dupie.

I tak oto pękła farsa, którą sam reżyserował, odkąd po dwóch skomplikowanych operacjach przywiózł ją w końcu ze szpitala.

– Koniec grania, dopóki nie poprawisz ocen. Kropka.

Skinęła posłusznie głową. Pomyślała, że ojciec i tak za rzadko bywa w domu, by ją kontrolować.

 

* * *

 

Przebudziła się w środku nocy, świadomość wracała powoli, podsuwając obrazy kobiety tańczącej na komisariacie. We śnie to nie była Marlena, tylko ta druga, która siedziała pod ścianą w kokonie z obszernej bluzy, a później z nią wyszła.

Niepewnie spojrzała w ciemność, a gdy poczuła kwaśny zapach własnego potu, zdjęła przemoczoną koszulkę z Lilo i Stichem. Po omacku sięgnęła po telefon i zmrużyła oczy, gdy wyświetlacz zaświecił w ciemnościach. Nie było jeszcze nawet piątej. Wstała, by włożyć świeży T-shirt, i spojrzała na dwie nowe wiadomości, które nadeszły, gdy spała.

Marlena nie miała jej do przekazania nic nowego:

Zrobimy z tobą wreszcie porządek, suko.

Żadnej wzmianki o komisariacie, więc chyba szczęśliwie jej nie zauważyła. Aleksandra pomyślała o Jagodzie, swojej dawnej przyjaciółce, i po raz enty doszła do wniosku, że to wszystko jest popieprzone. Starała się nie brnąć w te myśli, a jednak trudno je było wyłączyć, gdy pojawiły się obrazy.

Na pogrzebie matki Jagody była podobno cała jej poprzednia klasa, włącznie z Marleną, która przecież niedawno do nich doszła. Minus oczywiście ona, bo dobrze poznała wtedy znaczenie wyrażenia persona non grata.

Usunęła tę wiadomość i od razu wyświetliła się poprzednia, wysłana przez Mateusza kilka minut po północy. Tak długo czekała na sygnał od niego, że teraz z przerażeniem zamknęła oczy i odłożyła telefon. Bała się, że to, co tam znajdzie, bezpowrotnie rozwali jej kruchy już świat.

Łudzić się było tak pięknie, tak miękko, a prawda mogła to popsuć. Od dawna chciała, żeby wreszcie jej odpisał, sama się oszukiwała, że chodzi tylko o klamrę, zakończenie, które jej się należy. Za każdym razem obiecywała sobie, że nie będzie się już z nim kontaktować, prędzej odrąbie sobie palce. Wrzucała telefon do torby, chowała go w odległym kącie pokoju, zamykała w szafce na klucz. Ale w nocy odnajdywała go po omacku, a rankiem usuwała swoje wiadomości jak ślady lunatykowania.

– A więc jesteś lunatyczką? – spytał Mateusz z uśmiechem, w którym błysnęła wyszczerbiona dolna jedynka.

Czasem nie potrafiła już sobie przypomnieć jego twarzy. Owszem, widziała ciemne włosy skręcone nad karkiem, rzęsy puszyste jak u dziewczyny i białe zęby, ale to wszystko nie układało się w całość. Mogła obejrzeć ich wspólne zdjęcia, ale dziś wolała tego nie robić.

Wzięła do ręki telefon. Nie ma mowy o wyraźniejszej klamrze, niż gdy ktoś każe ci się odpieprzyć. Wyświetlacz telefonu zgasł i podeszła do ciemnego okna.

Znowu pojawiły się obrazy jak odbite w szybie. Matka Jagody, niewielka, z oczami niebieskimi jak lalka, a obok jej wytatuowany ojciec z rudawą brodą, przypominający drwala. Widziała ich tylko raz, przelotnie, bo Jagoda nie zapraszała jej nigdy do domu. Spotykały się w szkole, a czasem z resztą dzieciaków z klasy szwendały po galerii.

Media, które wcześniej tak chętnie rozpisywały się o samochodowych sesjach Niny Mars, po tragedii podkreślały, że Lemańska nie posiadała prawa jazdy, jakby to miało jakieś znaczenie. Dla wywiadu terapeutycznego owszem, ale Barbara Lemańska nie umarła przecież z powodu braku prawa jazdy. Nie umarła nawet w samochodzie.

Aleksandra zmrużyła oczy, wpatrując się w ciemność. Z niechęcią pomyślała o świcie, który już za parę godzin naniesie z powrotem kolory i dźwięki na świat za oknem. Ona tymczasem chciała mroku i ciszy, zimna i wilków, kraterów wyżłobionych przez deszcz. Zamieniłaby świat za oknem na postapokaliptyczny, w którym obowiązują odwrócone reguły. Pasowałby w końcu do jej własnego.

Nasłuchiwała dźwięku energicznych kroków mamy na korytarzu, jak dawniej. Ale ojciec miał rację. Czymkolwiek teraz był krajobraz mamy, już ich nie obejmował.

Przetarła ręką ślad swojego oddechu na szybie. Wydało jej się, że dostrzegła coś daleko za bramą. Małe światełko, wędrujący ognik, jakby ktoś chodził po chodniku, paląc papierosa. Jeszcze raz wytężyła wzrok, ale cokolwiek to było, rozmyło się w gęstym mroku.

Wracając do łóżka, spojrzała ze smutkiem na pusty stojak po wiolonczeli.

 

 

Ciąg dalszy w wersji pełnej

 

 

 

Copyright © by Greta Drawska, 2024

Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2025

 

Wszelkie prawa zastrzeżone.

 

Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.

 

Wydanie I, Poznań 2025

 

Projekt okładki:

 

Redakcja: Magdalena Kawka

Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Marta Akuszewska

Skład i łamanie: Dariusz Nowacki

PR & marketing: Sławomir Wierzbicki

 

Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:

„DARKHART”

Dariusz Nowacki

[email protected]

 

eISBN: 978-83-8402-268-9

 

 

 

Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.

ul. Kleeberga 2

61-615 Poznań

wydawnictwofilia.pl

[email protected]

 

Seria: FILIA Mroczna Strona

mrocznastrona.pl

 

Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.