Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mam na imię Weronika.
Czasem budziłam się w nocy wdzięczna za to, że życie podarowało mi premie. Tak to nazywałam. Miałam przystojnego i zaradnego mężczyznę, który mnie kochał – premia numer jeden. Urodziłam zdrową i śliczną córeczkę – premia numer dwa. Lubiłam swoją pracę, nawet jeśli nie zostałam fotografką światowej sławy – premia numer trzy.
Czasem budziłam się w nocy przerażona, że życie podarowało mi premie. Prześladowały mnie koszmary, w których wszystko traciłam. Rano wstawałam i z uśmiechem zaczynałam kolejny dzień, nieświadoma, że proces utraty już się rozpoczął. Premie od życia zamieniły się w nieprawdy, a moja rzeczywistość w koszmar.
Byłam jak dziecko błądzące we mgle. Osaczały mnie pytania. Paraliżowała rozpacz.
Mam na imię Weronika. Życie, zostaw mnie w spokoju. Nie chcę już od ciebie żadnych premii. Chcę tylko odzyskać moją córkę.
Greta Drawska powraca z niepokojącym thrillerem psychologicznym, w którym nie zadaje łatwych pytań i perfekcyjnie myli tropy. To opowieść o morderstwie, zaginięciu i zdradzie, ale też historia o tym, ile tak naprawdę wiemy o sobie i swoich bliskich. Czy jesteśmy gotowi zrezygnować ze złudzeń, aby poznać prawdę?
Greta Drawska– pseudonim literacki Małgorzaty Hayles, autorki bestsellerowej trylogii kryminalnej, której akcja dzieje się na Pojezierzu Drawskim. Trwają prace nad ekranizacją serii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 305
Copyright © Małgorzata Hayles, 2023
Projekt okładki
Mariusz Banachowicz
Zdjęcie na okładce
Massimiliano Morosinotto/Unsplash
Redaktor prowadząca
Anna Derengowska
Redakcja
Aneta Kanabrodzka
Korekta
Katarzyna Kusojć
Bożena Hulewiczi
ISBN 978-83-8352-521-1
Warszawa 2023
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Wszystkim mamom i córkom
Stali we troje i spoglądali na siebie.
Potem, jak to się często zdarza wśród ludzi,
poddali się emocjom.
William Golding, Spadkobiercy
Wiedza jest siłą, dopóki masz zamknięte usta.
Margaret Atwood, Dzikość życia
Gdzieś daleko wysoko Mars
Ciężko jest uwierzyć, że tak
Pięknie może być, gdy się kończy świat
Nasz mały, mały świat
Kaśka Sochacka, Niebo było różowe
CZĘŚĆ 1
MIESIĄC WCZEŚNIEJ
TOSIA
Tosia siedzi na pomoście i rysuje niebo. Nie, nie to błękitne i zamglone na krańcach, nie to, na którym samolot właśnie zostawia pierzasty ślad, jak narciarz na śniegu. Wie od ojca, że te ślady to smugi kondensacyjne, ale nie jest pewna, czy nie wymyślił tego na poczekaniu, bo nigdy nie słyszy od niego „nie wiem”, podobnie zresztą jak „przepraszam”. Ojciec lubi uchodzić za kogoś, kto zna odpowiedź na każde pytanie i nie popełnia błędów. Ona i mama powinny mu bezgranicznie ufać, a włos z głowy im nie spadnie. Jako dziecko go uwielbiała, ale ten zasmarkany czas dawno zostawiła za sobą.
Kiedy ostatni raz mu zaufała? Gdy miała dwanaście lat i przewiózł ją motocyklem, który zresztą szybko sprzedał? Dużo później dowiedziała się od mamy, że ciężki harley przewrócił mu się na poboczu i ojciec bezskutecznie próbował go podnieść. Nikt się nie zatrzymał, żeby mu pomóc, i musiał zadzwonić po pomoc drogową, bo wezwanie pracownika własnej firmy transportowej upokorzyłoby go jeszcze bardziej. Ciekawe, w jaki sposób mama się o tym dowiedziała. Powiedział jej o tym? To do niego niepodobne. W każdym razie teraz Tosia ma prawie piętnaście lat i nie ufa już ani ojcu, ani natłokowi błękitu, od którego kręci jej się w głowie.
Obraca się z notesem plecami do góry i wraca do swojego rysunku. Jej niebo ma ciężki granatowy brzuch, a białe smugi zastępują srebrne błyskawice. Ciemne chmury w purpurowych otoczkach odbijają się w jeziorze. Są niemal czarne w środku, jak ropa pod jej paznokciem przytrzaśniętym tydzień temu drzwiami samochodu. Rzadko rysuje rzeczy takimi, jakie są, o co ojciec nieustannie się czepia. Twierdzi, że Tosia jest marzycielką, podobnie jak jej matka, a mówi to takim tonem, jakby obie cierpiały na paskudną chorobę, która czyni z nich inwalidki, podczas gdy realiści, tacy jak on, pchają ten wózek do przodu. Kiedy Tosia była mniejsza, często słyszała ten argument, gdy rodzice kłócili się za zamkniętymi drzwiami.
Proszę bardzo. Niech będzie realistycznie. Po narysowaniu nieba dziewczyna szkicuje swój palec, który nadal jest zniekształcony. Dzięki lekcjom rysunku u Zjebka dużo lepiej wychodzą jej części ciała, nawet te z defektem. Stary nauczyciel powtarza im zresztą, że to, co ładne i zwyczajne, jest nudne. Podobno właśnie dlatego prawdziwi artyści nie wiążą się z pięknościami, bo perfekcyjna uroda szybko może się opatrzyć. Gdy kiedyś na zajęcia przyszła żona Zjebka, Kaśka szepnęła, że w takim razie Zjebek jest po stokroć prawdziwym artystą, jeśli ktoś miał jeszcze wątpliwości – i Tosia wylądowała za drzwiami, tak bardzo się śmiała. Później widywały ją z Kaśką przy innych okazjach i wypatrywały defektu – szóstego palca u ręki, jednej nogi krótszej czy łysienia plackowatego – żona Zjebka była jednak zwyczajna. W średnim wieku, jak mama, żadna piękność, ale też bez widocznych wad. Chyba że skazę nosiła gdzie indziej, głęboko schowaną pod ubraniem.
Któregoś razu Zjebek przyniósł na zajęcia reklamówkę i wyjął z niej mysz zagryzioną przez kota. Z jednej strony była szara, zmumifikowana, a z drugiej w futerku widniała czerniejąca dziura. Kaśka, z tatuażem Muminka na prawym przedramieniu, blond warkoczami i wyglądem nimfy rzecznej, powiedziała, że Zjebek, który to jej właśnie zawdzięczał swoją ksywę, nie powinien im dawać do rysowania tej myszy. To było wbrew jakimś tam przepisom unijnym, humanitarnym czy sanitarnym. Gdyby mama się o tym dowiedziała, z pewnością wypisałaby Tosię z sobotnich zajęć. Bo mama opłaca te lekcje z własnych pieniędzy, ponieważ ojciec nie pochwala rysowania, a zajęcia Zjebka mają tę zaletę, że są tanie. Do tego nauczyciel ma rewelacyjne opinie w necie, ale pewnie sam sobie je napisał.
Na wszelki wypadek Tosia nie opowiada w domu ani o Kaśce, ani o Zjebku. Nie mówi też o rysowaniu zdechłej myszy. Kiedy Zjebek ma migrenę, która zapewne jest zwykłym kacem, puszcza w obieg album z reprodukcjami mniej znanych rysunków Van Gogha, Picassa i Dalego. Tosia opowiada o tym, gdy mama pyta, czego się ostatnio nauczyła. Zazwyczaj te rozmowy toczą się wtedy, gdy w pobliżu nie ma ojca. Najczęściej w sobotę, w samochodzie, gdy mama odwozi ją na dworzec, bo po przeprowadzce do kupionej przez ojca wiejskiej hacjendy ona na lekcje rysunku musi dojeżdżać pociągiem. To jedna z tych wkurzających decyzji, które rodzice podjęli, nie pytając jej o zdanie. Postawili ją przed faktem dokonanym i wyjaśnili, że w nowym domu wszystkim będzie lepiej. Gówno prawda.
Tosia układa się wygodniej na brzuchu i przegląda swoje rysunki z ostatnich tygodni. Zdechła mysz narysowana z różnych perspektyw, facet w kałuży krwi, kudłaty pies, jej palec, dziwnie wygięty, z poczerniałym paznokciem. Ona nie ma już na to wpływu. Obrazy same pojawiają się pod jej powiekami i dobijają się jak ćmy do świecącej żarówki. Czasem przychodzą we śnie i znikają dopiero wtedy, gdy je narysuje. Gdyby mama czy ojciec zajrzeli do jej notesu, z miejsca wysłaliby ją do psychologa, ale ostatnio nie interesują się nią tak bardzo jak dawniej. Czy dzieci też zaczynają się rodzicom nudzić? Po czternastu wspólnych latach to pewnie nieuniknione. Dzieciaki narzekają na starych przy kolegach, a ich starzy robią dokładnie to samo w towarzystwie znajomych, otwierając kolejne wino.
Jeszcze tylko cztery lata liceum i zacznie się prawdziwe życie. Ona jedno wie na pewno: wróci do Poznania i choćby wbrew ojcu pójdzie na Akademię Sztuk Pięknych.
Zaczyna marzyć na jawie. Wyobraża sobie piękne szczytowe mieszkanie w kamienicy, z przestronną słoneczną pracownią, jak u Zjebka na Głogowskiej. Ona ma na sobie poplamioną farbami kanarkową marynarkę, porwane dżinsy i z tuzin bransoletek na nadgarstku, które pobrzękują cichutko, gdy maluje. Spod jej pędzla wychodzą charakterystyczne prześwietlone pejzaże, dzięki którym zdobyła pieniądze i sławę. Wszyscy ją chwalą. Ojciec w tajemnicy wylicytował jeden z jej obrazów; żeby go kupić, sprzedał swoje volvo, i potem powiesił ten obraz na honorowym miejscu w salonie. Ona schodzi na dół, do kawiarni prowadzonej przez dwie lesbijki, które są jej dobrymi przyjaciółkami i od czasu do czasu organizują wernisaże, a kilka jej prac na stałe zdobi ściany lokalu. Tosia uwieczniła te kobiety na jednym z obrazów, bo zgodnie z kryteriami Zjebka są piękne – każda ma opadającą powiekę po przeciwnej stronie, więc odnosi się wrażenie, że patrzy tylko jedna. Zamawia macchiato jak w Starbucksie, w którym była w sobotę, gdy Kaśka odprowadziła ją na dworzec (to ona zapłaciła, bo przyjaciółka nigdy nie ma przy sobie pieniędzy; twierdzi, że to kapitalistyczny wynalazek, a najlepsze rzeczy w życiu i tak są za darmo).
Coś szeleści w trzcinach, tak blisko, że dziewczyna podrywa się z pomostu, serce wali jej jak oszalałe. Równie przerażona kaczka wzbija się do lotu i Tosia siada z powrotem. Nigdy nie przywyknie do życia blisko natury, jak mama stara się to jej sprzedać. Kogo ona próbuje oszukać? Tosia urodziła się w Poznaniu i zawsze była dziewczyną z miasta. Gdyby nie ojciec, w życiu nie wpadłaby na pomysł, by przeprowadzić się na wieś. Matce też brakuje Poznania, to widać, nawet jeśli pięćset razy dziennie zachwyca się świeżym powietrzem, ciszą i ulicami, które się nie korkują. Cóż, na biegunie północnym powietrze jest jeszcze świeższe, cisza głębsza i w ogóle nie ma ulic.
Tosia zamyka oczy i tym razem w swojej wizji przyszłości jest bohaterką podcastu Dawida Dżokera Współcześnik.Nie przegapiła do tej pory żadnego odcinka.
– Skąd czerpiesz inspirację, Antonino?
– To proste. Wystarczy otworzyć internet. W sieci pełno jest zdjęć ludzi z najdziwaczniejszymi defektami i obciążeniami genetycznymi.
– Portretujesz prawdziwych ludzi? No, no, no – cmoka. To cmokanie jest dla niego charakterystyczne. Niektórzy przezywają go z tego powodu Dawidem Cmokerem. Są i tacy, którzy mówią Dawid Stoker, po aferze z aktorką z popularnego serialu. Aktorka wystąpiła w jego podcaście, a on się podobno w niej zakochał, i to tak bardzo, że dostał zakaz zbliżania się na sto metrów. Kaśka mówi, że to bujda, jedna z tych, które aktoreczki i wschodzące gwiazdy podcastu wymyślają czasem, byle o nich mówiono w mediach.
– Nie wierzę, żeby Dawid miał być kłamczuchem – oświadczyła Tosia, a Kaśka mocno naparła na nią ramieniem, aż Tosia poleciała na ścianę. Kaśka ma siedemnaście lat i jest od niej wyższa i silniejsza.
– No, dalej, mała, przyznaj się. Marzy ci się, żeby za tobą łaził. Żeby cię prześladował i całował. Mam nadzieję, że wiesz, że Dżoker to nie jest jego prawdziwe nazwisko, tylko pseudonim.
Kolejna kaczka podrywa się z trzcin i Tosia przez chwilę śledzi jej lot, a potem wraca do wyobrażonej rozmowy z Dawidem.
– Czyli portretujesz prawdziwych ludzi. Odważnie, a co na to RODO? – Śmiech Dawida jest zaraźliwy i Tosia też zaczyna chichotać. Niby słuchają ich setki ludzi, ale w tym momencie czuje się tak, jakby byli tylko we dwoje.
– To nie tak. Robię kolaż ze zdjęć znajomych, obcych i celebrytów. Na takiej samej zasadzie, na jakiej działają apki do obróbki zdjęć. No wiesz, te, do których wgrywasz zdjęcie swoje i swojej partnerki, a za chwilę wyświetla się podobizna waszego dziecka czy twoja własna jako stulatka.
– Poważnie? Są takie apki? – Dawid znowu się śmieje. – A co, jeśli nie mam partnerki? Mógłbym się skolażować z tobą, Antonino? Skolażować? Kolażnąć?
Dawid zwracałby się do niej podczas programu per Antonina, choć wszyscy używają zdrobnienia Tosia. Niektórzy myślą, że rodzice nadali jej imię po Marii Antoninie, która poślubiła francuskiego króla, i żyli razem aż do stracenia głowy, ale Dawid wiedziałby, że wybrała je dla niej nieżyjąca już babcia ze strony mamy, i to wcale nie po francuskiej królowej, lecz na część Antoniny Krzysztoń i jej folkowych piosenek. Tosia odsłuchała kilka na YouTubie i widziała fragmenty koncertów. Nosiła się kiedyś z pomysłem, by ją odnaleźć i poprosić o autograf dla nieżyjącej babci. Kaśka powiedziała, że to zdrowo porąbane, choć jej własna babcia organizowała kiedyś seanse spirytystyczne.
Słońce za bardzo świeci jej w oczy i dziewczyna kładzie się z powrotem na brzuchu. Zerka nerwowo na pobliskie trzciny, bo nie chce dać się znowu podejść pierzastemu stworowi. Wraca do podcastu. Na koniec na pewno przekazałaby Dawidowi jeden ze swoich obrazów do wylicytowania wśród słuchaczy. Nagle jednak fantazja pryska, bo Tosia dostrzega mamę, która zbliża się do pomostu. Wsuwa szybko notes z rysunkami do dżinsowego plecaka i wkłada go sobie pod głowę. Udaje, że się opala. Kiedyś pokazywała mamie swoje prace, ale ten czas minął. Teraz jedynie te koszerne, które rysuje na plastyce w szkole. Kunderka, nowa wychowawczyni, uważa, że talent przysporzy jej wielu przyjaciół, tyle że ona nie chce mieć tu przyjaciół. Chce się stąd zwinąć.
Dwa miesiące temu mama podeszła po cichu i zerknęła jej przez ramię, zanim Tosia zdążyła zamknąć zeszyt. Zobaczyła rysunek kudłatego psa leżącego w poprzek ulicy i gdy tydzień później Mukki zginął pod kołami rozpędzonego idioty w lexusie, powiedziała, że Tosia ją przeraża, bo rysuje przyszłość. Ale Mukki był gładkim labradorem, a poza tym ona w to nie wierzy. Nikt nie potrafi narysować przyszłości.
TERAZ
WERONIKA
Noce są coraz dłuższe, za to ja coraz mniej sypiam. Październikowe słońce w ciągu dnia ogrzewa szyby, ale poranki i wieczory są chłodne. Czuć wilgoć ciągnącą znad jeziora. Każdego ranka widzę odlatujące ptaki. Najchętniej powędrowałabym wraz z nimi, choćby wlokąc się w ogonie jedynki, którą tworzą na niebie. Patrzę przez okno na kolejny uciekający klucz i trzciny kładące się pod naporem wiatru. One z kolei układają się w literę F. Wszędzie widzę znaki, za chwilę świat zacznie do mnie przemawiać całymi zdaniami, może wtedy zrozumiem coś z bałaganu, jaki się narobił w moim życiu.
Na nocnym stoliku stoi kubek z naparem z rośliny, która rośnie w doniczce na parapecie. Nie wypiłam ani łyka, bo z daleka wyczuwam ziołową goryczkę, ostatecznie podlewam nim roślinę. Jest w tym coś kanibalistycznego. Nie pamiętam już, kto nas nią obdarował, bo urządziliśmy z Łukaszem kilka parapetówek, ale obstawiam, że Ewa. Po śmierci naszej mamy moja siostra odeszła z korpo i wkręciła się w świat olejków eterycznych. Z takim samym zapałem, z jakim teraz pije herbatę z kropelką olejku bergamotowego, jeszcze niedawno siorbała czerwone wino, tłumacząc mi, że zawarty w nim resweratrol to antyoksydant, który zapewni jej długowieczność. Zapytana przez mojego męża o zawarte w nim stabilizatory, konserwanty i siarczyny, odparła, że jak zwykle się czepia.
Nie wiem, do czego mojej wówczas trzydziestopięcioletniej siostrze potrzebna była długowieczność. Może chodziło o więcej czasu, by wsuwać genetycznie udoskonalone piersi kurczaka? Gromadziła je hurtowo w zamrażarce, jakby szykowała się pandemia albo wojna, a jednocześnie łkała nad samotnością każdego kota. Mówiła mi, że przed podcięciem gardła kurczaki kroczą w poświacie z uspokajającego światła, a potem są zanurzane w wodzie z prądem, tak więc nic nie czują w chwili śmierci. „Wchodzą łagodnie do tej dobrej nocy”, poleciałam Dylanem Thomasem, ale chyba jej umknęły i cytat, i sarkazm. W czasach, gdy piła wino, była jakby szybsza. Ostrzejsza.
Łukasz się podśmiewał, że Ewa potrzebowała długowieczności, żeby zdążyć awansować. Może udałoby się jej to przed emeryturą. Przed odejściem z koncernu była zastępcą dyrektora finansowego, ale na stanowisko dyrektora zagraniczna centrala awansowała jej podwładnego, który grał z wierchuszką w golfa i miał gadane, kiedy podrywali kelnerki na firmowych wypadach do Whisky in the Jar. Moja siostra nauczyła go wszystkiego od podstaw, a do tego chyba wdała się z nim w przelotny romans, tym bardziej więc ją to zabolało.
Zrywam dwa bladozielone listki rośliny, żeby zaparzyć świeży napar. Tym razem zamierzam go wypić, zamiast trzymać przez całą noc na stoliku i rano wylać do doniczki. Kawałek tektury nasadzony na wbity w ziemię plastikowy kołek informuje mnie, że to geranium. Dzięki flawonoidom roślina podobno działa przeciwzapalnie, a wdychanie zapachu jej liści obniża ciśnienie, uspokaja i wycisza. Powinnam spróbować się wyciszyć, choćby dla Tosi. Kanibalizm czy nie, geranium wyraźnie służy napar z własnych liści, bo jest coraz bujniejsze. Puszcza nowe pędy, które sięgają już górnej ramy okna.
Ewa odbiera po dwóch dzwonkach. Jest bardzo wcześnie, ale wiem, że siostra jest na nogach od szóstej rano. W przeciwieństwie do mnie, zawsze była rannym ptaszkiem i mówiła, że o świcie najlepiej jej się pracuje. Wśród wielu ksywek, jakie nadał jej Łukasz podczas piętnastu lat naszego małżeństwa, jest także Ewa – Arbeit macht Frei. Bolał mnie ten tekst, ale po niej spływał jak po kaczce.
– Coś się stało? – dobiega mnie jej zduszony głos. Prawie szepcze, jakby nie chciała kogoś obudzić.
– Jesteś u siebie?
– A gdzie niby miałabym być? Coś się stało? – Teraz mówi głośniej, słyszę, że zamyka drzwi, jakby przeszła do innego pokoju.
– Nic się nie stało. To geranium, no wiesz, to w sypialni, od ciebie je dostaliśmy?
– Geranium? Jakie geranium? Poczekaj chwilę.
Wyobrażam sobie, jak sięga po gumkę i wiąże ciemne włosy w kitkę. Ma pewnie na sobie bawełniane orientalne spodnie, w których lubi sypiać, i bezrękawnik podkreślający jej wysportowane ramiona.
– Jesteś tam jeszcze?
– Jestem.
Schodzę do kuchni i zalewam listki wrzątkiem, a kubek przykrywam okrągłym talerzykiem.
– Mówisz o pelargonii pachnącej, popularnie nazywanej anginką? Stała na parapecie w przychodni Doktora Ząbka. Jej zapach do dzisiaj kojarzy mi się z maszyną do borowania.
– Nie pamiętam.
– Nie mów, że nie pamiętasz Doktora Ząbka.
– Ach, jego. Oczywiście, że go pamiętam. – Kłamię. Ewa jak zwykle potrafi przywołać więcej szczegółów z naszego dzieciństwa, może dlatego, że nie dopadła jej jeszcze demencja wieku średniego. Ona, która od czasu odejścia z korpo powtarza „żyj tu i teraz”, nie rozumie, że ludzie w pewnym wieku nie mają wyboru.
– Napar z geranium to bogactwo zdrowotnych substancji, ale nie dałabym ci rośliny doniczkowej. Martwiłabym się, że uschnie, podobnie jak marihuana, którą ci kiedyś przywiozłam.
– A oleandry?
– Co oleandry?
– Przecież je podlewam.
– Są tak wielkie, że trudno je przeoczyć. Poza tym to Łukasz je kupił i domyślam się, że były cholernie drogie. Pewnie uważał, że nazwa projektu Dom w oleandrach zobowiązuje – dodaje z przekąsem i zaraz przybiera zatroskany ton. – Jak sobie radzisz? Jak Tosia? Może do was przyjadę?
– Nie ma takiej potrzeby, dopiero co spędziłyśmy razem weekend, a ty nie powinnaś mnie niańczyć. Jesteś o pięć lat młodsza, pamiętasz?
– Cztery lata i dziewięć miesięcy.
W tle słyszę szum wody i pobrzękiwanie naczyń. Ewa zawsze coś robi, gdy rozmawia przez telefon. Szczerze mówiąc, nigdy nie widziałam, aby moja siostra po prostu siedziała i gapiła się przed siebie, co mi się zdarza podobno od dziecka. Ja mogłam godzinami sama leżeć w łóżeczku, ona darła się jak opętana i uspokajała dopiero wtedy, gdy mama wzięła ją na ręce. Spokojne dziecko i nerwowe dziecko. Roztrzepane dziecko i obowiązkowe dziecko. Dziecko bujające w chmurach i dziecko odpowiedzialne. Wszystko, co wiem o sobie, jest jednocześnie opowieścią o mojej młodszej siostrze.
– Dobrze – mówi bez przekonania, a w słuchawce słyszę szuranie jej kroków. – Faktycznie mam dziś i jutro dużo spotkań.
– Niedługo przebijesz sufit – rzucam.
– Chyba sobie żartujesz. Kobiety w tym kraju – zaczyna, ale wchodzę jej w słowo:
– Mówiłam do geranium. Rośnie jak na drożdżach. Podlewam je tym naparem, więc to musi być forma fitokanibalizmu, prawda?
Ewa nie docenia mojej ekwilibrystyki słownej. Zakręca kran i głośno wzdycha.
– Czy możemy wreszcie przestać rozmawiać o pieprzonym geranium? Powiesz mi szczerze, jak się czujesz, Wera? Czy ty w ogóle masz kontakt ze swoimi emocjami?
Znowu to szuranie, a za chwilę kliknięcie zasuwanej szuflady. Próbuję zebrać myśli. Nie chcę powiedzieć zbyt wiele, żeby się o mnie nie martwiła i nie wsiadła w samochód, bo samotność, o dziwo, dobrze mi robi. Tosia i ja, tak jest w porządku. W obecności Ewy nie potrafię dotrzeć do tego, co naprawdę czuję w związku z Łukaszem. Udzielają mi się jej emocje.
– Czuję się… Jest w porządku. Mam dziś spotkanie w sprawie pracy.
– Nie wiedziałam, że szukasz pracy.
Nie dodaje nic więcej, ale słyszę w jej głosie, że ma ochotę zapytać: A niby jako kto?
– Nie szukam, ale ludzie jeszcze pamiętają o sesji ślubnej Lutyckiego. Zadzwonił jakiś facet i chciałby, żebym zrobiła zdjęcia w podobnym klimacie na jego ślubie.
– To dobry pomysł, byś w tej sytuacji wracała do pracy?
Wzruszam ramionami, choć ona tego nie widzi.
– Chyba. Nikt przecież nie umarł. Nie mnie pierwszą i nie ostatnią mąż zostawił. Potrzebuję pieniędzy. Będę musiała stanąć na własne nogi.
– A Łukasz?
– Nie chcę go o nic prosić.
Ewa milknie. Niemal słyszę trybiki obracające się w jej głowie. Pewnie rozważa, czyby nie powrócić do weekendowego ataku na szwagra, kiedy zagrzewała mnie do walki i odnawiała stare znajomości, aby zdobyć dla mnie namiary na najbardziej krwiożercze prawniczki od rozwodów.
– Jesteś absolutnie pewna, że nie chodzi o Kamilę? Wiesz, mężczyźni nigdy nie odchodzą w próżnię. Zwykle czeka na nich przytulne gniazdko.
– Niczego nie jestem absolutnie pewna. Łukasz po prostu powiedział, że mnie już nie kocha, i wyprowadził się do mieszkania służbowego.
– I chce rozwodu? – upewnia się Ewa.
– I chce rozwodu.
Wolę nie wracać do rozmowy o Kamili, licealnej miłości mojego męża, która mieszka w odległości dziesięciu kilometrów od naszego wiejskiego domu w Niesulicach. W przeciwieństwie do Łukasza, który przez wiele lat rozwijał firmę w Poznaniu, jego była nigdy nie wyprowadziła się ze Świebodzina.
– Nadal uważam, że jesteś naiwna. Jeśli z nią romansuje, to tym bardziej powinnaś go puścić w skarpetkach.
– Cóż, z mojego punktu widzenia jego powody nie mają znaczenia! – podnoszę głos, bo Ewa zaczyna mnie irytować. – Spakował się i powiedział, że przeprasza, ale już mnie nie kocha. A wiesz, że Łukasz nigdy nie przeprasza, chyba że w sklepie chce się dostać do półki, a ktoś zatarasował alejkę wózkiem.
– Miłość – prycha moja siostra, ale daje za wygraną i zmienia temat. – A jak Tosia?
– Odwiozłam ją dziś do liceum, czyli pełen sukces, zważywszy na to, że jeszcze wczoraj wieczorem krzyczała, że nienawidzi Łukasza, nienawidzi tego domu i chce wracać do Poznania.
– To nie jest taki zły pomysł. Dlaczego się wzbraniasz?
– Może dlatego, że sprzedaliśmy już nasze mieszkanie, a mnie nie stać na nowe? – Zanim Ewa znowu wtrąci, że jak dobrze zagram rozwodowymi kartami, to stać mnie będzie na kilka mieszkań, mówię:
– Może to i dobrze. Nie zniosłabym wspomnień.
– Wspomnienia to luksus, na który przyjdzie czas później. Teraz skupiaj się na jednym dniu naraz. Tym dzisiejszym. Pamiętaj, że chińskie słowo „kryzys” składa się z dwóch znaków. Pierwszy oznacza niebezpieczeństwo, a drugi szansę. Może nadszedł czas, żebyś wreszcie zaczęła żyć po swojemu? Ty nie chciałaś się tak naprawdę wyprowadzać z Poznania.
Nie znoszę, gdy Ewa zaczyna do mnie mówić tekstami ze swoich postów motywacyjnych, jakbym należała do jej grupy docelowej. Podziwiam moją siostrę. Kiedy została pominięta przy awansie, przeczytała Czterogodzinny tydzień pracy Tima Ferrissa i złożyła wypowiedzenie. Przez dwa dni zastanawiała się nad swoim życiem, a trzeciego zaczęła budować struktury marketingu wielopoziomowego w dziedzinie aromaterapii. Haruje teraz jak wół, a jej tydzień pracy stał się raczej osiemdziesięciogodzinny, ale podobno kiedy robi się to, co się lubi, to nie przepracuje się w życiu ani jednego dnia. Nasza matka, gdyby żyła, powiedziałaby, że przezorna Ewa łączy przyjemne z pożytecznym.
Ja jestem inna. Należę do osób, które płyną z falą. Teraz potrzebuję czasu, by się dowiedzieć, co tak naprawdę czuję do Łukasza.
Z zamyślenia wyrywa mnie jej głos:
– Wiesz, co ja myślę? Powinnaś zawalczyć o swoje i wrócić z Tosią do Poznania. Chyba nie chcesz wyjść z tego małżeństwa tylko z tym, co masz na sobie?
Spoglądam na dres upstrzony plamami i pociągam nosem.
– Słuchaj, a może ty nadal liczysz na to, że Łukasz…
– Muszę kończyć. Za godzinę spotykam się z panem młodym, więc trzymaj kciuki. Udawanie, że małżeństwo to najlepsza rzecz pod słońcem, będzie dziś występem godnym Oscara.
– Poradzisz sobie?
– Oczywiście. Idź, zbawiaj ludzi, niech magia olejków eterycznych wpływa dobroczynnie na ich ciała, uczucia i dusze. No wiesz, CUD – cytuję jej ostatni post na Instagramie i się rozłączam. Tak naprawdę do spotkania zostały jeszcze trzy godziny, ale nie chcę usłyszeć od niej tego, co być może jest prawdą. Może faktyczne czekam na to, że Łukasz wróci i będzie mnie błagał o przebaczenie. Nie jest tak, że go nienawidzę, jak chciałaby Ewa. Za bardzo mnie zaskoczył. Nie byłam przygotowana na jego wyprowadzkę.
Nie wiem, czy się rozwiedziemy, ale zależy mi tylko na Tosi.
Wylewam kolejny napar do zlewu, bo jest już całkiem zimny, i wracam do sypialni, żeby się przebrać. Nie mówiłam tego Ewie, bo to woda na jej młyn, ale jedno wiem na pewno: nie będę chciała tu mieszkać bez Łukasza. Ten dom nigdy mi się nie podobał, inaczej wyobrażałam sobie wiejskie siedlisko nad jeziorem. Jemu jednak nie przyszłoby do głowy, żeby się przejmować moim gustem. Powiedział, że miał nadwyżkę finansową, a nowy dom, zbudowany według projektu Dom w oleandrach, z dobrej jakości materiałów i położony nad samym jeziorem, był świetną okazją inwestycyjną. Poza tym początkowo sam miał w nim mieszkać, a na weekendy wracać do Poznania. Tak więc nie ja wymyśliłam przeszkloną łazienkę na samym środku sypialni. Nie ja wybrałam grube i ciemne tapety w starofrancuski wzór, małe lustra w złoconych ramach i stoliki z blatami z mlecznego szkła. Dom, zamiast wiejskiego domu nad jeziorem, sprawiał wrażenie butikowego hotelu dla zakochanych par. Przed ślubem, gdy przyjmowałam regularne zlecenia, realizowałam sesje narzeczeńskie w takich wnętrzach. Jacuzzi, sauna, płatki róż, świece i puszyste dywany, wszystko szeptało „namiętność”, „zmysłowość”, „dyskrecja”, od obsługi aż po przyciemnione światła i menu naszpikowane afrodyzjakami.
Osobiście wolałabym skandynawską stodołę czy poniemiecki dom z czerwonej cegły, ale nigdy nie byłam roszczeniowa. Gdybym miała wybrać życiowe motto, brzmiałoby pewnie: Dostosuj się albo giń. Lubiłam zadowalać ludzi, których życie wydawało mi się ważniejsze, bardziej dorosłe od mojego. Może trudno to zrozumieć, Łukasza to ostro wkurzało, ale tylko wtedy, gdy to nie jego sprawy stawiałam na pierwszym miejscu. Ja po prostu nie przywiązywałam się do tego, co czuję. Tak było od dziecka. Moje potrzeby i pragnienia wydawały mi się mniej istotne do tego stopnia, że zatrzymywałam się w pół drogi, zanim zdołałam je w pełni ukształtować i zwizualizować. Poległabym na modnym dziś doświadczeniu budowania „mapy marzeń”. Moja mapa przypominałaby rozlaną niespokojną lawę w procesie ciągłej transformacji.
Nie wyobrażałam sobie, by Łukasz miał zrywać ze ścian nowe płytki i tapety, a z sufitów lampy, tylko dlatego, że te, które tam były, nie trafiały w mój gust.
Patrzę na walizki, które spakowałam dziś w nocy. Nie powiedziałam o tym Ewie, a tym bardziej Tosi, bo nie chcę mojej córce mieszać w głowie, dopóki nie będę pewna swojej decyzji. Dopiero co zmieniłam jej życie o sto osiemdziesiąt stopni i zapisałam ją do prywatnego liceum w leśnej enklawie, a teraz co? Powrót do Poznania? Nic już nie wiem, nie jestem pewna, za mało sypiam. Odkąd Łukasz się wyniósł, spędzam noce, patrząc w ciemność, która nie przynosi ukojenia. Wyświetlam w kółko ten sam film z piętnastu lat naszego małżeństwa i próbuję go zrozumieć, ale to projekcja z napisami w obcym języku. Nie znoszę tego wewnętrznego rozmemłania. Dziś chciałabym być bardziej jak moja młodsza siostra.
Powinnam się zdrzemnąć przed spotkaniem z klientem, ale i tak nie zasnę. Patrzę na nasze małżeńskie łóżko, na błękitne prześcieradło napięte jak niebo pod kołdrą w ciemne kwiaty. Minął tydzień, odkąd odszedł Łukasz, a ja co rano wstaję tak obolała, że oglądam się w lustrze w poszukiwaniu siniaków. Potem jednak znowu ścielę to cholerne łóżko i na rusztowaniu z wygładzonego ręką prześcieradła i perfekcyjnie ułożonej kołdry, wywiniętej mniej więcej na wysokości dwóch trzecich, układam kolejny dzień.
Z furią zrzucam na podłogę poduszkę Łukasza, która nadal pachnie jego cholernym Sauvage Diora, a potem prześcieradło. W ślad za prześcieradłem leci kołdra i kwiaty rozlewają się bordową plamą na błękicie.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI