Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jedno miasto. Miłość. Mrok. Ktoś musi zginąć, aby żyć mógł ktoś.
Jaką zapłacilibyście cenę, żeby udawać szczęśliwą rodzinę z Instagrama?
Kuba jest bezwzględnym seryjnym mordercą. Tym razem jednak to nie on grasuje w Warszawie. To ktoś inny zabija, rzucając mu okrutne wyzwanie, zagrażając całej jego rodzinie.
Jak daleko Kuba będzie musiał się posunąć, żeby ratować swoją ciężarną żonę i fasadę szczęśliwego życia? Czy tak naprawdę w ogóle mu na tym zależy? I co ważniejsze, czy pomoc uzależnionego od narkotyków i alkoholu szwagra z policji, który od lat próbuje go zdemaskować, nie będzie dla niego jeszcze bardziej niebezpieczna niż porywający i katujący młode kobiety „Pan Żartowniś”?
Konfrontacja jest nieunikniona, a jedynym ratunkiem może się okazać nie dobro... tylko pożerający wszystko na swojej drodze mrok.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 474
Dla Mai Strzelczyk…
i moich pierwszych czytelników
BŁYSK! BŁYSK! BŁYSK!
Pierwsze zdanie wprowadza odpowiedni nastrój i nadaje ton. Prawie każdy o tym wie, bo przecież pierwsze wrażenie można zrobić tylko raz, prawda? To wiedza powszechna.
Dlatego tak ważne jest te pierwsze kilka słów.
Tak ważne jest to, jak brzmi twój głos i gdzie stawiasz pauzy.
To, jak wyglądasz, czy jesteś zmęczony… i czy się uśmiechasz.
Ja się uśmiechałem.
Osobiście nie przepadam za początkami. Są takie nieporządne. Dajcie mi uczciwe zakończenie! Zakończenia pokazują, na czym się stoi. O tak!
Kiedy obserwowałem go, nadal otulony mrokiem, w swoim bezpiecznym miejscu, zastanawiałem się, jak będą smakować moje własne pierwsze słowa i jak będę wspominał ten początek. Naszą pierwszą wspólną chwilę, kiedy w końcu zaznaczę swoją obecność, a on będzie już wiedział, że go widzę. Że tam byłem. Że go obserwowałem.
Co wtedy powiem? I czy kiedy w końcu otworzę usta, ON od razu wyczuje zagrożenie?
Czy się wystraszy?
Czy od razu się domyśli, co go czeka?
Czy będzie wiedział, że to koniec?
W tej jednej ulotnej chwili było tyle ekscytujących niewiadomych, że po raz kolejny w życiu wiedziałem, że postępuję słusznie i że to właściwa droga. No bo spójrzmy prawdzie w oczy, czy ktokolwiek mógłby wiedzieć albo się domyślać, jakie będzie zakończenie tej konkretnej historii, już teraz? Po tych kilku chwilach spędzonych razem?
Nie. Nawet ja!
Choć wszystko miałem zaplanowane od bardzo dawna — w każdym, nawet najmniejszym detalu — i czułem w sobie siłę i tę chłodną pewność, to obawiałem się tylko braku uczciwego zakończenia.
Cała reszta na razie nic nie znaczyła.
Wdech.
W końcu do tego doszło, to się działo i był to proces nie do zatrzymania.
Wydech.
Początek, choć nieuporządkowany, miał wszystkie potrzebne elementy, które pozwolą zbudować piękną, acz krótką historię.
Przestrzenie biurowe na czterdziestym siódmym piętrze spowijały nieprzeniknione ciemności, a przeszklone wielkie okna zasłonięte były otwieranymi automatycznie roletami. Ekipa sprzątająca opuściła piętro dobre kilka godzin temu, zostawiając po sobie tylko podpisaną listę przepracowanych godzin, zapach odświeżaczy do powietrza i nowe czarne worki na śmieci w każdym z koszy przy biurkach, które od zawsze kojarzyły mi się z workami na zwłoki.
Mrok, obejmujący mnie ciasno swoimi wielkimi mackami jak czarna ośmiornica, cały czas szeptał mi do ucha przyjemne i bardzo sprośne rzeczy.
Ze swojego miejsca miałem doskonały widok na gabinet, w którym siedział. Ekran służbowego komputera oświetlał mu twarz. Widziałem, że od kilku dni pracował z całych sił, cały czas nerwowo przygryzając spękane usta.
Bardzo niegrzeczny chłopiec!
Pewnie zakładał, że noc go uratuje i że dzięki niej może bezpiecznie robić to, co robi. A przecież od kilku miesięcy okradał naszą firmę, wierząc, że nikt nie domyśli się prawdy o tym, że pod drogą marynarką i niezdrową cerą jest po prostu chciwym, głupim gnojkiem.
Ale ja się domyśliłem.
Wiedziałem od początku.
A teraz w końcu miałem go na widelcu.
Z mojej perspektywy wyglądał jak unoszące się marmurowe popiersie. Jak blada twarz o barwie wyschniętego wapna, dryfująca pośrodku nieprzeniknionej toni czarnego oceanu. Jak ktoś, kto już dawno umarł, ale jeszcze tego nie zauważył.
Zacisnąłem kilka razy pięść, a kiedy podjąłem już decyzję, jakie będą moje pierwsze słowa, ruszyłem przed siebie. Mroczne macki spełzły ze mnie i schowały się za moimi plecami, ukryły się w moich rękawach, nogawkach, także za kołnierzem, a ja z uśmiechem na ustach niosłem dalej ten mrok w sobie.
Nie czekając, aż mnie sam zauważy, dosłownie wtargnąłem do jego gabinetu.
— Jezu, kurwa! — wrzasnął, kiedy pojął, że nie jest sam.
Lekko zażenowany zmrużyłem jedno oko i pomasowałem prawą skroń, zupełnie jakbym dostał migreny.
Ten mierzący metr siedemdziesiąt mężczyzna, lat trzydzieści kilka, spektakularnie spierdolił moje pierwsze słowa. Te, nad którymi zastanawiałem się od dłuższej chwili.
MOJE WIELKIE WEJŚCIE!
Wyczekiwałem idealnego momentu, a teraz musiałem pogodzić się z tym, że idealne momenty tak naprawdę nie istnieją i mimo usilnych starań po prostu nie da się ich zaplanować. Doskonałość zawsze była ulotna.
— Żyjesz? — zapytałem. — Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.
Widziałem, jak nerwowo szuka włącznika designerskiej lampki na biurku. Mieliśmy takich lampek na dwóch piętrach łącznie dwieście. Sam je wybierałem. Kiedy w końcu rozbłysło jasne mleczne światło, zobaczyłem, że jest zlany potem.
— A…a…ale ty mnie wystraszyłeś! — wydukał w końcu. — Niech to szlag! Serce zaraz wyskoczy mi z piersi! Chryste! To znaczy pan… pan mnie wystraszył.
Czułem przyjemny zapach jego strachu. Unosił się w powietrzu i wypełniał całe pomieszczenie.
Mlasnąłem.
— Spokojnie — odparłem, postępując krok w kierunku światła, a mrok postępował w ślad za mną, wychylając się nieśmiało znad mojego ramienia. — Jezusa tu z nami nie ma, ale czujemy jego obecność każdego dnia…
Kiepski żart, ale przynajmniej próbowałem.
Otarł pot z czoła, wziął głęboki oddech, a później, kiedy dotarło do niego, że go przyłapałem na robieniu czegoś, czego nie powinien robić — nigdy, ale to nigdy — kilka razy odruchowo zerknął na ekran komputera.
Nie musiałem nawet podchodzić bliżej, żeby wiedzieć, że próbuje właśnie skleić jakieś sensowne alibi.
— Wojtku, co robisz w pracy o tej porze? — zapytałem, udając lekkie rozbawienie, jakbym nie wiedział, co robi, i jakbym nie zaplanował tej konfrontacji już wiele miesięcy temu.
W komplecie do garnituru miałem na twarzy mój specjalny, służbowy uśmiech przełożonego, ale z lekkim dodatkiem „równego gościa”.
Ludzie kupowali ten nonsens, bo chcieli w to wierzyć. W uśmiechach było coś bezpretensjonalnego. Na widok uśmiechu każdy od razu czuł się bardziej komfortowo.
Uśmiech, przyjazne spojrzenie. Pozwalałem im wierzyć w bajki, dopóki sam je opowiadałem.
— Poczekaj, muszę złapać oddech — poinformował mnie, próbując mimochodem sięgnąć do klawiatury komputera, ale powstrzymałem go znaczącym chrząknięciem.
— Co robisz?
— Ja? — Spojrzał na mnie wystraszony. — Ale w jakim sensie? Mam kilka dodatkowych kejsów, ale jestem z nimi w dupie. Potrzebowałem więcej czasu. Robię nadgodziny. Po prostu…
Kłamał, ale był w tym bardzo dobry.
Naprawdę dobry.
Dlatego utrzymał się tak długo, praktycznie nic nie robiąc i żerując na pracy innych. W pewnym sensie było to imponujące, ale i tak byłem sobą trochę rozczarowany, skoro nie zauważyłem tego wcześniej. Na przykład kiedy przechodził rekrutację.
— Oglądasz pornosy? — zapytałem, całkowicie go tym rozbrajając.
Lekko się odprężył. Zaśmiał nerwowo.
— Stary, no co ty! — powiedział. — To znaczy proszę pana! Nie, nie, nie… Nic z tych rzeczy…
Do jego małego móżdżka dotarło właśnie, w jakich okolicznościach się spotkaliśmy. W pracy. W środku nocy. Dotarło do niego, że mogłem go obserwować od dłuższej chwili.
— A co pan tu robi? — zapytał, próbując przejąć kontrolę nad rozmową. Jego sylwetka bardziej się wyprostowała.
Ta jego kogucia walka o dominację bardzo mnie rozbawiła.
Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak gesty i postawa wpływają na postrzeganie nas przez innych.
Uniosłem ręce w geście kapitulacji.
— No dobra, masz mnie — przyznałem. — Zachowaj dla siebie, że ja też siedzę w robocie po nocach… a ja nikomu nie powiem, że harujesz jak wół, nawciągany kokainą…
— Nie, ja nie… — Urwał i popatrzył na leżące na biurku tabletki. — To nie dragi. To znaczy… dragi, ale w sensie, że leki. Na receptę. To moje lekarstwo.
— Jasne — odparłem, poprawiłem nonszalancko krawat i puściłem do niego oczko. — Wszystko jest dobrze.
— Nie, naprawdę. Nie ściemniam. To leki. — Pierwszy raz podczas całej konfrontacji powiedział prawdę. — No wiesz — dodał i kaszlnął. — Leki na wzrost. Na to, żebym trochę urósł.
Uśmiechnąłem się, obnażając kły.
Ludzie żartowali z samych siebie, żeby zyskać sympatię. Robili to, żeby kontrolować rozmowę i sposób, w jaki są postrzegani przez innych.
„Patrzcie, jestem niski, więc o tym mówię. Nie przeszkadza mi to. Jestem swój chłop. Możecie się ze mnie śmiać”.
Robił to instynktownie.
Przyglądałem mu się przez dłuższą chwilę. Zastanawiałem się, ile jeszcze ciągnąć tę rozmowę, zanim przejdę do rzeczy. Kilka sekund? Kilka minut? Pobawić się z nim jeszcze trochę czy po prostu powiedzieć mu, że to koniec?
— Wiesz, że mógłbym cię teraz zabić i nikt by się nie zorientował, że to ja? — zapytałem retorycznie.
Zapadła niezręczna cisza, a po chwili znowu parsknął nerwowym śmiechem. Niezła gra. On zażartował z samego siebie, ja odpowiedziałem kolejnym żartem. Tworzy się mała dźwignia w rozmowie.
Obaj zaczęliśmy grać w tę samą grę, a przynajmniej jemu się tak wydawało.
— Zabić? Myślę, że goście na monitoringu mogliby sporo zarobić, gdyby wrzucili później nagranie na YouTube’a — odparł i potarł spękane usta.
Uśmiechał się, ale był przerażony. To zabawne, jak ludzkie emocje czasami mieszały się ze sobą, tworząc przeczący sobie nawzajem przekaz.
Czułem, że zaraz będzie chciał wykonać kolejny krok i spróbuje podejść, a później mnie dotknąć. Będzie chciał całkowicie przejąć kontrolę nad rozmową. Prosty psychologiczny trik.
Mój uśmiech przełożonego ustąpił miejsca surowej drapieżnej wersji, tej przeznaczonej tylko dla wyjątkowych osób.
Czułem, że zbliża się właściwy moment.
— Wojtku — zacząłem. — Odstawmy żarty na bok. Ja wiem, co tu robisz, i bardzo mi się to nie podoba.
Spojrzał na mnie, jakby się zastanawiał, czy naprawdę coś wiem, czy po prostu blefuję.
— Taaak? A co niby robię?
Czułem, że usilnie powstrzymuje się od zerknięcia na ekran komputera, żeby mnie nie naprowadzać. Tylko że ja już wszystko wiedziałem.
— To całkiem proste i nawet sprytne. Wyłączasz monitoring podczas swoich nocnych wizyt — wyjaśniłem spokojnie. — Co ciekawe, robisz to skutecznie od prawie dwóch lat. Masz to wszystko dobrze zaplanowane. Robisz tak za każdym razem, kiedy chcesz defraudować mikrokwoty. Wszystko zaczęło się od próby zatuszowania błędu, a kiedy się okazało, że nikt z działu finansowego się nie zorientował, zacząłeś eksperymentować. Tylko że później stałeś się chciwy. Być może ma to coś wspólnego z twoim rozrzutnym stylem życia, ale wiesz… nie oceniam cię. Sam mam… powiedzmy… pewne zainteresowania…
Ale przynajmniej nie jestem złodziejem, dodałem w myślach.
Wybałuszył oczy. Chyba zaczął poważnie się zastanawiać, czy nie rzucić się do komputera, żeby wyłączyć wszystkie okienka, a ze mną ewentualnie załatwić sprawy siłą.
Myślał nad tym. Czułem to.
Mrok skrywający się za moimi plecami szeptał do mnie, zwracając uwagę na rzeczy, które normalnie bym przegapił.
— Co ty pierdolisz? — wybuchnął nagle, burząc między nami pozory firmowej hierarchii.
Uniosłem palec w górę, jakbym chciał wskazać sufit, ale zakręciłem nim dookoła.
— Kamery — odparłem, a później powtórzyłem jak do dziecka: — Na całym piętrze. Wyłączasz je. Nie zrozumiałeś, co powiedziałem za pierwszym razem, czy po prostu rżniesz głupa?
— Posłuchaj… — Tu użył mojego imienia, ale w jego ustach zabrzmiało ono obrzydliwie.
Skrzywiłem się nieznacznie, próbując ukryć swoje niezadowolenie. Nie chciałem być małostkowy.
— Nawet się dobrze nie znamy! — rzucił agresywnie. — „Dzień dobry” w windzie albo „Dzień dobry” w socjalu to żadna znajomość! Gówno o mnie wiesz! Nawet nie prowadziłeś ze mną rekrutacji! Jestem dla ciebie tylko słupkiem w jebanym Excelu, więc przestań sobie robić jaja! Nic o mnie nie wiesz! Robię nadgodziny, a ty przychodzisz tu, zasadzasz się na mnie i próbujesz karmić mnie swoim gównem!
— Czyżby?
— Tak! Ale ja za to wiem co nieco o tobie! Wiem, jak traktujesz ludzi! Wielki jebany dyrektor HR. Przerzucasz ludzi z działu do działu, jakby byli niczym! Jebany specjalista od hurtowych zwolnień! Chcesz mnie wywalić? O to chodzi? Chcesz, żebym stracił odprawę? Chcesz mnie wrobić?
— Spokojnie — przerwałem mu i uniosłem dłonie w geście pojednania, który był tak samo nieprawdziwy jak cały ten jego słowotok.
Jak cały on i jak cały ja.
Zmierzył mnie wzrokiem i dopiero kiedy wyciągnąłem z kieszeni jego zwolnienie i pokazałem mu je wyraźnie w wyciągniętej dłoni, struchlał.
— Po…posłuchaj… — zająknął się, od razu spuszczając z tonu. Widziałem, że kręci mu się w głowie. Czuł się osłabiony. — Nie podpiszę tego! Nie ma szans!
— Wojtek, chciałem tylko pogadać i zrobiło się niezręcznie — powiedziałem, rzucając papier na blat jego biurka, a następnie schowałem dłonie za plecami. — Koledzy z działu IT na moją prośbę uważnie śledzili twoją aktywność w sieci. Mam tak dużo dowodów, które cię obciążają, że w zasadzie możesz wyświadczyć sobie przysługę już teraz i po prostu podpisać papier. Albo jeśli wolisz, po prostu zadzwonię na policję i to oni się tobą zajmą. Tylko że wtedy wszyscy się dowiedzą, że zostałeś wyprowadzony w kajdankach. Wybór należy do ciebie…
— Ku…kurwa — jęknął.
— Jak się czujesz? — zapytałem z udawaną troską. — Wojtku, wyglądasz na spiętego. Nawet ja to widzę, choć przecież nic o tobie nie wiem. Jestem tylko „jebanym dyrektorem HR”. Tak powiedziałeś, prawda? Oj, przepraszam… „Wielkim jebanym dyrektorem…”
Patrzył na mnie w milczeniu, próbując zaplanować kolejny ruch.
— Nawet się nie znamy — powiedział w końcu łamiącym, błagalnym głosem. — Ja… ja… nie dam się w nic wrobić! Proszę cię! Nie wiem, w co grasz, ale nie ze mną te numery!
— Numery?
— Nic na mnie nie masz. Jeżeli chcesz skończyć na dywaniku u starego z pozwem o mobbing albo molestowanie, proszę bardzo! Będę walczył!
— O! — mruknąłem i kiwnąłem z uznaniem głową.
Podobało mi się to, że się stawia.
— Bardzo szybko stąd wylecisz, pedale — zagroził mi.
To było fascynujące, jak od strachu przeszedł do prób pojednania, a później w jednej chwili znowu stał się agresywny.
Jak wystraszony pies.
Zupełnie jakby nie mógł się zdecydować, co lepiej zadziała w tej sytuacji.
No, ale przynajmniej w końcu pokazał swoją prawdziwą twarz. Byłem prawie pewien, że mógłby zrobić mi laskę, gdyby wiedział, że to uratuje jego posadę. Nie dlatego, że miał ochotę, ale dlatego, że mógłby później mnie szantażować. Ba! Teraz też mógł. Był kłamcą i złodziejem. Prawdopodobnie pozbawionym uczuć wyższych, jak kilku podobnych do niego japiszonów.
Samotny, ale z bogatym życiem towarzyskim.
Zadłużony po uszy.
Dobrze ubrany, ale paskudny w środku.
W pewnym sensie sam założył sobie pętlę na szyję.
— W nic cię nie wrabiam — powiedziałem spokojnie. — Obserwuję cię od miesięcy. Wiem, że jesteś podłym, małym gnojkiem podkradającym innym kanapki.
— Ka…kanapki?
— Taaa… szczerze mówiąc, to mnie poirytowało bardziej niż te mikrokwoty, które tak skutecznie chowasz w rozliczeniach.
— Jakie kanapki?
Zrobiłem zaskoczoną minę.
— Jakie? Kilka miesięcy temu podkradałeś kanapki z bufetu. Nie pamiętasz?
— O czym ty mówisz?
Westchnąłem, a mroczna macka wpełzła mi na ramię.
— Mówię o tym, że współpracownicy cię nie lubią. A przecież w firmie powinniśmy działać jak jeden organizm, rozumiesz? Tylko że ty nie szanujesz innych, Wojtku. Nie szanujesz ich przestrzeni, żresz ich jedzenie, a teraz jeszcze wychodzi na to, że przez ciebie będą mieli nieprzyjemny audyt.
Wgapiał się we mnie z absolutnym brakiem zrozumienia na twarzy.
— Posłuchaj…
— Nie jesteśmy na ty.
— Niech pan posłucha…
— Nie, to ty mnie posłuchaj — przerwałem mu. — Czymś innym jest defraudacja, a czymś innym kradzież kanapki. Jakim trzeba być człowiekiem, żeby kraść bułki? I to koleżankom i kolegom z pracy? Powiedz mi! I ty mówisz, że to ja traktuję ludzi jak słupki w Excelu? To jak ty ich traktujesz?
— Prze…praszam.
W jednej chwili zrobiłem z niego zawstydzonego, zasmarkanego siedmiolatka.
Co za idiota.
Machnąłem ręką.
— Chcę, żebyś wiedział, że zacząłem ci się przyglądać nie dlatego, że zauważyłem nieprawidłowość. Tylko dlatego, że nie masz szacunku dla innych. A reszta poszła sama. Tak, Wojtku… jedynym błędem, który tak naprawdę popełniłeś, jest bycie dupkiem.
To go naprawdę zdezorientowało.
— Nic na mnie nie masz — wydukał.
Cieszył mnie jego strach. Napawałem się nim.
Znowu użył mojego imienia, a ja od tego aż się skrzywiłem.
— Nic na mnie nie masz! — powtórzył głośniej. — Robię nadgodziny, haruję jak wół!
— Nie interesuje mnie, co masz do powiedzenia. Masz pięć sekund, żeby podpisać swoje zwolnienie, a później masz zjeżdżać… albo wzywam policję.
Widziałem, że walczy ze swoimi myślami. Miałem wrażenie, że gdybym wytężył słuch, usłyszałbym jego wyrywające się z klatki piersiowej serce.
Trwało to o wiele za długo, a później złapał za długopis i podpisał papier.
— Znasz zespół Fleetwood Mac? — zapytałem.
— Że co?
— Fleetwood Mac. Czy znasz?
Zamiast odpowiedzieć, podniósł wypowiedzenie i zrobił w moim kierunku jeden niepewny krok. Ja odruchowo się cofnąłem o dwa, zanurzając się w mroku, tam gdzie światło lampki na biurku prawie nie mogło mnie dosięgnąć.
— Posłuchaj… nie znamy się — zaczął łamiącym się głosem, unosząc kartkę na wysokość oczu i nerwowo nią wymachując. — Człowieku, ja rozmawiałem z tobą trzy razy w życiu! Nie rób mi tego! Nie wiem, co ty sobie wyobrażasz ani za kogo się uważasz… ale jeżeli masz jakikolwiek problem… mogę ci to wyjaśnić! Naprawdę! Porozmawiajmy! Jestem niczym bez tej pracy! Nie rób mi tego!
Już się nie odgrażał.
Chciał negocjować.
Milczałem, co musiało doprowadzać go do szału.
Moje oczy rozjarzyły się w mroku niczym dwa jasne punkty.
— Po prostu cię nie lubię — wyznałem w końcu. — Prawie nikt cię nie lubi. Ludzie uważają, że jesteś śmieciem, a fakt, że kradniesz… cóż… po pierwsze, nie bardzo mnie zaskoczył, a po drugie, przekonał mnie, żeby się w końcu ciebie pozbyć. I to właśnie teraz robię. Pozbywam się ciebie. Możesz zjeżdżać!
To go zdenerwowało.
— Bo mnie nie lubisz? — spytał rozwścieczony. — Podam cię do sądu! Nie ujdzie ci to płazem, sukinsynu! Zabieram te dokumenty ze sobą! Koniec z tobą!
— Chyba obaj wiemy, co teraz robisz.
— C…co?
— Próbujesz walczyć z zawrotami głowy. Nie wyglądasz dobrze, Wojtku.
— Co?
— Po prostu stąd zjeżdżaj. Jesteś zwolniony — powtórzyłem najspokojniej jak to tylko możliwe. — Zjeżdżaj stąd, zanim zmienię zdanie i cię po prostu zabiję.
Przyglądał mi się wyraźnie wystraszony. Ciekawe, czy zaczęło już do niego docierać, kim naprawdę jestem. Czy jego miliony neuronów w przerażeniu zaczęły wysyłać do jego ciała jeden sygnał?
— Pojebało cię! — stwierdził z niesmakiem. — Jesteś chory…
Zmrużyłem jedno z oko z zadowoleniem. Nagle przypomniało mi się moje pierwsze zdanie. Tak chciałem zacząć. Chciałem, żeby to usłyszał.
— Zauważyłeś, że od kilku tygodni twoje leki na padaczkę działają coraz gorzej? Że ty sam… czujesz… się… coraz gorzej?
To go przeraziło.
— Wojtku, kiedy ostatni raz miałeś atak padaczki? — zapytałem retorycznie.
Nie odpowiedział. Nie musiał. Jego suche usta i czoło zlane potem, jego chwiejna postawa, to wszystko wystarczyło mi za odpowiedź.
Dyszał, a jego cera wyglądała niezdrowo.
Ludzki śmieć.
Takim chciałem go zapamiętać.
— Wojtku, spójrz w górę, o tam, dobrze? — poprosiłem, a on odruchowo to zrobił.
Za pomocą małego pilota włączyłem podwieszoną pod sufitem stroboskopową żarówkę, którą tam zamontowałem kilka godzin wcześniej.
BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.
Paraliżujące tysiąc błysków na minutę.
BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.
Twarz Wojtka się wydłużyła. Choć w pierwszej chwili miał taką minę, jakby nie do końca rozumiał, co się dzieje, jego mózg zdążył się już zresetować. Kiedy nastąpiło odcięcie, zwalił się z hukiem na wyłożoną drogą wykładziną podłogę, jednocześnie uderzając głową o krawędź biurka.
Gdybym miał szczęście, skręciłby sobie kark, ale niestety życie nie było takie proste.
Wyłączyłem światło i sam przez chwilę próbowałem dojść do siebie, pocierając powieki.
BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.
Cholera!
Czułem zbliżającą się migrenę. Jeżeli ja się tak poczułem, to jak musiał się poczuć on, dostając prosto po oczach? Cóż, nie najlepiej!
Wierzgał po podłodze, nienaturalnie spięty i wykręcony. Tylko pozornie przypominało to rybę wyrzuconą z wody. Po dłuższym zastanowieniu doszedłem do wniosku, że wygląda tak, jakby ktoś podpiął go pod wysokie napięcie. Brakowało tylko skwierczenia.
Kiedy zacząłem odzyskiwać wzrok, wsunąłem małego pilota do kieszeni, a na dłonie nasunąłem lateksowe rękawiczki.
Wojtek w spazmach zaczął wymiotować i się krztusić.
Nadal z białymi plamami przed oczami podszedłem do niego, pochyliłem się i podniosłem wygniecione zwolnienie dyscyplinarne, które upuścił podczas ataku.
Bo miał atak, bardzo silny, ale to niestety jeszcze samo w sobie nie gwarantowało, że umrze, chociaż uderzenie głową w blat było obiecujące.
Tu potrzebna była mała pomoc.
Czas zakasać rękawy i ubrudzić sobie ręce, stwierdziłem w myślach.
Jego wijące się ciało było oświetlone tylko przez samotną biurową lampkę i ekran monitora, na którym widziałem słupki pełne liczb.
Naprawdę miałem to wszystko w dupie.
Nie obchodziło mnie, że kradnie. Po prostu mi przeszkadzał. Wystarczył jeden impuls. Jedno krzywe spojrzenie w windzie, które mi posłał. Głośne chrząknięcie. Ślad po kawie, który zostawił na blacie. Fakt, że ukradł komuś kanapkę.
To właśnie dlatego stał się moim nowym projektem.
— Wiesz, co jest w tym najwspanialsze? — zapytałem, nie oczekując żadnej odpowiedzi.
Przytrzymałem mu głowę w taki sposób, żeby się udławił własnymi wymiocinami i żeby jednocześnie mnie nie opluł. — No to co… wiesz czy nie wiesz? — dodałem.
Trzymałem go mocno, a jego oczy dosłownie wychodziły z orbit.
— No dobra, to ci powiem. Najwspanialsze jest to, że nic nas nie łączy. Ciebie i mnie. Nie mam motywu. Jesteś tylko kolejnym kawałkiem mięsa.
Dławił się. Tonął we własnych rzygach.
— Bez ciebie wszystkim nam będzie się tu pracowało znacznie lepiej — szepnąłem, kiedy miałem pewność, że w końcu umarł. — Masz i tak więcej szczęścia niż twoi poprzednicy.
Wziąłem kilka głębszych oddechów, a następnie wszedłem na blat jego biurka i odrobinę po omacku wykręciłem stamtąd swoją specjalną żarówkę. Mój mały projekt.
Jedyny prawdziwy dowód, który wskazywał, że miałem z tym cokolwiek wspólnego.
Narzędzie zbrodni w zbrodni, która sama w sobie zasługiwała na miano małego dzieła sztuki.
Jak Hey Jude Beatlesów!
Tak, zdecydowanie byłem w formie.
Pamiętałem dzień, w którym się dowiedziałem, że choruje, i usłyszałem o jego pierwszym ataku. Przy kawie. Mimochodem. Pamiętałem, jak zacząłem go obserwować.
To była okazja i coś całkowicie nowego, a ja byłem na głodzie już zdecydowanie za długo.
ZDECYDOWANIE ZA DŁUGO.
Wyciągnąłem z kieszeni bezprzewodowe słuchawki i uruchomiłem odpowiednią aplikację w telefonie. Mrok pełzł po martwym ciele mojej nowej ofiary, oplatał je ze wszystkich stron i cieszył się nim jak dziecko radujące się z gwiazdkowego prezentu.
Miałem odpowiedni nastrój na muzykę, ale wiedziałem, że muszę jeszcze chwilę poczekać.
Najpierw wybrałem numer na monitoring i powiadomiłem ich o sytuacji. Następnie zadzwoniłem na policję, podałem swoje dane, a kiedy informacja o jego tragicznej, smutnej śmierci zaczęła się rozprzestrzeniać jak wirus, a ja miałem pewność, że cała ta machina już się rozpędziła, w końcu pozwoliłem sobie na odrobinę muzyki.
Zabrałem z jego biurka fiolkę z tabletkami na padaczkę i wysypałem kilka na otwartą dłoń. Przez ostatnie tygodnie musiał być coraz bardziej zaniepokojony tym, że jego prochy, zamiast mu pomagać, coraz bardziej potęgują objawy jego choroby.
Kiedy w moich uszach rozbrzmiały pierwsze takty piosenki Fleetwood Mac, wsypałem je z powrotem do fiolki i schowałem ją do kieszeni.
Mrok prowadził mnie, pełzał po całym pomieszczeniu, świętując razem ze mną kolejne udane polowanie.
Teraz wystarczyło tylko zaczekać, aż przyjadą.
Wystarczyło ich powitać.
Wyszedłem z gabinetu i udałem się do części wspólnych naszego małego KORPO. Fiolkę z tabletkami wrzuciłem do przypadkowego kubła na śmieci, tam gdzie nikt nie będzie szukał.
Can you hear me calling
Out your name?
You know that I’m falling
And I don’t know what to say
O tak. Przez kilka chwil czułem się, jakbym był na haju.
Mrok buzował mi w żyłach. Tak rzadko czułem cokolwiek, że chciałem to chwycić i zatrzymać w sobie jak najdłużej. Tak, tak, tak. Po miesiącach obserwowania, planowania i wyczekiwania w końcu otrzymałem swoją nagrodę.
I jeszcze w dodatku zrobiłem dobry uczynek.
Wiedziałem, że nikt mi tego nie przyzna, ale w firmie będą wdzięczni. Ludzie. Pracownicy. Próbowałem wyobrazić sobie ich pełne niepokoju spojrzenia i tlące się gdzieś w głębi radość i wdzięczność, wymieszane z poczuciem wstydu spowodowanego tym, że tego podkradającego kanapki kurdupla już nie ma.
Może to myśl na wyrost, ale czułem się z nią dobrze.
Potwornie dobrze…
…i nic…
…więcej…
…się nie liczyło.
Kiedy przyszła ochrona, po mojej twarzy lał się pot. Emocje, których nigdy nie potrafiłem do końca zidentyfikować ani nazwać, sprawiały, że wyglądałem na wyczerpanego. Wyglądałem tak, jak powinien wyglądać ktoś, kto pojawił się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwym czasie i stał się świadkiem czegoś strasznego.
Z lateksowymi rękawiczkami i podpisanym zwolnieniem dyscyplinarnym w kieszeni siedziałem na krawędzi jednego z biurek. Nadal ściskałem w dłoni stroboskopową żarówkę. Nikt nie zwracał na nią uwagi.
Wszyscy wokół zachowywali się jak ślepcy. Obnosiłem się z dowodem w sprawie, ale nikt nie zwracał na niego uwagi. Równie dobrze mógłbym trzymać w ręce zakrwawiony nóż.
Ja i mój mrok syciliśmy się tym.
Tym, że inni patrzą, ale nie widzą.
W mojej głowie nadal rozbrzmiewała wesoła muzyka.
Kiedy przyjechała policja, schowałem żarówkę do skórzanej teczki i wyłączyłem playlistę.
To był koniec.
Zaczęli zadawać pytania, a ja po prostu odpowiadałem.
Na tym polegał cały sekret. Mówiłem wszystko, co chcieli usłyszeć.
— Przepraszam panów bardzo — przerwałem im w pewnym momencie. — Muszę zadzwonić do żony. Boję się, że będzie się o mnie niepotrzebnie martwić. Jest w ciąży, a mnie już dawno nie powinno tu być.
— Spokojnie.
— Tak?
— Jest pan wolny. Przykro nam, że musiało to pana spotkać.
— Tak. Mnie też… cholernie nieprzyjemny widok.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Copyright © by Przemysław Corso 2020
All rights reserved
Copyright © for the Polish e-book edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2021
Informacja o zabezpieczeniach
W celu ochrony autorskich praw majątkowych przed prawnie niedozwolonym utrwalaniem, zwielokrotnianiem i rozpowszechnianiem każdy egzemplarz książki został cyfrowo zabezpieczony. Usuwanie lub zmiana zabezpieczeń stanowi naruszenie prawa.
Redaktor: Stefan Zawadzki
Projekt i opracowanie graficzne okładki: Paweł Panczakiewicz/PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN®
Ilustracje na okładce
© Nattle / Shutterstock.com
© Angelatriks / Shutterstock.com
© prapass / Shutterstock.com
Wydanie I e-book (opracowane na podstawie wydania książkowego: Serca twego chłód, wyd. I, Poznań 2021)
ISBN 978-83-8188-822-6
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.
ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań
tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08
e-mail: [email protected]
www.rebis.com.pl
Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer