Serca twego chłód - Przemek Corso - ebook

Serca twego chłód ebook

Przemek Corso

4,2

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedno miasto. Miłość. Mrok. Ktoś musi zginąć, aby żyć mógł ktoś.

Jaką zapłacilibyście cenę, żeby udawać szczęśliwą rodzinę z Instagrama?

Kuba jest bezwzględnym seryjnym mordercą. Tym razem jednak to nie on grasuje w Warszawie. To ktoś inny zabija, rzucając mu okrutne wyzwanie, zagrażając całej jego rodzinie.

Jak daleko Kuba będzie musiał się posunąć, żeby ratować swoją ciężarną żonę i fasadę szczęśliwego życia? Czy tak naprawdę w ogóle mu na tym zależy? I co ważniejsze, czy pomoc uzależnionego od narkotyków i alkoholu szwagra z policji, który od lat próbuje go zdemaskować, nie będzie dla niego jeszcze bardziej niebezpieczna niż porywający i katujący młode kobiety „Pan Żartowniś”?

Konfrontacja jest nieunikniona, a jedynym ratunkiem może się okazać nie dobro... tylko pożerający wszystko na swojej drodze mrok.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 474

Oceny
4,2 (58 ocen)
32
11
10
4
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
jaadamskam

Nie polecam

Uwaga, małe spoilery! wow, jaka ta książka jest zła... Trafiłam na nią, bo była polecana w podcaście Justyny Mazur. Autor był swoją powieścią zafascynowany, wielokrotnie podkreślał jak świetny research zrobił, zresztą Przemka Corso zawsze uważałam za fajnego człowieka. A tu taka klapa. Nie wiem gdzie ten research, ale ilość błędów logicznych jest wielka. Jednej ciężarnej kobiecie dwa razy odchodzą wody, pomimo tego, że odeszły i leży w szpitalu, lekarz twierdzi, że jej stan jest dobry i może wyjść do domu. Jedna scena kończy się celowaniem w czyjąś głowę, po to, żeby nowa zaczęła się dokładnie tak samo. Psychoterapeutka, która przepisuje leki psychiatryczne?! Zabrakło tu rzetelnej korekty, ale autor w wywiadzie u Justyny, podkreślał, że nie chciał się zgodzić na zmianę choć jednego słowa w tej książce. Szkoda. Język? O rany. Czułam jakbym czytała książkę napisaną przez nastolatka, który eksperymentuje z kilkoma formami jednocześnie. Na wyboldowany "mrok" parskałam śmiechem. Na podkreśl...
pawcio1391

Nie oderwiesz się od lektury

Pierwsza książka Polskiego pisarza która mnie tak zaciekawiła!
00
patrtcjafrydrych

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna!
00
Monika_lip

Nie oderwiesz się od lektury

bardzo fajna fabuła, trzyma w niepewności. autor skupia się również na psychologicznym aspekcie morderców. polecam
00
bromborek

Nie oderwiesz się od lektury

rewelacyjne studium psychopatii
00

Popularność




Dla Mai Strzel­czyk…

i moich pierw­szych czy­tel­ni­ków

PRO­LOG

BŁYSK! BŁYSK! BŁYSK!

Pierw­sze zda­nie wpro­wa­dza odpo­wiedni nastrój i nadaje ton. Pra­wie każdy o tym wie, bo prze­cież pierw­sze wra­że­nie można zro­bić tylko raz, prawda? To wie­dza powszechna.

Dla­tego tak ważne jest te pierw­sze kilka słów.

Tak ważne jest to, jak brzmi twój głos i gdzie sta­wiasz pauzy.

To, jak wyglą­dasz, czy jesteś zmę­czony… i czy się uśmie­chasz.

Ja się uśmie­cha­łem.

Oso­bi­ście nie prze­pa­dam za począt­kami. Są takie nie­po­rządne. Daj­cie mi uczciwe zakoń­cze­nie! Zakoń­cze­nia poka­zują, na czym się stoi. O tak!

Kiedy obser­wo­wa­łem go, na­dal otu­lony mro­kiem, w swoim bez­piecz­nym miej­scu, zasta­na­wia­łem się, jak będą sma­ko­wać moje wła­sne pierw­sze słowa i jak będę wspo­mi­nał ten począ­tek. Naszą pierw­szą wspólną chwilę, kiedy w końcu zazna­czę swoją obec­ność, a on będzie już wie­dział, że go widzę. Że tam byłem. Że go obser­wo­wa­łem.

Co wtedy powiem? I czy kiedy w końcu otwo­rzę usta, ON od razu wyczuje zagro­że­nie?

Czy się wystra­szy?

Czy od razu się domy­śli, co go czeka?

Czy będzie wie­dział, że to koniec?

W tej jed­nej ulot­nej chwili było tyle eks­cy­tu­ją­cych nie­wia­do­mych, że po raz kolejny w życiu wie­dzia­łem, że postę­puję słusz­nie i że to wła­ściwa droga. No bo spójrzmy praw­dzie w oczy, czy kto­kol­wiek mógłby wie­dzieć albo się domy­ślać, jakie będzie zakoń­cze­nie tej kon­kret­nej histo­rii, już teraz? Po tych kilku chwi­lach spę­dzo­nych razem?

Nie. Nawet ja!

Choć wszystko mia­łem zapla­no­wane od bar­dzo dawna — w każ­dym, nawet naj­mniej­szym detalu — i czu­łem w sobie siłę i tę chłodną pew­ność, to oba­wia­łem się tylko braku uczci­wego zakoń­cze­nia.

Cała reszta na razie nic nie zna­czyła.

Wdech.

W końcu do tego doszło, to się działo i był to pro­ces nie do zatrzy­ma­nia.

Wydech.

Począ­tek, choć nie­upo­rząd­ko­wany, miał wszyst­kie potrzebne ele­menty, które pozwolą zbu­do­wać piękną, acz krótką histo­rię.

Prze­strze­nie biu­rowe na czter­dzie­stym siód­mym pię­trze spo­wi­jały nie­prze­nik­nione ciem­no­ści, a prze­szklone wiel­kie okna zasło­nięte były otwie­ra­nymi auto­ma­tycz­nie role­tami. Ekipa sprzą­ta­jąca opu­ściła pię­tro dobre kilka godzin temu, zosta­wia­jąc po sobie tylko pod­pi­saną listę prze­pra­co­wa­nych godzin, zapach odświe­ża­czy do powie­trza i nowe czarne worki na śmieci w każ­dym z koszy przy biur­kach, które od zawsze koja­rzyły mi się z wor­kami na zwłoki.

Mrok, obej­mu­jący mnie cia­sno swo­imi wiel­kimi mac­kami jak czarna ośmior­nica, cały czas szep­tał mi do ucha przy­jemne i bar­dzo spro­śne rze­czy.

Ze swo­jego miej­sca mia­łem dosko­nały widok na gabi­net, w któ­rym sie­dział. Ekran służ­bo­wego kom­pu­tera oświe­tlał mu twarz. Widzia­łem, że od kilku dni pra­co­wał z całych sił, cały czas ner­wowo przy­gry­za­jąc spę­kane usta.

Bar­dzo nie­grzeczny chło­piec!

Pew­nie zakła­dał, że noc go ura­tuje i że dzięki niej może bez­piecz­nie robić to, co robi. A prze­cież od kilku mie­sięcy okra­dał naszą firmę, wie­rząc, że nikt nie domy­śli się prawdy o tym, że pod drogą mary­narką i nie­zdrową cerą jest po pro­stu chci­wym, głu­pim gnoj­kiem.

Ale ja się domy­śli­łem.

Wie­dzia­łem od początku.

A teraz w końcu mia­łem go na widelcu.

Z mojej per­spek­tywy wyglą­dał jak uno­szące się mar­mu­rowe popier­sie. Jak blada twarz o bar­wie wyschnię­tego wapna, dry­fu­jąca pośrodku nie­prze­nik­nio­nej toni czar­nego oce­anu. Jak ktoś, kto już dawno umarł, ale jesz­cze tego nie zauwa­żył.

Zaci­sną­łem kilka razy pięść, a kiedy pod­ją­łem już decy­zję, jakie będą moje pierw­sze słowa, ruszy­łem przed sie­bie. Mroczne macki speł­zły ze mnie i scho­wały się za moimi ple­cami, ukryły się w moich ręka­wach, nogaw­kach, także za koł­nie­rzem, a ja z uśmie­chem na ustach nio­słem dalej ten mrok w sobie.

Nie cze­ka­jąc, aż mnie sam zauważy, dosłow­nie wtar­gną­łem do jego gabi­netu.

— Jezu, kurwa! — wrza­snął, kiedy pojął, że nie jest sam.

Lekko zaże­no­wany zmru­ży­łem jedno oko i poma­so­wa­łem prawą skroń, zupeł­nie jak­bym dostał migreny.

Ten mie­rzący metr sie­dem­dzie­siąt męż­czy­zna, lat trzy­dzie­ści kilka, spek­ta­ku­lar­nie spier­do­lił moje pierw­sze słowa. Te, nad któ­rymi zasta­na­wia­łem się od dłuż­szej chwili.

MOJE WIEL­KIE WEJ­ŚCIE!

Wycze­ki­wa­łem ide­al­nego momentu, a teraz musia­łem pogo­dzić się z tym, że ide­alne momenty tak naprawdę nie ist­nieją i mimo usil­nych sta­rań po pro­stu nie da się ich zapla­no­wać. Dosko­na­łość zawsze była ulotna.

— Żyjesz? — zapy­ta­łem. — Wyglą­dasz, jak­byś zoba­czył ducha.

Widzia­łem, jak ner­wowo szuka włącz­nika desi­gner­skiej lampki na biurku. Mie­li­śmy takich lam­pek na dwóch pię­trach łącz­nie dwie­ście. Sam je wybie­ra­łem. Kiedy w końcu roz­bły­sło jasne mleczne świa­tło, zoba­czy­łem, że jest zlany potem.

— A…a…ale ty mnie wystra­szy­łeś! — wydu­kał w końcu. — Niech to szlag! Serce zaraz wysko­czy mi z piersi! Chry­ste! To zna­czy pan… pan mnie wystra­szył.

Czu­łem przy­jemny zapach jego stra­chu. Uno­sił się w powie­trzu i wypeł­niał całe pomiesz­cze­nie.

Mla­sną­łem.

— Spo­koj­nie — odpar­łem, postę­pu­jąc krok w kie­runku świa­tła, a mrok postę­po­wał w ślad za mną, wychy­la­jąc się nie­śmiało znad mojego ramie­nia. — Jezusa tu z nami nie ma, ale czu­jemy jego obec­ność każ­dego dnia…

Kiep­ski żart, ale przy­naj­mniej pró­bo­wa­łem.

Otarł pot z czoła, wziął głę­boki oddech, a póź­niej, kiedy dotarło do niego, że go przy­ła­pa­łem na robie­niu cze­goś, czego nie powi­nien robić — ni­gdy, ale to ni­gdy — kilka razy odru­chowo zer­k­nął na ekran kom­pu­tera.

Nie musia­łem nawet pod­cho­dzić bli­żej, żeby wie­dzieć, że pró­buje wła­śnie skleić jakieś sen­sowne alibi.

— Wojtku, co robisz w pracy o tej porze? — zapy­ta­łem, uda­jąc lek­kie roz­ba­wie­nie, jak­bym nie wie­dział, co robi, i jak­bym nie zapla­no­wał tej kon­fron­ta­cji już wiele mie­sięcy temu.

W kom­ple­cie do gar­ni­turu mia­łem na twa­rzy mój spe­cjalny, służ­bowy uśmiech prze­ło­żo­nego, ale z lek­kim dodat­kiem „rów­nego gościa”.

Ludzie kupo­wali ten non­sens, bo chcieli w to wie­rzyć. W uśmie­chach było coś bez­pre­ten­sjo­nal­nego. Na widok uśmie­chu każdy od razu czuł się bar­dziej kom­for­towo.

Uśmiech, przy­ja­zne spoj­rze­nie. Pozwa­la­łem im wie­rzyć w bajki, dopóki sam je opo­wia­da­łem.

— Pocze­kaj, muszę zła­pać oddech — poin­for­mo­wał mnie, pró­bu­jąc mimo­cho­dem się­gnąć do kla­wia­tury kom­pu­tera, ale powstrzy­ma­łem go zna­czą­cym chrząk­nię­ciem.

— Co robisz?

— Ja? — Spoj­rzał na mnie wystra­szony. — Ale w jakim sen­sie? Mam kilka dodat­ko­wych kej­sów, ale jestem z nimi w dupie. Potrze­bo­wa­łem wię­cej czasu. Robię nad­go­dziny. Po pro­stu…

Kła­mał, ale był w tym bar­dzo dobry.

Naprawdę dobry.

Dla­tego utrzy­mał się tak długo, prak­tycz­nie nic nie robiąc i żeru­jąc na pracy innych. W pew­nym sen­sie było to impo­nu­jące, ale i tak byłem sobą tro­chę roz­cza­ro­wany, skoro nie zauwa­ży­łem tego wcze­śniej. Na przy­kład kiedy prze­cho­dził rekru­ta­cję.

— Oglą­dasz por­nosy? — zapy­ta­łem, cał­ko­wi­cie go tym roz­bra­ja­jąc.

Lekko się odprę­żył. Zaśmiał ner­wowo.

— Stary, no co ty! — powie­dział. — To zna­czy pro­szę pana! Nie, nie, nie… Nic z tych rze­czy…

Do jego małego móżdżka dotarło wła­śnie, w jakich oko­licz­no­ściach się spo­tka­li­śmy. W pracy. W środku nocy. Dotarło do niego, że mogłem go obser­wo­wać od dłuż­szej chwili.

— A co pan tu robi? — zapy­tał, pró­bu­jąc prze­jąć kon­trolę nad roz­mową. Jego syl­wetka bar­dziej się wypro­sto­wała.

Ta jego kogu­cia walka o domi­na­cję bar­dzo mnie roz­ba­wiła.

Ludzie nie zdają sobie sprawy, jak gesty i postawa wpły­wają na postrze­ga­nie nas przez innych.

Unio­słem ręce w geście kapi­tu­la­cji.

— No dobra, masz mnie — przy­zna­łem. — Zacho­waj dla sie­bie, że ja też sie­dzę w robo­cie po nocach… a ja nikomu nie powiem, że haru­jesz jak wół, nawcią­gany koka­iną…

— Nie, ja nie… — Urwał i popa­trzył na leżące na biurku tabletki. — To nie dragi. To zna­czy… dragi, ale w sen­sie, że leki. Na receptę. To moje lekar­stwo.

— Jasne — odpar­łem, popra­wi­łem non­sza­lancko kra­wat i puści­łem do niego oczko. — Wszystko jest dobrze.

— Nie, naprawdę. Nie ściem­niam. To leki. — Pierw­szy raz pod­czas całej kon­fron­ta­cji powie­dział prawdę. — No wiesz — dodał i kaszl­nął. — Leki na wzrost. Na to, żebym tro­chę urósł.

Uśmiech­ną­łem się, obna­ża­jąc kły.

Ludzie żar­to­wali z samych sie­bie, żeby zyskać sym­pa­tię. Robili to, żeby kon­tro­lo­wać roz­mowę i spo­sób, w jaki są postrze­gani przez innych.

„Patrz­cie, jestem niski, więc o tym mówię. Nie prze­szka­dza mi to. Jestem swój chłop. Może­cie się ze mnie śmiać”.

Robił to instynk­tow­nie.

Przy­glą­da­łem mu się przez dłuż­szą chwilę. Zasta­na­wia­łem się, ile jesz­cze cią­gnąć tę roz­mowę, zanim przejdę do rze­czy. Kilka sekund? Kilka minut? Poba­wić się z nim jesz­cze tro­chę czy po pro­stu powie­dzieć mu, że to koniec?

— Wiesz, że mógł­bym cię teraz zabić i nikt by się nie zorien­to­wał, że to ja? — zapy­ta­łem reto­rycz­nie.

Zapa­dła nie­zręczna cisza, a po chwili znowu par­sk­nął ner­wo­wym śmie­chem. Nie­zła gra. On zażar­to­wał z samego sie­bie, ja odpo­wie­dzia­łem kolej­nym żar­tem. Two­rzy się mała dźwi­gnia w roz­mo­wie.

Obaj zaczę­li­śmy grać w tę samą grę, a przy­naj­mniej jemu się tak wyda­wało.

— Zabić? Myślę, że goście na moni­to­ringu mogliby sporo zaro­bić, gdyby wrzu­cili póź­niej nagra­nie na YouTube’a — odparł i potarł spę­kane usta.

Uśmie­chał się, ale był prze­ra­żony. To zabawne, jak ludz­kie emo­cje cza­sami mie­szały się ze sobą, two­rząc prze­czący sobie nawza­jem prze­kaz.

Czu­łem, że zaraz będzie chciał wyko­nać kolejny krok i spró­buje podejść, a póź­niej mnie dotknąć. Będzie chciał cał­ko­wi­cie prze­jąć kon­trolę nad roz­mową. Pro­sty psy­cho­lo­giczny trik.

Mój uśmiech prze­ło­żo­nego ustą­pił miej­sca suro­wej dra­pież­nej wer­sji, tej prze­zna­czo­nej tylko dla wyjąt­ko­wych osób.

Czu­łem, że zbliża się wła­ściwy moment.

— Wojtku — zaczą­łem. — Odstawmy żarty na bok. Ja wiem, co tu robisz, i bar­dzo mi się to nie podoba.

Spoj­rzał na mnie, jakby się zasta­na­wiał, czy naprawdę coś wiem, czy po pro­stu ble­fuję.

— Taaak? A co niby robię?

Czu­łem, że usil­nie powstrzy­muje się od zer­k­nię­cia na ekran kom­pu­tera, żeby mnie nie napro­wa­dzać. Tylko że ja już wszystko wie­dzia­łem.

— To cał­kiem pro­ste i nawet sprytne. Wyłą­czasz moni­to­ring pod­czas swo­ich noc­nych wizyt — wyja­śni­łem spo­koj­nie. — Co cie­kawe, robisz to sku­tecz­nie od pra­wie dwóch lat. Masz to wszystko dobrze zapla­no­wane. Robisz tak za każ­dym razem, kiedy chcesz defrau­do­wać mikro­kwoty. Wszystko zaczęło się od próby zatu­szo­wa­nia błędu, a kiedy się oka­zało, że nikt z działu finan­so­wego się nie zorien­to­wał, zaczą­łeś eks­pe­ry­men­to­wać. Tylko że póź­niej sta­łeś się chciwy. Być może ma to coś wspól­nego z twoim roz­rzut­nym sty­lem życia, ale wiesz… nie oce­niam cię. Sam mam… powiedzmy… pewne zain­te­re­so­wa­nia…

Ale przy­naj­mniej nie jestem zło­dzie­jem, doda­łem w myślach.

Wyba­łu­szył oczy. Chyba zaczął poważ­nie się zasta­na­wiać, czy nie rzu­cić się do kom­pu­tera, żeby wyłą­czyć wszyst­kie okienka, a ze mną ewen­tu­al­nie zała­twić sprawy siłą.

Myślał nad tym. Czu­łem to.

Mrok skry­wa­jący się za moimi ple­cami szep­tał do mnie, zwra­ca­jąc uwagę na rze­czy, które nor­mal­nie bym prze­ga­pił.

— Co ty pier­do­lisz? — wybuch­nął nagle, burząc mię­dzy nami pozory fir­mo­wej hie­rar­chii.

Unio­słem palec w górę, jak­bym chciał wska­zać sufit, ale zakrę­ci­łem nim dookoła.

— Kamery — odpar­łem, a póź­niej powtó­rzy­łem jak do dziecka: — Na całym pię­trze. Wyłą­czasz je. Nie zro­zu­mia­łeś, co powie­dzia­łem za pierw­szym razem, czy po pro­stu rżniesz głupa?

— Posłu­chaj… — Tu użył mojego imie­nia, ale w jego ustach zabrzmiało ono obrzy­dli­wie.

Skrzy­wi­łem się nie­znacz­nie, pró­bu­jąc ukryć swoje nie­za­do­wo­le­nie. Nie chcia­łem być małost­kowy.

— Nawet się dobrze nie znamy! — rzu­cił agre­syw­nie. — „Dzień dobry” w win­dzie albo „Dzień dobry” w socjalu to żadna zna­jo­mość! Gówno o mnie wiesz! Nawet nie pro­wa­dzi­łeś ze mną rekru­ta­cji! Jestem dla cie­bie tylko słup­kiem w jeba­nym Excelu, więc prze­stań sobie robić jaja! Nic o mnie nie wiesz! Robię nad­go­dziny, a ty przy­cho­dzisz tu, zasa­dzasz się na mnie i pró­bu­jesz kar­mić mnie swoim gów­nem!

— Czyżby?

— Tak! Ale ja za to wiem co nieco o tobie! Wiem, jak trak­tu­jesz ludzi! Wielki jebany dyrek­tor HR. Prze­rzu­casz ludzi z działu do działu, jakby byli niczym! Jebany spe­cja­li­sta od hur­to­wych zwol­nień! Chcesz mnie wywa­lić? O to cho­dzi? Chcesz, żebym stra­cił odprawę? Chcesz mnie wro­bić?

— Spo­koj­nie — prze­rwa­łem mu i unio­słem dło­nie w geście pojed­na­nia, który był tak samo nie­praw­dziwy jak cały ten jego sło­wo­tok.

Jak cały on i jak cały ja.

Zmie­rzył mnie wzro­kiem i dopiero kiedy wycią­gną­łem z kie­szeni jego zwol­nie­nie i poka­za­łem mu je wyraź­nie w wycią­gnię­tej dłoni, stru­chlał.

— Po…posłu­chaj… — zająk­nął się, od razu spusz­cza­jąc z tonu. Widzia­łem, że kręci mu się w gło­wie. Czuł się osła­biony. — Nie pod­pi­szę tego! Nie ma szans!

— Woj­tek, chcia­łem tylko poga­dać i zro­biło się nie­zręcz­nie — powie­dzia­łem, rzu­ca­jąc papier na blat jego biurka, a następ­nie scho­wa­łem dło­nie za ple­cami. — Kole­dzy z działu IT na moją prośbę uważ­nie śle­dzili twoją aktyw­ność w sieci. Mam tak dużo dowo­dów, które cię obcią­żają, że w zasa­dzie możesz wyświad­czyć sobie przy­sługę już teraz i po pro­stu pod­pi­sać papier. Albo jeśli wolisz, po pro­stu zadzwo­nię na poli­cję i to oni się tobą zajmą. Tylko że wtedy wszy­scy się dowie­dzą, że zosta­łeś wypro­wa­dzony w kaj­dan­kach. Wybór należy do cie­bie…

— Ku…kurwa — jęk­nął.

— Jak się czu­jesz? — zapy­ta­łem z uda­waną tro­ską. — Wojtku, wyglą­dasz na spię­tego. Nawet ja to widzę, choć prze­cież nic o tobie nie wiem. Jestem tylko „jeba­nym dyrek­to­rem HR”. Tak powie­dzia­łeś, prawda? Oj, prze­pra­szam… „Wiel­kim jeba­nym dyrek­to­rem…”

Patrzył na mnie w mil­cze­niu, pró­bu­jąc zapla­no­wać kolejny ruch.

— Nawet się nie znamy — powie­dział w końcu łamią­cym, bła­gal­nym gło­sem. — Ja… ja… nie dam się w nic wro­bić! Pro­szę cię! Nie wiem, w co grasz, ale nie ze mną te numery!

— Numery?

— Nic na mnie nie masz. Jeżeli chcesz skoń­czyć na dywa­niku u sta­rego z pozwem o mob­bing albo mole­sto­wa­nie, pro­szę bar­dzo! Będę wal­czył!

— O! — mruk­ną­łem i kiw­ną­łem z uzna­niem głową.

Podo­bało mi się to, że się sta­wia.

— Bar­dzo szybko stąd wyle­cisz, pedale — zagro­ził mi.

To było fascy­nu­jące, jak od stra­chu prze­szedł do prób pojed­na­nia, a póź­niej w jed­nej chwili znowu stał się agre­sywny.

Jak wystra­szony pies.

Zupeł­nie jakby nie mógł się zde­cy­do­wać, co lepiej zadziała w tej sytu­acji.

No, ale przy­naj­mniej w końcu poka­zał swoją praw­dziwą twarz. Byłem pra­wie pewien, że mógłby zro­bić mi laskę, gdyby wie­dział, że to ura­tuje jego posadę. Nie dla­tego, że miał ochotę, ale dla­tego, że mógłby póź­niej mnie szan­ta­żo­wać. Ba! Teraz też mógł. Był kłamcą i zło­dzie­jem. Praw­do­po­dob­nie pozba­wio­nym uczuć wyż­szych, jak kilku podob­nych do niego japi­szo­nów.

Samotny, ale z boga­tym życiem towa­rzy­skim.

Zadłu­żony po uszy.

Dobrze ubrany, ale paskudny w środku.

W pew­nym sen­sie sam zało­żył sobie pętlę na szyję.

— W nic cię nie wra­biam — powie­dzia­łem spo­koj­nie. — Obser­wuję cię od mie­sięcy. Wiem, że jesteś pod­łym, małym gnoj­kiem pod­kra­da­ją­cym innym kanapki.

— Ka…kanapki?

— Taaa… szcze­rze mówiąc, to mnie poiry­to­wało bar­dziej niż te mikro­kwoty, które tak sku­tecz­nie cho­wasz w roz­li­cze­niach.

— Jakie kanapki?

Zro­bi­łem zasko­czoną minę.

— Jakie? Kilka mie­sięcy temu pod­kra­da­łeś kanapki z bufetu. Nie pamię­tasz?

— O czym ty mówisz?

Wes­tchną­łem, a mroczna macka wpeł­zła mi na ramię.

— Mówię o tym, że współ­pra­cow­nicy cię nie lubią. A prze­cież w fir­mie powin­ni­śmy dzia­łać jak jeden orga­nizm, rozu­miesz? Tylko że ty nie sza­nu­jesz innych, Wojtku. Nie sza­nu­jesz ich prze­strzeni, żresz ich jedze­nie, a teraz jesz­cze wycho­dzi na to, że przez cie­bie będą mieli nie­przy­jemny audyt.

Wga­piał się we mnie z abso­lut­nym bra­kiem zro­zu­mie­nia na twa­rzy.

— Posłu­chaj…

— Nie jeste­śmy na ty.

— Niech pan posłu­cha…

— Nie, to ty mnie posłu­chaj — prze­rwa­łem mu. — Czymś innym jest defrau­da­cja, a czymś innym kra­dzież kanapki. Jakim trzeba być czło­wie­kiem, żeby kraść bułki? I to kole­żan­kom i kole­gom z pracy? Powiedz mi! I ty mówisz, że to ja trak­tuję ludzi jak słupki w Excelu? To jak ty ich trak­tu­jesz?

— Prze…pra­szam.

W jed­nej chwili zro­bi­łem z niego zawsty­dzo­nego, zasmar­ka­nego sied­mio­latka.

Co za idiota.

Mach­ną­łem ręką.

— Chcę, żebyś wie­dział, że zaczą­łem ci się przy­glą­dać nie dla­tego, że zauwa­ży­łem nie­pra­wi­dło­wość. Tylko dla­tego, że nie masz sza­cunku dla innych. A reszta poszła sama. Tak, Wojtku… jedy­nym błę­dem, który tak naprawdę popeł­ni­łeś, jest bycie dup­kiem.

To go naprawdę zdez­o­rien­to­wało.

— Nic na mnie nie masz — wydu­kał.

Cie­szył mnie jego strach. Napa­wa­łem się nim.

Znowu użył mojego imie­nia, a ja od tego aż się skrzy­wi­łem.

— Nic na mnie nie masz! — powtó­rzył gło­śniej. — Robię nad­go­dziny, haruję jak wół!

— Nie inte­re­suje mnie, co masz do powie­dze­nia. Masz pięć sekund, żeby pod­pi­sać swoje zwol­nie­nie, a póź­niej masz zjeż­dżać… albo wzy­wam poli­cję.

Widzia­łem, że wal­czy ze swo­imi myślami. Mia­łem wra­że­nie, że gdy­bym wytę­żył słuch, usły­szał­bym jego wyry­wa­jące się z klatki pier­sio­wej serce.

Trwało to o wiele za długo, a póź­niej zła­pał za dłu­go­pis i pod­pi­sał papier.

— Znasz zespół Fle­etwood Mac? — zapy­ta­łem.

— Że co?

— Fle­etwood Mac. Czy znasz?

Zamiast odpo­wie­dzieć, pod­niósł wypo­wie­dze­nie i zro­bił w moim kie­runku jeden nie­pewny krok. Ja odru­chowo się cof­ną­łem o dwa, zanu­rza­jąc się w mroku, tam gdzie świa­tło lampki na biurku pra­wie nie mogło mnie dosię­gnąć.

— Posłu­chaj… nie znamy się — zaczął łamią­cym się gło­sem, uno­sząc kartkę na wyso­kość oczu i ner­wowo nią wyma­chu­jąc. — Czło­wieku, ja roz­ma­wia­łem z tobą trzy razy w życiu! Nie rób mi tego! Nie wiem, co ty sobie wyobra­żasz ani za kogo się uwa­żasz… ale jeżeli masz jaki­kol­wiek pro­blem… mogę ci to wyja­śnić! Naprawdę! Poroz­ma­wiajmy! Jestem niczym bez tej pracy! Nie rób mi tego!

Już się nie odgra­żał.

Chciał nego­cjo­wać.

Mil­cza­łem, co musiało dopro­wa­dzać go do szału.

Moje oczy roz­ja­rzyły się w mroku niczym dwa jasne punkty.

— Po pro­stu cię nie lubię — wyzna­łem w końcu. — Pra­wie nikt cię nie lubi. Ludzie uwa­żają, że jesteś śmie­ciem, a fakt, że krad­niesz… cóż… po pierw­sze, nie bar­dzo mnie zasko­czył, a po dru­gie, prze­ko­nał mnie, żeby się w końcu cie­bie pozbyć. I to wła­śnie teraz robię. Pozby­wam się cie­bie. Możesz zjeż­dżać!

To go zde­ner­wo­wało.

— Bo mnie nie lubisz? — spy­tał roz­wście­czony. — Podam cię do sądu! Nie ujdzie ci to pła­zem, sukin­synu! Zabie­ram te doku­menty ze sobą! Koniec z tobą!

— Chyba obaj wiemy, co teraz robisz.

— C…co?

— Pró­bu­jesz wal­czyć z zawro­tami głowy. Nie wyglą­dasz dobrze, Wojtku.

— Co?

— Po pro­stu stąd zjeż­dżaj. Jesteś zwol­niony — powtó­rzy­łem naj­spo­koj­niej jak to tylko moż­liwe. — Zjeż­dżaj stąd, zanim zmie­nię zda­nie i cię po pro­stu zabiję.

Przy­glą­dał mi się wyraź­nie wystra­szony. Cie­kawe, czy zaczęło już do niego docie­rać, kim naprawdę jestem. Czy jego miliony neu­ro­nów w prze­ra­że­niu zaczęły wysy­łać do jego ciała jeden sygnał?

— Poje­bało cię! — stwier­dził z nie­sma­kiem. — Jesteś chory…

Zmru­ży­łem jedno z oko z zado­wo­le­niem. Nagle przy­po­mniało mi się moje pierw­sze zda­nie. Tak chcia­łem zacząć. Chcia­łem, żeby to usły­szał.

— Zauwa­ży­łeś, że od kilku tygo­dni twoje leki na padaczkę dzia­łają coraz gorzej? Że ty sam… czu­jesz… się… coraz gorzej?

To go prze­ra­ziło.

— Wojtku, kiedy ostatni raz mia­łeś atak padaczki? — zapy­ta­łem reto­rycz­nie.

Nie odpo­wie­dział. Nie musiał. Jego suche usta i czoło zlane potem, jego chwiejna postawa, to wszystko wystar­czyło mi za odpo­wiedź.

Dyszał, a jego cera wyglą­dała nie­zdrowo.

Ludzki śmieć.

Takim chcia­łem go zapa­mię­tać.

— Wojtku, spójrz w górę, o tam, dobrze? — popro­si­łem, a on odru­chowo to zro­bił.

Za pomocą małego pilota włą­czy­łem pod­wie­szoną pod sufi­tem stro­bo­sko­pową żarówkę, którą tam zamon­to­wa­łem kilka godzin wcze­śniej.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Para­li­żu­jące tysiąc bły­sków na minutę.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Twarz Wojtka się wydłu­żyła. Choć w pierw­szej chwili miał taką minę, jakby nie do końca rozu­miał, co się dzieje, jego mózg zdą­żył się już zre­se­to­wać. Kiedy nastą­piło odcię­cie, zwa­lił się z hukiem na wyło­żoną drogą wykła­dziną pod­łogę, jed­no­cze­śnie ude­rza­jąc głową o kra­wędź biurka.

Gdy­bym miał szczę­ście, skrę­ciłby sobie kark, ale nie­stety życie nie było takie pro­ste.

Wyłą­czy­łem świa­tło i sam przez chwilę pró­bo­wa­łem dojść do sie­bie, pocie­ra­jąc powieki.

BŁYSK, BŁYSK, BŁYSK.

Cho­lera!

Czu­łem zbli­ża­jącą się migrenę. Jeżeli ja się tak poczu­łem, to jak musiał się poczuć on, dosta­jąc pro­sto po oczach? Cóż, nie naj­le­piej!

Wierz­gał po pod­ło­dze, nie­na­tu­ral­nie spięty i wykrę­cony. Tylko pozor­nie przy­po­mi­nało to rybę wyrzu­coną z wody. Po dłuż­szym zasta­no­wie­niu dosze­dłem do wnio­sku, że wygląda tak, jakby ktoś pod­piął go pod wyso­kie napię­cie. Bra­ko­wało tylko skwier­cze­nia.

Kiedy zaczą­łem odzy­ski­wać wzrok, wsu­ną­łem małego pilota do kie­szeni, a na dło­nie nasu­ną­łem latek­sowe ręka­wiczki.

Woj­tek w spa­zmach zaczął wymio­to­wać i się krztu­sić.

Na­dal z bia­łymi pla­mami przed oczami pod­sze­dłem do niego, pochy­li­łem się i pod­nio­słem wygnie­cione zwol­nie­nie dys­cy­pli­narne, które upu­ścił pod­czas ataku.

Bo miał atak, bar­dzo silny, ale to nie­stety jesz­cze samo w sobie nie gwa­ran­to­wało, że umrze, cho­ciaż ude­rze­nie ­głową w blat było obie­cu­jące.

Tu potrzebna była mała pomoc.

Czas zaka­sać rękawy i ubru­dzić sobie ręce, stwier­dzi­łem w myślach.

Jego wijące się ciało było oświe­tlone tylko przez samotną biu­rową lampkę i ekran moni­tora, na któ­rym widzia­łem słupki pełne liczb.

Naprawdę mia­łem to wszystko w dupie.

Nie obcho­dziło mnie, że krad­nie. Po pro­stu mi prze­szka­dzał. Wystar­czył jeden impuls. Jedno krzywe spoj­rze­nie w win­dzie, które mi posłał. Gło­śne chrząk­nię­cie. Ślad po kawie, który zosta­wił na bla­cie. Fakt, że ukradł komuś kanapkę.

To wła­śnie dla­tego stał się moim nowym pro­jek­tem.

— Wiesz, co jest w tym naj­wspa­nial­sze? — zapy­ta­łem, nie ocze­ku­jąc żad­nej odpo­wie­dzi.

Przy­trzy­ma­łem mu głowę w taki spo­sób, żeby się udła­wił wła­snymi wymio­ci­nami i żeby jed­no­cze­śnie mnie nie opluł. — No to co… wiesz czy nie wiesz? — doda­łem.

Trzy­ma­łem go mocno, a jego oczy dosłow­nie wycho­dziły z orbit.

— No dobra, to ci powiem. Naj­wspa­nial­sze jest to, że nic nas nie łączy. Cie­bie i mnie. Nie mam motywu. Jesteś tylko kolej­nym kawał­kiem mięsa.

Dła­wił się. Tonął we wła­snych rzy­gach.

— Bez cie­bie wszyst­kim nam będzie się tu pra­co­wało znacz­nie lepiej — szep­ną­łem, kiedy mia­łem pew­ność, że w końcu umarł. — Masz i tak wię­cej szczę­ścia niż twoi poprzed­nicy.

Wzią­łem kilka głęb­szych odde­chów, a następ­nie wsze­dłem na blat jego biurka i odro­binę po omacku wykrę­ci­łem stam­tąd swoją spe­cjalną żarówkę. Mój mały pro­jekt.

Jedyny praw­dziwy dowód, który wska­zy­wał, że mia­łem z tym cokol­wiek wspól­nego.

Narzę­dzie zbrodni w zbrodni, która sama w sobie zasłu­gi­wała na miano małego dzieła sztuki.

Jak Hey Jude Beatle­sów!

Tak, zde­cy­do­wa­nie byłem w for­mie.

Pamię­ta­łem dzień, w któ­rym się dowie­dzia­łem, że cho­ruje, i usły­sza­łem o jego pierw­szym ataku. Przy kawie. Mimo­cho­dem. Pamię­ta­łem, jak zaczą­łem go obser­wo­wać.

To była oka­zja i coś cał­ko­wi­cie nowego, a ja byłem na gło­dzie już zde­cy­do­wa­nie za długo.

ZDE­CY­DO­WA­NIE ZA DŁUGO.

Wycią­gną­łem z kie­szeni bez­prze­wo­dowe słu­chawki i uru­cho­mi­łem odpo­wied­nią apli­ka­cję w tele­fo­nie. Mrok pełzł po mar­twym ciele mojej nowej ofiary, opla­tał je ze wszyst­kich stron i cie­szył się nim jak dziecko radu­jące się z gwiazd­ko­wego pre­zentu.

Mia­łem odpo­wiedni nastrój na muzykę, ale wie­dzia­łem, że muszę jesz­cze chwilę pocze­kać.

Naj­pierw wybra­łem numer na moni­to­ring i powia­do­mi­łem ich o sytu­acji. Następ­nie zadzwo­ni­łem na poli­cję, po­dałem swoje dane, a kiedy infor­ma­cja o jego tra­gicz­nej, smut­nej śmierci zaczęła się roz­prze­strze­niać jak wirus, a ja mia­łem pew­ność, że cała ta machina już się roz­pę­dziła, w końcu pozwo­li­łem sobie na odro­binę muzyki.

Zabra­łem z jego biurka fiolkę z tablet­kami na padaczkę i wysy­pa­łem kilka na otwartą dłoń. Przez ostat­nie tygo­dnie musiał być coraz bar­dziej zanie­po­ko­jony tym, że jego pro­chy, zamiast mu poma­gać, coraz bar­dziej potę­gują objawy jego cho­roby.

Kiedy w moich uszach roz­brzmiały pierw­sze takty pio­senki Fle­etwood Mac, wsy­pa­łem je z powro­tem do fiolki i scho­wa­łem ją do kie­szeni.

Mrok pro­wa­dził mnie, peł­zał po całym pomiesz­cze­niu, świę­tu­jąc razem ze mną kolejne udane polo­wa­nie.

Teraz wystar­czyło tylko zacze­kać, aż przy­jadą.

Wystar­czyło ich powi­tać.

Wysze­dłem z gabi­netu i uda­łem się do czę­ści wspól­nych naszego małego KORPO. Fiolkę z tablet­kami wrzu­ci­łem do przy­pad­ko­wego kubła na śmieci, tam gdzie nikt nie będzie szu­kał.

Can you hear me cal­ling

Out your name?

You know that I’m fal­ling

And I don’t know what to say

O tak. Przez kilka chwil czu­łem się, jak­bym był na haju.

Mrok buzo­wał mi w żyłach. Tak rzadko czu­łem cokol­wiek, że chcia­łem to chwy­cić i zatrzy­mać w sobie jak naj­dłu­żej. Tak, tak, tak. Po mie­sią­cach obser­wo­wa­nia, pla­no­wa­nia i wycze­ki­wa­nia w końcu otrzy­ma­łem swoją nagrodę.

I jesz­cze w dodatku zro­bi­łem dobry uczy­nek.

Wie­dzia­łem, że nikt mi tego nie przy­zna, ale w fir­mie będą wdzięczni. Ludzie. Pra­cow­nicy. Pró­bo­wa­łem wyobra­zić sobie ich pełne nie­po­koju spoj­rze­nia i tlące się gdzieś w głębi radość i wdzięcz­ność, wymie­szane z poczu­ciem wstydu spo­wo­do­wa­nego tym, że tego pod­kra­da­ją­cego kanapki kur­du­pla już nie ma.

Może to myśl na wyrost, ale czu­łem się z nią dobrze.

Potwor­nie dobrze…

…i nic…

…wię­cej…

…się nie liczyło.

Kiedy przy­szła ochrona, po mojej twa­rzy lał się pot. Emo­cje, któ­rych ni­gdy nie potra­fi­łem do końca ziden­ty­fi­ko­wać ani nazwać, spra­wiały, że wyglą­da­łem na wyczer­pa­nego. Wyglą­da­łem tak, jak powi­nien wyglą­dać ktoś, kto poja­wił się w nie­wła­ści­wym miej­scu o nie­wła­ści­wym cza­sie i stał się świad­kiem cze­goś strasz­nego.

Z latek­so­wymi ręka­wicz­kami i pod­pi­sa­nym zwol­nie­niem dys­cy­pli­nar­nym w kie­szeni sie­dzia­łem na kra­wę­dzi jed­nego z biu­rek. Na­dal ści­ska­łem w dłoni stro­bo­sko­pową żarówkę. Nikt nie zwra­cał na nią uwagi.

Wszy­scy wokół zacho­wy­wali się jak ślepcy. Obno­si­łem się z dowo­dem w spra­wie, ale nikt nie zwra­cał na niego uwagi. Rów­nie dobrze mógł­bym trzy­mać w ręce zakrwa­wiony nóż.

Ja i mój mrok syci­li­śmy się tym.

Tym, że inni patrzą, ale nie widzą.

W mojej gło­wie na­dal roz­brzmie­wała wesoła muzyka.

Kiedy przy­je­chała poli­cja, scho­wa­łem żarówkę do skó­rza­nej teczki i wyłą­czy­łem play­li­stę.

To był koniec.

Zaczęli zada­wać pyta­nia, a ja po pro­stu odpo­wia­da­łem.

Na tym pole­gał cały sekret. Mówi­łem wszystko, co chcieli usły­szeć.

— Prze­pra­szam panów bar­dzo — prze­rwa­łem im w pew­nym momen­cie. — Muszę zadzwo­nić do żony. Boję się, że będzie się o mnie nie­po­trzeb­nie mar­twić. Jest w ciąży, a mnie już dawno nie powinno tu być.

— Spo­koj­nie.

— Tak?

— Jest pan wolny. Przy­kro nam, że musiało to pana spo­tkać.

— Tak. Mnie też… cho­ler­nie nie­przy­jemny widok.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Copy­ri­ght © by Prze­my­sław Corso 2020

All rights rese­rved

Copy­ri­ght © for the Polish e-book edi­tion by REBIS Publi­shing House Ltd., Poznań 2021

Infor­ma­cja o zabez­pie­cze­niach

W celu ochrony autor­skich praw mająt­ko­wych przed praw­nie nie­do­zwo­lo­nym utrwa­la­niem, zwie­lo­krot­nia­niem i roz­po­wszech­nia­niem każdy egzem­plarz książki został cyfrowo zabez­pie­czony. Usu­wa­nie lub zmiana zabez­pie­czeń sta­nowi naru­sze­nie prawa.

Redak­tor: Ste­fan Zawadzki

Pro­jekt i opra­co­wa­nie gra­ficzne okładki: Paweł Pan­cza­kie­wicz/PAN­CZA­KIE­WICZ ART.DESIGN®

Ilu­stra­cje na okładce

© Nat­tle / Shut­ter­stock.com

© Ange­la­triks / Shut­ter­stock.com

© pra­pass / Shut­ter­stock.com

Wyda­nie I e-book (opra­co­wane na pod­sta­wie wyda­nia książ­ko­wego: Serca twego chłód, wyd. I, Poznań 2021)

ISBN 978-83-8188-822-6

Dom Wydaw­ni­czy REBIS Sp. z o.o.

ul. Żmi­grodzka 41/49, 60-171 Poznań

tel.: 61 867 81 40, 61 867 47 08

e-mail: [email protected]

www.rebis.com.pl

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer