Siostrzyczka - Raymond Chandler - ebook + książka

Siostrzyczka ebook

Chandler Raymond

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna z trzech najważniejszych (obok Żegnaj, laleczko i Długiego pożegnania) powieści arcymistrza kryminału, Raymonda Chandlera. Wizyta niepozornej młodej kobiety stawia na głowie życie prywatne i zawodowe Philipa Marlowe’a. Mimochodem wpada w sam środek zagmatwanej afery, w której królowie podziemia, gwiazdy filmowe i zupełnie zwyczajne męty idą w zawody, kto bardziej utrudni mu życie. Co gorsza – giną kolejni ludzie. Ktoś zabija ich szpikulcem do lodu…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 319

Oceny
4,1 (21 ocen)
7
9
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
miroslawa_miroslawa38

Całkiem niezła

głupia, pokręcona, męcząca, znięchęciła mnie totalnie.
00

Popularność




Do tej po­ry w se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

ZŁUSZ­CZO­NY CZAR­NY NA­PIS na pra­so­wa­nym szkle gło­si: „Phi­lip Mar­lo­we. Usłu­gi de­tek­ty­wi­stycz­ne”. Dość odra­pa­ne drzwi znaj­du­ją się na koń­cu dość odra­pa­ne­go ko­ry­ta­rza w bu­dyn­ku, któ­re­go po­cząt­ki się­ga­ją cza­su, kie­dy ła­zien­ki wy­ło­żo­ne ka­fel­ka­mi by­ły pod­po­rą cy­wi­li­za­cji. Drzwi są za­mknię­te, lecz obok znaj­du­ją się ko­lej­ne, z ta­kim sa­mym na­pi­sem, i te już nie są za­mknię­te. W środ­ku nie za­sta­niesz ni­ko­go po­za mną i spa­sio­ną mu­chą, za­pra­szam. Chy­ba że je­steś z Man­hat­ta­nu w sta­nie Kan­sas.

Był to je­den z tych przej­rzy­stych let­nich po­ran­ków, któ­re zda­rza­ją się wcze­sną wio­sną w Ka­li­for­nii przed na­dej­ściem mgieł. Desz­cze usta­ły. Wzgó­rza nie utra­ci­ły swo­jej zie­le­ni, a z do­li­ny mię­dzy grzbie­ta­mi Hol­ly­wo­od da­ło się doj­rzeć śnieg na wy­so­kich gór­skich szczy­tach. Skle­py z fu­tra­mi ogła­sza­ły do­rocz­ne wy­prze­da­że, a pu­blicz­ne przy­byt­ki ob­ra­ca­ją­ce szes­na­sto­let­ni­mi dzie­wi­ca­mi za­ra­bia­ły kro­cie. Ja­ka­ran­dy w Be­ver­ly Hills za­czy­na­ły kwit­nąć.

Przez do­bre pięć mi­nut nie spusz­cza­łem mu­chy z oczu, cze­ka­jąc, aż so­bie przy­sią­dzie. Ale nie chcia­ła. Wo­la­ła ćwi­czyć na­wro­ty, przy któ­rych wy­śpie­wy­wa­ła pro­log do ope­ry Pa­ja­ce. Ja przez ca­ły ten czas sie­dzia­łem z przy­go­to­wa­ną do ude­rze­nia pac­ką. Na róg biur­ka pa­da­ła pla­ma ja­sne­go świa­tła i wie­dzia­łem, że prę­dzej czy póź­niej mu­cha mu­si tam wy­lą­do­wać. Lecz kie­dy wresz­cie to zro­bi­ła, na­wet te­go nie za­uwa­ży­łem. Brzę­cze­nie usta­ło i ot tak, już tam sie­dzia­ła. A wte­dy za­dzwo­nił te­le­fon.

Się­gną­łem po słu­chaw­kę po­wol­nym, cier­pli­wym ru­chem le­wej rę­ki. Unio­słem ją ostroż­nie i po­wie­dzia­łem ci­chut­ko:

– Pro­szę chwi­lę po­cze­kać.

De­li­kat­nie po­ło­ży­łem słu­chaw­kę na biur­ku, na brą­zo­wej pod­kład­ce. Mu­cha da­lej sie­dzia­ła, lśnią­ca, błę­kit­no­zie­lo­na i peł­na grze­chu. Na­bra­łem po­wie­trza do płuc i wzią­łem za­mach. To, co z niej zo­sta­ło, prze­le­cia­ło przez pół biu­ra i spa­dło na dy­wan. Pod­sze­dłem, pod­nio­słem mu­chę za nie­na­ru­szo­ne skrzy­deł­ko i wy­rzu­ci­łem do ko­sza na śmie­ci.

– Dzię­ku­ję za cier­pli­wość – po­wie­dzia­łem do słu­chaw­ki.

– Czy roz­ma­wiam z pa­nem Mar­lo­wem, de­tek­ty­wem? – usły­sza­łem ci­chy po­śpiesz­ny dziew­czę­cy gło­sik. Od­par­łem, że ow­szem, roz­ma­wia z pa­nem Mar­lo­wem, de­tek­ty­wem.

– Ile wy­no­si opła­ta za pań­skie usłu­gi?

– Z czym kon­kret­nie pa­ni dzwo­ni?

Gło­sik stward­niał.

– Nie mo­gę po­wie­dzieć przez te­le­fon. To… to bar­dzo po­uf­ne. Lecz za­nim zmar­nu­ję czas na wi­zy­tę w pań­skim biu­rze, chcia­ła­bym mieć cho­ciaż ogól­ne po­ję­cie o…

– Czte­ry dy­chy dniów­ki plus wy­dat­ki. Chy­ba że to zle­ce­nie, któ­re mo­gę wy­ce­nić z gó­ry.

– To o wie­le za dro­go – od­parł gło­sik. – Ma­ło za­ra­biam, a mo­że mnie to wy­nieść na­wet set­ki do­la­rów i…

– Skąd pa­ni dzwo­ni?

– Cóż, ze skle­pu. Tuż obok bu­dyn­ku, gdzie ma pan biu­ro.

– Mo­gła pa­ni za­osz­czę­dzić pię­cio­cen­tów­kę. Win­da jest za dar­mo.

– S-słu­cham?

Po­wtó­rzy­łem.

– Pro­szę wejść na gó­rę, że­bym mógł się pa­ni przyj­rzeć – do­da­łem. – A je­śli spra­wa jest w mo­im sty­lu, to wte­dy coś wy­my­śli­my.

– Mu­szę się o pa­nu wię­cej do­wie­dzieć – od­parł har­do gło­sik. – Spra­wa jest bar­dzo de­li­kat­na, bar­dzo oso­bi­sta. Nie mo­gę o niej roz­ma­wiać z by­le kim.

– Sko­ro jest tak de­li­kat­na, to mo­że po­trze­ba pa­ni ko­bie­ty, a nie fa­ce­ta.

– Ojej, nie mia­łam po­ję­cia, że ko­bie­ty rów­nież się tym zaj­mu­ją. – Uci­chła na chwi­lę. – Ale ko­bie­ta de­tek­tyw chy­ba się nie nada. Ro­zu­mie pan, pa­nie Mar­lo­we, Or­rin miesz­kał w nie naj­lep­szej oko­li­cy. Przy­naj­mniej we­dług mnie. Za­rząd­ca je­go ho­te­lu pra­cow­ni­cze­go był od­py­cha­ją­cym ty­pem i śmier­dział al­ko­ho­lem. Pan pi­je, pa­nie Mar­lo­we?

– Cóż, sko­ro już o tym mo­wa…

– Bo chy­ba nie za­trud­ni­ła­bym de­tek­ty­wa, któ­ry się­ga po al­ko­hol. Ty­to­niu też nie ak­cep­tu­ję.

– A obie­ra­nie po­ma­rań­czy?

Ze słu­chaw­ki do­biegł mnie świst od­de­chu.

– Mógł­by pan cho­ciaż wy­sła­wiać się jak dżen­tel­men – po­wie­dzia­ła.

– Mo­że niech pa­ni le­piej za­dzwo­ni do ja­kie­goś klu­bu aka­de­mic­kie­go – od­par­łem. – Po­noć pa­ru im zo­sta­ło, ale nie wiem, czy da­dzą się pa­ni z ni­mi po­ba­wić.

Roz­łą­czy­łem się. Był to krok w do­brym kie­run­ku, ale nie dość du­ży. Trze­ba by­ło za­mknąć drzwi na klucz i scho­wać się pod biur­kiem.

2

PIĘĆ MI­NUT PÓŹ­NIEJ usły­sza­łem dźwięk brzę­czy­ka za­mon­to­wa­ne­go przy drzwiach pro­wa­dzą­cych z ko­ry­ta­rza do przed­sion­ka, z któ­re­go zro­bi­łem po­cze­kal­nię. Po chwi­li drzwi trza­snę­ły i za­pa­dła ci­sza. Te mię­dzy ga­bi­ne­tem a po­cze­kal­nią by­ły uchy­lo­ne. Krót­ko na­słu­chi­wa­łem, po czym uzna­łem, że ktoś naj­wy­raź­niej po­my­lił biu­ra i od ra­zu wy­szedł. Na­gle roz­le­gło się pu­ka­nie we fra­mu­gę, a za­raz po­tem chrząk­nię­cie, któ­re peł­ni tę sa­mą funk­cję. Zdją­łem sto­py z bla­tu biur­ka, pod­nio­słem się z fo­te­la i wyj­rza­łem. Sta­ła tam. Nie mu­sia­ła na­wet otwie­rać ust, że­bym się do­my­ślił, ko­go mia­łem przed so­bą. Nikt ni­g­dy bar­dziej nie wy­glą­dał na zu­peł­ne prze­ci­wień­stwo La­dy Mak­bet niż ona. By­ła drob­na, schlud­na i aku­rat­na jak pen­sjo­nar­ka z ty­mi przy­li­za­ny­mi ciem­ny­mi wło­sa­mi i oku­la­ra­mi bez ra­mek. Mia­ła na so­bie szy­ty na mia­rę brą­zo­wy ko­stium, a przez ra­mię prze­wie­si­ła jed­ną z tych dzi­wacz­nych kwa­dra­to­wych to­re­bek, któ­re przy­po­mi­na­ły po­lo­we ap­tecz­ki sióstr mi­ło­sier­dzia. Przy­li­za­ne wło­sy zdo­bił ka­pe­lu­sik, któ­ry zbyt wcze­śnie ode­bra­no mat­ce. Nie mia­ła ma­ki­ja­żu, na­wet szmin­ki, nie no­si­ła bi­żu­te­rii. Oku­la­ry bez ra­mek nada­wa­ły jej wy­gląd bi­blio­te­kar­ki.

– Nie tak się roz­ma­wia z ludź­mi przez te­le­fon – po­wie­dzia­ła ostro. – Po­wi­nien się pan wsty­dzić.

– Wsty­dzę się, tyl­ko je­stem zbyt dum­ny, że­by dać co­kol­wiek po so­bie po­ka­zać – od­par­łem. – Pro­szę wejść.

Przy­trzy­ma­łem dziew­czy­nie drzwi i pod­sta­wi­łem jej fo­tel. Przy­sia­dła na sa­miut­kim brzeż­ku.

– Gdy­bym zwra­ca­ła się tak do pa­cjen­tów dok­to­ra Zug­smi­tha, już daw­no stra­ci­ła­bym po­sa­dę – stwier­dzi­ła. – Pan dok­tor przy­wią­zu­je ogrom­ną wa­gę do te­go, jak roz­ma­wiam z je­go pa­cjen­ta­mi, na­wet trud­ny­mi.

– Jak się chło­pi­na mie­wa? Nie wi­dzia­łem go od cza­su, kie­dy po­le­cia­łem na łeb z ga­ra­żu.

Wy­glą­da­ła na za­sko­czo­ną i jak naj­bar­dziej po­waż­ną.

– Nie mo­że pan znać dok­to­ra Zug­smi­tha. – Ko­niu­szek dość bla­de­go ję­zy­ka wy­sko­czył spo­mię­dzy jej warg, jak­by cze­goś szu­kał, ale na próż­no.

– Znam dok­to­ra Geo­r­ge’a Zug­smi­tha – po­wie­dzia­łem. – Z San­ta Ro­sa.

– Oj nie. Cho­dzi o dok­to­ra Al­fre­da Zug­smi­tha, z Man­hat­ta­nu. Z Man­hat­ta­nu w sta­nie Kan­sas, ro­zu­mie pan, nie te­go w No­wym Jor­ku.

– Czy­li to ja­kiś in­ny Zug­smith – wy­wnio­sko­wa­łem. – A jak pa­ni god­ność?

– Nie wy­da­je mi się, że­bym chcia­ła to pa­nu zdra­dzić.

– Tyl­ko się pa­ni roz­glą­da, co?

– Chy­ba moż­na tak po­wie­dzieć. Ale sko­ro już mam po­wie­rzyć spra­wy ro­dzin­ne nie­zna­jo­me­mu, to wol­no mi się cho­ciaż upew­nić, że to oso­ba, któ­rej mo­gę za­ufać.

– Czy sły­sza­ła już pa­ni, że nie­złe z pa­ni ziół­ko?

Jej oczy bły­snę­ły zza szkieł.

– Na szczę­ście nie.

Się­gną­łem po faj­kę i za­czą­łem ją na­bi­jać.

– Szczę­ście to nie­zbyt for­tun­ne sło­wo – po­wie­dzia­łem. – Pro­szę po­zbyć się te­go ka­pe­lu­si­ka i spra­wić so­bie zmy­sło­we oku­la­ry z ko­lo­ro­wy­mi opraw­ka­mi. Ko­ja­rzy pa­ni, ta­kie fi­ku­śne, lek­ko orien­tal­ne.

Od­po­wie­dzia­ła po­spiesz­nie:

– Dok­tor Zug­smith z pew­no­ścią by te­go nie po­chwa­lił.

Po chwi­li do­da­ła z lek­kim ru­mień­cem:

– Tak pan my­śli?

Przy­ło­ży­łem za­pa­lo­ną za­pał­kę do głów­ki faj­ki i wy­dmu­cha­łem dym nad bla­tem biur­ka. Od­su­nę­ła się z gry­ma­sem.

– Je­śli mnie pa­ni za­trud­ni, to bie­rze mnie pa­ni ta­kie­go, ja­ki je­stem – po­wie­dzia­łem. – Po pro­stu. Z ca­łym do­bro­dziej­stwem in­wen­ta­rza. Je­śli pa­ni my­śli, że znaj­dzie w tej bran­ży ka­te­che­tę, to jest pa­ni po­my­lo­na. Przy­szła pa­ni do mnie, choć się roz­łą­czy­łem. Czy­li po­trze­bu­je pa­ni po­mo­cy. Jak się pa­ni na­zy­wa i ja­ki ma pa­ni kło­pot?

Wpa­try­wa­ła się we mnie bez sło­wa.

– Pro­szę po­słu­chać – po­wie­dzia­łem. – Przy­je­cha­ła pa­ni z Man­hat­ta­nu w sta­nie Kan­sas. O ile do­brze pa­mię­tam z Al­ma­na­chu świa­ta, jest to mie­ści­na nie­opo­dal To­pe­ki, ja­kieś dwa­na­ście ty­się­cy miesz­kań­ców. Pra­cu­je pa­ni dla dok­to­ra Al­fre­da Zug­smi­tha i szu­ka ko­goś imie­niem Or­rin. Man­hat­tan to ma­łe mia­stecz­ko. Nie mo­że być ina­czej. Tyl­ko kil­ka miej­sco­wo­ści w ca­łym sta­nie za­słu­gu­je, by na­zy­wać je mia­sta­mi. Mam już dość in­for­ma­cji, że­by po­znać hi­sto­rię pa­ni ro­dzi­ny.

– Cze­mu miał­by pan to ro­bić? – za­py­ta­ła zmie­sza­na.

– Ja? – od­par­łem. – Ale ja wca­le nie chcę te­go ro­bić. Mam dość lu­dzi opo­wia­da­ją­cych mi hi­sto­ryj­ki. Sie­dzę tu­taj, bo nie mam do­kąd pójść. Nie chce mi się pra­co­wać. Nic mi się nie chce.

– Za du­żo pan mó­wi.

– Ow­szem – przy­zna­łem. – Za du­żo. Sa­mot­ni męż­czyź­ni za du­żo mó­wią. Al­bo w ogó­le się nie od­zy­wa­ją. Przej­dzie­my do rze­czy? Nie wy­glą­da pa­ni na ko­goś, kto zwykł ko­rzy­stać z usług de­tek­ty­wa, a już na pew­no ta­kie­go, któ­re­go pa­ni nie zna.

– Zda­ję so­bie z te­go spra­wę – od­par­ła ci­cho. – Or­rin by się roz­gnie­wał. Mat­ka też. Wy­bra­łam pań­skie na­zwi­sko z książ­ki te­le­fo­nicz­nej…

– Ja­kim spo­so­bem? – za­py­ta­łem. – Z ocza­mi za­mknię­ty­mi czy otwar­ty­mi?

Spoj­rza­ła na mnie jak na wa­ria­ta.

– Sie­dem i trzy­na­ście – po­wie­dzia­ła pod no­sem.

– Słu­cham?

– „Mar­lo­we” to sie­dem li­ter, a „Phi­lip Mar­lo­we” trzy­na­ście – po­wie­dzia­ła. – Sie­dem i trzy­na­ście da­je…

– Jak się pa­ni na­zy­wa? – nie­mal prych­ną­łem.

– Or­fa­may Qu­est. – Zmru­ży­ła oczy, jak­by mia­ła się roz­pła­kać, i prze­li­te­ro­wa­ła swo­je imię na jed­nym wy­de­chu, po czym szyb­ko pod­ję­ła wą­tek, po­śpiesz­nie wy­strze­li­wu­jąc z sie­bie ko­lej­ne sło­wa, jak­bym pod­li­czał ją za swój czas. – Miesz­kam z mat­ką. Oj­ciec zmarł przed czte­re­ma la­ty. Był le­ka­rzem. Mój brat Or­rin tak­że miał zo­stać chi­rur­giem, ale po dwóch la­tach me­dy­cy­ny prze­niósł się na in­ży­nie­rię. Rok te­mu Or­rin za­czął pra­cę dla Cal-We­stern Air­craft Com­pa­ny w Bay Ci­ty. Nie mu­siał, miał do­brą po­sa­dę w Wi­chi­cie. Chy­ba chciał się prze­nieść do Ka­li­for­nii. Jak po­noć każ­dy.

– Jak po­dob­no każ­dy – od­par­łem. – Je­śli za­mie­rza pa­ni da­lej no­sić te oku­la­ry bez opra­wek, to pro­szę się cho­ciaż wy­sła­wiać jak na­le­ży.

Za­chi­cho­ta­ła i spusz­cza­jąc gło­wę, prze­su­nę­ła ko­niusz­kiem pal­ca po bla­cie biur­ka.

– Cho­dzi­ło pa­nu o te sko­śne, któ­re na­da­ją orien­tal­ny wy­gląd?

– Aha. Ale wróć­my do Or­ri­na. Do­je­cha­li­śmy z nim do Ka­li­for­nii, a po­tem do Bay Ci­ty. Co da­lej?

Za­du­ma­ła się na mo­ment i zmarsz­czy­ła czo­ło. Przyj­rza­ła się mo­jej twa­rzy, jak­by się nad czymś na­my­śla­ła, aż sło­wa się z niej wy­la­ły:

– To nie w sty­lu Or­ri­na, że­by na­gle prze­stać pi­sać. W cią­gu mi­nio­ne­go pół­ro­cza wy­słał za­le­d­wie dwa li­sty do mat­ki i trzy do mnie. Ostat­ni pa­rę mie­się­cy te­mu. Nie­po­ko­iły­śmy się. Mia­łam do wy­ko­rzy­sta­nia urlop i przy­je­cha­łam się z nim zo­ba­czyć. Ni­g­dy nie wy­jeż­dżał z Kan­sas.

Za­mil­kła.

– Nie ro­bi pan żad­nych no­ta­tek? – za­py­ta­ła.

Mruk­ną­łem.

– My­śla­łam, że de­tek­ty­wi cią­gle coś za­pi­su­ją w tych swo­ich no­te­si­kach.

– To ja tu je­stem od dow­cip­ko­wa­nia, a pa­ni niech opo­wia­da. Przy­je­cha­ła pa­ni na urlop. I co?

– Uprze­dzi­łam Or­ri­na, że przy­jeż­dżam, lecz nie otrzy­ma­łam od­po­wie­dzi. Po­tem wy­sła­łam mu te­le­gram z Salt La­ke Ci­ty, ale rów­nież nie od­po­wie­dział. Zo­sta­ło mi tyl­ko po­je­chać do nie­go. Okrop­nie dłu­ga dro­ga. Przy­je­cha­łam au­to­bu­sem. Ad­res: Bay Ci­ty, Ida­ho Stre­et 449.

Po­now­nie prze­rwa­ła. Po­wtó­rzy­ła ad­res, ale i tym ra­zem go nie za­pi­sa­łem. Sie­dzia­łem tyl­ko, pa­trząc na jej oku­la­ry, przy­li­za­ne brą­zo­we wło­sy, śmiesz­ny ka­pe­lu­sik, nie­po­ma­lo­wa­ne pa­znok­cie, usta bez szmin­ki i czu­bek drob­ne­go ję­zy­ka, któ­ry ca­ły czas błą­dził mię­dzy bla­dy­mi war­ga­mi.

– Mo­że pan nie zna Bay Ci­ty, pa­nie Mar­lo­we.

– Ha – od­par­łem. – O Bay Ci­ty mo­gę po­wie­dzieć pa­ni ty­le, że za każ­dym ra­zem, kie­dy stam­tąd wra­cam, mu­szę wy­mie­niać cy­lin­der. Mam do­koń­czyć tę opo­wieść za pa­nią?

– S-słu­cham? – Otwo­rzy­ła oczy tak sze­ro­ko, że za szkła­mi wy­glą­da­ły jak coś za szy­bą akwa­rium w ogro­dzie zoo­lo­gicz­nym.

– Prze­pro­wa­dził się – od­po­wie­dzia­łem. – I nie ma pa­ni po­ję­cia do­kąd. Boi się pa­ni, że pro­wa­dzi grzesz­ne ży­cie w pen­tho­usie na szczy­cie Re­gen­cy To­wers u bo­ku pan­ny, któ­ra no­si fu­tro z no­rek i cie­ka­wie pach­nie.

– Na li­tość bo­ską!

– Je­stem zbyt ob­ce­so­wy? – za­py­ta­łem.

Za­czer­wie­ni­ła się.

– Bła­gam, pa­nie Mar­lo­we – ode­zwa­ła się na­resz­cie. – W ży­ciu nie po­my­śla­ła­bym cze­goś ta­kie­go o Or­ri­nie. Gdy­by pa­na sły­szał, to­by pan po­ża­ło­wał. Po­tra­fi być nie­by­wa­le wred­ny. Ale wiem, że coś się sta­ło. Ten ho­tel pra­cow­ni­czy był na­praw­dę ob­skur­ny. Za­rząd­ca nie spodo­bał mi się nic a nic. Okrop­ny czło­wiek. Po­wie­dział, że Or­rin wy­pro­wa­dził się przed pa­ro­ma ty­go­dnia­mi, ale nie wie­dział do­kąd. Zresz­tą nic go to nie ob­cho­dzi­ło, in­te­re­so­wa­ło go je­dy­nie, że­by so­bie gol­nąć dżi­nu. Nie mo­gę po­jąć, jak Or­rin mógł za­miesz­kać w ta­kim miej­scu.

– Po­wie­dzia­ła pa­ni „gol­nąć dżi­nu”? – za­py­ta­łem.

Za­ru­mie­ni­ła się.

– Tak się wy­ra­ził za­rząd­ca. Prze­ka­zu­ję tyl­ko je­go sło­wa.

– Ja­sne. Pro­szę mó­wić da­lej.

– Cóż, za­te­le­fo­no­wa­łam do fir­my, w któ­rej pra­co­wał, do Cal-We­stern Air­craft Com­pa­ny, pa­mię­ta pan. Tam po­wie­dzie­li, że go zwol­ni­li ra­zem z mnó­stwem in­nych osób. I ty­le. Po­szłam więc na pocz­tę i za­py­ta­łam, czy mo­że Or­rin nie prze­kie­ro­wał ko­re­spon­den­cji na in­ny ad­res, lecz nie mo­gli udzie­lić mi po­dob­nej in­for­ma­cji, bo to nie­zgod­ne z prze­pi­sa­mi. Po­wie­dzia­łam jed­nak pa­nu z okien­ka, o co cho­dzi, i zgo­dził się wy­świad­czyć mi tę grzecz­ność, sko­ro je­stem sio­strą Or­ri­na. Po­szedł na za­ple­cze spraw­dzić, ale wró­cił z ni­czym. Or­rin ni­cze­go nie zgła­szał. I wte­dy się tro­chę za­nie­po­ko­iłam. Mógł mieć ja­kiś wy­pa­dek al­bo coś po­dob­ne­go.

– Przy­szło pa­ni do gło­wy, że­by za­wia­do­mić po­li­cję?

– Nie śmia­ła­bym. Or­rin ni­g­dy by mi nie wy­ba­czył. To nie­ła­twy czło­wiek, na­wet gdy aku­rat ma do­bry hu­mor. Na­sza ro­dzi­na…

Za­wa­ha­ła się i zo­ba­czy­łem w jej oczach coś, co usi­ło­wa­ła zdu­sić, dla­te­go szyb­ko pod­ję­ła z po­wro­tem:

– Na­sza ro­dzi­na nie jest ta­ka, że­by…

– Chwi­lecz­kę – prze­rwa­łem znie­cier­pli­wio­ny. – Prze­cież nie mó­wię, że gwizd­nął ko­muś port­fel, tyl­ko że po­trą­cił go sa­mo­chód i stra­cił pa­mięć al­bo zo­stał ran­ny i nie mo­że mó­wić.

Rzu­ci­ła mi ostre, nie­zbyt po­chleb­ne spoj­rze­nie.

– Gdy­by wy­da­rzy­ło się coś po­dob­ne­go, to by­śmy się do­wie­dzia­ły – od­par­ła. – Każ­dy no­si przy so­bie coś, co po­zwa­la go zi­den­ty­fi­ko­wać.

– Cza­sem czło­wiek ma pu­ste kie­sze­nie.

– Czy pan pró­bu­je mnie na­stra­szyć, pa­nie Mar­lo­we?

– Na­wet je­śli, to chy­ba śred­nio mi idzie. A pa­ni jak my­śli, co się mo­gło zda­rzyć?

Unio­sła chu­dziut­ki pa­lec do ust i bar­dzo ostroż­nie do­tknę­ła go czub­kiem ję­zy­ka.

– Gdy­bym wie­dzia­ła, to­bym do pa­na nie przy­szła. Ile pan weź­mie za zna­le­zie­nie go?

Nie od­zy­wa­łem się przez dłuż­szą chwi­lę.

– Zna­czy się sa­me­mu, nie mó­wiąc o tym ni­ko­mu? – za­py­ta­łem.

– Tak. Sa­me­mu, nie mó­wiąc o tym ni­ko­mu.

– Aha. Cóż, to za­le­ży. Zna pa­ni mo­je staw­ki.

Zła­pa­ła za kra­wędź bla­tu i moc­no za­ci­snę­ła pal­ce. Tak oso­bli­wej ge­sty­ku­la­cji jesz­cze nie wi­dzia­łem.

– Są­dzi­łam, że sko­ro jest pan de­tek­ty­wem, to znaj­dzie go pan od rę­ki – po­wie­dzia­ła. – Nie stać mnie, by za­pła­cić wię­cej niż dwa­dzie­ścia do­la­rów. Mu­szę opła­cić so­bie po­sił­ki, ho­tel i bi­let po­wrot­ny, a noc­le­gi są tu­taj bar­dzo dro­gie, nie mó­wiąc już o je­dze­niu w po­cią­gu…

– Gdzie się pa­ni za­trzy­ma­ła?

– Chy­ba wo­la­ła­bym nie mó­wić, je­śli nie ma pan nic prze­ciw­ko.

– Dla­cze­go?

– Po pro­stu. Strasz­nie się bo­ję, jak to przyj­mie Or­rin. Po­za tym mo­gę do pa­na dzwo­nić, praw­da?

– Aha. Cze­go jesz­cze się pa­ni boi po­za hu­mo­ra­mi Or­ri­na, pan­no Qu­est?

Po­zwo­li­łem faj­ce zga­snąć. Za­pa­li­łem za­pał­kę i przy­tkną­łem ją do głów­ki, nie spusz­cza­jąc jej z oka.

– Czy pa­le­nie faj­ki to nie pa­skud­ny na­łóg? – za­py­ta­ła.

– Za­pew­ne – od­par­łem. – Ale po­trze­ba wię­cej niż dwu­dzie­stu do­la­rów, że­bym go rzu­cił. I pro­szę mnie nie zby­wać.

– Nie mo­że pan tak do mnie mó­wić – ob­ru­szy­ła się. – Pa­le­nie faj­ki to pa­skud­ny na­łóg. Mat­ka ni­g­dy nie po­zwa­la­ła oj­cu pa­lić w do­mu, na­wet przez ostat­nie dwa la­ta, po je­go wy­le­wie. Cza­sem sia­dy­wał z pust­ką faj­ką w ustach. Za tym rów­nież nie prze­pa­da­ła. Mie­li­śmy spo­re dłu­gi i po­wta­rza­ła, że nie stać jej na wy­rzu­ca­nie pie­nię­dzy na zbęd­ne rze­czy, jak ty­toń, a zresz­tą ko­ściół po­trze­bu­je ich jesz­cze bar­dziej niż my.

– Za­czy­nam ro­zu­mieć – wy­ce­dzi­łem. – W ta­kiej ro­dzi­nie ktoś mu­si ro­bić za czar­ną owcę.

Ze­rwa­ła się z fo­te­la, przy­ci­ska­jąc do pier­si tę swo­ją ap­tecz­kę.

– Nie po­do­ba mi się pan – po­wie­dzia­ła. – I chy­ba pa­na nie za­trud­nię. In­sy­nu­uje pan, że Or­rin zro­bił coś złe­go, ale za­pew­niam, że to nie on był u nas czar­ną owcą.

Na­wet mi po­wie­ka nie drgnę­ła. Dziew­czy­na ob­ró­ci­ła się, po­ma­sze­ro­wa­ła do drzwi i zła­pa­ła za gał­kę, ale na­gle ob­ró­ci­ła się raz jesz­cze, po­ma­sze­ro­wa­ła z po­wro­tem i wy­bu­chła pła­czem. Za­re­ago­wa­łem na to tak ży­wio­ło­wo, jak wy­pcha­na ry­ba na przy­nę­tę. Wy­cią­gnę­ła chu­s­tecz­kę i otar­ła ką­ci­ki oczu.

– A te­raz pew­nie za­dzwo­ni pan na p-po­li­cję – po­wie­dzia­ła przez ści­śnię­te gar­dło. – I man­hat­tań­ska g-ga­ze­ta do­wie się o wszyst­kim i wy­dru­ku­ją coś n-nie­przy­jem­ne­go na nasz te­mat.

– Niech­że pa­ni da spo­kój z ty­mi do­my­sła­mi. Pro­szę mi nie grać na emo­cjach. Rzuć­my okiem na je­go zdję­cie, do­brze?

Po­śpiesz­nie odło­ży­ła chu­s­tecz­kę i wy­ło­wi­ła coś z to­reb­ki. Po­ło­ży­ła na biur­ku ko­per­tę. By­ła co praw­da cien­ka, ale da­ło­by się tam upchnąć kil­ka od­bi­tek. Nie zaj­rza­łem do środ­ka.

– Pro­szę mi go opi­sać, jak go pa­ni pa­mię­ta – po­wie­dzia­łem.

Za­du­ma­ła się. Po­zwo­li­ło jej to pu­ścić brwi w ruch.

– W mar­cu skoń­czył dwa­dzie­ścia osiem lat. Ma ja­sno­brą­zo­we wło­sy, znacz­nie ja­śniej­sze od mo­ich, i nie­bie­skie oczy, też ja­śniej­sze. Cze­sze się do ty­łu. Jest bar­dzo wy­so­ki, po­nad metr osiem­dzie­siąt. Ale wa­ży nie­wie­le po­nad sześć­dzie­siąt ki­lo­gra­mów. Jest ra­czej ko­ści­sty. Kie­dyś no­sił cie­niut­ki blond wą­sik, ale mat­ka ka­za­ła mu go zgo­lić. Po­wie­dzia­ła, że…

– Niech zgad­nę. Ksiądz do­bro­dziej mu­siał wy­pchać czymś po­dusz­kę.

– Pro­szę tak nie mó­wić o mo­jej mat­ce – pi­snę­ła, bled­nąc z gnie­wu.

– Och, niech się pa­ni nie wy­głu­pia. Jesz­cze nie wiem o pa­ni wszyst­kie­go, ale pro­szę prze­stać zgry­wać ta­ką mi­mo­zę. Czy Or­rin ma ja­kieś ce­chy szcze­gól­ne, zna­mio­na, bli­zny al­bo ta­tu­aż z wer­se­ta­mi z dwu­dzie­ste­go trze­cie­go psal­mu na pier­si? I bez fo­chów pro­szę.

– Nie mu­si pan na mnie krzy­czeć. Mo­że spoj­rzy pan na zdję­cie?

– Pew­nie jest na nim ubra­ny. Prze­cież jest pa­ni je­go sio­strą. Pa­ni bę­dzie wie­dzia­ła naj­le­piej.

– Nie, nie ma – od­par­ła sztyw­no. – Tyl­ko ma­łą bli­znę na le­wej dło­ni, po usu­nię­ciu ka­sza­ka.

– A je­go zwy­cza­je? Co ro­bi, że­by się ro­ze­rwać… po­za tym, że nie pa­li, nie pi­je i się z ni­kim nie uma­wia?

– Ale… skąd pan to wie?

– Pa­ni mat­ka mi po­wie­dzia­ła.

Uśmiech­nę­ła się. Do­brze, bo za­czy­na­łem się za­sta­na­wiać, czy w ogó­le po­tra­fi. Mia­ła rów­ne bia­łe zę­by i nie świe­ci­ła dzią­sła­mi. To już coś.

– Żar­tow­niś z pa­na – po­wie­dzia­ła. – Or­rin du­żo się uczy i ma bar­dzo dro­gi apa­rat, któ­rym ro­bi zdję­cia lu­dziom bez ich wie­dzy. Cza­sem się złosz­czą. Ale Or­rin po­wta­rza, że po­win­ni zo­ba­czyć sie­bie ta­ki­mi, ja­ki­mi są na­praw­dę.

– Miej­my na­dzie­ję, że je­mu się to nie przy­da­rzy – po­wie­dzia­łem. – Co to za apa­rat?

– Ta­ki ma­lut­ki, z bar­dzo do­brym obiek­ty­wem. Moż­na ro­bić zdję­cia w każ­dym świe­tle. Le­ica.

Otwo­rzy­łem ko­per­tę i wy­cią­gną­łem z niej kil­ka nie­wiel­kich, lecz bar­dzo wy­raź­nych od­bi­tek.

– Ale te zdję­cia zro­bio­no in­nym sprzę­tem – po­wie­dzia­łem.

– Nie, nie, te zro­bił Phi­lip, Phi­lip An­der­son. Chło­pak, z któ­rym uma­wia­łam się przez ja­kiś czas. – Za­mil­kła i ode­tchnę­ła cięż­ko. – I chy­ba tak na­praw­dę dla­te­go tu­taj przy­szłam, pa­nie Mar­lo­we. Bo pan też ma na imię Phi­lip.

– Aha – od­par­łem, ale po­czu­łem coś na kształt wzru­sze­nia. – Co się sta­ło z Phi­li­pem An­der­so­nem?

– Prze­cież cho­dzi o Or­ri­na…

– Wiem, wiem – prze­rwa­łem. – Ale co się sta­ło z Phi­li­pem An­der­so­nem?

– Na­dal miesz­ka w Man­hat­ta­nie. – Od­wró­ci­ła wzrok. – Mat­ka za nim nie prze­pa­da. Pew­nie sam pan wie, jak to jest.

– Tak – od­par­łem. – Wiem, jak to jest. Mo­że pa­ni pła­kać, je­śli pa­ni chce. Nie po­gnie­wam się. Ze mnie też prze­ro­śnię­ty mię­czak.

Spoj­rza­łem na dwie fo­to­gra­fie. Jed­ną zro­bio­no z gó­ry i na nie­wie­le mi się przy­da­ła. Dru­ga, cał­kiem nie­źle wy­ka­dro­wa­na, przed­sta­wia­ła wy­so­kie ko­ści­ste pta­szy­sko o bli­sko osa­dzo­nych oczach, z wą­ski­mi usta­mi i ostrym pod­bród­kiem. Miał do­kład­nie ta­ki gry­mas, ja­kie­go się spo­dzie­wa­łem. Za­po­mnij wy­trzeć bu­ty, a ten chło­pak raz dwa ci to wy­tknie. Odło­ży­łem zdję­cia i spoj­rza­łem na Or­fa­may Qu­est, pró­bu­jąc do­szu­kać się na jej twa­rzy cze­goś po­dob­ne­go. Nie uda­ło mi się. Ani śla­du ro­dzin­ne­go po­do­bień­stwa, co oczy­wi­ście nie zna­czy­ło ab­so­lut­nie nic. Jak za­wsze.

– Do­brze – po­wie­dzia­łem – po­ja­dę i się ro­zej­rzę. Ale po­win­na by­ła pa­ni sa­ma się do­my­ślić, co się sta­ło. Przy­je­chał do ob­ce­go mia­sta, przez ja­kiś czas za­ra­biał do­bre pie­nią­dze. Pew­nie wię­cej niż kie­dy­kol­wiek wcze­śniej. Spo­tkał lu­dzi, z ja­ki­mi nie miał do tej po­ry do czy­nie­nia. A Bay Ci­ty ani tro­chę nie przy­po­mi­na Man­hat­ta­nu w sta­nie Kan­sas. Mo­że mi pa­ni wie­rzyć, do­brze je znam. Ze­rwał się ze smy­czy i nie chce, że­by ro­dzi­na się o tym do­wie­dzia­ła. Ale jesz­cze wyj­dzie na pro­stą.

Przez chwi­lę pa­trzy­ła na mnie, nie od­zy­wa­jąc się ani sło­wem, po czym po­krę­ci­ła gło­wą.

– Nie, Or­rin ta­ki nie jest, pa­nie Mar­lo­we.

– Każ­dy ta­ki jest – od­par­łem. – Zwłasz­cza ta­cy jak Or­rin. Ma­ło­mia­stecz­ko­wy świę­to­szek, któ­ry ca­łe ży­cie spę­dził z mat­ką na kar­ku i pa­sto­rem trzy­ma­ją­cym go za rącz­kę. A tu­taj był sam. Miał ka­sę. Chciał za­fun­do­wać so­bie tro­chę sło­dy­czy i świa­tła, ale nie ta­kie­go, któ­re bi­je z am­bo­ny. Nie że­bym to po­tę­piał. Cho­dzi mi tyl­ko o to, że miał już ser­decz­nie do­syć. Praw­da?

Po­ki­wa­ła gło­wą.

– Dla­te­go włą­czył się do gry – mó­wi­łem da­lej. – Choć nie miał po­ję­cia, jak się w nią gra. Te­go też się trze­ba na­uczyć. Zgar­nął flasz­kę, za­po­znał ja­kąś la­fi­ryn­dę i po­czuł się, jak­by zwi­nął bi­sku­po­wi ka­le­so­ny. Bądź co bądź za­raz skoń­czy dwa­dzie­ścia dzie­więć lat, i je­śli chce się sto­czyć, to je­go spra­wa. I tak prę­dzej czy póź­niej znaj­dzie ko­goś, ko­go za to ob­wi­ni.

– Nie chcę w to wie­rzyć, pa­nie Mar­lo­we – po­wie­dzia­ła po­wo­li. – Nie chcę, by mat­ka…

– Mó­wi­ła pa­ni coś o dwóch dy­chach – prze­rwa­łem.

Wy­da­wa­ła się za­sko­czo­na.

– Mam za­pła­cić od ra­zu?

– A ja­kie zwy­cza­je pa­nu­ją w Man­hat­ta­nie w Kan­sas?

– Nie ma­my tam pry­wat­nych de­tek­ty­wów. Tyl­ko zwy­czaj­ną po­li­cję. Zna­czy się… chy­ba nie ma­my.

Zaj­rza­ła po­now­nie do swo­je­go przy­bor­ni­ka i wy­ło­wi­ła zeń czer­wo­ną port­mo­net­kę, z któ­rej wy­cią­gnę­ła sta­ran­nie i osob­no po­skła­da­ne bank­no­ty. Trzy piąt­ki i pięć je­dy­nek. Du­żo jej nie zo­sta­ło. Wy­glą­da­ło, jak­by umyśl­nie trzy­ma­ła port­mo­net­kę tak, że­bym zo­ba­czył, jak w niej pu­sto. Po­ło­ży­ła bank­no­ty na biur­ku, je­den na dru­gim, i prze­su­nę­ła w mo­ją stro­nę. Bar­dzo po­wo­li i ze smut­kiem, jak­by to­pi­ła uko­cha­ne­go kot­ka.

– Wy­pi­szę po­kwi­to­wa­nie – po­wie­dzia­łem.

– Nie po­trze­bu­ję po­kwi­to­wa­nia, pa­nie Mar­lo­we.

– Ale ja po­trze­bu­ję. Nie chce mi pa­ni po­dać na­zwi­ska wraz z ad­re­sem, to chcę mieć coś z pa­ni na­zwi­skiem.

– Po co?

– Aby móc udo­wod­nić, że pa­nią re­pre­zen­tu­ję. – Wy­cią­gną­łem drucz­ki, wy­pi­sa­łem po­kwi­to­wa­nie i po­da­łem jej, że­by pod­pi­sa­ła du­pli­kat. Nie chcia­ła, ale po chwi­li ostroż­nie zła­pa­ła za ołó­wek i sta­ran­nym se­kre­tar­skim pi­smem wy­ka­li­gra­fo­wa­ła na kar­tecz­ce: „Or­fa­may Qu­est”.

– Ad­re­su na­dal nie do­sta­nę? – za­py­ta­łem.

– Wo­la­ła­bym go nie po­da­wać.

– Pro­szę więc do mnie dzwo­nić, o każ­dej po­rze. Mój do­mo­wy nu­mer tak­że jest w książ­ce te­le­fo­nicz­nej. Bri­stol Apart­ments, miesz­ka­nie nu­mer 428.

– Ra­czej pa­na nie od­wie­dzę – po­wie­dzia­ła chłod­no.

– Jesz­cze pa­ni nie za­pro­si­łem – od­par­łem. – Pro­szę dzwo­nić ko­ło czwar­tej, je­śli to pa­ni pa­su­je. Mo­że coś już bę­dę miał. A mo­że nie.

Wsta­ła.

– Oby mat­ka nie mia­ła mi te­go za złe – po­wie­dzia­ła, sku­biąc war­gę bla­dym pa­znok­ciem. – Zna­czy te­go, że tu przy­szłam.

– Pro­szę już nie mó­wić o tym, co nie spodo­ba­ło­by się pa­ni mat­ce. Po pro­stu o tym nie mów­my.

– No do­praw­dy!

– I pro­szę też nie mó­wić „no do­praw­dy”.

– My­ślę, że jest pan wy­jąt­ko­wo bez­czel­ny – po­wie­dzia­ła.

– Nie­praw­da. My­śli pa­ni, że je­stem uro­czy. A ja my­ślę, że jest z pa­ni fa­scy­nu­ją­ca kłam­czu­cha. Chy­ba nie są­dzi pa­ni, że zro­bię to dla dwóch dych, co?

Rzu­ci­ła mi ostre, nie­spo­dzie­wa­nie ozię­błe spoj­rze­nie.

– To dla­cze­go?

Kie­dy nie od­po­wie­dzia­łem, za­py­ta­ła:

– Bo czuć już wio­snę?

Na­dal nie re­ago­wa­łem. Za­ru­mie­ni­ła się lek­ko i się ro­ze­śmia­ła.

Nie mia­łem ser­ca jej po­wie­dzieć, że by­łem strasz­li­wie znu­dzo­ny nie­rób­stwem. A mo­że rze­czy­wi­ście cho­dzi­ło o wio­snę. I o to coś w jej oczach, znacz­nie star­sze niż Man­hat­tan w sta­nie Kan­sas.

– My­ślę, że jest pan bar­dzo mi­ły, na­praw­dę – po­wie­dzia­ła ci­cho.

Od­wró­ci­ła się szyb­ko i nie­mal wy­bie­gła z biu­ra. Jej kro­ki do­bie­ga­ją­ce z ko­ry­ta­rza brzmia­ły rap­tow­nie i ostro, jak dzio­ba­nie al­bo stu­ka­nie pal­ca­mi o kra­wędź sto­łu, kie­dy mat­ka da­je wy­raz swo­jej dez­apro­ba­cie na wi­dok oj­ca, któ­ry się­ga po dru­gi ka­wa­łek cia­sta. A prze­cież nic już nie za­ra­bia. Prze­cież ni­cze­go już nie ma. Sie­dzi tyl­ko na gan­ku w Man­hat­ta­nie w sta­nie Kan­sas i bu­ja się na fo­te­lu, przy­gry­za­jąc pu­stą faj­kę. Ko­ły­sze się po­wo­li i spo­koj­nie, bo po wy­le­wie do wszyst­kie­go pod­cho­dzisz po­wo­li i spo­koj­nie. I cze­kasz na na­stęp­ny. W ustach pu­sta faj­ka. Ani gra­ma ty­to­niu. I nic do ro­bo­ty po­za cze­ka­niem.

Scho­wa­łem cięż­ko za­ro­bio­ne dwa­dzie­ścia do­la­rów Or­fa­may Qu­est do ko­per­ty, pod­pi­sa­łem jej imie­niem i wło­ży­łem do szu­fla­dy. Nie chcia­łem ga­niać po mie­ście z ta­ką su­mą.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The Lit­tle Si­ster

Re­dak­cja: Prze­mek Dę­bow­ski, An­to­ni Gór­ny

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski, Alek­san­dra Mar­czuk

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

185. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

THE LIT­TLE SI­STER

Co­py­ri­ght © 1949 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-62-9

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317