Pani w jeziorze - Raymond Chandler - ebook + książka

Pani w jeziorze ebook

Chandler Raymond

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Trwa II wojna światowa: na Pacyfiku Stany Zjednoczone walczą z Japonią. W Los Angeles Philip Marlowe nie narzeka jednak na brak roboty. Otrzymuje zlecenie, by odnaleźć żonę bogatego przemysłowca. Uciekła z kochankiem? Zaginęła? Sprawa wydaje się prosta, ale kłopoty to w końcu specjalność Marlowe’a. Pogrążone w narkotycznym śnie przedmieścia rozrastającej się metropolii i zwodniczo spokojna tafla jeziora w górskim kurorcie stanowią scenerię kilku splątanych ze sobą przegranych ludzkich losów.

Raymond Chandler, mistrz melancholii i sardonicznego humoru, powraca w najbardziej kameralnej ze swoich powieści.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 300

Oceny
4,5 (29 ocen)
16
11
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Jerzy63

Nie oderwiesz się od lektury

Majstersztyk.
00
szlem1974

Nie oderwiesz się od lektury

klasyczny kryminał, doskonały
00

Popularność




Do tej po­ry w se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

4. Pa­ni w je­zio­rze

1

TRE­LO­AR BU­IL­DING STAŁ i na­dal stoi przy Oli­ve Stre­et, nie­opo­dal Szó­stej, po za­chod­niej stro­nie. Chod­nik od fron­tu wy­ło­żo­no czar­no-bia­łą kau­czu­ko­wą kost­ką, któ­rą aku­rat de­mon­to­wa­no, że­by zdać ją rzą­do­wi. Pra­ce nad­zo­ro­wał bla­dy męż­czy­zna o go­łej gło­wie i twa­rzy do­zor­cy; wy­glą­dał, jak­by pę­ka­ło mu przy tym ser­ce.

Mi­ną­łem go, prze­cho­dząc pod skle­po­wy­mi ar­ka­da­mi pro­sto do prze­stron­ne­go ho­lu mie­nią­ce­go się czer­nią i zło­tem. Gil­ler­la­in Com­pa­ny mie­ści­ło się na siód­mym pię­trze za po­dwój­nie oszklo­ny­mi, oku­ty­mi pla­ty­ną drzwia­mi wa­ha­dło­wy­mi. Pod­ło­gę re­cep­cji ktoś ude­ko­ro­wał chiń­ski­mi dy­wa­ni­ka­mi i za­sta­wił kan­cia­sty­mi, acz fi­ku­śny­mi me­bla­mi. Pod ma­to­wo­srebr­ny­mi ścia­na­mi ster­cza­ły abs­trak­cyj­ne rzeź­by, a w na­roż­nej wi­try­nie za­aran­żo­wa­no wy­staw­kę. Na roz­ma­itych pó­łecz­kach, schod­kach, wy­spach i cy­pel­kach z lśnią­cych lu­strza­nych ta­fli sta­ły chy­ba wszyst­kie wy­myśl­ne bu­te­lecz­ki i pu­de­łecz­ka świa­ta, a w nich kre­my, pu­dry, my­dła i wo­dy to­a­le­to­we na każ­dą oka­zję i po­rę ro­ku. Wy­so­kie cie­niut­kie fla­ko­ni­ki per­fum wy­glą­da­ły, jak­by mógł je zdmuch­nąć by­le wie­trzyk, a na pa­ste­lo­wych fiol­kach, uro­czych jak dziew­czyn­ki na lek­cji tań­ca, za­wią­za­no sa­ty­no­we ko­kard­ki. Per­łę tej ko­lek­cji sta­no­wi­ła jed­nak pę­ka­ta i nie­wy­szu­ka­na bursz­ty­no­wa bu­te­lecz­ka. Sta­ła sa­mot­nie opa­trzo­na ety­kie­tą Gil­ler­la­in Re­gal, szam­pan po­śród per­fum. Za to moż­na by­ło za­bić. Kro­pel­ka na ko­bie­cym de­kol­cie wy­star­czy, by z nie­ba po­sy­pał się deszcz ró­żo­wych pe­reł.

Przy ma­łej cen­tral­ce te­le­fo­nicz­nej na­prze­ciw­ko kry­ła się za ba­rier­ką schlud­nie ubra­na drob­na blon­dyn­ka. Z ko­lei na wprost drzwi, za po­kaź­nym biur­kiem urzę­do­wa­ła wy­so­ka szczu­pła czar­no­wło­sa pięk­ność. Jak gło­si­ła tło­czo­na ta­blicz­ka – pan­na Ad­rien­ne From­sett. Mia­ła na so­bie sta­lo­wo­sza­ry ko­stium, a pod ma­ry­nar­ką ciem­no­nie­bie­ską ko­szu­lę i kra­wat o ja­śniej­szym od­cie­niu. Po­szet­ką wy­sta­ją­cą z bru­sta­szy pew­nie da­ło­by się po­kro­ić chleb, przy­naj­mniej tak wy­glą­da­ły jej za­pra­so­wa­ne kra­wę­dzie. Ko­bie­ta nie no­si­ła żad­nej bi­żu­te­rii po­za łań­cusz­kiem na nad­garst­ku. Ciem­ne, za­cze­sa­ne z prze­dział­kiem wło­sy spły­wa­ły luź­ny­mi, choć nie­przy­pad­ko­wo uło­żo­ny­mi fa­la­mi. Mia­ła gład­ką ce­rę o od­cie­niu ko­ści sło­nio­wej, ra­czej su­ro­we brwi i du­że ciem­ne oczy, któ­re pew­nie mo­gły­by ko­goś ob­da­ro­wać cie­płym spoj­rze­niem, ale we wła­ści­wym miej­scu i cza­sie.

Po­ło­ży­łem na biur­ku swo­ją wi­zy­tów­kę, tę bez ka­ra­bi­nu ma­szy­no­we­go w ro­gu, i za­py­ta­łem o pa­na De­ra­ce’a King­sleya. Spoj­rza­ła na kar­to­nik i od­par­ła:

– Był pan umó­wio­ny?

– Nie, nie by­łem.

– Trud­no zła­pać pa­na King­sleya, je­śli się z nim nie umó­wi­ło.

Nie mo­głem się co do te­go spie­rać.

– Zdra­dzi mi pan, o co cho­dzi, pa­nie Mar­lo­we?

– O spra­wę oso­bi­stą.

– Ro­zu­miem. Czy pan King­sley pa­na zna, pa­nie Mar­lo­we?

– Nie są­dzę. Ale mógł o mnie sły­szeć. Pro­szę po­wie­dzieć, że je­stem od po­rucz­ni­ka M’Gee.

– A czy pan King­sley zna po­rucz­ni­ka M’Gee?

Odło­ży­ła mo­ją wi­zy­tów­kę na bok, przy sto­si­ku świe­żo za­pi­sa­nej na ma­szy­nie ko­re­spon­den­cji. Od­chy­li­ła się, po­ło­ży­ła rę­kę na biur­ku i za­stu­ka­ła de­li­kat­nie o blat nie­wiel­kim zło­tym pió­rem. Wy­szcze­rzy­łem się do niej. Blon­dy­necz­ka przy cen­tra­li te­le­fo­nicz­nej na­sta­wi­ła ucha i uśmiech­nę­ła się nie­win­nie. Wy­da­wa­ła się fi­glar­na, ale ra­czej nie­zbyt pew­na sie­bie. Jak ko­tek, któ­ry tra­fił do do­mu, gdzie nie prze­pa­da­ją za kot­ka­mi.

– Mam ta­ką na­dzie­ję – od­po­wie­dzia­łem – ale mo­że naj­le­piej bę­dzie je­go o to za­py­tać.

Za­pa­ra­fo­wa­ła szyb­ko trzy li­sty, chy­ba tyl­ko po to, że­by nie ci­snąć we mnie pió­rem. Ode­zwa­ła się po­now­nie, tym ra­zem na­wet nie uno­sząc gło­wy.

– Pan King­sley jest na spo­tka­niu. Prze­ka­żę pań­ską wi­zy­tów­kę przy naj­bliż­szej oka­zji.

Po­dzię­ko­wa­łem i usia­dłem w chro­mo­wa­nym fo­te­lu ze skó­rza­ną ta­pi­cer­ką, któ­ry oka­zał się spo­ro wy­god­niej­szy, niż się na to za­no­si­ło. W po­ko­ju za­pa­dła ci­sza. Nikt nie wy­cho­dził ani nie przy­cho­dził. Ele­ganc­ka dłoń pan­ny From­sett wę­dro­wa­ła po do­ku­men­tach i cza­sem tyl­ko by­ło sły­chać przy­tłu­mio­ne po­mru­ki ob­słu­gu­ją­ce­go cen­tra­lę ko­cia­ka oraz kli­ka­nie prze­łą­cza­nych wty­czek.

Za­pa­li­łem pa­pie­ro­sa i przy­su­ną­łem so­bie bli­żej krze­sła po­piel­ni­cę. Mi­nu­ty prze­my­ka­ły ci­chut­ko jak mysz­ki. Ro­zej­rza­łem się, ale trud­no by­ło z wy­stro­ju po­cze­kal­ni co­kol­wiek wy­kon­cy­po­wać. Mo­że za­ra­bia­li mi­lio­ny, a na za­ple­czu ich for­sy pil­no­wał sze­ryf wy­cią­gnię­ty na krze­śle opar­tym o sejf.

Pół go­dzi­ny i trzy lub czte­ry pa­pie­ro­sy póź­niej za pan­ną From­sett otwo­rzy­ły się drzwi i do po­cze­kal­ni we­szło dwóch za­no­szą­cych się od śmie­chu męż­czyzn. Trze­ci pu­ścił ich przo­dem, chwi­lę po­śmiał się ra­zem z ni­mi, po­że­gnał ser­decz­nie, a gdy wy­szli, na­tych­miast zrzu­cił uśmiech z twa­rzy. Był wy­so­ki, no­sił sza­ry gar­ni­tur i ewi­dent­nie nie prze­pa­dał za wy­głu­pa­mi.

– Ktoś dzwo­nił? – za­py­tał ostrym to­nem.

Pan­na From­sett od­par­ła ci­cho:

– Przy­szedł pan Mar­lo­we. Od po­rucz­ni­ka M’Gee. Cho­dzi o spra­wę oso­bi­stą.

– Pierw­sze sły­szę – burk­nął dry­blas.

Zgar­nął mo­ją wi­zy­tów­kę i nie za­szczy­ca­jąc mnie choć­by spoj­rze­niem, wró­cił do ga­bi­ne­tu. Pneu­ma­tycz­ny do­my­kacz drzwi wy­dał z sie­bie dźwięk po­dob­ny do „fu­uuuj”. Pan­na From­sett po­sła­ła mi uro­czy smut­ny uśmiech, na któ­ry od­po­wie­dzia­łem dość ob­le­śnym spoj­rze­niem. Żu­łem ko­lej­ne­go pa­pie­ro­sa, a czas mi­jał chwiej­nym kro­kiem. Mo­ja sym­pa­tia do Gil­ler­la­in Com­pa­ny nie prze­sta­wa­ła ro­snąć.

Dzie­sięć mi­nut póź­niej otwo­rzy­ły się te sa­me drzwi. Z ga­bi­ne­tu wy­padł ten sam waż­niak, tym ra­zem w ka­pe­lu­szu, i rzu­cił, że idzie do fry­zje­ra. Prze­szedł sprę­ży­stym kro­kiem po chiń­skim dy­wa­nie, ale mniej wię­cej w po­ło­wie od­le­gło­ści do drzwi wej­ścio­wych na­gle zmie­nił kurs i sta­nął przede mną.

– Pan się chciał ze mną wi­dzieć? – szczek­nął.

Miał oko­ło me­tra dzie­więć­dzie­się­ciu wzro­stu i nie­wie­le tłusz­czu na cie­le. Je­go sza­re jak ka­mień tę­czów­ki po­bły­ski­wa­ły chłod­nym świa­tłem. No­sił do­brze skro­jo­ny gar­ni­tur z gład­kiej sza­rej fla­ne­li w pio­no­we kre­do­wo­bia­łe prąż­ki, i no­sił go z ele­gan­cją. Nie wy­glą­dał na ko­goś, z kim ła­two się do­ga­dać.

Pod­nio­słem się z krze­sła.

– O ile na­zy­wa się pan De­ra­ce King­sley.

– A my­ślał pan, że kim, u dia­bła, je­stem?

Roz­myśl­nie nie od­po­wie­dzia­łem i po­da­łem mu wi­zy­tów­kę, tym ra­zem tę z na­dru­kiem. Ści­snął kar­to­nik w swo­im łap­sku i spoj­rzał na nie­go po­nu­ro.

– Kto to jest M’Gee? – wark­nął.

– Zna­jo­my.

– Fa­scy­nu­ją­ce – po­wie­dział, spo­glą­da­jąc na pan­nę From­sett. Po­do­ba­ło jej się to. I to bar­dzo. – Bę­dzie pan uprzej­my po­wie­dzieć mi o nim coś wię­cej?

– Cóż, na­zy­wa­ją go Fio­łek M’Gee – od­par­łem – bo żu­je te ta­kie ma­łe fioł­ko­we pa­styl­ki na gar­dło. Ka­wał chło­pa, si­wa czu­pry­na i ustecz­ka stwo­rzo­ne do ca­ło­wa­nia nie­mow­la­ków. Ostat­nio miał na so­bie szy­kow­ny błę­kit­ny gar­ni­tur, brą­zo­we bu­ty o sze­ro­kich no­skach, sza­ry fil­co­wy ka­pe­lusz i po­pa­lał opium z krót­kiej faj­ki.

– Nie po­do­ba mi się pań­skie za­cho­wa­nie – po­wie­dział King­sley gło­sem, któ­rym moż­na by roz­łu­pać orzech.

– Nie szko­dzi. Nie jest na sprze­daż.

Od­su­nął się gwał­tow­nie, jak­bym mu pod­su­nął pod nos ty­go­dnio­wą ma­kre­lę. Po chwi­li od­wró­cił się do mnie ple­ca­mi i rzu­cił przez ra­mię:

– Da­ję pa­nu do­kład­nie trzy mi­nu­ty. I Bóg ra­czy wie­dzieć dla­cze­go.

Raź­nym kro­kiem prze­mknął obok biur­ka pan­ny From­sett i otwo­rzył drzwi do ga­bi­ne­tu ru­chem tak za­ma­szy­stym, że ma­ło nie do­sta­łem w zę­by. To rów­nież spodo­ba­ło się pan­nie From­sett, choć te­raz w jej oczach krył się prze­bie­gły uśmie­szek.

2

PRY­WAT­NY GA­BI­NET KING­SLEYA wy­glą­dał do­kład­nie tak, jak po­wi­nien wy­glą­dać pry­wat­ny ga­bi­net. Był dłu­gi, ciem­ny, ci­chy i wy­po­sa­żo­ny w kli­ma­ty­za­tor. Za­trza­śnię­te okna i opusz­czo­ne do po­ło­wy sza­re ża­lu­zje pil­no­wa­ły, by li­piec przy­pad­kiem nie wa­żył się wkraść do środ­ka. Sza­re za­sło­ny ide­al­nie kom­po­no­wa­ły się z sza­rą wy­kła­dzi­ną. W ro­gu stał du­ży czar­no-srebr­ny sejf, a przy nim rzą­dek ni­skich sza­fek na ak­ta w iden­tycz­nym ko­lo­rze. Na ścia­nie wid­nia­ła ogrom­na pod­ko­lo­ro­wa­na fo­to­gra­fia star­sze­go je­go­mo­ścia o ostrym no­sie, z bo­ko­bro­da­mi i w wy­so­kim sztyw­nym koł­nie­rzy­ku. Ster­czą­ce z nie­go jabł­ko Ada­ma wy­glą­da­ło so­lid­niej niż nie­je­den pod­bró­dek. Pla­kiet­ka po­ni­żej ob­wiesz­cza­ła: Mat­thew Gil­ler­la­in, 1860–1934.

De­ra­ce King­sley po­ma­sze­ro­wał raź­no za dy­rek­tor­skie biur­ko, któ­re kosz­to­wa­ło przy­naj­mniej z osiem stó­wek, i usa­dził tyl­ną część cia­ła w skó­rza­nym fo­te­lu z wy­so­kim opar­ciem. Się­gnął do mie­dzia­no-ma­ho­nio­wej szka­tuł­ki po cy­ga­ro, przy­ciął je i przy­pa­lił pę­ka­tą biu­ro­wą za­pal­nicz­ką. Nie śpie­szył się. Mój czas się nie li­czył. Od­chy­lił się i wy­dmuch­nął ob­ło­czek dy­mu.

– Je­stem czło­wie­kiem in­te­re­su – po­wie­dział. – Nie zwy­kłem zaj­mo­wać się głu­po­ta­mi. Pań­ska wi­zy­tów­ka mó­wi, że jest pan pry­wat­nym de­tek­ty­wem. Niech pan po­ka­że coś, co mi to udo­wod­ni.

Się­gną­łem po port­fel i po­da­łem mu coś, co mu to udo­wod­ni­ło. Spoj­rzał na mo­je pa­pie­ry i rzu­cił je na biur­ko. Ce­lu­lo­ido­we etui z ko­pią mo­jej li­cen­cji spa­dło na pod­ło­gę. Nie za­wra­cał so­bie gło­wy prze­pro­si­na­mi.

– Nie znam żad­ne­go M’Gee – po­wie­dział – ale znam sze­ry­fa Pe­ter­se­na. Po­pro­si­łem go o so­lid­ne­go czło­wie­ka do pew­nej ro­bo­ty. Zga­du­ję, że pan nim jest.

– M’Gee jest z hol­ly­wo­odz­kie­go wy­dzia­łu biu­ra sze­ry­fa. Mo­że pan spraw­dzić.

– Nie ma po­trze­by. Chy­ba się pan nada, tyl­ko żad­ne­go bła­zno­wa­nia. Kie­dy ko­muś pła­cę, jest mój. Ma pan ro­bić, co mó­wię, i trzy­mać gę­bę na kłód­kę. Al­bo pan po­le­ci. Czy to ja­sne? A mo­że je­stem dla pa­na za twar­dy?

– Tę kwe­stię po­zo­staw­my na ra­zie otwar­tą.

Skrzy­wił się.

– Ile pan bie­rze? – rzu­cił.

– Dwa­dzie­ścia pięć dniów­ki plus wy­dat­ki. Oraz osiem cen­tów za każ­dą prze­je­cha­ną mi­lę.

– Ab­surd – prych­nął. – Za du­żo. Pięt­na­ście dniów­ki za wszyst­ko. A to i tak spo­ro. Za­pła­cę za ben­zy­nę, ale w gra­ni­cach roz­sąd­ku. Tyl­ko żad­nych wy­cie­czek po mie­ście!

Wy­dmuch­ną­łem nie­wiel­ki sza­ry ob­ło­czek pa­pie­ro­so­we­go dy­mu, któ­ry roz­go­ni­łem mach­nię­ciem rę­ki. Nie od­po­wie­dzia­łem, czym wy­da­wał się co­kol­wiek za­sko­czo­ny.

Na­chy­lił się nad bla­tem i po­gro­ził mi cy­ga­rem.

– Jesz­cze pa­na nie za­trud­ni­łem – po­wie­dział – ale je­śli to zro­bię, to ca­ła spra­wa ma być po­uf­na. Żad­nych po­ga­du­szek z kum­pla­mi z po­li­cji. Zro­zu­mia­no?

– Mo­że mi pan w koń­cu po­wie, o co cho­dzi, pa­nie King­sley?

– Coś pan ta­ki hop do przo­du? Bie­rze pan róż­ne zle­ce­nia, nie?

– Ale nie wszyst­kie. Tyl­ko te względ­nie uczci­we.

Ga­pił się na mnie spode łba, za­ci­ska­jąc moc­no szczę­ki. Je­go sza­re oczy nie zdra­dza­ły ab­so­lut­nie ni­cze­go.

– Nie zaj­mu­ję się cho­ciaż­by roz­wo­da­mi – mó­wi­łem da­lej. – A od nie­zna­jo­mych bio­rę stów­kę za­licz­ki.

– Pro­szę, pro­szę – od­parł za­dzi­wia­ją­co ła­god­nie. – Pro­szę, pro­szę.

– A co do te­go, czy jest pan dla mnie za twar­dy – cią­gną­łem – to klien­ci al­bo pła­czą mi w rę­kaw, al­bo cio­sa­ją koł­ki na gło­wie, że­by po­ka­zać, kto tu rzą­dzi. Ale ko­niec koń­ców za­zwy­czaj się do­ga­du­je­my. O ile prze­ży­ją.

– Pro­szę, pro­szę – po­wtó­rzył tak sa­mo ła­god­nie i ga­pił się na mnie da­lej. – Wie­lu klien­tów pan tra­ci?

– Nie, je­śli do­brze mnie trak­tu­ją – od­po­wie­dzia­łem.

– Pro­szę cy­ga­ro.

Sko­rzy­sta­łem z pro­po­zy­cji i scho­wa­łem je do kie­sze­ni.

– Chciał­bym, że­by od­na­lazł pan mo­ją żo­nę. Znik­nę­ła przed mie­sią­cem.

– Do­brze. Znaj­dę pań­ską żo­nę.

King­sley ude­rzył dłoń­mi o blat. Spoj­rzał na mnie twar­do.

– Tak, tak mi się wła­śnie wy­da­je – stwier­dził. Po chwi­li uśmiech­nął się sze­ro­ko. – Od czte­rech lat nikt mnie tak nie po­trak­to­wał.

Nie od­po­wie­dzia­łem.

– Niech to dia­bli – mó­wił da­lej. – Nie­źle! Cał­kiem nie­źle! – prze­cze­sał pal­ca­mi swo­je gę­ste ciem­ne wło­sy. – Nie ma jej od mie­sią­ca. Znik­nę­ła z na­sze­go gór­skie­go dom­ku nie­opo­dal Pu­ma Po­int. Zna pan Pu­ma Po­int?

Od­par­łem, że znam Pu­ma Po­int.

– Nasz do­mek znaj­du­je się trzy mi­le od mia­stecz­ka – mó­wił – nad pry­wat­nym je­zio­rem Lit­tle Fawn. Po­sta­wi­li­śmy we trój­kę ta­mę, że­by le­piej się miesz­ka­ło. Zie­mia na­le­ży do mnie i dwóch in­nych osób. To ka­wał te­re­nu, ale sła­bo za­go­spo­da­ro­wa­ny i jesz­cze ja­kiś czas ta­ki po­zo­sta­nie. Oprócz mnie dom­ki ma­ją tam moi przy­ja­cie­le oraz nie­ja­ki Bill Chess, we­te­ran, któ­ry miesz­ka tam z żo­ną za dar­mo i wszyst­kie­go do­glą­da. I ty­le. Mo­ja żo­na wy­je­cha­ła w po­ło­wie ma­ja, dwu­krot­nie wpa­dła z po­wro­tem na week­end, a dwu­na­ste­go czerw­ca mia­ła wró­cić na przy­ję­cie, ale się nie po­ja­wi­ła. I już jej nie zo­ba­czy­łem.

– Ja­kie dzia­ła­nia pod­jął pan do tej po­ry? – za­py­ta­łem.

– Żad­nych. Naj­mniej­szych. Na­wet tam nie po­je­cha­łem.

Za­milkł, cze­ka­jąc, aż za­py­tam dla­cze­go.

– Dla­cze­go? – za­py­ta­łem.

Od­su­nął się na fo­te­lu do ty­łu, że­by otwo­rzyć szu­fla­dę za­my­ka­ną na klucz. Wy­cią­gnął z niej zło­żo­ną kart­kę i po­dał mi ją. Roz­ło­ży­łem ją i zo­ba­czy­łem, że to blan­kiet te­le­gra­ficz­ny. Wia­do­mość nada­no z El Pa­so czter­na­ste­go czerw­ca o go­dzi­nie dzie­wią­tej dzie­więt­na­ście na ad­res De­ra­ce’a King­sleya, Car­son Dri­ve 965, Be­ver­ly Hills. Brzmiał na­stę­pu­ją­co: „Wy­jeż­dżam po roz­wód do Mek­sy­ku. Stop. Wyj­dę za Chri­sa. Stop. Po­wo­dze­nia i że­gnaj, Cry­stal”.

Odło­ży­łem kart­kę na swo­ją stro­nę biur­ka, a King­sley po­dał mi du­żą i wy­raź­ną od­bit­kę na po­ły­skli­wym pa­pie­rze. Przed­sta­wia­ła męż­czy­znę i ko­bie­tę sie­dzą­cych na pia­sku pod pla­żo­wym pa­ra­so­lem. On miał na so­bie krót­kie spoden­ki, a ona coś jak­by wy­zy­wa­ją­cy ko­stium ką­pie­lo­wy z błysz­czą­cej tka­ni­ny. By­ła szczu­płą blon­dyn­ką, mło­dą, kształt­ną i z uśmie­chem na ustach. Męż­czy­zna był ro­słym opa­lo­nym przy­stoj­nia­kiem, miał sil­ne ra­mio­na i no­gi oraz gład­kie ciem­ne wło­sy i bia­łe zę­by. Metr osiem­dzie­siąt ty­po­we­go roz­bi­ja­cza ro­dzin. Ra­mio­na stwo­rzo­ne do mi­ło­snych uści­sków i nie­wie­le wię­cej. W dło­ni trzy­mał oku­la­ry sło­necz­ne i spo­glą­dał w obiek­tyw z wy­stu­dio­wa­nym nie­dba­łym uśmie­chem.

– To Cry­stal – po­wie­dział King­sley. – A to Chris La­ve­ry. Niech go so­bie bie­rze, a on ją, i niech ich szlag tra­fi.

Po­ło­ży­łem fo­to­gra­fię na te­le­gra­mie.

– Do­bra, a gdzie jest ha­czyk? – za­py­ta­łem.

– Nie ma tam te­le­fo­nu – od­parł. – I nie dba­łem o ten ro­mans na ty­le, że­by się fa­ty­go­wać oso­bi­ście. Dla­te­go do­pó­ki nie przy­szedł te­le­gram, nie za­przą­ta­łem so­bie tym gło­wy, a gdy już przy­szedł, nie­spe­cjal­nie się zdzi­wi­łem. Mię­dzy mną i Cry­stal od lat już nic nie ma. Ona pro­wa­dzi swo­je ży­cie, a ja swo­je. Ma wła­sne pie­nią­dze, i to ca­łe mnó­stwo. Oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy rocz­nie z ro­dzin­nej fir­my, któ­ra dzier­ża­wi cen­ne po­la naf­to­we w Tek­sa­sie. Mie­wa ko­chan­ków, a ten La­ve­ry był jed­nym z nich, zresz­tą nie pierw­szym. Mo­że odro­bi­nę mnie zdzi­wi­ło, że chce za nie­go wyjść, bo ten fa­cet to za­wo­do­wy pod­ry­wacz. Ale do tej po­ry wszyst­ko się zga­dza­ło, ro­zu­mie pan?

– A po­tem?

– Przez dwa ty­go­dnie ci­sza, aż skon­tak­to­wał się ze mną ho­tel Pre­scott z San Ber­nar­di­no, z py­ta­niem, co zro­bić z pac­kar­dem clip­pe­rem za­re­je­stro­wa­nym na Cry­stal Gra­ce King­sley, któ­ry stoi na ich par­kin­gu. Ka­za­łem go nie ru­szać i wy­sła­łem im czek. Wte­dy też ja­koś się nie prze­ją­łem. Uzna­łem, że je­śli rze­czy­wi­ście wy­je­cha­ła z kra­ju sa­mo­cho­dem, to po­je­cha­li au­tem La­ve­ry’ego. Ty­le że przed­wczo­raj spo­tka­łem go za ro­giem, pod Ath­le­tic Club. I po­wie­dział mi, że nie ma po­ję­cia, gdzie jest Cry­stal.

King­sley rzu­cił mi szyb­kie spoj­rze­nie i się­gnął po bu­tel­kę oraz dwie szkla­necz­ki z bar­wio­ne­go szkła. Na­lał nam po jed­nym i pod­su­nął mi szklan­kę. Swo­ją uniósł pod świa­tło i po­wie­dział po­wo­li:

– La­ve­ry twier­dzi, że ni­g­dzie z nią nie wy­jeż­dżał, że od dwóch mie­się­cy nie wi­dział jej na oczy i że w ża­den spo­sób się z nią nie kon­tak­to­wał.

– Uwie­rzył mu pan? – za­py­ta­łem.

Spo­sęp­niał i po­ki­wał gło­wą. Wy­chy­lił łyk i ode­pchnął od sie­bie szklan­kę, a ja upi­łem nie­co ze swo­jej. Szkoc­ka, ale nie­zbyt do­bra.

– Gdy­bym mu uwie­rzył, za­pew­ne nie­słusz­nie, to nie dla­te­go, że moż­na na nim po­le­gać – od­parł King­sley. – By­naj­mniej. Ra­czej dla­te­go, że to ka­wał su­kin­sy­na, któ­ry my­śli, że to nic złe­go uwo­dzić ko­bie­ty zna­jo­mych i jesz­cze się z tym ob­no­sić. Jak nic wszyst­kim by roz­po­wie­dział, że mo­ja żo­na z nim zwia­ła. Znam nie­jed­ne­go ta­kie­go lo­we­la­sa, a te­go aż za do­brze. Pra­co­wał dla mnie kie­dyś, ale ca­ły czas pa­ko­wał się w kło­po­ty. Nie po­tra­fił trzy­mać łap z da­la od dziew­czyn z biu­ra. Po­za tym po­wie­dzia­łem mu o tym te­le­gra­mie z El Pa­so. Cze­mu miał­by da­lej krę­cić?

– Mo­gła go po­go­nić – od­par­łem. – To był­by cios w czu­ły punkt, kom­pleks Ca­sa­no­vy.

King­sley roz­ch­mu­rzył się nie­co, ale na krót­ko. Po­krę­cił gło­wą.

– Na­dal skłon­ny je­stem mu wie­rzyć – po­wie­dział – chy­ba że znaj­dzie pan do­wo­dy, że by­ło ina­czej. Mię­dzy in­ny­mi po to chcę pa­na wy­na­jąć. Nie­po­koi mnie jed­nak co in­ne­go. Mam tu do­brą po­zy­cję, ale to ty­le. Nie mo­gę so­bie po­zwo­lić na żad­ne skan­da­le. Wy­le­ciał­bym raz-dwa, gdy­by mo­ja żo­na mia­ła kło­po­ty z po­li­cją.

– Z po­li­cją?

Spo­chmur­niał.

– Nie li­cząc in­nych jej za­jęć, mo­ja żo­na od cza­su do cza­su wy­no­si ja­kieś dro­bia­zgi z do­mów to­wa­ro­wych. Gdy so­bie wy­pi­je, do­pa­da ją coś na kształt me­ga­lo­ma­nii. Mie­li­śmy już przez to kil­ka nie­przy­jem­nych roz­mów na za­ple­czu. Do tej po­ry ja­koś uda­wa­ło się nie an­ga­żo­wać po­li­cji, ale je­śli coś po­dob­ne­go przy­da­rzy­ło­by się jej w ob­cym mie­ście, gdzie ni­ko­go nie zna… – Uniósł dło­nie i po­zwo­lił im opaść z pla­śnię­ciem na blat biur­ka. – Cóż, wte­dy mo­gło­by jej gro­zić wię­zie­nie, praw­da?

– Czy zdej­mo­wa­no jej kie­dyś od­ci­ski?

– Ni­g­dy nie by­ła aresz­to­wa­na – od­parł.

– Nie o to mi cho­dzi­ło. Cza­sem du­że do­my to­wa­ro­we zga­dza­ją się na od­stą­pie­nie od zgło­sze­nia kra­dzie­ży pod wa­run­kiem po­bra­nia od­ci­sków pal­ców. Od­stra­sza to ama­to­rów i roz­bu­do­wu­je pro­wa­dzo­ne przez sto­wa­rzy­sze­nia ochro­ny han­dlu ak­ta klep­to­ma­nów. A kie­dy ta­kie od­ci­ski wy­pły­wa­ją zbyt czę­sto, za­ba­wa się koń­czy.

– O ile mi wia­do­mo, nic po­dob­ne­go się nie zda­rzy­ło – od­po­wie­dział.

– Do­bra, czy­li wy­da­je się, że na ra­zie nie mu­si­my się tym kło­po­tać. Gdy­by ją aresz­to­wa­no, zo­sta­ła­by prze­szu­ka­na. I na­wet je­śli gli­nia­rze spi­sa­li­by ją pod fał­szy­wym na­zwi­skiem, to i tak prę­dzej czy póź­niej by się z pa­nem skon­tak­to­wa­li. Po­za tym sa­ma by krzy­cza­ła o po­moc, gdy­by się zna­la­zła w ta­kich ta­ra­pa­tach. – Po­stu­ka­łem pal­cem w nie­bie­sko-bia­ły blan­kiet. – No i ten te­le­gram ma mie­siąc. Gdy­by to, o czym pan my­śli, w ogó­le się wy­da­rzy­ło, to spra­wę by już do tej po­ry za­mknię­to. By­ło­by to jej pierw­sze wy­kro­cze­nie, do­sta­ła­by po­ucze­nie i wy­rok w za­wie­sze­niu.

King­sley na­lał so­bie jesz­cze jed­ne­go drin­ka, by spraw­niej upo­rać się ze zmar­twie­nia­mi.

– Dzię­ki pa­nu tro­chę mi le­piej – po­wie­dział.

– Mo­gło się wy­da­rzyć ca­łe mnó­stwo rze­czy – od­par­łem. – Mo­że rze­czy­wi­ście wy­je­cha­ła z La­ve­rym, ale się roz­sta­li. Mo­że ode­szła z in­nym fa­ce­tem, a ten te­le­gram to buj­da. Mo­że wy­je­cha­ła sa­ma al­bo z ko­bie­tą. Mo­że prze­sa­dzi­ła z al­ko­ho­lem i sie­dzi gdzieś na pry­wat­nym od­wy­ku. Mo­że ma ja­kieś in­ne kło­po­ty, o któ­rych nie ma­my zie­lo­ne­go po­ję­cia. A mo­że przy­tra­fi­ło się jej coś złe­go.

– Do­bry Bo­że, pro­szę tak nie mó­wić – ob­ru­szył się King­sley.

– Cze­mu nie? Mu­si pan to brać pod uwa­gę. Opi­sał mi pan z grub­sza pa­nią King­sley ja­ko oso­bę mło­dą, ład­ną, bez­myśl­ną i na­rwa­ną. Do te­go pi­je i po al­ko­ho­lu ro­bi nie­zbyt mą­dre rze­czy. Cią­gnie ją do męż­czyzn i mo­gła spik­nąć się z ja­kimś nie­zna­jo­mym, któ­ry oka­zał się zbi­rem. Czy mój opis pa­su­je?

Przy­tak­nął.

– Jak ulał.

– Ile mo­gła mieć pie­nię­dzy?

– Lu­bi­ła no­sić przy so­bie kon­kret­ną kwo­tę. Ma wła­sne kon­to. Mo­gła mieć każ­dą su­mę.

– Dzie­ci?

– Nie.

– Czy pan za­rzą­dzał jej in­te­re­sa­mi?

Za­prze­czył.

– Żad­nych nie pro­wa­dzi­ła, nie li­cząc ksią­żecz­ki cze­ko­wej, po­dej­mo­wa­nia pie­nię­dzy i ich wy­da­wa­nia. Ni­g­dy nie za­in­we­sto­wa­ła na­wet cen­ta. A z jej pie­nię­dzy nie ko­rzy­sta­łem, je­śli o to pa­nu cho­dzi. – Za­milkł na mo­ment, po czym ode­zwał się po­now­nie. – Niech pan nie my­śli, że nie pró­bo­wa­łem. Je­stem tyl­ko czło­wie­kiem i żad­na to roz­ryw­ka pa­trzeć, jak dwa­dzie­ścia ty­się­cy rocz­nie idzie z dy­mem na le­cze­nie ka­ca i ba­wi­dam­ków w ty­pie Chri­sa La­ve­ry’ego.

– A jak pan stoi z jej ban­kiem? Nie po­da­dzą pa­nu in­for­ma­cji o cze­kach, któ­re re­ali­zo­wa­ła w cią­gu ostat­nich pa­ru mie­się­cy?

– Nic mi nie po­wie­dzą. Zgło­si­łem się do nich kie­dyś, gdy mia­łem po­dej­rze­nie, że ktoś ją szan­ta­żu­je, ale mnie zby­li.

– Do­sta­nie­my je – po­wie­dzia­łem. – Mo­gą oka­zać się nie­zbęd­ne. Mu­si­my zgło­sić się do Biu­ra Osób Za­gi­nio­nych. Ale to pew­nie pa­nu nie na rę­kę?

– Gdy­by by­ło mi na rę­kę, to­bym z pa­nem nie roz­ma­wiał.

Ski­ną­łem gło­wą, zgar­ną­łem ma­te­riał do­wo­do­wy i po­cho­wa­łem po kie­sze­niach.

– Ta spra­wa mo­że być bar­dziej zło­żo­na, niż nam się wy­da­je – po­wie­dzia­łem. – Za­cznę od roz­mo­wy z La­ve­rym, a po­tem pod­ja­dę nad je­zio­ro Lit­tle Fawn i za­się­gnę ję­zy­ka na miej­scu. Bę­dę po­trze­bo­wać ad­re­su te­go żi­go­la­ka i upo­waż­nie­nia dla te­go pań­skie­go za­rząd­cy w gó­rach.

Wy­cią­gnął z szu­fla­dy pa­pier fir­mo­wy, za­pi­sał kil­ka zdań i po­dał mi kart­kę, któ­rą od ra­zu prze­czy­ta­łem: „Dro­gi Bil­lu, przed­sta­wiam ci pa­na Phi­li­pa Mar­lo­we’a, któ­ry chciał­by się ro­zej­rzeć po po­sia­dło­ści. Po­każ mu, pro­szę, mój do­mek i udziel nie­zbęd­nej po­mo­cy. Twój De­ra­ce King­sley”. Zło­ży­łem list i scho­wa­łem do ko­per­ty, któ­rą zdą­żył za­adre­so­wać, gdy czy­ta­łem.

– A po­zo­sta­łe dom­ki? – za­py­ta­łem.

– W tym ro­ku jesz­cze ni­ko­go tam nie by­ło. Je­den z wła­ści­cie­li pra­cu­je w służ­bie cy­wil­nej w Wa­szyng­to­nie, a dru­gi jest w Fort Le­aven­worth. Żo­ny są z ni­mi.

– Jesz­cze ad­res La­ve­ry’ego – przy­po­mnia­łem.

Spoj­rzał gdzieś wy­so­ko nad mo­ją gło­wą.

– Gdzieś w Bay Ci­ty. Po­tra­fił­bym zna­leźć dom, ale ad­re­su so­bie nie przy­po­mnę. Chy­ba pan­na From­sett mo­że go pa­nu po­dać. Nie mu­si wie­dzieć, po co pa­nu po­trzeb­ny, choć pew­nie i tak się do­my­śli. I mó­wił pan jesz­cze coś o stu do­la­rach?

– Nie trze­ba – od­par­łem. – Tak tyl­ko rzu­ci­łem, kie­dy mnie pan po­nie­wie­rał.

Uśmiech­nął się sze­ro­ko. Pod­nio­słem się z krze­sła, ale za­trzy­ma­łem się na chwi­lę i przyj­rza­łem King­sley­owi. Po chwi­li po­wie­dzia­łem:

– Nie ukry­wa pan ni­cze­go? Ni­cze­go istot­ne­go?

Spoj­rzał na swój kciuk.

– Nie. Ni­cze­go nie ukry­wam. Mar­twię się i chciał­bym się do­wie­dzieć, gdzie ona jest. Cho­ler­nie się mar­twię. Jak pan coś znaj­dzie, pro­szę dzwo­nić o każ­dej po­rze, w dzień i w no­cy.

Obie­ca­łem, że tak zro­bię. Uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie, prze­mie­rzy­łem ob­szer­ny chłod­ny ga­bi­net i za­trzy­ma­łem się na ze­wnątrz przy sie­dzą­cej ele­ganc­ko za biur­kiem pan­nie From­sett.

– Pan King­sley pro­sił, że­by po­da­ła mi pa­ni ad­res Chri­sa La­ve­ry’ego – po­wie­dzia­łem, nie spusz­cza­jąc wzro­ku z jej twa­rzy.

Po­wol­nym ru­chem się­gnę­ła do opra­wio­nej w brą­zo­wą skó­rę książ­ki ad­re­so­wej i prze­kart­ko­wa­ła ją. Gdy się ode­zwa­ła, mó­wi­ła to­nem lo­do­wa­tym i peł­nym nie­chę­ci.

– Ma­my tu ad­res Al­ta­ir Stre­et 623 w Bay Ci­ty. Te­le­fon Bay Ci­ty 12523. Pan La­ve­ry nie pra­cu­je dla nas od po­nad ro­ku, mógł się w tym cza­sie prze­pro­wa­dzić.

Po­dzię­ko­wa­łem jej i uda­łem się ku drzwiom. Przy­sta­ną­łem na pro­gu i zer­k­ną­łem ku niej. Sie­dzia­ła sztyw­no, z dłoń­mi na bla­cie biur­ka, wpa­trzo­na przed sie­bie. Na po­licz­kach wy­kwi­tły jej czer­wo­ne pla­my. Oczy mia­ła nie­obec­ne i peł­ne go­ry­czy.

Od­nio­słem wra­że­nie, że wzmian­ka o pa­nu Chri­sie La­ve­rym nie wzbu­dzi­ła jej za­chwy­tu.

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The La­dy in the La­ke

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski, An­to­ni Gór­ny

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

184. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

THE LA­DY IN THE LA­KE

Co­py­ri­ght © 1944 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-60-5

Wy­daw­nic­two Ka­rak­ter

ul. Gra­bow­skie­go 13/1, 31-126 Kra­ków

Wy­da­je­my, co się nam po­do­ba

ka­rak­ter.pl

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317