Wysokie okno - Raymond Chandler - ebook + książka

Wysokie okno ebook

Chandler Raymond

4,3
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Słabi nie mają szans. Ubodzy, z prowincji, trafiają do wielkiego miasta, gdzie łatwo padają ofiarą ludzi bogatych, możnych, pozbawionych uczuć.

A zaczyna się od skradzionej monety. Philip Marlowe ma ją odzyskać. Dzięki temu wchodzi w świat przesycony niewypowiedzianymi groźbami, znużeniem, słabością i siłą. I robi co może, żeby ocalić niewinną osobę.

Chandler to mistrz nastroju i języka. Nikt, tak jak on, nie potrafi w jednym zdaniu opisać istoty rzeczy. Od chropawych zawołań mieszkańców przemysłowych przedmieść po mdło gładkie słówka bogatych próżniaków - wszystkie tony i rejestry brzmią prawdziwie. Po raz pierwszy możemy je docenić dzięki nowemu tłumaczeniu Bartosza Czartoryskiego!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 291

Oceny
4,3 (49 ocen)
24
18
7
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
KatarzynaOla7505

Nie oderwiesz się od lektury

Rodzaj kryminalu "retro". Warto jednak delektować się kulturą języka.
00
ACLKA

Całkiem niezła

Lekkie pióro, klasyka gatunku
00
wawamalgo

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna i bardzo dobre tłumaczenie.
00
marswiet57

Nie oderwiesz się od lektury

Można czytać kilka razy każda z jego powieści ma coś takiego, ze czytając czujemy sie jakbyśmy byli sami uczestnikami toczącej sie akcji.
00
BerkowT

Nie oderwiesz się od lektury

Klasyka. Doskonałe nowe tłumaczenie.
00

Popularność




Ray­mond Chan­dler to je­den z naj­wy­bit­niej­szych po­wie­ścio­pi­sa­rzy XX wie­ku. Czas się go nie ima. — LI­TE­RA­RY RE­VIEW

Je­den z naj­więk­szych mi­strzów kry­mi­na­łu. Stwo­rzył nie­do­ści­gnio­ny dla in­nych wzór. — SUN­DAY TI­MES

Chan­dler pi­sze tak, że czu­jesz ból bo­ha­te­rów, a swo­je ży­cie wi­dzisz w no­wym świe­tle. — THE NEW YOR­KER

Chan­dler stwo­rzył ar­che­typ ame­ry­kań­skie­go bo­ha­te­ra: nie­po­kor­ne­go cy­ni­ka, bły­sko­tli­we­go i uczu­cio­we­go, skłon­ne­go do re­flek­sji, lecz nie­stro­nią­ce­go od przy­gód. — THE NEW YORK TI­MES BO­OK RE­VIEW

Phi­lip Mar­lo­we to pier­wo­wzór wszyst­kich pry­wat­nych de­tek­ty­wów. — LOS AN­GE­LES TI­MES

Nikt nie pi­sze tak jak Chan­dler, na­wet Faulk­ner. Stu­pro­cen­to­wo nie­pod­ra­bial­ny, praw­dzi­wy ar­ty­sta. — THE BO­STON BO­OK RE­VIEW

Pi­sar­stwo Chan­dle­ra wzbi­ja się na wy­ży­ny, a czy­tel­nik z ukłu­ciem ra­do­ści zda­je so­bie spra­wę, że ma do czy­nie­nia nie z pierw­szym lep­szym wy­rob­ni­kiem pió­ra, ale z nie­zrów­na­nym sty­li­stą, pi­sa­rzem z praw­dzi­wą wi­zją. — JOY­CE CA­ROL OATES

Ray­mond Chan­dler opi­sał Ame­ry­kę na no­wo, i od­tąd Ame­ry­ka nie by­ła już ta­ka sa­ma. — PAUL AU­STER

Książ­ki Chan­dle­ra to nie eska­pi­stycz­na pro­za ga­tun­ko­wa, ale dzie­ła sztu­ki naj­wyż­szych lo­tów. — W.H. AU­DEN

W se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

DOM STAŁ PRZY Dres­den Ave­nue w Oak Knoll w Pa­sa­de­nie. Był to du­ży so­lid­ny chłod­ny bu­dy­nek o ścia­nach z ciem­no­czer­wo­nej ce­gły i te­ra­ko­to­wym da­chu, z wy­koń­cze­nia­mi z bia­łe­go ka­mie­nia. Okna na par­te­rze opra­wio­no w oło­wia­ne ra­my. Te na pię­trze by­ły w sty­lu wiej­skim i oka­la­ły je fi­ku­śne ro­ko­ko­we ozdo­by z imi­ta­cji ka­mie­nia.

Od fron­to­wej ścia­ny i czu­wa­ją­cych przy niej kwit­ną­cych krze­wów roz­le­gły za­dba­ny traw­nik spły­wał ku uli­cy ła­god­ną po­chy­ło­ścią, po dro­dze omy­wa­jąc roz­ło­ży­sty cedr hi­ma­laj­ski, ni­czym zie­lo­na fa­la ska­łę. Za­rów­no chod­nik, jak i pod­jazd by­ły bar­dzo sze­ro­kie, a przy dro­dze ro­sły trzy bia­łe aka­cje, na któ­rych nie spo­sób by­ło nie za­wie­sić oka. Czu­ło się wy­ra­zi­sty za­pach let­nie­go po­ran­ka i wszyst­ko, co wy­ra­sta­ło z zie­mi, trwa­ło w ide­al­nym bez­ru­chu, zde­rzo­ne z du­cho­tą dnia, któ­ry we­dług miej­sco­wych ucho­dził za przy­jem­ny i rześ­ki.

O po­ten­cjal­nych zle­ce­nio­daw­cach wie­dzia­łem ty­le, że cho­dzi o pa­nią Eli­za­beth Bri­ght Mur­dock i jej ro­dzi­nę. Chcia­ła za­trud­nić do­brze wy­cho­wa­ne­go pry­wat­ne­go de­tek­ty­wa, któ­ry nie bę­dzie strzą­sał po­pio­łu z pa­pie­ro­sa na dy­wan ani no­sił przy so­bie wię­cej niż jed­nej sztu­ki bro­ni. Wie­dzia­łem też, że by­ła wdo­wą po sta­rym pier­ni­ku z bo­ko­bro­da­mi, któ­ry na­zy­wał się Ja­sper Mur­dock, za­ro­bił mnó­stwo pie­nię­dzy na dzia­łal­no­ści cha­ry­ta­tyw­nej, je­go fo­to­gra­fię, uzu­peł­nio­ną o da­ty na­ro­dzin i zgo­nu, z pod­pi­sem „Ży­cie by­ło dla nie­go służ­bą”, pu­bli­ko­wa­no zaś w lo­kal­nej ga­ze­cie w każ­dą rocz­ni­cę śmier­ci.

Za­par­ko­wa­łem na uli­cy i prze­sze­dłem po kil­ku­dzie­się­ciu wko­pa­nych w traw­nik ka­mie­niach, po czym na­cis­ną­łem dzwo­nek do drzwi pod por­ty­kiem z ce­gły, osło­nię­tym spi­cza­stym dasz­kiem. Wzdłuż fron­tu, od wej­ścia do koń­ca alej­ki wjaz­do­wej, cią­gnął się krót­ki ni­ski mu­rek z czer­wo­nej ce­gły. Na koń­cu ścież­ki, na be­to­no­wym po­stu­men­cie sta­ła nie­wiel­ka ma­lo­wa­na fi­gur­ka Mu­rzy­na w bia­łych jeź­dziec­kich bry­cze­sach, zie­lo­nej ma­ry­nar­ce i czer­wo­nej czap­ce. Chło­pak trzy­mał bat, a u je­go stóp za­mo­co­wa­no że­la­zny pier­ścień, do któ­re­go przy­wią­zy­wa­ło się ko­nie. Wy­glą­dał na smut­ne­go, jak­by wy­sta­wał tu­taj już na­zbyt dłu­go i zdą­żył się znie­chę­cić. Pod­sze­dłem do nie­go i po­kle­pa­łem go po gło­wie, cze­ka­jąc, aż ktoś mi otwo­rzy.

Po chwi­li drzwi uchy­li­ły się nie­co i zo­ba­czy­łem po­nu­rą słu­żą­cą w śred­nim wie­ku, któ­ra zmie­rzy­ła mnie wzro­kiem.

– Phi­lip Mar­lo­we – przed­sta­wi­łem się. – Przy­sze­dłem do pa­ni Mur­dock. By­li­śmy umó­wie­ni.

Ję­dza zgrzyt­nę­ła zę­ba­mi, przy­mknę­ła oczy, na po­wrót je otwo­rzy­ła i ode­zwa­ła się chrzęsz­czą­cym jak żwir gło­sem cha­rak­te­ry­stycz­nym dla nie­gdy­siej­szych miesz­ka­nek po­gra­ni­cza.

– Z któ­rą?

– Hę?

– Z któ­rą pa­nią Mur­dock? – nie­mal wrza­snę­ła.

– Z pa­nią Eli­za­beth Bri­ght Mur­dock – od­par­łem. – Nie mia­łem po­ję­cia, że są in­ne.

– No są – od­wark­nę­ła. – Ma pan wi­zy­tów­kę?

Na­dal nie otwo­rzy­ła drzwi sze­rzej. Wy­sta­wi­ła przez szpa­rę je­dy­nie czu­bek no­sa i chu­dą, lecz sil­ną dłoń. Wy­cią­gną­łem port­fel i wy­do­by­łem z nie­go kar­to­nik z mo­im na­zwi­skiem, któ­ry jej po­da­łem. I dłoń, i nos znik­nę­ły za drzwia­mi, któ­re za­trza­snę­ła mi przed oczy­ma.

Po­my­śla­łem, że mo­że po­wi­nie­nem był za­pu­kać z ty­łu. Pod­sze­dłem do fi­gur­ki Mu­rzy­na i raz jesz­cze po­kle­pa­łem go po gło­wie.

– Bra­cie – po­wie­dzia­łem – ta­ki nasz los.

Czas mi­jał. I to cał­kiem spo­ro cza­su. Wło­ży­łem pa­pie­ro­sa do ust, ale go nie przy­pa­li­łem. Obok do­mu bia­ło-nie­bie­ską fur­go­net­ką prze­je­chał sprze­daw­ca lo­dów. Z głoś­ni­ka do­bie­ga­ło Tur­key in the Straw. Na krza­ku hor­ten­sji tuż przy mo­im łok­ciu przy­siadł du­ży czar­no-zło­ty mo­tyl, któ­ry wy­lą­do­wał po nie­rów­nym lo­cie. Kil­ka ra­zy za­trze­po­tał ocię­ża­le skrzy­dła­mi, po czym wzbił się z tru­dem, to­ru­jąc so­bie dro­gę przez nie­mra­we, prze­po­jo­ne upa­łem po­wie­trze.

Drzwi po­now­nie się otwo­rzy­ły.

– Tę­dy – po­wie­dzia­ła ję­dza.

Wsze­dłem do środ­ka. Zna­la­złem się w du­żym kwa­dra­to­wym i chłod­nym po­miesz­cze­niu. Pa­no­wał w nim spo­kój jak w ka­pli­cy na cmen­ta­rzu, zresz­tą uno­sił się tam po­dob­ny za­pa­szek. Na stiu­ko­wych ścia­nach wi­sia­ły ma­ka­ty, a za wy­so­ki­mi okna­mi umiesz­czo­no że­la­zne kra­ty imi­tu­ją­ce bal­ko­ny. Tu i ów­dzie sta­ły cięż­kie rzeź­bio­ne krze­sła z plu­szo­wy­mi sie­dzi­ska­mi, de­ko­ra­cyj­ny­mi obi­cia­mi i zma­to­wia­ły­mi po­zła­ca­ny­mi frędz­la­mi po bo­kach. Na ścia­nie w głę­bi wid­niał wi­traż wiel­ko­ści kor­tu te­ni­so­we­go. Pod nim znaj­do­wa­ły się za­sło­nię­te ko­ta­rą prze­szklo­ne drzwi ta­ra­so­we. Był to sta­ro­świec­ki po­kój, cuch­ną­cy stę­chli­zną i nie­gu­stow­nie urzą­dzo­ny; czy­sty, ale nie­przy­jem­ny. Wy­glą­dał, jak­by nikt ni­g­dy w nim nie prze­sia­dy­wał ani na­wet nie no­sił się z po­dob­nym za­mia­rem. Sta­ły tu sto­ły o mar­mu­ro­wych bla­tach i wy­gię­tych nóż­kach, po­zła­ca­ne ze­ga­ry i nie­wiel­kie rzeź­by z dwu­ko­lo­ro­we­go mar­mu­ru; spo­ro śmie­ci, któ­rych od­ku­rze­nie za­ję­ło­by z ty­dzień. Ma­sa zmar­no­wa­nych pie­nię­dzy. Przed trzy­dzie­sto­ma la­ty, kie­dy Pa­sa­de­na by­ła jesz­cze bo­ga­tą, ci­chą i pro­win­cjo­nal­ną mie­ści­ną, ten po­kój mu­siał ro­bić nie­ma­łe wra­że­nie.

Prze­szli­śmy do ko­ry­ta­rza. Ka­wa­łek da­lej ję­dza otwo­rzy­ła drzwi i ge­stem za­pro­si­ła mnie do środ­ka.

– Pan Mar­lo­we – rzu­ci­ła nie­przy­jem­nym gło­sem i ode­szła, zgrzy­ta­jąc zę­ba­mi.

O AU­TO­RZE

Ray­mond Chan­dler (1888–1959) – ame­ry­kań­ski po­wieś­cio­pi­sarz i sce­na­rzy­sta, współ­twór­ca kry­mi­na­łu no­ir, uwa­ża­ny za naj­wy­bit­niej­sze­go przed­sta­wi­cie­la ga­tun­ku. Au­tor sied­miu po­wie­ści (z któ­rych trzy: Że­gnaj la­lecz­ko, Sio­strzycz­ka i Dłu­gie po­że­gna­nie, re­gu­lar­nie po­ja­wia­ją się w czo­łów­ce ze­sta­wień naj­lep­szych kry­mi­na­łów wszech cza­sów), opo­wia­dań, a tak­że sce­na­riu­szy, m.in. do fil­mu Nie­zna­jo­mi z po­cią­gu w re­ży­se­rii Al­fre­da Hitch­coc­ka.

Ka­rie­rę pi­sar­ską roz­po­czął po czter­dzie­st­ce, gdy stra­cił po­sa­dę wi­ce­dy­rek­to­ra fir­my naf­to­wej. Pil­nie stu­dio­wał twór­czość po­pu­lar­nych au­to­rów (m.in. Er­le’a Stan­leya Gard­ne­ra), by wkrót­ce za­cząć sa­me­mu w ten spo­sób za­ra­biać. Je­go pierw­sze opu­bli­ko­wa­ne opo­wia­da­nie uka­za­ło się w 1933 ro­ku w cza­so­pi­śmie „Black Mask”. Szyb­ko zdo­był uzna­nie i sta­tus mi­strza ga­tun­ku. Rok przed śmier­cią zo­stał prze­wod­ni­czą­cym My­ste­ry Wri­ters of Ame­ri­ca. Do dziś cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­ną sła­wą, a je­go książ­ki sta­no­wią punkt od­nie­sie­nia dla ko­lej­nych po­ko­leń twór­ców i czy­tel­ni­ków.

* * *

*

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

171. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Ty­tuł ory­gi­na­łu: The High Win­dow

THE HIGH WIN­DOW

Co­py­ri­ght © 1942 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-24-7

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317