Żegnaj, laleczko - Raymond Chandler - ebook + książka

Żegnaj, laleczko ebook

Chandler Raymond

4,3

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowe tłumaczenie Bartosza Czartoryskiego!

Ponadczasowy klasyk kryminał, Powieść, która znajduje się w każdej dziesiątce najlepszych powieści kryminalnych wszechczasów.

Czas płynie powoli, a wiosnę na ulicach Los Angeles przesyca melancholią. Proste zlecenie, którego podejmuje się Philip Marlowe, przybiera nieoczekiwany obrót, gdy jego pracodawca zostaje zamordowany. Wbrew skorumpowanym policjantom, szarlatanom sprzedającym narkotyki gwiazdom Hollywood, bossom podziemia, Marlowe szuka zaginionej piosenkarki. I nikt mu za to nawet nie płaci.

„Galahad z wyprzedaży”: Philip Marlowe nie do końca przypomina rycerzy Okrągłego Stołu. Dostaje po łbie, popełnia błędy, walczy ze swoim strachem i zmęczeniem, ale nie ustępuje. A Chandler, jak nikt inny, potrafi z kryminału stworzyć opowieść o świecie dookoła nas.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 331

Oceny
4,3 (72 oceny)
34
26
11
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
wawamalgo

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Zabawne dialogi, co chwilę sarkazm i ironia. Świetnie nakreślony główny bohater. To było miłe zaskoczenie.
00

Popularność




Ray­mond Chan­dler to je­den z naj­wy­bit­niej­szych po­wie­ścio­pi­sa­rzy XX wie­ku. Czas się go nie ima. — LI­TE­RA­RY RE­VIEW

Je­den z naj­więk­szych mi­strzów kry­mi­na­łu. Stwo­rzył nie­do­ścig­nio­ny dla in­nych wzór. — SUN­DAY TI­MES

Chan­dler pi­sze tak, że czu­jesz ból bo­ha­te­rów, a swo­je ży­cie wi­dzisz w no­wym świe­tle. — THE NEW YOR­KER

Chan­dler stwo­rzył ar­che­typ ame­ry­kań­skie­go bo­ha­te­ra: nie­po­kor­ne­go cy­ni­ka, bły­sko­tli­we­go i uczu­cio­we­go, skłon­ne­go do re­flek­sji, lecz nie­stro­nią­ce­go od przy­gód. — THE NEW YORK TI­MES BO­OK RE­VIEW

Phi­lip Mar­lo­we to pier­wo­wzór wszyst­kich pry­wat­nych de­tek­ty­wów. — LOS AN­GE­LES TI­MES

Nikt nie pi­sze tak jak Chan­dler, na­wet Faulk­ner. Stu­pro­cen­to­wo nie­pod­ra­bial­ny, praw­dzi­wy ar­ty­sta. — THE BO­STON BO­OK RE­VIEW

Pi­sar­stwo Chan­dle­ra wzbi­ja się na wy­ży­ny, a czy­tel­nik z ukłu­ciem ra­do­ści zda­je so­bie spra­wę, że ma do czy­nie­nia nie z pierw­szym lep­szym wy­rob­ni­kiem pió­ra, ale z nie­zrów­na­nym sty­li­stą, pi­sa­rzem z praw­dzi­wą wi­zją. — JOY­CE CA­ROL OATES

Ray­mond Chan­dler opi­sał Ame­ry­kę na no­wo, i od­tąd Ame­ry­ka nie by­ła już ta­ka sa­ma. — PAUL AU­STER

Książ­ki Chan­dle­ra to nie eska­pi­stycz­na pro­za ga­tun­ko­wa, ale dzie­ła sztu­ki naj­wyż­szych lo­tów. — W.H. AU­DEN

W se­rii uka­za­ły się:

#1. Głę­bo­ki sen

#2. Że­gnaj, la­lecz­ko

#3. Wy­so­kie okno

#4. Pa­ni w je­zio­rze

#5. Sio­strzycz­ka

1

TO BYŁ JE­DEN z tych mie­sza­nych kwar­ta­łów od­cho­dzą­cych od Cen­tral Ave­nue, jesz­cze nie do koń­ca czar­ny. Wy­sze­dłem z nie­wiel­kie­go za­kła­du fry­zjer­skie­go, gdzie, jak są­dzi­ła agen­cja, mo­głem zna­leźć nie­ja­kie­go Di­mi­trio­sa Ale­idi­sa, go­li­bro­dę przy­ję­te­go tam na za­stęp­stwo. Żad­na du­ża spra­wa, je­go żo­na mia­ła aku­rat do wy­da­nia tro­chę gro­sza i chcia­ła, abym spro­wa­dził go do do­mu.

Ni­g­dy go nie zna­la­złem, a pa­ni Ale­idis nie wy­pła­ci­ła mi pie­nię­dzy.

Dzień był cie­pły, ko­niec mar­ca. Sta­ną­łem pod za­kła­dem i spoj­rza­łem na neon ster­czą­cy z mu­ru na wy­so­ko­ści pię­tra: „U Flo­ria­na” – lo­kal, gdzie moż­na zjeść i rzu­cić ko­ść­mi. Nie tyl­ko ja mu się przy­pa­try­wa­łem. Na po­kry­te ku­rzem okna spo­glą­dał ja­kiś fa­cet z wy­pi­sa­nym na twa­rzy eks­ta­tycz­nym sku­pie­niem ro­słe­go emi­gran­ta, któ­ry po raz pierw­szy uj­rzał Sta­tuę Wol­no­ści. Był czło­wie­kiem o spo­rych ga­ba­ry­tach, mie­rzył na oko pra­wie dwa me­try, a ba­ry miał sze­ro­ko­ści cię­ża­rów­ki. Stał ka­wa­łek ode mnie ze zwie­szo­ny­mi ra­mio­na­mi. Ol­brzy­mie pa­lu­chy ści­ska­ły za­po­mnia­ne dy­mią­ce cy­ga­ro.

Prze­mknę­li obok nie­go szczu­pli mil­czą­cy Mu­rzy­ni, rzu­ca­jąc mu po­śpiesz­ne, ukrad­ko­we spoj­rze­nia. Bo by­ło na co po­pa­trzeć. Fa­cet miał na so­bie nie­co wy­świech­ta­ny ka­pe­lusz bor­sa­li­no i po­pie­la­tą spor­to­wą ma­ry­nar­kę z gu­zi­ka­mi sty­li­zo­wa­ny­mi na pi­łecz­ki gol­fo­we, brą­zo­wą ko­szu­lę oraz żół­ty kra­wat. Do te­go fla­ne­lo­we spodnie z za­kład­ka­mi, rów­nież sza­re, i bu­ty ze skó­ry ali­ga­to­ra z bia­ły­mi zdo­bie­nia­mi na czu­bach. Z bru­sta­szy wy­le­wa­ła się ka­ska­dą ozdob­na po­szet­ka, tak sa­mo ja­skra­wo­żół­ta jak kra­wat. Za ta­śmę ka­pe­lu­sza we­tknął kil­ka ko­lo­ro­wych piór, zu­peł­nie zbęd­nych. Na­wet na Cen­tral Ave­nue, gdzie nie ubie­ra­no się zbyt skrom­nie, fa­cet rzu­cał się w oczy ni­czym ta­ran­tu­la na bisz­kop­cie.

Był bla­dy i przy­da­ła­by mu się brzy­twa, lecz ta­cy jak on za­wsze wy­glą­da­ją jak­by po­trze­bo­wa­li go­le­nia. Miał krę­co­ne czar­ne wło­sy i cięż­kie brwi, któ­re nie­mal sty­ka­ły się ze so­bą nad kul­fo­nia­stym no­sem. Za to uszy miał sto­sun­ko­wo nie­wiel­kie jak na męż­czy­znę tej po­stu­ry, a je­go oczy wy­da­ły mi się lśnią­ce, za­szklo­ne, co wi­dy­wa­ło się czę­sto przy sza­rych tę­czów­kach. Do­pó­ki się w koń­cu nie uśmiech­nął, moż­na go by­ło wziąć za po­mnik.

Ru­szył po­wo­li chod­ni­kiem do po­dwój­nych drzwi wa­ha­dło­wych, za któ­ry­mi by­ły scho­dy pro­wa­dzą­ce na pię­tro. Otwo­rzył je, rzu­cił ca­łej uli­cy bez­na­mięt­ne spoj­rze­nie i prze­stą­pił próg. Gdy­by był drob­niej­szy i ubra­ny mniej krzy­kli­wie, mógł­bym po­my­śleć, że pla­nu­je na­pad, ale nie – nie z ta­kim ka­pe­lu­szem, z ta­ką po­stu­rą, w ta­kich ciu­chach.

Drzwi od­chy­lo­ne na ze­wnątrz sa­mo­czyn­nie się za­mknę­ły, ale jesz­cze się nie za­trzy­ma­ły, a już otwo­rzy­ły się po­wtór­nie. Coś prze­le­cia­ło przez chod­nik i wy­lą­do­wa­ło mię­dzy za­par­ko­wa­ny­mi sa­mo­cho­da­mi, pro­sto w rynsz­to­ku. Upa­dło na ko­la­na, pod­pie­ra­jąc się rę­ka­mi i wy­da­jąc z sie­bie prze­ni­kli­wy pisk, ni­czym przy­par­ty do mu­ru szczur. Pod­nio­sło się po­wo­li, chwy­ci­ło ka­pe­lusz i wy­co­fa­ło się z po­wro­tem na chod­nik.

Był to chu­dy mło­dzie­niec o wą­skich bar­kach, brą­zo­wa­wej skó­rze i sta­ran­nie przy­li­za­nych czar­nych wło­sach, ubra­ny w li­lio­wy gar­ni­tur z goź­dzi­kiem w bu­to­nier­ce. Rzę­ził chwi­lę przez otwar­te usta, a lu­dzie pa­trzy­li na nie­go nie­pew­nie. Wresz­cie chło­pak prze­krzy­wił za­dzior­nie ka­pe­lusz, przy­lgnął do ścia­ny i od­szedł po ci­chu uli­cą, sta­wia­jąc plat­fu­so­wa­te kro­ki.

Ci­sza. Sa­mo­cho­dy ru­szy­ły. Pod­sze­dłem do po­dwój­nych drzwi i sta­ną­łem przed ni­mi. Już się nie ru­sza­ły. A po­nie­waż nie by­ła to mo­ja spra­wa, po­pchną­łem je i zaj­rza­łem do środ­ka.

Łap­sko tak du­że, że mógł­bym się w nim roz­siąść, wy­strze­li­ło z pół­mro­ku, chwy­ci­ło mnie za ra­mię i nie­mal zgnio­tło je na mia­zgę. Ktoś prze­cią­gnął mnie przez próg i bez tru­du uniósł. Ol­brzy­mia twarz spoj­rza­ła na mnie i prze­mó­wi­ła ci­cho głę­bo­kim, ale de­li­kat­nym gło­sem:

– Smo­lu­chy tu­taj? Wy­tłu­macz mi to, ko­le­go.

By­ło ciem­no i ci­cho. Z gó­ry do­cho­dzi­ły do mnie dźwię­ki zdra­dza­ją­ce czy­jąś obec­ność, lecz na scho­dach by­li­śmy sa­mi. Gi­gant po­pa­trzył na mnie z po­wa­gą, nie prze­sta­jąc zgnia­tać mo­je­go ra­mie­nia po­tęż­ną ła­pą.

– Bru­das – stwier­dził. – Po pro­stu go wy­rzu­ci­łem. Wi­dzia­łeś, jak go wy­wa­li­łem?

Pu­ścił mnie. Kość nie wy­da­wa­ła się zła­ma­na, ale ra­mię mi zdrę­twia­ło.

– Ta­ki lo­kal – po­wie­dzia­łem, roz­cie­ra­jąc mię­sień. – Cze­goś się spo­dzie­wał?

– Na­wet tak nie ga­daj, ko­leś – za­mru­czał jak czte­ry ty­gry­sy przed ko­la­cją. – Vel­ma tu pra­co­wa­ła. Ma­ła Vel­ma.

Zno­wu wy­cią­gnął rę­kę, by zła­pać mnie za ra­mię. Pró­bo­wa­łem zro­bić unik, ale był zwin­ny jak kot. Po­now­nie zgniótł mo­je mię­śnie że­la­zny­mi pa­lu­cha­mi.

– Ano – po­wie­dział – ma­ła Vel­ma. Od ośmiu lat jej nie wi­dzia­łem. Mó­wisz, że to miej­sców­ka dla czar­nych?

Wy­chry­pia­łem, że tak.

Uniósł mnie, ale się wy­rwa­łem i spró­bo­wa­łem ode­pchnąć go łok­ciem. Nie mia­łem przy so­bie bro­ni, gdyż uzna­łem, że po­szu­ki­wa­nia Di­mi­trio­sa Ale­idi­sa jej nie wy­ma­ga­ją, zresz­tą i tak na nie­wie­le by mi się te­raz zda­ła. Ol­brzym pew­nie by mi ją za­brał i po­żarł.

– Wejdź na gó­rę i sam się prze­ko­naj – po­wie­dzia­łem, pró­bu­jąc nie zdra­dzić się z bó­lem. Roz­luź­nił uścisk i rzu­cił mi peł­ne smut­ku spoj­rze­nie sza­rych oczu.

– Mam do­bry hu­mor – oświad­czył. – Nie chciał­bym, że­by ktoś mi go ze­psuł. Mo­że chodź­my tam ra­zem, wy­pi­je­my pa­rę ko­le­jek.

– Nie ob­słu­żą nas. Mó­wi­łem ci, to knaj­pa dla ko­lo­ro­wych.

– Nie wi­dzia­łem Vel­my od ośmiu lat – za­dud­nił tym swo­im smut­nym gło­sem. – Osiem lat mi­nę­ło od na­sze­go po­że­gna­nia. Nie pi­sa­ła od sze­ściu. Ale prze­cież mu­sia­ła mieć ja­kiś po­wód. Pra­co­wa­ła tu, sło­dziut­ka. Chodź­my ra­zem na gó­rę, co?

– Do­bra – wy­sy­cza­łem. – Pój­dę z to­bą. Tyl­ko mnie już nie pod­noś. Sam pój­dę. Nic mi nie do­le­ga i je­stem do­ro­sły. Na­wet do ła­zien­ki sam cho­dzę. I na rę­ce też mnie nie bierz.

– Ma­ła Vel­ma kie­dyś tu pra­co­wa­ła – po­wie­dział de­li­kat­nie. Wca­le mnie nie słu­chał. Wspię­li­śmy się na scho­dy. Po­zwo­lił mi iść sa­me­mu. Bo­la­ło mnie ra­mię, a kark mia­łem mo­kry od po­tu.

O AU­TO­RZE

Ray­mond Chan­dler (1888–1959) – ame­ry­kań­ski po­wieś­cio­pi­sarz i sce­na­rzy­sta, współ­twór­ca kry­mi­na­łu no­ir, uwa­ża­ny za naj­wy­bit­niej­sze­go przed­sta­wi­cie­la ga­tun­ku. Au­tor sied­miu po­wie­ści (z któ­rych trzy: Że­gnaj la­lecz­ko, Sio­strzycz­ka i Dłu­gie po­że­gna­nie, re­gu­lar­nie po­ja­wia­ją się w czo­łów­ce ze­sta­wień naj­lep­szych kry­mi­na­łów wszech cza­sów), opo­wia­dań, a tak­że sce­na­riu­szy, m.in. do fil­mu Nie­zna­jo­mi z po­cią­gu w re­ży­se­rii Al­fre­da Hitch­coc­ka.

Ka­rie­rę pi­sar­ską roz­po­czął po czter­dzie­st­ce, gdy stra­cił po­sa­dę wi­ce­dy­rek­to­ra fir­my naf­to­wej. Pil­nie stu­dio­wał twór­czość po­pu­lar­nych au­to­rów (m.in. Er­le’a Stan­leya Gard­ne­ra), by wkrót­ce za­cząć sa­me­mu w ten spo­sób za­ra­biać. Je­go pierw­sze opu­bli­ko­wa­ne opo­wia­da­nie uka­za­ło się w 1933 ro­ku w cza­so­pi­śmie „Black Mask”. Szyb­ko zdo­był uzna­nie i sta­tus mi­strza ga­tun­ku. Rok przed śmier­cią zo­stał prze­wod­ni­czą­cym My­ste­ry Wri­ters of Ame­ri­ca. Do dziś cie­szy się nie­kwe­stio­no­wa­ną sła­wą, a je­go książ­ki sta­no­wią punkt od­nie­sie­nia dla ko­lej­nych po­ko­leń twór­ców i czy­tel­ni­ków.

* * *

*

Re­dak­cja: Ja­kub Ćwiek, Prze­mek Dę­bow­ski

Opie­ka re­dak­cyj­na: Ewa Ślu­sar­czyk

Ko­rek­ta: Mar­cin Grab­ski

Pro­jekt gra­ficz­ny: Prze­mek Dę­bow­ski

Kon­wer­sja do for­ma­tów EPUB i MO­BI: Mał­go­rza­ta Wi­dła

170. książ­ka wy­daw­nic­twa Ka­rak­ter

Ty­tuł ory­gi­na­łu: Fa­re­well, My Lo­ve­ly

FA­RE­WELL, MY LO­VE­LY

Co­py­ri­ght © 1940 by Ray­mond Chan­dler

Co­py­ri­ght © for the trans­la­tion by Sto­ry­tel

ISBN 978-83-67016-23-0

Za­pra­sza­my wszyst­kie in­sty­tu­cje, or­ga­ni­za­cje oraz bi­blio­te­ki do skła­da­nia za­mó­wień hur­to­wych z atrak­cyj­ny­mi ra­ba­ta­mi. Do­dat­ko­we in­for­ma­cje do­stęp­ne pod ad­re­sem sprze­daz@ka­rak­ter.pl oraz pod nu­me­rem te­le­fo­nu 511 630 317