Skarbiec Cudów w życiu nastolatków - Karen Kingsbury - ebook + książka

Skarbiec Cudów w życiu nastolatków ebook

Karen Kingsbury

5,0

Opis

Oto niezwykła kolekcja wyjątkowych opowieści o działaniu Boga w życiu młodych ludzi. Karen Kingsbury zabrała jedyne w swoim rodzaju historie, w których stojące u progu dorosłości osoby mierzą sie z pokusami i odkrywają cudowne działanie Boga w swoim życiu.
Te wspaniałe świadectwa dają dowód na to, jak bezgranicznie wyrozumiałym Nauczycielem i kochającym Ojcem jest Bóg.

Wspaniałe przypomnienie, że Bóg nas kocha...
Niezwykła lektura umacniająca w wierze, dla każdego nastolatka.
Melody Carlson, laureatka nagród za serię powieści Dziennik Nastolatki

 

Karen Kingsbury autorka bestsellerów na liście "New York Timesa", jej książki sprzedano już w ponad dwudziestu milionach egzemplarzy na całym świecie. Kilkanaście z jej powieści zajęło pierwsze miejsce w rankingach najlepiej sprzedających się książek, m.in. W Odcieniach błękitu (2012). Autorka mieszka w Tennessee wraz z mężem, mają córkę oraz pięciu synów )w tym trzech adoptowanych).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 163

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (4 oceny)
4
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Audrey_

Nie oderwiesz się od lektury

Cudowne historie...
00

Popularność




Skarbiec cudów dla nastolatków

Prawdziwe historie o Bożej obecności wdzisiejszych czasach

Karen Kingsbury

Donaldowi, mojemu księciu z bajki. Jesteś spełnieniem moich marzeń, podziwiam Cię i polegam na Tobie. Kocham Cię i zawsze będę;

Kelsey, Tylerowi, Austinowi, EJ, Seanowii Joshui – jesteście słowami w mojej pieśni;

oraz Bogu Wszechmogącemu, najwspanialszemu ze wszystkich autorów, który dziś błogosławi mi Waszą obecnością.

Wstęp

Nietrudno, patrząc na życie, zastanawiać się, o co w nim chodzi. Zwłaszcza jeśli dopiero wkraczasz w dorosłość. Oglądałeś ataki terrorystyczne, obserwowałeś dramaty, które przykuwały uwagę całego kraju. Nietrudno o nerwy, wszyscy się denerwują – począwszy od kolegi, który siedzi obok Ciebie na matematyce, na politykach skończywszy. Oglądanie telewizji czy czytanie gazet może Cię zniechęcać, możesz zacząć myśleć, że nie ma żadnego Boga albo – jeśli jest – to niewiele Go obchodzi ten świat.

Jeśli tak myślisz, sięgnij po tę książkę.

W ostatnich latach rozmawiałam z wieloma nastolatkami takimi jak Ty – chłopakami i dziewczynami – którzy czytali moje powieści i zdecydowali się podzielić ze mną swoimi niesamowitymi historiami. W niektórych z nich pojawiają się tajemniczy ludzie, którzy mogli być aniołami. Inne pokazują, na jak wiele sposobów działa w ludzkim życiu Bóg. Tak czy inaczej, wszystkie prowadzą do tego samego wniosku: Bóg się o Ciebie troszczy. Wie, że dojrzewanie jest drogą trudną i wyboistą, ma więc dla Ciebie dobrą wiadomość: nie jesteś sam. Jeśli jesteś dziewczyną, która podczas obiadu siedzi sama przy stoliku w szkolnej stołówce, Bóg jest przy Tobie. Jeśli jesteś tym popularnym chłopakiem, który niby szeroko się uśmiecha, a w środku umiera ze strachu, Bóg czeka, aż Mu zaufasz. Jeśli czujesz się samotny, przestraszony czy choćby nieco zmartwiony tym, co przyniesie jutro, Bóg chce, abyś przestał się martwić. Ma plan na każdy z Twoich dni. I to nie byle jaki! Przygotował dobry, wspaniały plan.

Czas, aby zacząć. Znajdź spokojne miejsce albo zadzwoń do przyjaciela, z którym będziecie czytać sobie książkę na głos. Weź głęboki oddech. Książka, którą trzymasz w dłoniach, to skrzynia pełna skarbów. Zawarte w niej historie – to cenne klejnoty. Każdy z nich ma przypomnieć Ci o najwspanialszej prawdzie.

Bóg Cię kocha.

Zapnij pasy i przygotuj się na poszukiwanie skarbów. To doświadczenie może zmienić Twoje życie na zawsze.

Cud miłości

To lato mogło być najlepszym w życiu Tannera Wood-sa. Miał piętnaście lat, był wysoki i przystojny, ponadto odnosił sukcesy w drużynie piłkarskiej szkoły średniej Thousand Oaks1 w Południowej Karolinie. Był także świetnym uczniem. Wraz z nadejściem jesieni jego grafik miał się całkowicie zapełnić. Ale był lipiec, a Tanner i jego rodzina spędzali wakacje na południu Francji. Dni były długie i beztroskie. Nic nie wskazywało na to, że ma wydarzyć się coś dziwnego czy cudownego. Coś, co na zawsze zmieni jego życie.

Siostra Tannera, Erin, była od niego o dwa lata młodsza, ale od zawsze dobrze się dogadywali. Niemal każdego dnia wakacji grali we frisbee na plaży albo kąpali się w morzu, podczas gdy ich rodzice grali w tenisa albo pływali w basenie oddalonym o niecałe dwieście metrów. Ich rodzina spędzała długie godziny w pobliżu plaży – zarówno w Kalifornii, jak i na wakacjach. A jednak rodzice ciągle napominali Tannera i Erin, aby byli ostrożni.

– Uważajcie na prądy – co rano powtarzała im mama. – Wiem, że znacie ocean, ale pilnujcie się nawzajem.

Tanner i Erin byli zachwyceni wolnością, tym, że mogli przebywać na plaży całkiem sami. W połowie lata oboje mieli już wielu nowych znajomych.

Pewnego popołudnia, zaraz po lunchu, koło ich ręczników usiadła kobieta z dwiema małymi dziewczynkami. Obie miały blond włoski, cała rodzina miała też bardzo jasną karnację, więc Erin i Tanner zgadywali, że pochodzili z któregoś ze skandynawskich krajów, może Szwecji albo Norwegii.

– Pewnie są tu nowi – szepnął Tanner do siostry. Ta pokiwała głową. Żadne z nich nigdy wcześniej nie widziało tej rodziny. Przyglądali się, jak dziewczynki, na oko siedmio- i czteroletnia, zepchnęły do wody gumowy materac i wdrapały się na niego.

– Ciekawe, czy wiedzą o prądach… – zastanawiała się Erin na głos.

Tanner zmrużył oczy, czując, że serce bije mu dwa razy szybciej. W wodzie nie było prawie nikogo i właśnie dotarło do niego dlaczego. Prądy! Pojawiały się codziennie o tej porze, ale tego dnia były silniejsze niż kiedykolwiek. Tanner spojrzał na materac i aż zaparło mu dech. Woda niemal zasysała go coraz dalej od lądu, a dziewczynki, skulone, przytulały się do siebie, z przerażeniem malującym się na twarzach.

– Patrz! – Szturchnął siostrę i wskazał na materac. – Przecież się utopią!

Zerwał się na równe nogi i podbiegł do kobiety, która siedziała niedaleko.

– Tanner! – krzyknęła za nim Erin. – Bądź ostrożny!

On jednak ledwo zarejestrował ostrzeżenie siostry. Czuł tylko wszechogarniający strach i kiedy się zatrzymał, nie mógł złapać tchu.

– Proszę pani! – krzyknął. – Pani córeczki! Są w niebezpieczeństwie!

Wskazał ręką w stronę morza, skąd dobiegały ledwo słyszalne krzyki dzieci. Ich materac znajdował się dwa razy dalej niż przed chwilą. Kobieta zerwała się na nogi. Na jej twarzy malowała się panika.

– Dziewczynki! – krzyknęła. – Niech ktoś pomoże! –

W jej głosie pobrzmiewała nuta histerii. Spojrzała na Tannera z obłędem w oczach.

– Nie umiem pływać!

Erin, która do tej pory przyglądała się wszystkiemu z boku, przecięła plażę kilkoma szybkimi susami.

– Nie możesz tego zrobić! – zawołała, widząc, że brat szykuje się na ratunek. – Zginiesz!

– Muszę, Erin! Te dziewczynki nie mają żadnych szans.

Nie wahał się ani przez moment, ale kiedy biegł w stronę wody, odwrócił się i zawołał przez ramię:

– Módl się o mnie, Erin! Proszę!

– Tanner, nie! Proszę, nie idź!

W całym swoim życiu Erin nie była tak przerażona. W pobliżu nie było nikogo dorosłego, nie było też czasu, żeby pobiec po rodziców. Obok matki dziewczynek zebrał się mały tłum, ludzie pocieszali ją i modlili się. Erin chciało się krzyczeć: A co z moim bratem? Co, jeśli on umrze, ratując je?!

Tymczasem Tanner wbiegł do wody i zanurkował. Natychmiast porwał go ten sam prąd, który ściągał w głąb morza materac. Młócił wodę rękami, próbując go dosięgnąć.

– Tanner! – Erin zaczęła szlochać. – Nie utop się, proszę, nie utop się.

Czuła, jak ogarnia ją coraz większa panika. Złapała się za włosy i kurczowo zacisnęła ręce. Była niemal pewna, że jej brat zginie, a jedyne, co mogła zrobić, to bezczynnie go obserwować. Wtedy przypomniało jej się, co powiedział Tanner, zanim zniknął w wodzie: Módl się o mnie.

Wciąż przerażona, Erin upadła na kolana i zakryła twarz dłońmi.

– Boże, proszę… spraw, aby stał się cud. Uczyń cud dla mojego brata i tych dziewczynek. Proszę…

Podczas gdy dziewczyna błagała Boga o ratunek, Tanner – oddalony o pięćdziesiąt metrów od brzegu – zmagał się z silnym prądem, niemal nie mogąc oddychać. Próbował nie poddawać się panice, która oblewała go z każdą rozbijającą się o niego falą. Dobra, Boże. Naprawdę przydałaby mi się Twoja pomoc. Tracąc kilka cennych sekund, zrzucił buty i koszulkę, a potem popłynął dalej. Nigdy jeszcze woda nie była dla niego tak złowroga. Co chwila połykał słony haust, a serce dudniło mu w piersi.

– Dziewczynki! – z trudem łapał powietrze. – Już po was idę!

Woda była wzburzona i tylko wyciągając szyję, dostrzegał zarys materaca. Walczył o każdy ruch, prąd ciągnął go prosto na niego. Słyszał krzyki dziewczynek i pozwolił, aby prowadziły go w ich stronę. Nie pozwól mi utonąć, Panie. One mnie potrzebują.

Kiedy od materaca dzieliły go może trzy metry, po cichu podziękował Bogu. Uda mu się do nich dotrzeć! To była dobra wiadomość. Niestety, była też zła. Tanner czuł, że drętwieją mu kończyny. Wiedział dlaczego – powoli kończył mu się zapas sił. Jednak jakimś cudem udało mu się wytrwać. Minuta po minucie, w końcu dosięgnął materaca. Przyciągnął go do siebie i zerknął do środka na przerażone dzieci.

– W porządku. Nic nam się nie stanie.

Nie był pewien, czy mówiły po angielsku, ale na szczęście okazało się, że tak.

– Proszę, pomóż nam! – zaczęły wyciągać ręce w jego stronę, przez co ponton zaczął przechylać się na bok. Natychmiast zaczęły krzyczeć, bo do środka wlewała się woda. Tanner rozpaczliwie szukał rozwiązania, z każdą sekundą prąd odciągał ich dalej od brzegu.

- Ćśś, nie płaczcie i nie ruszajcie się. Nic nam się nie stanie.

Krzyki dziewczynek ucichły, jedynie pochlipywały cicho. Był tylko jeden sposób, w jaki mogli dotrzeć z powrotem do brzegu. Muszę popłynąć, Panie Boże. Proszę, daj mi siły.

Tanner wziął głęboki oddech i spojrzał na ludzi stojących na brzegu. Gdzieś tam była Erin – modliła się o niego, czekała. Zebrał resztki sił i jedną ręką ściskając ponton, zaczął płynąć w stronę brzegu. Był niecałe sto metrów od niego, ale prąd nie ustępował. Przez kilka minut kopał wodę, machał rękami i próbował pokonać siłę wody, ale jego wysiłki zdały się jedynie na tyle, że ponton nie odpływał dalej. Tkwili jednak w miejscu. Starsza z dziewczynek zauważyła jego zmagania i ponownie zaczęła krzyczeć na całe gardło.

– Utoniemy, utoniemy!

– Wcale nie. – Tanner odwrócił się i spojrzał na nią. Jego głos był opanowany mimo paniki, która go ogarniała. – Usiądź obok siostry i nie krzycz.

Kiedy dziewczynki się uciszyły, Tanner mógł skupić całą swoją uwagę na dotarciu do brzegu. Minuty mijały, a wydawało się, że przepłynęli może ze trzy metry. Czuł skurcz w nogach i coraz większe osłabienie. Pomyślał o piłce nożnej i o treningu, jaki przeszedł zeszłego lata. No dalej, Tanner. Bądź twardy, dasz sobie radę! Niemal słyszał w głowie głos swojego trenera. A może to wcale nie był trener?

Panie? Czy to Ty? Pomóż mi! Nie dam sobie rady.

Tanner, mocą Chrystusa możesz zrobić wszystko. Nie poddawaj się.

Tym razem chłopak był pewien, że to nie głos trenera. Usłyszał swój ulubiony biblijny werset – ten sam, który wisiał na ścianie w jego pokoju. Zawsze powtarzał, że z pomocą Bożą może zrobić wszystko.

Czując przypływ nowych sił, zaczął młócić wodę nogami. Obejrzał się przez ramię i zobaczył dziewczynki, ich blond włosy przyklejone były do twarzy, jasnoniebieskie oczy szeroko otwarte ze strachu. Nie podda się. Jeśli one utoną, to on też. Pomagając sobie jedną wolną ręką, płynął dalej. Prąd był tak silny, że czuł, jakby wciągał ponton na wysokie wzgórze. Płynął jednak dalej.

Na plaży Erin wciąż klęczała i modliła się o brata. Tłum zebrał się na brzegu. W wodzie nie było już nikogo oprócz jej brata i nieszczęsnych dzieci. No dalej, Panie Boże, pomóż mu dotrzeć do brzegu, proszę!

Z napięciem wpatrywała się w brata, czując, jak jej ciało paraliżuje strach. Tanner był doskonałym pływakiem. Jeśli powrót do brzegu zajmuje mu tyle czasu, to coś musiało pójść nie tak. Słyszała kiedyś o prądach, które dosłownie wciągają ludzi pod wodę na pewną śmierć. Modliła się, żeby to nie był ten przypadek, nie spuszczając z brata wzroku. Na brzegu nie było łodzi ratunkowych. Erin słyszała, jak ktoś wołał ratowników, ale była to prywatna plaża, minie więc trochę czasu, zanim na nią dotrą. Zaś pośród zebranych na plaży ludzi nikt nie wyglądał na zdolnego do przeprowadzenia akcji ratunkowej. Nikt z wyjątkiem Tannera.

– Potrzebujemy Twojej pomocy, Boże. Potrzebujemy cudu – powiedziała na głos, jednak wiatr porwał jej słowa.

Tanner wiedział, że nie ma już więcej sił. Jego łydki i stopy przeszywały skurcze i ledwo potrafił utrzymać otwarte oczy. Ciągnęło go coś jeszcze oprócz prądów morskich – czuł przemożną chęć, by puścić ponton i poddać się falom. Ale ilekroć wpadał pod wodę, sól szczypała go w usta i oczy i motywowała do dalszej walki. Stracił poczucie czasu. Adrenalina buzowała w żyłach, popychając go naprzód.

Proszę, Boże – modlił się w myślach. Pomóż mi uratować te dzieci.

Gdyby poddał się zmęczeniu, które ogarniało jego ręce i nogi, dziewczynki utonęłyby, a on razem z nimi. A nawet gdyby nie, prąd odpływowy zaprzepaściłby cały jego dotychczasowy wysiłek. Przypomniał sobie swój pokój. Wszystko mogę w Tym, który mnie umacnia, w Chrystusie. Ten werset nieustannie krążył mu po głowie. Zacisnął usta i z determinacją parł naprzód.

Mniej więcej w tym samym czasie Erin usłyszała kroki. Odwróciła się i zobaczyła biegnących do niej rodziców.

– Gdzie Tanner?! – krzyknęła mama, będąc wciąż w sporej odległości od Erin. W jej szeroko otwartych oczach widać było strach.

– To on? Tam, w wodzie? – ojciec wskazał palcem na widoczny w oddali ponton.

– Mamo, tato, tak się boję! – nim Erin zdążyła cokolwiek wyjaśniać, rodzice chwycili ją w objęcia. – Tanner nie chciał, żeby utonęły.

– Wchodzę – odparł bez zastanowienia ojciec, idąc w stronę morza.

– Tato, nie! Prąd jest za silny!

– Ma rację. Poza tym Tanner zbliża się do brzegu. Nie wchodź, chyba że będzie cię potrzebował – poparła Erin matka.

Przez kilka kolejnych przerażających minut Erin i jej rodzice przyglądali się wysiłkom Tannera. Stali nieco na uboczu od tłumu otaczającego matkę dziewczynek, przytuleni, pogrążeni w modlitwie. Tanner i dziewczynki byli coraz bliżej brzegu. Kiedy od plaży dzieliło ich niecałe dziesięć metrów, ojciec wbiegł do wody i wyciągnął ich na brzeg. Podczas gdy tłum otoczył dziewczynki, a ich matka próbowała ogrzać je i wytrzeć, ojciec Tannera wziął go na ręce i zaniósł na leżak.

– Dzięki Bogu, że nic ci się nie stało! – Oczy matki i Erin zaszły łzami ulgi i wdzięczności.

Ręce i nogi Tannera były opuchnięte, a jego twarz niemal szara. Jęknął głośno.

– Synu, nic ci nie jest? – zapytał ojciec, otulając go kocem. – Słyszysz mnie?

Do Tannera ledwo docierały dźwięki z plaży. Otworzył oczy, ale wszystko było zamazane.

– Wody – wymamrotał tylko.

– Przyniosę!

Wydawało mu się, że ten głos należał do Erin, ale był zbyt zmęczony, by cokolwiek naprawdę go obchodziło. Zamknął oczy i natychmiast zapadł w sen. Chwilę później poczuł, że mama próbuje delikatnie go obudzić.

– Napij się, synku – przysunęła mu do ust butelkę z wodą.

Po kilku łykach Tanner nagle usiadł i otworzył oczy. Rozejrzał się, spoglądał w stronę matki dziewczynek. Coraz rzadszy tłum, a także dziewczynki i ich matka szli w głąb lądu.

– Nic im nie jest? – zapytał Tanner, zerkając na rodziców i siostrę.

– Są całe i zdrowe – odparła mama, przykładając dłoń do czoła Tannera. – Powinni byli przynajmniej ci podziękować.

– Cóż, pewnie chcieli ogrzać dzieci. Najadły się strachu.

Tanner z powrotem opadł na leżak i zamknął oczy. Był wyczerpany, ale przeżył, za co był niezwykle wdzięczny. Bóg pomógł mu przez to przejść. I tylko Bóg wie, jak mało brakowało, aby Tanner się poddał i pozwolił falom zabrać go na dno.

Do końca tygodnia wieść o heroicznym wyczynie Tannera rozeszła się po okolicy i zaczęto traktować go jak gwiazdę. Ludzie pokazywali go sobie palcami i szeptali, kilkunastu podeszło też do niego, aby mu pogratulować. To od nich chłopak dowiedział się, że ojcem dziewczynek jest Peter Schiling, bardzo bogaty handlowiec. Nie lubił Amerykanów i nie omieszkał wspominać o tym przy każdej nadarzającej się okazji. Tannera trochę zdziwiło, że niechęć do Amerykanów była silniejsza niż wdzięczność za uratowanie życia jego dzieciom – ale starał się o tym nie myśleć. Mężczyzna musiał wiedzieć, gdzie Tanner i jego rodzina się zatrzymali, a jednak nawet nie spróbował się z nimi skontaktować, by podziękować za uratowanie córek.

Czas płynął i miesiąc we Francji dobiegał końca. Nadszedł czas, aby spakować walizki i wrócić do Kalifornii. Wchodząc do samolotu, Tanner po raz ostatni zerknął w stronę lotniska. Po cichu liczył na to, że pan Schiling wybierze ten moment, żeby osobiście mu podziękować. Ale kiedy nie zobaczył nikogo, postanowił już więcej o tym nie myśleć.

Minęło piętnaście lat. Tanner skończył szkołę i college. Jego siostra wyszła za mąż i urodziła dwoje dzieci, Tanner jednak nie spotkał tej jedynej. Był prawnikiem. Od czasu do czasu umawiał się na randki, ale z takiego czy innego powodu nigdy się z nikim nie związał.

– Czas, żebyś poszukał sobie żony, braciszku – żartowała czasami Erin.

Tanner tylko potrząsał głową. Był dużo mniej otwarty niż Erin i nie tak łatwo przychodziło mu nawiązywanie bliskich relacji z ludźmi. Dziewczyny interesowały się nim, ale nigdy w żadnej się nie zakochał.

Gdy skończył 30 lat, postanowił pojechać na samotne wakacje do Francji i zatrzymać się w tym samym porcie, gdzie on i jego rodzina wypoczywali piętnaście lat wcześniej. Zbliżała się rocznica dnia, w którym uratował te małe dziewczynki i z jakiegoś powodu czuł potrzebę uczczenia jej właśnie na tej plaży.

– Nie wiem, o co chodzi, Erin. Po prostu coś mnie tam ciągnie – zwierzył się siostrze.

– Chodzi o uratowanie tych dzieci?

– Nie wiem – mężczyzna wzruszył ramionami. – Po prostu nie mogę przestać o tym myśleć. Muszę tam wrócić.

Zatrzymał się w tym samym hotelu, co piętnaście lat wcześniej. Spędzał dnie, rozmyślając o swojej przyszłości. Codziennie chodził też na plażę. Pływał, wdawał się w krótkie pogawędki z ludźmi, których spotykał i po tygodniu czuł się wypoczęty, gotów na powrót do domu.

W niedzielę, w piętnastą rocznicę cudownego ocalenia, poszedł na plażę i usiadł pod drzewem niedaleko miejsca, z którego woda porwała dziewczynki. Nagle usłyszał, że ktoś się do niego zbliża. Odwrócił się i zobaczył piękną kobietę. Miała jasne blond włosy, a jej niebieskie oczy zdały mu się dziwnie znajome. Poczekał, aż podejdzie bliżej, a potem przywitał się.

– Cześć.

– Jesteś Tanner Woods, prawda? – zapytała miękko.

Tanner wstał, czując ogarniające go zdziwienie.

– Przepraszam, czy my się znamy?

Kobieta uśmiechnęła się zakłopotana i odwracając wzrok, odpowiedziała:

– Oficjalnie nie. – Odrzuciła włosy na plecy i dodała: – Jestem Heidi Schiling, córka Petera Schilinga.

Tanner natychmiast zrozumiał.

– Byłaś w tym pontonie… wtedy, kiedy was uratowałem.

Heidi skinęła głową.

– Miałam cztery latka. Moja siostra siedem. Chciałyśmy popływać, ale porwał nas prąd.

– I zanim ktoś się zorientował, co się dzieje, miałyście spore kłopoty – dokończył za nią Tanner.

Kobieta zamilkła na chwilę. W jej oczach odbijało się migoczące morze.

– Przez całe życie chciałam cię spotkać, podziękować ci za to, co wtedy dla nas zrobiłeś. Wiem, że ryzykowałeś życie.

Tanner nie mógł w to uwierzyć. Co za niesamowity przypadek, że spotkali się tu po tylu latach!

– Więc teraz masz dziewiętnaście lat?

Heidi kiwnęła głową i uśmiechnęła się.

– Skąd wiedziałaś, że to ja?

– Ludzie w miasteczku gadają. To nieduża miejscowość, nigdy nie przestali opowiadać o tym, jak jakiś Amerykanin uratował córki Petera Schilinga. Kiedy wróciłeś, niektórzy cię rozpoznali. Miałam nadzieję, że cię tu spotkam… w końcu to rocznica. Kiedy zobaczyłam, że tu siedzisz, zaryzykowałam.

Tanner skinął głową. To miało sens. Powiedział niektórym w hotelu, jak się nazywa, a ci, którzy pracowali tutaj piętnaście lat temu, nadal pamiętali wypadek z plaży.

Nagle piękna twarz Heidi zmarszczyła się w grymasie smutku.

– Chciałabym cię przeprosić. Za mojego ojca. Był nieugięty, sztywno trzymał się tego, co sobie ubzdurał. Czasem zastanawiam się, czy w ogóle obeszło go to, że nas uratowałeś. Wiem, że nigdy ci nie podziękował i przez całe życie chciałam to zmienić.

Tanner uśmiechnął się.

– Właśnie ci się udało.

Czuł się dziwnie w obecności tej dziewczyny. Tak jakby znał ją od lat. Była młodziutka, to prawda, lecz wydawała się o dziesięć lat starsza.

– Może pójdziemy na kolację? – zaproponował.

Uśmiechnęła się szeroko i nie uszło jego uwadze, że lekko się zarumieniła.

– Z przyjemnością.

Resztę wieczoru spędzili, rozmawiając o tym, jak wyglądało ich życie przez ostatnie piętnaście lat. Po kolacji wrócili na plażę i wybrali się na długi spacer. Tanner odkrył, że Heidi była bardzo samotna. Ojciec nigdy nie traktował jej tak samo, jak drugiej córki. Oskarżał matkę Heidi o romans z Amerykaninem, uważał też, że Heidi jest córką tego właśnie człowieka, nie jego własną – dlatego tak bardzo nie znosił Amerykanów.

– Właśnie dlatego ci wtedy nie podziękował. – Heidi spuściła głowę. – Czasami wydaje mi się, że chciał, żebym wtedy umarła.

– To straszne… – Tanner chwycił ją za rękę.

Opowiedziała mu potem, że w ciągu minionych piętnastu lat jej matka zmarła, siostra zaś wyszła za mąż i wyprowadziła się. Tanner czuł, jak serce coraz mocniej bije mu do tej dziewczyny. Nim wieczór dobiegł końca, miał przedziwne przeczucie, że któregoś dnia się z nią ożeni. Zaplanował, że zostanie we Francji dłużej i umówi się z nią następnego dnia. A potem następnego. Ostatecznie został o wiele dłużej, niż pierwotnie planował. Po kilku miesiącach powiedział jej o swoich uczuciach.

– Wiem, że jesteś młoda – zaczął, ujmując jej dłonie w swoje. – Ale wyjdź za mnie. Zostaw za sobą to smutne, samotne miejsce i pojedź ze mną do Stanów.

Oczy Heidi wypełniły się łzami i wydała z siebie dziwny dźwięk, ni to szlochu, ni śmiechu.

– Mówisz poważnie?

– Tak poważnie, jak poważny byłem w tym dniu, kiedy wyciągnąłem cię z wody.

Tego wieczoru podzielili się radosną informacją z ojcem Heidi. Ten odparł tylko:

– Jedź, proszę bardzo. Ale jeśli ożenisz się z Amerykaninem, nie wracaj.

Reakcja ojca zasmuciła Heidi, ale nie zaskoczyła. Jeszcze w tym samym tygodniu ona i Tanner wyruszyli do Stanów.

Rodzina Tannera nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło. Pojechał na wakacje jako zdeklarowany kawaler, a wrócił zaręczony z piękną młodą kobietą. Kiedy dowiedzieli się, że była jedną z ocalonych przez niego dziewczynek, byli w szoku. Ale także bardzo się ucieszyli!

Tanner i Heidi wzięli ślub. Jakiś czas później na świecie pojawiła się mała Amy, która miała złote włosy i niebieskie oczy – jak jej mama. Ludzie, którzy ich znali, nie mogli się nadziwić ich miłości i często mówili, że ci dwoje są dla siebie stworzeni, są jak gdyby częścią siebie nawzajem.

– Nigdy się nie kłócicie? Nie macie gorszego dnia? – zapytała go kiedyś Erin.

Tanner pokręcił głową.

– Miałem trzydzieści lat, kiedy ją spotkałem, ale Bóg wybrał ją dla mnie, kiedy byłem nastolatkiem. Myślę, że nadrabiam stracony czas. Kocham ją i Amy tak, jak nigdy nikogo nie kochałem, Erin. Czasem wydaje mi się, że to było częścią naszych modlitw tamtego dnia na plaży.

– Nigdy o tym nie myślałam w ten sposób – odparła cicho siostra.

– Kto by pomyślał? Tyle lat temu ocaliłem dziewczynkę, która pewnego dnia miała stać się miłością mojego życia. Wtedy myślałem sobie, że Bóg odpowiedział na moje modlitwy, ale teraz myślę, że… to był prawdziwy cud.

Zajmij dla mnie miejsce…

W wieku szesnastu lat Julia Keller miała tylko jedno marzenie: żeby jej brat bliźniak przeżył jeszcze jeden rok. Jeszcze jedno Boże Narodzenie i jeszcze jedną wiosnę, jeszcze jedno lato, gdy będą mogli późno kłaść się spać i grać w karty, drocząc się ze sobą i rozmawiając o nadchodzącym roku szkolnym. Ale tego gorącego sierpniowego dnia siedziała w szpitalnej poczekalni i błagała Boga o dużo, dużo mniej: jeszcze jeden dzień.

Jared był chory na mukowiscydozę, wycieńczającą chorobę płuc. Nie było sensu pytać, czy choroba go zabije, jedyną niewiadomą było, kiedy to się stanie.

– Jeśli będzie miał szczęście, dożyje dwudziestu kilku lat – powiedział im kiedyś pewien doktor.

Rodzice Julii przystali na to. Byli niewierzący, a choroba ich syna tylko ich w tym utwierdziła.

– Boga nie ma, modlitwy nie działają, a cuda się nie zdarzają. Proste – powtarzał ojciec.

Ale Julia i Jared się z tym nie zgadzali. Kiedy mieli trzynaście lat, wraz z kolegami ze szkoły wzięli udział w chrześcijańskim obozie młodzieżowym. Tam oddali swoje życie Jezusowi i od tego czasu co tydzień chodzili do kościoła. A przynajmniej tak długo, jak długo Jared czuł się na siłach, aby pójść. Kiedy nie miał już sił, Julia zostawała z nim. Rozmawiali wtedy o kościele, szkole i o wszystkim, co tam się działo.

– Módl się za mnie, Julio – poprosił kiedyś Jared. – Jeszcze wrócę do szkoły.

– Nie zamierzam przestawać – odpowiadała, próbując ukryć łzy i uśmiechnąć się.

– Zajmij dla mnie miejsce przy stoliku w stołówce, okay?

– Jasne.

Prowadzili takie rozmowy nieskończenie wiele razy.

W ubiegłym miesiącu Jared czuł się lepiej niż kiedykolwiek. On i Julia ponownie wybrali się na obóz chrześcijański, tym razem jako opiekunowie. Nigdy nie byli sobie tak bliscy, jak podczas tych dni spędzonych na pływaniu w jeziorze i rozmaitych obozowych atrakcjach. Ale na drugi dzień po powrocie do domu Jared zaczął kaszleć. Chory na mukowiscydozę żyje w ciągłym strachu przed zapaleniem płuc. Kolejnego dnia nie było już wątpliwości, że właśnie to dolega Jaredowi, więc rodzice czym prędzej zabrali go do szpitala. W ciągu całego swojego życia Jared złapał zapalenie płuc więcej razy, niż Julia mogła spamiętać, jednak ten przypadek był najgorszy ze wszystkich. W szpitalu natychmiast podali mu antybiotyki i tlen. To było dwa dni temu. Dziś lekarz spotkał się z rodziną Kellerów, żeby przedstawić im sytuację.

– Niczego nie mogę obiecać. Przykro mi. Wygląda na to, że tym razem z tego nie wyjdzie – powiedziawszy to, lekarz opuścił salę.

Rodzice Julii i Jareda przylgnęli do siebie, głośno płacząc. Julia z całego serca pragnęła powiedzieć im, aby modlili się, błagali Boga o cud. Ale próbowała już wiele razy wcześniej i za każdym razem odpowiadali tak samo:

– Nie wierzymy w Boga. Nie wciskaj nam swojej wiary.

Tak więc stała obok nich bez słowa. W końcu mama odwróciła się do niej z mokrymi od łez oczyma.

– Idziemy do kawiarni po coś do picia. Pójdziesz z nami?

– Nie, poczekam tutaj, w razie gdyby Jared mnie potrzebował. – Zdobyła się na słaby uśmiech. Kiedy rodzice wyszli, odetchnęła.

Panie, modliła się po cichu, nie pozwól mojemu bratu umrzeć. Jesteśmy dla siebie wszystkim. Ostatnie zdanie było prawdziwe nawet w czasach ich dzieciństwa, ale jeszcze prawdziwsze stało się, odkąd poszli do szkoły średniej. Julia była cheerleaderką – od zawsze otwarta i odważna, była otoczona grupą przyjaciół. Jared był cichszy, nieco nieśmiały, osłabiony z powodu choroby. Jednak dzięki Julii ciągle był w centrum uwagi. Pod koniec ubiegłego roku orzeczono, że jest najfajniejszą osobą we wszystkich drugich klasach.

– To świetna sprawa, że ty i twój brat tak się przyjaźnicie – powiedziała Julii jej koleżanka na tydzień przed obozem. – Szkoda, że ja i mój brat tak się nie dogadujemy.

Teraz, po najwspanialszym tygodniu w życiu, zanosiło się jednak na to, że mogła stracić Jareda. Ta myśl rozdzierała jej serce i sprawiała, że dziewczyna ledwo mogła oddychać. Zwiesiła głowę i rozpłakała się.

Czas mijał, a Julia nie marzyła o niczym innym, jak tylko o tym, by wyjść z poczekalni i odszukać brata. Może gdyby usłyszał jej głos, poczuł, że trzyma go za rękę… może wtedy znalazłby w sobie siły, żeby walczyć choćby o jeszcze jeden dzień. Ale lekarze poprosili ich, aby na razie mu nie przeszkadzali. Potrzebował odpoczynku, jeśli miał walczyć z szybko rozwijającym się zapaleniem płuc.

– Panie – wyszeptała. – Proszę, pomóż mojemu bratu. Kocham go i wiem, że teraz strasznie się boi. Proszę, pomóż mu oddychać. Spraw, żeby choroba ustąpiła.

W tym momencie Julia usłyszała, że otworzyły się drzwi. Podniosła wzrok i zobaczyła niewysokiego mężczyznę ubranego w roboczy strój, ciągnącego wózek z wiadrami i mopami. Jego twarz wydawała się wręcz nienaturalnie dobra, jakby bił od niej jakiś blask. Julia spojrzała na niego z ciekawością. Strój miał wygnieciony, a on sam trochę się garbił.

– Mam ci coś do powiedzenia – odezwał się. Jego głos był tak delikatny, że dziewczyna musiała podejść bliżej.

– Słucham?

– Jest coś, co musisz wiedzieć. – Mężczyzna ponownie się uśmiechnął i Julia poczuła, że jego obecność dobrze na nią działa. Czy mogła go skądś znać? Może z kościoła? Podszedł krok bliżej, nie spuszczając z niej wzroku. – To wiadomość od Boga.

Julia poczuła, że trzęsą się jej ręce, a umysł pracuje na najwyższych obrotach. Wiadomość od Boga? Kim jest ten człowiek, skąd przyszedł? Pochyliła się, aby lepiej go słyszeć. Nie ufała obcym, ale czuła, jakby znała tego człowieka od lat. Z miłym uśmiechem, który ogrzewał jej serce, mężczyzna zbliżył się jeszcze o krok.

– Twój brat wyzdrowieje – powiedział, mrugając do niej. – Przypomnij sobie, co zostało napisane w Księdze Malachiasza, w czwartym rozdziale, drugim wersie.

Setki pytań pojawiły się w jej głowie, ale zanim zdążyła zadać choć jedno, mężczyzna wyszedł, ciągnąc za sobą swój wózek.

– Zaczekaj! – krzyknęła i wybiegła za nim na korytarz, ale mężczyzna zniknął.

Żadne z drzwi w korytarzu nie były otwarte. Stanowisko pielęgniarek znajdowało się kilka metrów dalej, ale Julia widziała tam tylko jedną kobietę. Poczuła, jak wali jej serce, z wrażenia aż otwarła usta. Jak udało mu się odejść tak szybko? I kim w ogóle był? Nikt nie chodzi aż tak szybko, zwłaszcza ciągnąc ciężki wózek. Postała chwilę na korytarzu, mając nadzieję, że zobaczy, jak wychodzi z którychś drzwi. Jednak po chwili zrezygnowała i powoli wróciła na swoje miejsce. Skąd ten człowiek wiedział o Jaredzie? Czy mógł wiedzieć, że czekała na wieści, czy jej brat przeżyje nadchodzącą noc? I co z tą wiadomością, którą jej przekazał? Nie miała przy sobie Biblii, więc nie mogła sprawdzić, jakie słowa zapisane są w Księdze Malachiasza.

Jakąś minutę później Julia nie wytrzymała. Wstała i ruszyła w stronę stanowiska pielęgniarek. Nie mogła pozwolić temu mężczyźnie odejść, nie zadawszy mu wcześniej pytań, które ją nękały. Podchodząc do długiej lady, próbowała się uspokoić. Nie był to czas ani miejsce na łzy.

– Chciałabym porozmawiać z jednym z woźnych. – Julia zawahała się. – Był niski, mniej więcej tego wzrostu. – Wyciągnęła rękę i pokazała, dokąd jej sięgał. – Kilka minut temu wszedł do poczekalni. Nie wiem, gdzie jest teraz, ale muszę z nim porozmawiać. Czy mogłaby go pani wezwać?

– Hmmm… – zamyśliła się pielęgniarka. Wyjęła z szuflady plik spiętych kartek i zaczęła go uważnie przeglądać. – Tak myślałam… – spojrzała na Julię, a na jej twarzy malowało się zdziwienie.

– O co chodzi?

– Woźni… – pielęgniarka przelotnie spojrzała na trzymane przed sobą kartki – już dawno skończyli pracę. Wszyscy wyszli jakieś trzy godziny temu.

– Nie, nie – Julia potrząsnęła głową. – Ktoś musiał zostać. Ten pan, z którym rozmawiałam, był w tej sali – wskazała ręką na poczekalnię. – Rozmawiałam z nim może ze trzy minuty temu. Musi być gdzieś w pobliżu.

– Widocznie nie był pracownikiem naszego szpitala. Poza tym nie kojarzę pracownika, który pasowałby do twojego opisu.

Julia powoli odeszła w stronę poczekalni. Opadła na winylową sofę i ukryła twarz w dłoniach. Ponownie zaczęła się modlić: Boże, czy to była wiadomość dla mnie? Ten mężczyzna…? To, co powiedział?.Odetchnęła głęboko i zauważyła, że drżą jej ręce. Jeśli nie był woźnym, to kim? I skąd wiedział o Jaredzie? Te pytania nie dawały jej spokoju. Nagle usłyszała, że ktoś wchodzi do sali. Podniosła wzrok, spodziewając się ujrzeć rodziców, ale był to lekarz jej brata.

– Czy rodzice są w pobliżu? – zapytał.

Julia skinęła głową i z trudem zdobyła się na odpowiedź.

– Na dole, w kawiarni. Za chwilę wrócą. – Następne pytanie przyszło jej z jeszcze większym trudem. – Jak się miewa Jared?

Lekarz wzruszył ramionami, a na jego twarzy pojawił się cień uśmiechu.

– Cóż, chyba mogę ci powiedzieć. To cud. Nie oddychał zbyt dobrze, w zasadzie to dziesięć minut temu myśleliśmy, że już po nim. A potem nagle zaczął kaszleć i po chwili oddychał już normalnie. Zrobiliśmy prześwietlenie i… nie umiem tego wyjaśnić. Jego płuca są w o niebo lepszym stanie. Nigdy w życiu nie widziałem czegoś takiego.

– Czyli że z nim w porządku?! – Nowe łzy napłynęły dziewczynie do oczu.

Uśmiech doktora nieco przygasnął.

– Jest chory, wiesz o tym, prawda? Nic nie możemy zaradzić na mukowiscydozę. Ale obecnie nic mu nie grozi.

Kiedy rodzice Julii wrócili, dziewczyna podzieliła się z nimi dobrą wiadomością. Natychmiast na ich twarzach odmalowała się bezgraniczna radość, a ona poczuła ciepło na sercu. Po cichu podziękowała Bogu za to, że był dla nich tak dobry i dał im jeszcze trochę czasu. Potem przeniosła wzrok z mamy na tatę i z powrotem.

– Czy mogę wam coś powiedzieć?

– Oczywiście, kochanie. – Mama zbliżyła się do niej i położyła dłoń na jej ramieniu.

– Myślę, że spotkałam anioła.

Mama natychmiast cofnęła rękę i zmarszczyła brwi.

– Anioła? Co, na litość, każe ci mówić takie rzeczy?

Julia wzięła głęboki oddech i powiedziała im o spotkaniu z mężczyzną i jego wiadomości. Po raz pierwszy odkąd ona i Jared nawrócili się, ich rodzice naprawdę słuchali. Ale ich stosunek do wiary zmienił się radykalnie, dopiero kiedy wrócili do domu i sprawdzili, o czym napisane było w Księdze Malachiasza.

A napisane było, że tym, którzy wielbią imię Boże, dane będzie uzdrowienie2.

– Nawet lekarze powiedzieli, że wyzdrowienie naszego syna było cudem. Kim jesteśmy, aby się z tym nie zgadzać? – skwitowała mama Julii i Jareda tego wieczoru.

Julia nigdy nie zapomniała, jak niewiele brakowało, aby tamtego dnia straciła brata. Na zawsze zapamiętała wers o uzdrowieniu. Często powtarzała go sobie, kiedy siedziała sama w poczekalni, modląc się o brata, o jeszcze jedno lato, jeszcze jedną szansę. Jeszcze jeden dzień. Nigdy już nie odwiedził jej tajemniczy posłaniec, ale ona trwała w przekonaniu, że był to anioł, który przyniósł jej pociechę, kiedy najbardziej jej potrzebowała.

Siedem lat później, kiedy Jared odszedł, Julia była przy jego łóżku. Byli tam też ich rodzice – teraz wierzący, nawróceni, dostrzegający prawdziwe działanie Boga w ich życiu. Na pogrzebie Julia wspomniała ten istotny dla nich werset.

– Całe życie mojego brata było cudem – powiedziała do ludzi, którzy zebrali się, aby pożegnać Jareda. – Ale potrzebowałam wizyty pewnej osoby, aby przypomniała mi, że Bóg czuwa i nad wszystkim panuje. Mój brat jest teraz w niebie i nareszcie można powiedzieć, że został uzdrowiony.

Następnie dziewczyna podniosła wzrok i spojrzała ku niebu. Po jej twarzy płynęły łzy.

– Kocham cię, Jared. Zajmij mi miejsce przy stoliku.

Cud na dwóch polach bitwy

Ben Wiggins miał dwie siostry, ale żadnej z nich nie znał. Pierwsza zmarła tuż po narodzinach, a druga w tragicznym wypadku, kiedy miała dwa latka. Dorastał jako jedynak, ale nigdy nie zapomniał, jak wielką stratę ponieśli jego rodzice.

– Nie martw się, mamo – mówił jej, kiedy trochę podrósł. – Zawsze będziesz miała mnie. Ja się nigdzie nie wybieram.

Ona zaś uśmiechała się smutno i głaszcząc ciemne włosy syna, odpowiadała:

– Bóg zabrał dwoje moich dzieci do domu. Ale On wie, ile matka jest w stanie znieść. Tylko ty nam zostałeś.

Jednak kiedy Ben skończył osiemnaście lat, postanowił zaciągnąć się do amerykańskiej armii. Niedługo po tym wybuchła wojna w Zatoce Perskiej i został wysłany na front. Myśl o utracie syna na polu bitwy, tysiące kilometrów od domu, przerażała jego rodziców, ale nieustannie modlili się o Bena i wierzyli, że Bóg go ochroni.

– Panie, spraw abyśmy wiedzieli, kiedy on będzie potrzebował naszych modlitw – powtarzali co wieczór. – I pomóż mu bezpiecznie wrócić do domu. Tylko on nam pozostał.

Początkowa faza wojny okazała się najbardziej niebezpieczna. Spora grupa amerykańskich żołnierzy zajęła pozycje i szykowała się do walki przeciwko Irakowi. Ben był wśród nich i modlił się o samego siebie: Panie, bądź ze mną. Pozwól mi przetrwać tę walkę. Proszę, Boże.

W końcu nadszedł moment walki i Ben przekroczył granice Iranu ramię w ramię z setkami innych amerykańskich żołnierzy. Walka była intensywna, a jej obrót dość szybki. Godzina przeszła w dwie i wyglądało na to, że Amerykanie odniosą znaczący sukces.

W czasie krótkiej przerwy w akcji Ben pozwolił sobie na chwilę odpoczynku i poczuł, że ktoś łapie go za rękę. Odwrócił się błyskawicznie i spojrzał w oczy irackiemu żołnierzowi, który był niewiele starszy od niego. Celował z pistoletu prosto w czoło Bena.

Irakijczyk wykrzyczał coś pełnym złości, urywanym językiem, którego Ben nie rozumiał. Stał więc w miejscu, zbyt przerażony, aby się poruszyć. Nagle mężczyzna uderzył go w twarz kolbą i wskazał ręką w bok. Ben nie miał innego wyjścia, jak tylko podążyć w tym kierunku, tym samym oddalając się od swoich.

Boże, pomóż mi, proszę!

W ciągu następnych kilku minut Ben kilkakrotnie rozważał wezwanie pomocy. Nie zrobił tego jednak, a jedynie co jakiś czas zerkał przez ramię i uświadomił sobie, że jego kompani nie zauważyli, że zniknął. A to znaczyło tylko jedno: był zdany sam na siebie, trzymany na muszce i idący prosto do obozu wroga.

Irakijczyk rozkazał mu, aby wszedł na piaszczyste wzgórze, gdzie się zatrzymali. Ponownie warknął coś w jego kierunku, ale Ben nadal nie rozumiał. Poczuł, że zaschło mu w ustach, a serce łomotało w piersi. Nie wiedział, co robić. Boże, co się dzieje? Jak się tutaj znalazłem? Panie, nie pozwól mi umrzeć.

W tej samej chwili żołnierz kopnął go i wskazał na ziemię. Bojąc się o swoje życie, Ben powoli opadł na piach. Żołnierz kopnął go po raz kolejny, zmuszając, aby położył się na brzuchu. To tyle, Panie. Jeśli mam z tego wyjść, potrzebuję cudu. Tuzin wspomnień przemknął mu przed oczami. Jego drużyna zdobywa tytuł mistrza stanu; tańczy ze swoją dziewczyną na studniówce; rodzice modlą się o niego przed jego wyjazdem…

Rodzice! Otóż to! Ben wiedział, że jego matka modli się o niego każdego dnia – obiecała, że tak będzie. Irakijczyk znów coś wymamrotał i przycisnął lufę do tyłu jego głowy. Ten gwałtownie zaczerpnął powietrza, zastanawiając się, czy to jego ostatni oddech. Potem zamknął oczy, oparł twarz na piachu i modlił się tak żarliwie, jak jeszcze nigdy w życiu. Boże, proszę, daj znać mamie, że jestemw niebezpieczeństwie. Ona będzie się o mnie modlić.

Kilka sekund wcześniej, po drugiej stronie świata – w Austin, w Teksasie, Sara Wiggins gwałtownie usiadła na łóżku i krzyknęła.

– Al, obudź się! – krzyknęła histerycznie.

Jej mąż skoczył na równe nogi i rozejrzał się, zdezorientowany.

– O co chodzi? – zapytał bez tchu.

– O Bena. Jest ranny albo w niebezpieczeństwie. Coś jest nie tak, Al, czuję to.

Al Wiggins westchnął i nieco się odprężył.

– Saro, on jest w Kuwejcie. Nie możesz wiedzieć, czy coś mu grozi, czy nie.

– Ależ mogę! – odparła, czując, jak przyspiesza jej puls. – Modliłam się, aby Bóg dał mi znak, żebym wiedziała, kiedy Ben będzie potrzebował naszej pomocy. Niby z jakiego innego powodu miałabym się obudzić w środku nocy?

Al zastanowił się nad tym. Gdy się odezwał, mówił spokojnie, aby i jego żonie udzielił się spokój:

– Załóżmy, że istotnie coś mu grozi. Co możemy zrobić? Jest za daleko, abyśmy mogli mu pomóc, kochanie.

– On jest na polu bitwy, ale my też. Całe życie to bitwa, jeśli chodzi o dobro i zło, Al. – Tętno Sary wróciło do normy i usiadła nieco pewniej. – Możemy pomóc Benowi nawet stąd. Możemy się o niego modlić.

– Dobrze. – Al skinął głową i wziął żonę za rękę. – Pomódlmy się.

Sara schyliła głowę i zamknęła oczy, a potem zaczęła modlić się na głos:

– Panie, obudziłeś mnie ze snu. Wiem, że to dlatego, że Ben jest w niebezpieczeństwie. Nie wiem, czego potrzebuje ani gdzie jest, ale Ty, Panie, wiesz. Proszę, Boże, pomóż mu. Czegokolwiek potrzebuje, w jakimkolwiek by nie był niebezpieczeństwie, proszę, pomóż mu. W imię Boga Ojca i Syna, i Ducha Świętego, amen.

W tej samej chwili w Kuwejcie Ben usłyszał odległy głos przemawiający jednak jakby tuż przy jego uchu:

– Nie martw się, nie umrzesz dziś. Bóg jest przy tobie.

Ben rozejrzał się, ale nie dostrzegł nikogo oprócz irakijskiego żołnierza. Gdy zdał sobie z tego sprawę, poczuł dreszcze na całym ciele i wiedział, że słowa, które usłyszał, były prawdziwe, nawet mimo tego, że lufa wciąż była przytknięta do jego czaszki.

Jesteś tu, Boże. Słyszę Cię, czuję Twoją obecność. Błagam Cięo cud. Proszę, Boże…

W momencie gdy Ben skończył się modlić, Irakijczyk wykrzyczał kilka słów. Potem cofnął broń i z niewiadomego powodu zaczął uciekać w dół zbocza.

Ben ledwo mógł oddychać. Przeżył! I przynajmniej na ten moment niebezpieczeństwo minęło. Leżał na ziemi jeszcze przez chwilę, próbując się uspokoić. Dziękuję, Boże. Cokolwiek się właśnie wydarzyło… dziękuję. Powoli, z całą świadomością swojego ciała, podniósł się i ruszył do miejsca, gdzie miał udać się jego oddział. Nisko pochylony, ruszył z całą siłą, jaka mu jeszcze pozostała i biegł, aż znalazł się bezpiecznie wśród swoich.

Sara dowiedziała się o tym, co przydarzyło się jej synowi dopiero dwa tygodnie później. Ben wrócił już do bazy i pozwolono mu zadzwonić do domu. Kiedy opowiadał, jego matka poczuła na plecach zimny dreszcz.

– Kiedy to było? – wstrzymała oddech, wiedząc dokładnie, co odpowie.

– Dwa tygodnie temu.

– Nie, Ben. Pytam o dokładny czas.

– Dokładny? – zastanowił się przez chwilę. – U was to chyba jakaś druga w nocy… – dodał.

Sara zakryła usta dłonią.

– Modliłam się o ciebie, Ben. Bóg mnie obudził i modliłam się o ciebie.

Tysiące kilometrów dalej serce Bena załomotało.

– Wiedziałem! Modliłem się o cud, mamo. Prosiłem Boga, żeby dał ci znać, że jestem w tarapatach. I On dokładnie to zrobił.

Gdy życie zmieniło się w jednym momencie

Tego marcowego dnia w Santa Fe w stanie Nowy Meksyk padało od samego rana, a jednak przyszłość Michelle Conley nie mogła rysować się w jaśniejszych barwach. Była inteligentna i bardzo ładna, uczyła się w ostatniej klasie szkoły Southridge, miała wielu przyjaciół i narzeczonego, którego szczerze kochała. ZnałaBobby’ego od dziecka. Był od niej trzy lata starszy, wysoki, miał brązowe włosy i poważne oczy. Planowali pobrać się za nieco ponad rok, kiedy skończy college.

– Jesteś taka młoda – powtarzała jej matka od czasu, gdy Michelle i Bobby się zaręczyli. – Czasem myślę, że powinnaś jeszcze poczekać. Wyjechać gdzieś na studia, nie spieszyć się.

Ona jednak tylko uśmiechała się w odpowiedzi.

– Mamo, kocham Bobby’ego od lat. Taka miłość nie musi czekać. Poza tym zgadzamy się we wszystkich najważniejszych sprawach.

W końcu zaledwie miesiąc temu zarówno jej, jak i jego rodzice zgodzili się, że ich dzieci są gotowe na ślub. Poszukali więc dla nich nauk przedmałżeńskich w kościele i ustalono, że za mniej więcej rok odbędzie się ślub.

Tego deszczowego dnia do przerwy wiosennej zostały zaledwie cztery dni i Michelle była podekscytowana na myśl o wolnym tygodniu. Wraz z Bobbym zaplanowali już wyjazd w góry z przyjaciółmi i zakupy. Miało być tak ciekawie, jak podczas poprzednich ferii, ale także relaksująco – Michelle nie mogła się już doczekać odpoczynku od wszystkich obowiązków.

Dojazd z domu znajdującego się w górzystej części przedmieść do pracy w centrum Santa Fe zajmował jej około dwudziestu minut. Kiedy jechała po zalanych deszczem ulicach, w jej głowie ścigały się setki myśli i planów. Jak szybko przelecą następne miesiące, jak niewiele zostało do skończenia szkoły… bal maturalny, wycieczka absolwentów, lato z Bobbym… to wszystko czekało na nią i było niczym spełnione marzenie.

Deszcz przybrał na sile i Michelle przełączyła wycieraczki na szybszy tryb. Nagle przypomniało jej się ostrzeżenie ojca, aby jechała ostrożnie, bo burza nim osłabnie, na pewno przybierze na sile. Z powodu pogody starała się jechać głównymi ulicami, ale droga była kiepskiej jakości. Jej mała honda trzęsła się od uderzeń wiatru. W oddali Michelle zauważyła znak stopu. Zdjęła nogę z gazu i próbowała zahamować, gdy nagle cały świat zniknął i wokół niej zrobiło się czarno.

Kilka minut wcześniej Jonas Green wyszedł z warsztatu, w którym pracował, aby zobaczyć, jaka jest pogoda. Gdy spojrzał w niebo, ze zdumieniem zauważył wirującą chmurę w kształcie lejka, zstępującą na drogę tuż przed nim.

W Santa Fe okazjonalnie zdarzały się tornada w porze monsunowej, ale teraz było na to za wcześnie, a wirujące wiatry pustynne były z reguły za słabe, aby wyrządzić jakieś poważne szkody. Jonas analizował to, co widział. Wir był raczej wąski, ale na tyle silny, aby zrywać dachy. Oprócz warsztatu w pobliżu nie było wielu budynków, które mogły zostać uszkodzone, ale gdyby na drodze pojawił się samochód, na pewno zostałby porwany. Odrywając wzrok od tornada, mężczyzna rozejrzał się dookoła. W zasięgu jego wzroku był tylko jeden samochód – niebieska honda, która właśnie zwalniała przed znakiem stopu, dokładnie pod obniżającą się chmurą. Wyglądało na to, że samochód prowadzi młoda kobieta, kompletnie nieświadoma tego, co jej grozi. Jonas zaczął do niech machać, ile sił.

– Tornado! – krzyczał.

Ale w tej samej chwili wir wciągnął samochód w swoje odmęty, uniósł go nad ziemię i kilkakrotnie przerzucił, jak gdyby była to dziecięca zabawka. Z przerażeniem obserwował, z jaką siłą wiatr rzucił samochód na drogę, by zaraz ponownie go porwać i wyrzucić na pobliskie pole. Auto wylądowało na kołach, tornado zaś zaczęło się oddalać w stronę otwartej przestrzeni, powoli wytracając prędkość. Jonas pobiegł do warsztatu, by zadzwonić po pomoc, potem zaś pobiegł w stronę rozbitej hondy. Pomoc miała nadejść niebawem, ale nie był pewien, czy będą mieli komu pomagać. Nikt nie miał szans tego przeżyć – pomyślał.

Michelle ostrożnie otworzyła oczy i zauważyła, że znajduje się na środku pustego pola. Co się stało? Jak tu wylądowała? Mrugnęła kilka razy, zastanawiając się, czy to jakiś dziwny sen. Ale kiedy ponownie otworzyła oczy, nadal była w tym samym miejscu.

Nagle zdała sobie sprawę, że okna jej niebieskiej hondy zniknęły, ona sama zaś znajdowała się w przedziwnej pozycji. Głowę miała opartą o wykrzywiony bagażnik samochodu, zaś reszta jej ciała leżała pod dziwnym kątem na tylnym siedzeniu. Jej lewa noga zakleszczyła się pomiędzy przednim siedzeniem a drzwiami. Metal, na którym opierała głowę, był ostry i kaleczył jej szyję, spróbowała więc wsunąć głowę do środka samochodu. Wtedy jednak jej ciało, a zwłaszcza plecy, ogarnął przeszywający ból, zamarła bez ruchu. Poczuła przypływ paniki. Ruszaj się! – rozkazała samej sobie. Wstawaj! Jej ciało jednak nie posłuchało.

– Dobry Boże, pomóż mi!

W tej samej chwili jakiś mężczyzna podszedł do samochodu. Ledwo dyszał i był najwyraźniej zdumiony faktem, że Michelle żyła.

– Nie ruszaj się, skarbie. Wszystko będzie dobrze – poradził jej.

Michelle zignorowała go i włożyła całą swoją siłę w próbę uniesienia głowy. Kiedy nic się nie wydarzyło, spróbowała poruszyć rękami i nogami. Nadal nic, tylko potworny, palący ból pleców.

– Boże! – krzyknęła ponownie. – Pomóż mi! Błagam, pomóż mi!

– Posłuchaj, musisz leżeć spokojnie – mężczyzna stał koło Michelle i odsunął jej włosy z oczu. – Nazywam się Jonas, pomogę ci, zanim dotrze karetka. Powiedz mi, jak masz na imię i podaj mi numer telefonu, zadzwonię do twoich rodziców.

Michelle jęknęła, potem zdołała podać mu swój numer. Ból był nie do zniesienia, nie zwracała już nawet uwagi na niewygodny metal pod głową.

– Powiedz im, żeby się pospieszyli… proszę!

Jonas odszedł, aby zadzwonić. Nagle do samochodu podbiegło jeszcze dwóch mężczyzn. Jeden z nich pochylił się nad nią i odgarnął jej włosy z twarzy.

– Nic ci nie będzie, Michelle, tylko się nie ruszaj!

– Co się stało? – Michelle poczuła, że deszcz pada jej na twarz i że dzwonią jej zęby. Drugi z mężczyzn zdjął kurtkę i rozpostarł nad jej głową.

– Wpadłaś w sam środek tornada. Porwało twój samochód i rzuciło nim o ziemię. Ale nic ci nie będzie, musisz w to wierzyć.

– Jesteś wierząca? – zapytał tamten.

Nie będąc w stanie odwrócić głowy w jego kierunku, Michelle spojrzała na mężczyznę kątem oka. Na jego twarzy malował się spokój.

– Tak. Wierzę w Boga bardzo mocno.

– To dobrze – odparł ten drugi. – Modlimy się o ciebie. Nic ci nie będzie. Musisz w to wierzyć, dobrze?

Dziewczyna przełknęła ślinę z trudem, zadowolona jednak z tego, że przynajmniej część jej lęku rozwiała się. Ale w tej samej chwili poczuła, że robi się jej ciemno przed oczami, a głosy mężczyzn dobiegają jakby z oddali. Zanim straciła przytomność, zdążyła jeszcze zastanowić się, skąd ci mężczyźni znali jej imię.

Kiedy odzyskała świadomość, ratownicy medyczni próbowali wydobyć ją z wraku samochodu, a gdzieś niedaleko słyszała głos ojca.

– Michelle, skarbie, słyszysz mnie? To ja, tata.

Michelle otworzyła oczy i zobaczyła ojca stojącego za ratownikami. Kawałek dalej jej mama dramatycznie płakała. Do oczu dziewczyny natychmiast napłynęły łzy. Jeśli mama była tak zdenerwowana, to coś musiało być bardzo nie w porządku.

– Tato! – jej głos ledwo przebijał się przez dźwięk syren. – Niech mama przestanie płakać!

Jej ojciec spojrzał w kierunku, w którym patrzyła córka.

– Mary, proszę, przestań. Tylko ją straszysz.

Potem nastąpiła cisza.

Michelle ponownie próbowała się poruszyć, ale jej ciało nie odpowiedziało, wciąż czuła tylko ten palący ból w kręgosłupie. Rozejrzała się na tyle, na ile potrafiła, i zobaczyła Jonasa – tego, który przybył do niej jako pierwszy i wezwał rodziców. Pozostali dwaj mężczyźni zniknęli.

– Tatusiu, co się stało? Spójrz na mój samochód…

– Nie martw się o samochód – odparł, zerkając na nią spomiędzy dwóch ratowników. – Lepiej skupmy się na tobie.

Michelle ponownie odszukała wzrokiem Jonasa.

– Dziękuję, że zadzwoniłeś do moich rodziców.

Mężczyzna skinął głową. Był bardzo smutny, jakby zbyt smutny, aby się odezwać.

– A gdzie ci dwaj panowie, którzy przyszli tu za tobą?

Jonas zbliżył się do niej i potrząsnął głową, najwyraźniej nie rozumiejąc.

– Nikogo więcej nie było, tylko ja i ratownicy. W warsztacie nikogo dziś nie było.

Michelle ponownie zamknęła oczy, kiedy lekarz zakładał jej kołnierz ortopedyczny na szyję. Dwóch innych mężczyzn cięło blachę samochodu, próbując ją z niego wyswobodzić. Kiedy jej bezwładne ciało zostało przypięte do deski stabilizującej, zdołała podsłuchać ratowników, którzy omawiali z rodzicami uszkodzenie jej kręgosłupa. Nagle powróciły do niej wszystkie te obrazy, które miała w głowie tuż przed wypadkiem. Tylko nie to! Boże, tylko nie kręgosłup. Nie pozwól, żeby był złamany. Chciała błagać Boga, aby pozwolił jej jeszcze kiedyś chodzić, ale była zbyt przerażona, aby ubrać to w słowa. Nawet w ciszy własnych myśli. Wydawało się, że wszystko wokół niej dzieje się w szaleńczym tempie. W pobliżu wylądował helikopter, gdzieś w oddali jej matka znów zanosiła się płaczem. Michelle poczuła przypływ paniki.

– Co z moimi rodzicami? Mogą z nami polecieć? – Była przerażona, w gardle zaschło jej tak bardzo, że ledwo mogła mówić.

– Spotkają się z nami w szpitalu. Postaraj się zrelaksować, kochanie. Zawieziemy cię tam jak najszybciej – odparł jeden z ratowników.

Michelle zamknęła oczy. Kiedy wszystko zdawało się blednąć, przypomniała sobie owych dwóch mężczyzn i ich słowa – o tym, że musi wierzyć, iż wszystko będzie dobrze. Musi wierzyć. To dziwne, że Jonas ich nie widział. I skąd wiedzieli, jak ona się nazywa? Musiało być jakieś wyjaśnienie. Ale kiedy podnoszono ją i niesiono do helikoptera, poczuła pokój płynący z ich słów.

Kiedy Michelle ponownie się obudziła, leżała w szpitalnym łóżku. Kątem oka mogła dostrzec metalowe śruby na skroni. Z jej głowy zwisało coś na kształt ciężarków i była przypięta do mechanizmu, który zdawał się rozciągać jej ciało. Nie czuła absolutnie nic.

W tej samej chwili do jej sali wszedł lekarz i zbliżył się do łóżka.

– Cześć – powiedziała półprzytomnym głosem. – Nic mi nie będzie, prawda?

– Michelle… – doktor westchnął i zbliżył się do niej. – Musisz poznać prawdę. Tornado dwa razy rzuciło twoim samochodem o ziemię. Siła uderzenia wyrzuciła cię do tyłu samochodu, uderzyłaś głową o szybę, złamałaś kręgosłup i uszkodziłaś rdzeń kręgowy.

Michelle poczuła, jak krew odpływa jej z twarzy.

– Kiedy mi się polepszy?

– Przykro mi to mówić, Michelle, ale jesteś sparaliżowana od szyi w dół. Już nigdy nie będziesz chodzić.

Dziewczyna spojrzała na niego szeroko otwartymi oczyma. Chciało jej się krzyczeć, powiedzieć mu, że kłamie, że będzie chodzić i koniec! W głowie miała gonitwę myśli, przypomnieli jej się dwaj mężczyźni – ci, których nikt inny nie widział. Czy nie powiedzieli, że się o nią modlą? Mówiliście, że nic mi nie będzie!

Zanim jednak zdążyła cokolwiek zrobić, do pokoju weszli jej rodzice. Płakali, patrząc na nią i na to, jak przyjęła tę przykrą wiadomość. Wyglądali na pokonanych, Michelle wiedziała więc, że lekarze już z nimi rozmawiali. Z trudem przełknęła ślinę i spróbowała wydobyć z siebie głos.

– To nieprawda – powiedziała w końcu, a zabrzmiało to głośniej i pewniej, niż się spodziewała. – Będę chodzić. Wyjdę stąd i skończę szkołę. I wyjdę za Bobby’ego.

Jej mama zamknęła oczy i ukryła twarz w ramionach męża. Ojciec pogłaskał ją po głowie, a do córki uśmiechnął się i powiedział:

– Kochanie, jeśli ktoś może tego dokonać, to właśnie ty.

– Nie ja, tato. Bóg. – Skrzywiła się, czując ból w szyi. – Błagam Boga o uzdrowienie i wiem, że On tego dokona. On może wszystko.

Rodzice pokiwali głowami.

– My też nieustannie się modlimy, Michelle. I będziemy się modlić do czasu, aż znów staniesz na nogi. Chcesz, żebyśmy zawołali Bobby’ego?

– Tak, proszę – wyszeptała Michelle. Po raz pierwszy od wypadku jej oczy wypełniły się łzami.

Na zewnątrz, na korytarzu, Bobby czuwał od poprzedniego dnia, odkąd przywieziono Michelle do szpitala. Wysłuchał lekarzy i do teraz czuł się jakby uwięziony w stanie szoku. Był zrozpaczony na myśl o tym, jak ich wielkie plany rozsypały się w ciągu paru chwil. Oboje z Michelle głęboko wierzyli w Boga i chodzili do kościoła, ale w takim momencie ciężko było wierzyć w Boży plan, walczył więc z zalewającymi go emocjami.

Pomyślał o ich zaplanowanym ślubie i o tym, jak Michelle marzyła o dużej rodzinie. A teraz miała nigdy nie móc pójść do ołtarza, nie mieć dzieci i nie dzielić z nim życia, o jakim marzyli. Teraz przed nimi rysowała się tylko bolesna rzeczywistość – Michelle uwięziona na wózku do końca jej dni. Zamierzał ją wspierać, oczywiście. Ale wiedział, że potrzebuje cudu, by znaleźć w sobie siłę.

– Bobby – matka Michelle przerwała jego rozmyślania, wychylając się z sali – obudziła się. Chce cię widzieć.

Bobby spojrzał na nią i otarł oczy. Wstał, wziął głęboki oddech i wszedł do sali. Spojrzał na nią, a gdy ich oczy się spotkały, po policzkach dziewczyny zaczęły płynąć łzy.

– Bobby, tak mi przykro – załkała. – Tak strasznie, strasznie mi przykro.

Chłopak podszedł do jej łóżka, usiadł przy niej i ujął jej bezwładną dłoń.

– Kocham cię – powiedział, a w jego głosie słychać było pocieszenie i troskę. Pochylił się i pocałował ją, a później, oddalony od jej twarzy zaledwie o kilka centymetrów, wyszeptał:

– Damy sobie radę, Michelle. Przejdziemy przez to razem. Wszystko będzie dobrze.

Dziewczyna skinęła głową i spojrzała w sufit. Potem opowiedziała mu o dwóch nieznajomych mężczyznach.

– Powiedzieli mi, że nic mi nie będzie. Muszę w to wierzyć, Bobby. Bóg mnie wyleczy. Wiem, że tak będzie.

Bobby skinął głową, a jego łzy zmieszały się z łzami Michelle.

– Nigdy nie wolno nam przestać wierzyć.

Przez trzy kolejne dni Michelle z całych sił próbowała poruszyć palcem ręki lub nogi, ale bez skutku. A potem, czwartego dnia, lekarze zdjęli ciężarki z jej głowy i nagle mogła poruszać prawą nogą i obiema rękami. Doktor, który akurat przy niej był, zaniemówił z wrażenia. Potem wezwał swojego kolegę i kazał mu patrzeć, podczas gdy Michelle polecił jeszcze raz się poruszyć. Gdy ta usłuchała, drugi z lekarzy spojrzał na nią w osłupieniu i sięgnął po jej kartę.

– Przecież to niemożliwe! Rentgen pokazał rozległe uszkodzenia w obrębie rdzenia kręgowego i przerwanie kręgu.

Michelle uśmiechnęła się.

– Pana Boga nie obchodzą rentgeny. On mnie uleczy. Znowu będę chodzić, tylko poczekajcie, a sami zobaczycie.

Jeszcze w tym samym tygodniu Michelle poprosiła mamę, by przyniosła jej do szpitala Biblię i poczytała jej. Gdy mama wróciła z Bożym Słowem, na jej twarzy malował się znacznie większy spokój niż przed jej wyjściem.

– Posłuchaj tego. To z Psalmu 116.

Miłuję Pana, albowiem usłyszał głos mego błagania, bo ucha swego nakłonił ku mnie w dniu, w którym wołałem. Oplotły mnie więzy śmierci, dosięgły mnie pęta Szeolu, popadłem w ucisk i udrękę. Ale wezwałem imienia Pańskiego: «O Panie, ratuj me życie!». Pan jest łaskawy i sprawiedliwy i Bóg nasz jest miłosierny. Pan strzeże ludzi pełnych prostoty: byłem bezsilny, a On mię wybawił. Wróć, moja duszo, do swego spokoju, bo Pan ci dobrze uczynił. Uchronił bowiem moje życie od śmierci, moje oczy – od łez, moje nogi – od upadku. Będę chodził w obecności Pańskiej w krainie żyjących.

Michelle poczuła przypływ nadziei. A więc będzie chodzić w obecności Pańskiej! Czy to nie wspaniała obietnica? Fragment ten mówił o byciu ocalonym przez Boga i o tym, że znów będzie chodzić. Od tego momentu Michelle trzymała się tych słów i żywiła głębokie przekonanie, że i ona jeszcze stanie na nogi i będzie chodzić w obecności Pańskiej w krainie żyjących.

Minęły dwa miesiące. Lekarze wykonali operację, która miała pomóc ustabilizować pokiereszowany kręgosłup Michelle. Musiała nosić stabilizator, ale przez cały czas powoli odzyskiwała siłę i zdolność ruchu. Dwudziestego pierwszego maja, niecałe trzy miesiące od wypadku, Michelle została wypisana ze szpitala. Dostała też pozwolenie na pójście na zakończenie szkoły, o ile zgodzi się udać tam na wózku.

– Nie potrzebuję wózka – upierała się. – Będę chodzić.

Wózka istotnie nigdy nie wyciągnięto z samochodu. Tydzień później, opierając się na lasce i korzystając z asysty matki, Michelle ubrała elegancki strój i poszła na uroczystość. Podczas gdy koledzy i koleżanki urządzili dla niej owację na stojąco, Michelle powoli dokuśtykała do podium i odebrała dyplom.

Rok później, patrząc na wzruszone twarze rodziny i przyjaciół, Michelle z gracją kroczyła do ołtarza, by poślubić miłość swojego życia. Lekarze powiedzieli jej, że jej dobrego stanu nie da się wytłumaczyć naukowo.

– To musiał być cud. Innego wyjścia nie znamy.

– Bóg był dla mnie łaskawy i całkowicie mnie uleczył – powiedziała Michelle do Bobby’ego podczas ich nocy poślubnej. – Tak jak powiedzieli ci mężczyźni.

Bobby rozmyślał nad jej słowami.

– Zastanawiałaś się kiedyś, czy to nie byli aniołowie? No wiesz, zesłani, aby dać ci nadzieję?

– Nie zastanawiam się, Bobby. Ja to wiem – odparła, czując dreszcz na plecach i uśmiechając się. – Jeśli chodzi o moje wyzdrowienie, to wszystko od początku do końca było cudem. Jak inaczej wytłumaczyć ich obecność? I znali nawet moje imię!

Dwa lata później, po raz kolejny zdumiewając lekarzy, Michelle urodziła pierwsze dziecko. Dziś ona i Bobby są małżeństwem od ponad trzynastu lat i mają trójkę dzieci, w wieku 11, 9 i 3 lat. Każdej wiosny sadzają dzieciaki przy stole i opowiadają im historię Michelle – wypadek, wizytę dwóch nieznajomych, cudowne uzdrowienie.

– Nie wolno nakładać na Boga ograniczeń – powtarza Michelle. – Proście Go o pomoc nawet wtedy, gdy sytuacja wydaje się beznadziejna. Jestem żyjącym dowodem na to, że On słyszy i jest wśród nas.

Czas wrócić do domu

Brian T. Noble, obecnie szanowany członek społeczności, ledwo pamięta buntowniczego nastolatka, którym kiedyś był. Kiedyś robił wszystko po swojemu, nieważne, jak bardzo jego rodzice martwili się o jego przyszłość. Miał szesnaście lat, kiedy wydarzyło się coś, co na zawsze zmieniło jego życie.

Brian dorastał w Nowym Orleanie jako syn dwojga kochających i oddanych mu rodziców. Miał wspaniałe dzieciństwo. Ale kiedy miał kilkanaście lat, stał się niepokorny, pragnął doświadczyć „szalonej” strony życia. Krótko po szesnastych urodzinach doszedł do wniosku, że dalsza nauka go nie interesuje i chce rzucić szkołę.

– Brian, nie chcę o tym słyszeć. – Jego matka pokręciła głową, najwyraźniej oburzona samym pomysłem.

– Ale mamo, ja chcę być prizefighterem3! Wiem, że się nadaję! Daj mi szansę!

– Bokser? – Podniosła dłoń i Brian wiedział, że rozmowa dobiegła końca. – Mój syn nie rzuci szkoły, żeby walczyć na ringu. Poza tym, Brian, Bóg ma dla ciebie coś o wiele lepszego. Dobry plan i dobre życie. Nie odrzucaj tego.

Ojciec miał takie samo zdanie.

– Zostań w szkole, synu. Bez wykształcenia nie masz szans na dobrą przyszłość. Będziemy cię kochać niezależnie od decyzji, jaką podejmiesz, ale pomyśl o swoim życiu.

Przez kolejne dni Brian czuł rosnącą w nim frustrację i jego relacje z rodzicami były coraz bardziej napięte. W końcu zdecydował, że ucieknie z domu. Planował zaczekać do wakacji, by wcielić plan w życie.

– Chcę być prawdziwym facetem – powiedział jednemu z kolegów przed ucieczką. – Wiesz, zobaczyć trochę świata, pożyć… wyrwać się stąd.

Brian był inteligentnym chłopcem. Wysokim i atletycznym, miał też silny instynkt samozachowawczy. Ponieważ nie miał wielu oszczędności, wiedział, że będzie musiał znaleźć pracę. Udał się na przedmieścia, myśląc, co dalej. Nim popołudnie zmieniło się w wieczór odkrył, że może określić, dokąd zmierzają mijające go pociągi. Spędził na stacji niemal godzinę. Każdy zatrzymujący się pociąg był obsługiwany przez pracowników stacji – oświetlali drogę, pilnowali pasażerów i pomagali im. Kiedy pociąg ruszał, wspinali się na schody z przodu. Nie martwili się, że ktoś wejdzie do pociągu, gdy ten był już w ruchu, bo trzeba by było idiotycznie narażać swoje życie, aby to zrobić. Mało kto miał ochotę próbować. Brian potrafił sobie wyobrazić niebezpieczeństwo związane ze wskakiwaniem do jadącego pociągu, ale nie bał się ani trochę. Postanowił zaczekać, aż podjedzie właściwy pociąg i spróbować do niego wsiąść. O ile potrafił dobrze szacować, powinno mu się udać wskoczyć do wagonu towarowego bez większych problemów.

Kiedy nadjechał pociąg, który – jak się zdawało – zmierzał na północ, Brian zebrał całą swoją odwagę. Wiedział, że jeśli się pomyli, może wylądować pod kołami pociągu na pewną śmierć, ale próbował o tym nie myśleć. W odpowiednim momencie wskoczył, lądując bezpiecznie w wagonie bagażowym.

– To łatwiejsze, niż się zdaje – mruknął, czując ogarniającą go pewność siebie.

Przez kilka kolejnych dni korzystał z tej nowo odkrytej metody podróżowania, aż w końcu wylądował w małym miasteczku w Kansas. Pierwszą rzeczą, jaką tam zobaczył, był cyrk wędrowny, który się właśnie rozkładał. Na wielkim banerze napisane było: CYRK „DROZD”. Głodny i bez grosza przy duszy, szybko zobaczył w tym swoją szansę. Podszedł, by porozmawiać z managerami cyrku i z miejsca został zatrudniony. Miał pomagać w rozkładaniu namiotów i przy transporcie za najniższą stawkę. Zanim wyszedł z biura menadżera, zauważył jeszcze ogłoszenie: „Poszukiwani zawodnicy do walki – 3 rundy za pieniądze klienta”. Płaca była wyższa, niż Brian zdołałby zarobić przez tydzień. Oczy chłopaka aż się zaświeciły. Odwrócił się na pięcie.

– Chciałbym też się bić, jeśli nie ma pan nic przeciwko. – Wyprostował się, wypiął pierś i dodał: – Jestem w tym całkiem niezły.

Manager spojrzał na niego sceptycznie.

– Zobaczymy, synu.

Teraz, kiedy miał już gdzie mieszkać i jak zarabiać, Brian napisał do rodziców. Tej nocy serce pękało mu z żalu na myśl o ciepłym domu. Tęsknił za rodzicami. Następnego ranka wrzucił list do skrzynki.

Kilka stanów dalej rodzice Briana byli chorzy ze zmartwienia. Zawiadomili policję, ale Brian nie był już dzieckiem, nie można więc było zorganizować poszukiwań na koszt stanu.

– On po prostu uciekł, proszę pani. Dużo dzieciaków ucieka. Pozostaje mieć nadzieję, że wróci – poinformował ich policjant.

Oczywiście oni robili o wiele więcej, niż „mieli nadzieję”. Nieustannie się modlili, błagając Boga, by dał im znak, że ich syn żyje. Kiedy otrzymali kopertę zaadresowaną znajomym pismem syna, ojciec Briana zauważył, że trzęsą mu się ręce. Oto dostali znak, dostali odpowiedź na swe modlitwy. Razem z żoną otworzyli kopertę, czując napływające łzy.

– Ty przeczytaj. – Ojciec wręczył kopertę żonie.

Wyjęła kartkę, rozłożyła ją i zaczęła czytać:

– Drodzy mamo i tato, przepraszam, że wyjechałem bez pożegnania, ale wiem, że byście mnie nie puścili. Nie mogę wam powiedzieć, gdzie jestem, ale wiedzcie, że jestem bezpieczny… i może nawet uda mi się zostać tym prizefighterem!

Przez następne osiem miesięcy Brian podróżował z cyrkiem po wielu miastach, od Nebraski aż po Missouri. W końcu manager cyrku pozwolił mu walczyć w ustawianych walkach. Zasady były proste – na położonym nieco niżej od reszty sali ringu dwóch mężczyzn walczyło tak długo, aż jeden odpadł – z bólu lub wyczerpania. Brian nie przegrał ani jednej walki. Za każdym razem, gdy wygrywał, szedł do swojej sypialni i pisał list do rodziców: „Myślę, że bylibyście ze mnie dumni. To prawda, nie ma mnie w szkole. Ale spełniam swoje marzenia. Nie martwcie się”.

Tymczasem rodzice Briana nie robili nic innego, jak tylko zamartwiali się o syna. Zawsze starali się mu zapewnić stabilne, bezpieczne otoczenie, a on postanowił oddać to na rzecz walk i narażania samego siebie. Codziennie się o niego modlili, błagając Boga, aby ich syn był bezpieczny i wkrótce wrócił do domu.

W lutym, po tym, jak lodowata zima w Nebrasce odbiła się na zarobkach cyrku, bo nikt go nie odwiedzał, „DROZD” zakończył działalność. Brian miał wystarczająco dużo pieniędzy, aby się o siebie zatroszczyć przez jakiś czas. Chciał jednak wrócić na południe, a nie uśmiechała mu się wizja uszczuplania oszczędności. Powrócił więc do dawnego sposobu podróżowania i w ten sposób dwa tygodnie później znalazł się w Hayti w stanie Missouri.

Jedząc obiad w lokalnej restauracji, rozważał możliwe opcje. Powrót do domu oznaczałby przyznanie się do porażki. Chciał znaleźć kolejny cyrk, miejsce, w którym mógłby znów walczyć. Porozmawiał więc z miejscowymi i dowiedział się, że najbliższy wędrowny cyrk znajduje się obecnie ponad trzydzieści kilometrów na południe. Wiedział, który pociąg jedzie w tamtym kierunku, ukrył się więc pod wałem kolejowym, czekając na odpowiedni moment. Kiedy tak czaił się w cieniu, udało mu się zaobserwować, że do pociągu przypięte zostały dwie lokomotywy. Oznaczało to, że pociąg będzie nabierał prędkości o wiele szybciej. Możliwe nawet, że w momencie opuszczania stacji będzie już rozpędzony do swojej maksymalnej prędkości. Nie szkodzi, powiedział sam do siebie. Już wcześniej wskakiwał na szybkie pociągi. Nie było się czego bać.

Gdy pociąg ruszył, chłopak pobiegł w stronę wagonu towarowego i biegł wzdłuż niego. Nagle ziemia pod jego stopami zwężyła się i zauważył, że biegnie wzdłuż bardzo stromego jaru. Podniósł głowę i zobaczył, że tuż przed nim rozciąga się przepaść, tory zaś biegną po moście. Poczuł, że ogarnia go panika. Jak to się stało, że nie zauważył tego mostu wcześniej? Nie było czasu, żeby myśleć. Miał tylko jedną szansę. Jeśli się przeliczy, wpadnie do kanionu na pewną śmierć. Nie czekając ani chwili, skoczył. Złapał się podłogi wagonu, ale w tym samym momencie pociąg przyspieszył i Brian nie zdołał się utrzymać. Zsunął się niemal poza wagon, trzymając się go zaledwie czubkami palców i z każdą chwilą czując, jak zsuwają się one milimetr po milimetrze.

– Nie! – krzyknął. – Proszę, Boże! Nie pozwól mi zginąć!

Wiedział, że nie było możliwości, aby to przeżył. Od upadku kilkaset metrów w dół dzieliły go sekundy. Paliły go wszystkie mięśnie w rękach.

Przypomniało mu się wszystko, co mówili mu rodzice, zanim uciekł. Będziemy cię kochać niezależnie od tego, co wybierzesz… Zostań w szkole… Bóg ma dla ciebie plan…

W tej chwili otworzył oczy. Mimo że jeszcze chwilę temu wydawało mu się, że wagon był pusty, teraz stał przed nim wysoki, umięśniony mężczyzna w wieku jego ojca. Patrzył na niego przejmująco.

– Czas wracać do domu, Brian.

Zanim chłopak zdążył cokolwiek odpowiedzieć, tajemniczy mężczyzna wyciągnął rękę i wciągnął go do środka. Plecy Briana podnosiły się i opadały gwałtownie, kiedy próbował złapać oddech, leżąc twarzą do ziemi. Zamknął oczy i pomodlił się, wciąż oszołomiony tym, że naprawdę żyje. Boże, uratowałeś mnie. Jak Ci dziękować? Jak to się stało, że nie zauważyłem tego człowieka?

Przełknął z trudem ślinę i spróbował znaleźć siłę, aby podnieść głowę. Musiał podziękować temu mężczyźnie. Ale kiedy się rozejrzał, usłyszał swoje własne westchnięcie. Mężczyzna zniknął. Wagon był całkowicie pusty. Drugie boczne drzwi były zamknięte, tak jak od początku podróży. Brian zerknął na zewnątrz i zadrżał. Nie było możliwości, aby ten człowiek mógł wyskoczyć i przeżyć. Musiał po prostu zniknąć. Brian usiadł w kącie wagonu i poczuł, że drży na całym ciele. Kimkolwiek był ten człowiek, to, co mu powiedział, było świętą prawdą: musi wrócić do domu. Został więc w pociągu aż do momentu, kiedy zatrzymał się na stacji w Nowym Orleanie i natychmiast ruszył w stronę domu.

Po szczęśliwym, okraszonym łzami pojednaniu Brian opowiedział tę historię rodzicom.

– To był anioł, synu – odpowiedział ojciec, a matka przytuliła ich oboje.

– Bóg miał na ciebie oko – powiedziała mu. – Widzisz, przyprowadził cię do nas, do domu.

Brian skinął głową.

– Teraz wszystko będzie inaczej, zobaczycie.

Jeszcze w tym samym tygodniu wrócił do szkoły, a po kilku miesiącach, czując, że jego wiara została odnowiona, dał się ochrzcić w miejscowej rzece. Po skończeniu szkoły przeniósł się do Południowej Kalifornii, gdzie spędził dwa lata, pracując jako profesjonalny prizefighter, zanim został powołany do wojska. Walczył w marynarce podczas drugiej wojny światowej. Wziął udział w dwudziestu ośmiu zadaniach bojowych na południowym Pacyfiku, a po wojnie powrócił do Nowego Orleanu, gdzie został pastorem największego zgromadzenia w mieście.

Nigdy już nie spotkał tego mężczyzny, który tamtego popołudnia uratował mu życie. Ale był przekonany, że jego ojciec miał rację. Nie tylko Bóg miał plan na jego życie, ale przydzielił mu anioła stróża, by mieć pewność, że plan ten zostanie wypełniony.

– Całe moje życie wyglądałoby inaczej, gdyby nie to jedno popołudnie – mówi Brian, którego wiara i miłość do Boga widoczne były w każdym dniu jego życia. – Byłem nastolatkiem, który nie wiedział, dokąd zmierza, a Bóg zesłał mi anioła – nie tylko po to, aby ocalił moje życie, ale po to, aby nakierował je na odpowiednie tory, aby toczyło się na chwałę Bogu.

Tylko Boża siła

Krista Barrows uwielbiała zakupy. Lubiła je jeszcze bardziej, odkąd mogła pojechać do centrum handlowego sama. Nie musiała prosić znajomych o podwiezienie, nie musiała błagać rodziców. Tuż po siedemnastych urodzinach kupiła używaną toyotę i uzyskawszy zgodę rodziców, mogła jeździć do sklepu, kiedy tylko chciała.

W zasadzie całe jej życie było niemal doskonałe w czasie tamtych świąt. Chodziła do szkoły średniej North Bay, grała na flecie w szkolnej orkiestrze, a ostatnio dostała też główną rolę w szkolnym przedstawieniu. North Bay było małą szkołą i Krista znała tu praktycznie wszystkich. Była w pierwszej klasie i już nie mogła doczekać się przyszłego roku4.