54,90 zł
Oto kultowa książka o treningu, który może wykonywać każdy niezależnie od okoliczności. Legendarny Paul „Coach” Wade, były wieloletni więzień, udowadnia w niej, że da się osiągnąć wymarzoną formę bez specjalistycznego sprzętu. Gdy Wade wylądował za kratami i zderzył się z brutalną rzeczywistością, musiał w krótkim czasie wyrobić sobie siłę i kondycję. Tak powstał progresywny trening tzw. wielkiej szóstki, którego wdrożenie zapewniło Wade’owi niemożliwą do odebrania osobistą przestrzeń wolności: wolności silnego ciała i umysłu.
Trening Paula „Coacha” Wade’a, opisany w tej książce, składa się z krótkich i nieskomplikowanych ćwiczeń o stopniowo zwiększanej trudności, z którymi bez problemu poradzisz sobie w warunkach domowych. Dzięki tym sesjom odkryjesz i zwiększysz swoją siłę oraz poprawisz zwinność, koordynację ruchową i kondycję, a wszystko to bez konieczności kupowania sportowych ubrań i karnetu na siłownię.
Lektura ta zainspiruje cię do systematycznej i cierpliwej pracy, ty zaś w efekcie wzniesiesz się na niebiotyczne wręcz wyżyny sprawności fizycznej.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 346
Kondycja i siła są nic niewarte bez zdrowia. Poprawny trening powinien sprawiać, by te 3 jakości szły naturalnie ręka w rękę. Dokładałem wszelkich starań, by podkreślać w tej książce znaczenie bezpiecznej techniki wykonywania ćwiczeń, jednak każdy trenujący jest przecież inny, a potrzeby poszczególnych osób są zróżnicowane. Korzystaj więc ze wskazówek z rozwagą i na własne ryzyko. Sam jesteś odpowiedzialny za swoje ciało – dbaj o nie. Wszyscy eksperci medyczni są zgodni, że przed rozpoczęciem regularnych treningów należy skonsultować się ze swoim lekarzem. Zabezpiecz się!
Książka ta ma charakter poglądowy; nie jest to dokument biograficzny. Imiona, nazwiska, historie i okoliczności życia pojawiających się tu postaci zostały częściowo lub całkowicie pozmieniane. Autor ręczy natomiast za wszystkie zasady ćwiczeń podane w tym tomie – za techniki, metody i stojącą za nimi teorię. Korzystaj z nich i zostań mistrzem.
Przedmowa
Pewnego dnia w 1969 zadziorny student pierwszego roku w Cambridge siedział skulony, słuchając w nabożnej ciszy dwóch odzianych w pomarańczowe szaty tybetańskich mnichów. Prowadzili prelekcję na temat tajników medytacji i oświecenia. Emanowały od nich kojący spokój i naturalna swoboda. Oczy skrzyły im dobrym humorem, jakby opowiadali niekończący się żart. „Wszystko jest piękne, nic nie ma znaczenia” – zdawało się, że nam mówią. Gdy ich słowa wpływały do głowy młodzieńca (w większości wypuszczane drugim uchem), jego umysł wrzał od natłoku myśli.
Jeden z mnichów zaczął mówić o wolności wewnętrznej, która jest owocem głębokiej medytacji. Skorzystał z analogii: „Człowieka można zamknąć w więziennej celi, pozornie zniewolić, a jednak może on pozostać w duchu wolny. Nikt nie jest w stanie odebrać mu tej wewnętrznej wolności”.
Student zerwał się ze swojego miejsca w gwałtownym proteście. „Jak możecie mówić coś takiego? Więzienie to więzienie. Niewola to niewola. Nie ma prawdziwej wolności, kiedy ktoś przetrzymuje cię wbrew twojej woli!” Tknięty został jakiś czuły punkt, co wywołało reakcję nieproporcjonalną do skromnej figury retorycznej użytej przez prelegenta.
Drugi mnich przyjacielsko uśmiechnął się do gniewnego młodego człowieka. „Dobrze jest kwestionować słowa swoich nauczycieli” – powiedział z ujmującą szczerością i bez krzty ironii. Mnisi kontynuowali prelekcję, pomijając ten incydent, tak jak rzeka opływa skalny ostaniec w swoim korycie.
Czterdzieści lat później pewnego dnia w 2009 roku. Dawny rozemocjonowany student jest teraz troszkę mądrzejszy i dalece bardziej wyciszony. Prowadzi dynamiczną i prężnie rozwijającą się firmę wydawniczą Dragon Door Publications – forum dla ludzi obdarzonych pasją kultywowania fizycznej doskonałości ciała.
Będąc tym wydawcą, stoję właśnie na progu zaprezentowania światu jednej z najbardziej ekscytujących książek, jakie kiedykolwiek czytałem. Jest to książka o więzieniu. Jest to książka o wolności. Jest to książka o przetrwaniu. Jest to książka o człowieczeństwie. Jest to książka o sile i mocy. Jest to książka, która winna trafić do rąk wojskowych, policjantów, ratowników i wszystkich, którzy stoją na straży bezpieczeństwa kraju. Jest to książka, która winna zaistnieć w szkołach i na uczelniach. Jest to książka dla profesjonalnego sportowca i dla sflaczałego urzędnika. Książka dla matek samotnie wychowujących dzieci. Książka dla włóczęgów, którzy chcą odwrócić bieg ziaren piasku. Książka dla każdego, kto dąży do poznania tajemnic siły przetrwania.
Jest to książka napisana przez byłego więźnia – człowieka pozbawionego wolności na okres ponad dwudziestu lat; człowieka osadzonego w jednych z najostrzejszych zakładów karnych w USA. Zmuszonego do wyrobienia siły przez brutalne wymogi fizycznego przetrwania. Człowieka pozbawionego wszystkiego oprócz ciała i umysłu, zdecydowanego rozwijać się wbrew wszelkim przeciwnościom i stworzyć sobie osobistą przestrzeń wolności; przestrzeń, której nikt nie byłby w stanie mu wydrzeć: wolność silnego ciała i silnego umysłu.
Jest to książka pt. Skazany na trening. Zaprawa więzienna. Jak to? Więzienna zaprawa? Dlaczego renomowana firma wydaje książkę o takim tytule? Przecież sugeruje on obleśne fetowanie kryminalnego półświatka, nieprzystające do rangi elitarnego wydawnictwa sportowego.
Wielu czołowych amerykańskich ekspertów od sportu czytało przedpremierowe egzemplarze recenzyjne tej książki – i zachwycali się jej treścią. Niejeden wręcz nie mógł wyjść z podziwu nad nią. Ale wielu raził i mierził tytuł. „John, treść jest znakomita. Zasługuje na lepszy tytuł. Ta książka powinna trafić do rąk każdego żołnierza, każdego funkcjonariusza sił porządku. Rodzice powinni dawać ją swoim dzieciom… Ale ilu z nich ją przeczyta z takim tytułem?”
Przyznaję, że miałem momenty wahania. Nie co do książki, ale co do tytułu. Czy wystawię czytelników – a także autora, Paula Wade’a – do wiatru, pozwalając na taki tytuł? Czy słowa te zniechęcą setki tysięcy ludzi, którzy mogliby skorzystać ze strategii treningu zaprezentowanych na tych stronach? Czy tytuł sprawi, że ta nadzwyczajna sekretna wiedza trafi zaledwie do garstki entuzjastów, którzy dostrzegą perfekcyjność systemu „wielkiej szóstki” Paula, a nie dadzą się zrazić tytułowi?
Jednak im więcej o tym myślałem, tym bardziej byłem pewny, że tytuł musi pozostać. Ponieważ książka jest właśnie o więziennej zaprawie – o systemie treningu siły i zdolności przetrwania zrodzonym z realiów jednego z najbardziej niebezpiecznych środowisk, w jakich można umieścić człowieka. Książka ta mówi, jak podnieść swoją siłę i sprawność do takiego poziomu, by w zestawieniu z nimi żadnemu drapieżnikowi nie przeszło nawet przez myśl, aby cię tknąć. Mówi o tym, jak stworzyć wokół siebie aurę siły i mocy, która posyła dobitny i jednoznaczny sygnał do układów limbicznych innych ludzi: „Nawet o tym nie myśl!”.
Zatytułowanie tej skarbnicy wiedzy w jakikolwiek inny sposób wyrządziłoby jej wielką krzywdę. Sorry, nie mogę tego zrobić. Trzeba, by biło po oczach jej główne przesłanie: istnieje taka WOLNOŚĆ, której człowiekowi nie daje się odebrać bez względu na to, w jak ciasnym karcerze zostanie odizolowany. Jest to wolność kultywowania cudu własnego ciała i umysłu niezależnie od uwarunkowań otoczenia. Paul Wade przedstawia zarówno zdumiewające świadectwo tej prawdy, jak i praktyczny plan, w jaki sposób i ty możesz dojść do takiego poziomu mistrzostwa fizycznego i mentalnego.
Zagłęb się w treść tej książki, a szybko się przekonasz, że absolutnie nie jest to próba nobilitacji bandziorskiego świata, nie jest to książkowy odpowiednik ulicznego rapu. W rzeczywistości lektura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył nigdy, przenigdy nie znaleźć się tam, gdzie trafił Paul. Ale jednocześnie zainspiruje cię do osiągnięcia wyżyn sprawności fizycznej, które teraz, być może, wydają ci się niebotyczne.
Przychodzi też druga refleksja: ponieważ wiedza ta trafia do nas od byłego więźnia, czy jest w jakiś sposób skażona? Jeśli np. funkcjonariusz policji albo nauczyciel wychowania fizycznego w liceum skorzystają z systemu Paula i wzniosą się na bezprecedensowy poziom siły i sprawności, czy w pewnym sensie nie zbrukają się, nie zdradzą etosu swojego zawodu, czerpiąc wiedzę od byłego skazańca? Moim zdaniem nie. Inaczej bowiem negowalibyśmy jedną z wielkich duchowych prawd zawartych w tej książce: „nie sądźcie, a nie będziecie sądzeni”. A także negowalibyśmy fundamentalny przekaz nadziei płynący z kart książki: że każdy człowiek ma szansę na odkupienie, bez względu na to, jak czarna była jego przeszłość.
Niedawno próbowałem przekonać swojego osiemnastoletniego syna Petera do wielkiej postaci rocka, którą uwielbiałem, będąc w jego wieku – Lou Reeda. Jego reakcja po wysłuchaniu kilku taktów śpiewanych przez Lou Reeda i The Velvet Underground była jednoznaczna: „Tato, może być tylko jeden Bob Dylan”. Choć nie zgodziłem się z Peterem na temat Lou, w istocie wyraził celną uwagę. Dylan był idolem Lou Reeda i ponieważ rzeczywiście „jest tylko jeden Bob Dylan”, piosenkarz robił, co mógł, by wykreować swoją odrębność. Według mnie ta wyjątkowa sztuka mu się udała. „Jest tylko jeden Lou Reed” – że tak powiem.
W ciągu swojej kariery wydawniczej miałem to wielkie szczęście, by przedstawić światu 3 wybitnych autorów: Pavla Tsatsouline’a, Oriego Hofmeklera i Marty’ego Gallaghera. Każdy z nich jest postacią wyjątkowego formatu, co można podsumować w słowach: „jest tylko jeden…”. Może być tylko jeden Pavel. Może być tylko jeden Ori. Może być tylko jeden Marty.
Dzisiaj mam zaszczyt dodać do tej listy czwartego autora. Może być tylko jeden Paul Wade.
John Du Canedyrektor generalny Dragon Door Publications
Część I
Na początek
Na współczesny ideał silnego mężczyzny składają się obrazy napakowanych, napompowanych kulturystów, kosztownych maszyn treningowych i sterydów.
Nie zawsze tak było.
Były takie czasy, gdy faceci trenowali po to, by zdobyć nadludzką siłę, korzystając w ćwiczeniach wyłącznie z masy swego ciała. Bez sztang. Bez maszyn. Bez dopalaczy.
Jeśli chcesz się dowiedzieć więcej o prawdziwej starej szkole siły, czytaj dalej…
1. WSTĘP
Droga siły
Wejdź do jakiejkolwiek siłowni niemal w dowolnym miejscu na świecie, a znajdziesz tam tabuny napompowanych zjadaczy sterydów, którzy uważają się za „silnych facetów”, bo mają po 45 cm w obwodzie ramion, wyciskają ciężką sztangę na ławeczce i dobrze wyglądają w koszulce bez rękawów.
Ilu z nich naprawdę ma siłę?
Ilu z nich dysponuje faktyczną siłą sportową, którą mogą
praktycznie wykorzystać
?
Ilu z nich byłoby w stanie zrobić dwadzieścia idealnych pompek na jednej ręce?
Ilu z nich ma kręgosłup wystarczająco silny, gibki i sprawny, by wykonać skłon do tyłu i dotknąć dłońmi podłogi?
Ilu z nich ma moc w kolanach i biodrach, by zejść w przysiadzie do samego dołu, a potem się podnieść – na jednej nodze?
Ilu z nich potrafiłoby chwycić drążek nad głową i wykonać nienaganne podciągnięcie jedną ręką?
Odpowiedź brzmi: prawie nikt. W siłowni nie znajdzie się dziś niemal żaden kulturysta, który byłby w stanie wykonać te proste ćwiczenia z masą własnego ciała. Niemniej ów napakowany pozer, kroczący dumnie jak paw po posadzce typowej siłowni, traktowany jest przez media i opinię publiczną jako ucieleśnienie siły i sprawności.
Typ kulturysty stał się powszechnie przyjętą miarą najwyższego poziomu kondycji. Dla mnie zakrawa to na szaleństwo. Co to za różnica, ile kilogramów, jak twierdzisz, jesteś w stanie dźwignąć w siłowni czy na specjalnej maszynie? Jak można uważać kogoś za silnego, jeśli nie potrafi poruszać nawet własnym ciałem tak, jak przystosowała je do tego natura?
Przeciętny bywalec siłowni nastawia się wyłącznie na wygląd, nie na umiejętność. Masa, nie funkcja. Mężczyźni ci mogą mieć wielkie, sztucznie rozdęte ręce i nogi, ale wszystko to ogranicza się do tkanki mięśniowej – tymczasem ścięgna i stawy są słabe. Każ przeciętnemu mięśniakowi zrobić głęboki przysiad na jednej nodze (tyłkiem do ziemi), a więzadła w kolanach prawdopodobnie pękną mu na dwoje. Bez względu na to, jak wielką siłą dysponuje kulturysta, nie jest on w stanie spożytkować jej w skoordynowany sposób – jeśli poprosi się go o przejście kilku metrów na rękach, wywali się jak długi na ziemię.
Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać, gdy widzę całe nowe pokolenie mężczyzn wmanewrowanych w płacenie fortuny za drogie karty klubowe do siłowni oraz za ciężarki i różne gadżety treningowe – wszystko w nadziei, że nabiorą siły. Z jednej strony chce mi się śmiać, bo podziwiam kuglarski trik sam w sobie; to maestria naciągania. Przemysł kulturystyczny zbajerował świat, który jest teraz przekonany, że nie poradzi sobie bez tego całego sprzętu – sprzedawanego bezpośrednio końcowym klientom lub użyczanego za bajońskie sumy w formie karnetów do siłowni. A z drugiej strony chce mi się płakać, bo to tragedia. Przeciętny trenujący człowiek – jeśli nie jedzie na sterydach – notuje z roku na rok tylko nieznaczne przyrosty masy mięśniowej, a jeszcze mniejszy postęp w realnej sprawności fizycznej.
By wyrobić sobie wielką siłę, nie potrzebujesz ciężarków, linek, fantazyjnych maszyn ani żadnego innego badziewia, które wytwórcy i marketingowcy wciskają jako nieodzowne. Można zyskać herkulesową siłę – prawdziwą krzepę i witalność – bez żadnego szczególnego sprzętu. Jednak by wydobyć z siebie tę moc – moc własnego ciała – musisz wiedzieć, jak to się robi. Potrzebujesz właściwej metody, sztuki.
Metoda taka istnieje. Opiera się na tradycyjnych, pradawnych formach treningu, technikach tak starych jak kultura fizyczna. Metoda ta ewoluowała przez wieki na zasadzie prób i błędów i raz po raz dowodziła niezawodności w zamienianiu chuderlawych chłopaczków w stalowych wojowników. Jest to metoda kalisteniki progresywnej, sztuka korzystania z ludzkiego ciała do maksymalizacji jego własnego rozwoju. Obecnie kalistenikę traktuje się jako rodzaj aerobiku, treningu obwodowego i wyrabiania wytrzymałości mięśni. Nie jest brana poważnie. Jednak w przeszłości – aż do 2. połowy XX wieku – wszyscy najsilniejsi sportowcy na świecie nabierali zrębów swej mocy dzięki kalistenice progresywnej, stając się potężniejszymi z dnia na dzień, z tygodnia na tydzień, z roku na rok.
Niestety nie poznasz zasad tej sztuki w większości siłowni. W nowoczesnym świecie, całkiem niedawno, została ona zaprzepaszczona dla znakomitej większości sportowców. Bezlitośnie zepchnęła ją poza margines dziecięca fascynacja plejadą nowych technologii treningowych, które wyrastały jak grzyby po deszczu w ostatnich kilku dziesięcioleciach – od chromowanych sztang i hantli przez wyciągi linowe i setki innych nowinek. Wiedza o tym, jak prawidłowo wykonywać ćwiczenia kalisteniczne, została wyciszona, niemalże całkiem zduszona przez propagandę producentów sprzętu sportowego, którzy chcą ci sprzedać twoje własne prawo do trenowania swojego ciała i umysłu.
Ze względu na ten zmasowany atak tradycyjna sztuka kalisteniki została zdegradowana i zaklasyfikowana do metod nauki gimnastyki dla dzieci w szkołach. Obecnie pod pojęciem kalisteniki rozumie się najczęściej pompki, podciąganie na drążku i przysiady. Wszystko to są znakomite ćwiczenia, ale wykonuje się je z reguły z wysoką liczbą powtórzeń, co daje wytrzymałość, natomiast niewiele pod względem siły. Tymczasem prawdziwy mistrz dawnej kalisteniki progresywnej potrafi także budować żywą siłę maksymalną. Znacznie większą, niż przeciętny człowiek może spodziewać się wyrobić dzięki sztandze czy maszynie oporowej. Widziałem, jak faceci wytrenowani według zasad starej szkoły kalisteniki umieli łamać stalowe kajdanki, rozrywać płot z metalowej siatki czy walnąć pięścią w ścianę z taką mocą, że wyrywali jej kawałek, krusząc przy tym cegły.
Jak podobałoby ci się dysponowanie tak niesamowitą siłą? Na stronach tej książki mogę pokazać ci, jak się ją rozwija, ale nie zyskasz jej przez chodzenie do siłowni czy wyciskanie setek pompek. Taka pierwotna, zwierzęca zdolność do uruchomienia mocy własnego ciała płynie tylko z umiejętności praktykowania dawnej kalisteniki.
Na szczęście stara szkoła kalisteniki przetrwała. Ale zdołała przetrwać tylko w tych mrocznych miejscach, gdzie maksymalna siła i moc są konieczne do tego, by utrzymać się przy życiu; w miejscach, gdzie przez długi okres sztangi, hantle i inny sprzęt treningowy bywają raczej niedostępne, o ile kiedykolwiek się tam pojawiają. Miejsca te to więzienia, zakłady karne, instytucje penitencjarne – najróżniejsze nazwy, jakimi cywilizowani ludzie obdarzają klatki, w których bezpiecznie izolują mniej cywilizowanych.
Nazywam się Paul Wade i z przykrością muszę stwierdzić, że wiem wszystko na temat życia za kratkami. Dostałem się do więzienia stanowego San Quentin za pierwsze przestępstwo w 1979 roku i aż 19 z następnych 23 lat spędziłem w jednych z najcięższych więzień Ameryki, w tym w Angola Penitentiary (znanym jako „Farma”) oraz Marion – piekielnej norze, która zastąpiła Alcatraz.
Znam też starą szkołę kalisteniki; być może lepiej niż ktokolwiek ze współcześnie żyjących. W trakcie odsiadki zyskałem sobie ksywkę Entrenador, co znaczy po hiszpańsku „trener”, bo wszystkie żółtodzioby i nowy narybek przychodzili do mnie dowiedzieć się, jak zyskać niewiarygodną moc w superszybkim tempie. Zgarnąłem w ten sposób mnóstwo przywilejów – i rzeczywiście na nie zasłużyłem, bo moje techniki działają. Sam doszedłem do poziomu, na którym mogę zrobić ponad tuzin pompek w staniu na jednej ręce bez podparcia. Nie widziałem, by ktokolwiek powtórzył ten wyczyn, nawet gimnastycy olimpijscy. Sześć razy z rzędu wygrywałem organizowane dorocznie przez osadzonych mistrzostwa więzienia Angola w pompkach i podciąganiu się, mimo że pracowałem przez cały dzień fizycznie na czynnej farmie (był to sposób na zredukowanie potencjalnych problemów w więzieniu – osadzeni poddani pracy na farmie byli generalnie zbyt wyczerpani pod koniec dnia, by zaczepiać strażników). W 1987 roku zająłem nawet 3. miejsce w mistrzostwach w trójboju siłowym zakładów penitencjarnych Kalifornii – mimo że nigdy nie trenowałem ze sztangą! (Wystartowałem ze względu na zakład). Przez więcej lat, niż chce mi się liczyć, dzięki swojemu systemowi treningu byłem twardszy fizycznie i o głowę z ramionami silniejszy od przeważającej większości psycholi, recydywy i innych pokręconych gości, wśród których musiałem się obracać przez dwie dekady. A większość z tych kolesi trenowała – i to ostro. Nie poczytasz o ich metodach ani osiągnięciach w pismach kulturystycznych, ale wśród skazanych są jednymi z najbardziej zdumiewających zawodników.
Rząd pojedynczych cel. Nie ma bardziej samotnego miejsca na ziemi.
Przez cały okres, który spędziłem w pudle, byłem prawdziwym fachmanem, jeśli chodzi o wyrabianie i utrzymywanie siły i maksymalnej ogólnej odporności. Ale nie znaczy to, że nauczyłem się tego fachu w lśniącej od chromowanego sprzętu siłowni, otoczony przez opalonych pozerów i kociaki w obcisłych kostiumikach. Nie nabyłem swoich kwalifikacji w ciągu trzytygodniowego kursu korespondencyjnego, jak większość dzisiejszych „trenerów osobistych”. A już na pewno nie jestem jakimś zafajdanym autorem, który nigdy w życiu sam się nie spocił, jak wielu ludzi, którzy zmyślają obecnie książki o „fitnessie” i „bodybuildingu”.
Nie jestem też urodzonym atletą. Kiedy 1. raz znalazłem się za kratkami – zaledwie w 3 tygodnie po 21. urodzinach – ważyłem 65 kg razem z ubraniami. Przy wzroście 185 cm moje długie dyndające ręce były cienkie jak patyczki i mniej więcej dwa razy od nich słabsze. Po kilku odrażających wydarzeniach zaraz na początku nauczyłem się, że wyzyskiwanie każdej słabości przychodzi innym więźniom równie naturalnie jak oddychanie. Zastraszenie jest chlebem powszednim w norach, w których się znalazłem. A ponieważ nie uśmiechało mi się bycie czyjąś dmuchaną lalką, uświadomiłem sobie, że najpewniejszym sposobem zejścia z linii strzału jest rozrośnięcie się, i to szybko.
Miałem szczęście, bo po kilku tygodniach w San Quentin umieszczono mnie w jednej celi z byłym komandosem Navy SEALs. Miał znakomitą kondycję po służbie wojskowej i nauczył mnie podstawowych ćwiczeń kalistenicznych: pompek, podciągnięć i głębokich przysiadów. Wcześnie przyswoiłem sobie, jak wykonywać te ćwiczenia w dobrym stylu technicznym, a trening z komandosem przez kilka miesięcy wrzucił mi trochę mięsa na kości. Codzienne ćwiczenie w celi zapewniło mi wielką wytrzymałość i wkrótce byłem w stanie wykonywać po 100 powtórzeń niektórych ćwiczeń. Jednak nadal chciałem się rozrastać i nabierać siły, toteż wszędzie gdzie mogłem zbierałem informacje o tym, jak tego dokonać. Uczyłem się od każdego, kogo znajdowałem – a zdziwiłbyś się, jaki przekrój ludzi można spotkać na odsiadce: gimnastyków, żołnierzy, ciężarowców olimpijskich, zawodników sztuk walki, gości od jogi, zapaśników, nawet kilku lekarzy. W tamtym okresie nie miałem dostępu do siłowni. Trenowałem sam w celi bez żadnego sprzętu. Musiałem więc wymyślić, jak zrobić sobie siłownię z własnego ciała. Trening stał się moją terapią, moją obsesją. W 6 miesięcy znacząco przybyło mi ciała i siły, a po roku byłem jednym z najsprawniejszych fizycznie facetów w mamrze. Wszystko to zawdzięczam wyłącznie dawnej tradycyjnej kalistenice. Po drugiej stronie murów te formy ćwiczeń praktycznie wymarły, ale w więzieniach wiedza o nich była przekazywana z pokolenia na pokolenie. Przetrwała ona tylko w środowisku więziennym, ponieważ z reguły brakuje tu innych opcji treningowych, które mogłyby odciągać od tych ćwiczeń. Nie ma pilatesu, nie ma aerobiku. W mediach dużo mówi się teraz o urządzaniu sal gimnastycznych w więzieniach, ale wierzcie mi, jest to naprawdę nowinka i jeśli już taka sala istnieje, to jest słabo wyposażona.
Jednym z moich mentorów był skazany na dożywocie Joe Hertigen. Kiedy go poznałem, miał 71 lat i odsiadywał 4. dekadę. Mimo wieku i licznych urazów trenował w celi każdego ranka. Był silny, cholernie. Widziałem, jak robi podciągnięcia z obciążeniem, zaczepiając się tylko na palcach wskazujących obu rąk. A jego popisowym numerem były pompki na jednej ręce, do których robienia opierał się na samym kciuku – w jego wykonaniu wyglądały jak bułka z masłem. Joe wiedział więcej o prawdziwym treningu, niż większość „specjalistów” będzie wiedzieć kiedykolwiek. Rozrósł się w starych siłowniach, pamiętających 1. połowę XX wieku, kiedy większość ludzi nie słyszała jeszcze o sztangach ze zmiennym obciążeniem. Tamci faceci korzystali głównie z ćwiczeń z ciężarem własnego ciała – technik, które dziś uznawalibyśmy za element gimnastyki, nie bodybuildingu czy treningu siłowego. Kiedy podnosili zaś „ciężary”, nie robili tego rozparci na wygodnych, regulowanych maszynach; chwytali wielkie, nieporęczne obiekty, jak napełnione beczki, kowadła, wory z piaskiem, albo ludzi. Takie podnoszenie ciężarów wymaga odwołania się do umiejętności, które umykają dzisiejszym siłowniom – mocarnego uchwytu, siły ścięgien, refleksu, równowagi, koordynacji oraz nadludzkiego samozaparcia i samodyscypliny.
Tego typu trening – wykonywany prawidłowo, z odpowiednim know-how – sprawiał, że dawni siłacze naprawdę mieli się czym poszczycić. W latach 30. Joe ćwiczył w St. Louis z jednym z najsłynniejszych siłaczy wszechczasów Josephem Greensteinem1, zwanym The Mighty Atom (Mocarny Atom). Mierzący zaledwie 162 cm wzrostu i ważący 63 kg Atom był fenomenem. Na co dzień zdobywał się na wyczyny, które rozłożyłyby na łopatki dzisiejszych kulturystów. Wyrywał się z żelaznych łańcuchów, gołymi rękoma wbijał gwoździe w sosnowe deski oraz przegryzał monety na pół. Podczas pewnego pokazu w 1928 roku uniemożliwił start samolotu, trzymając go na linie; nie chciało mu się nawet używać rąk – lina była przywiązana do jego włosów! W odróżnieniu od obecnych narkoli siłownianych Atom był silny pod każdym względem i mógł dowieść tego w każdych okolicznościach. Słynął z tego, że potrafił zmienić koło w samochodzie, nie korzystając z żadnych narzędzi. Gołymi rękoma odkręcał śruby, po czym unosił samochód i wsuwał koło zapasowe. W połowie lat 30. zaczepiło go sześciu gburowatych kowboi, których poturbował tak mocno, że cała szóstka powędrowała do szpitala. Na szczęście nie trafił do więzienia, ale znany był z wyginania stalowych prętów krat, jakby były to szpilki do włosów.
Takie fenomenalne wyczyny były w zasięgu możliwości ludzi w czasach przed sterydami. Podobnie jak Joe, Atom nie potrzebował szpanerskich środków pobudzających przyrost masy mięśniowej, a w konsekwencji zachował zdumiewającą siłę aż do starości. Występy w roli siłacza dawał jeszcze w wieku 80 lat.
W trakcie spotkań na spacerniaku Joe raczył mnie opowieściami o takich dokonaniach przedwojennych siłaczy, których poznał osobiście i z którymi trenował – światowej klasy atletów, których nazwiska spowija dziś mrok historii. Miałem też szczęście dowiedzieć się sporo o filozofii ich treningu. Joe podkreślał np., że wielu z nich koncentrowało się na ćwiczeniach z masą ciała. Popisywali się siłą, wywierając ją na zewnętrzne przedmioty, takie jak gwoździe czy beczki, ale w wielu wypadkach budowali ją przez kontrolę swego ciała. Joe nie znosił sztang i hantli. „Chłopaki są dzisiaj takimi frajerami, próbując urosnąć na sztangach i hantlach” – mówił mi często podczas posiłku w jadalni. „Najpiękniejszą sylwetkę wyrabia się, używając własnego ciała. Tak ćwiczyli starożytni atleci greccy i rzymscy, a spójrz na mięśnie klasycznych posągów z ich czasów. Ci wyrzeźbieni faceci są więksi i lepiej rozwinięci niż wszyscy dzisiejsi naszpikowani chemią frajerzy”.
To prawda. Popatrz tylko na takie posągi jak Herkules Farnezyjski czy kopia Grupy Laokoona, dziś w Muzeach Watykańskich. Atleci, którzy pozowali do tych rzeźb, byli bajecznie muskularni i bez problemu wygraliby współczesne zawody kulturystyczne. Tymczasem sztanga z regulowanym obciążeniem została wynaleziona dopiero w XIX wieku. Jeśli wciąż jesteś nieprzekonany, przyjrzyj się współczesnemu gimnastykowi. W trakcie treningu mężczyźni ci korzystają niemal wyłącznie z masy swego ciała, a są zbudowani tak, że zawstydziliby niejednego kulturystę.
Joego nie ma już wśród nas, jednak przyrzekłem mu, że to, co najlepsze z jego wiedzy o treningu, nie zginie. Wielka część tej skarbnicy znajduje się w niniejszej książce. Spoczywaj w pokoju, Joe.
„Ci wyrzeźbieni faceci są więksi i lepiej rozwinięci niż wszyscy dzisiejsi naszpikowani chemią frajerzy”.
Popatrz tylko na takie posągi jak Herkules Farnezyjski czy kopia Grupy Laokoona.
Można bezpiecznie stwierdzić, że w ciągu wszystkich lat odsiadki miałem okazję widzieć dosłownie tysiące więźniów, którzy trenowali w dołku do ćwiczeń z ciężarkami na placu (jeśli był taki w więzieniu) albo bez żadnego sprzętu w celi. Rozmawiałem z wielką liczbą prawdziwych weteranów – nieraz elitarnych zawodników – dla których trening był religią, sposobem na życie. Przez te wszystkie lata poznałem ogrom szczegółowych wskazówek i zaawansowanych ćwiczeń, które powoli włączałem do własnego systemu. Można bez przesady powiedzieć, że dzięki więzieniu uzyskałem wykształcenie treningowe jak mało kto. Niemniej życie za kratami nie jest kolorowe ani bezpieczne. Nie dawałem sobie ani jednego dnia odpoczynku; zawsze przekładałem zdobywaną wiedzę na ból i wylany pot, eksperymentując na sobie. W rezultacie wszyscy wiedzieli, że jestem w doskonałej formie i mam hopla na punkcie ćwiczeń. Każdy incydent, w który byłem zamieszany, kończył się bardzo szybko, bo byłem wybuchowy i w świetnej kondycji.
Z czasem wszystko to otoczyło mnie swoistym nimbem, który sprawiał, że cieszyłem się znacznie większym szacunkiem, niż byłoby to bez treningu. Za tryb swojego życia i osiągnięcia zdobyłem nawet pewien podziw ze strony strażników. W latach 90. przebywałem w Zakładzie Karnym Marion, który był całkowicie zamknięty po zabójstwie dwóch strażników (pisząc „całkowicie zamknięty”, mam na myśli, że wszyscy osadzeni pozostawali w pojedynczych celach przez 23 godziny na dobę każdego dnia). By zdławić w zarodku wszelkie potencjalne kłopoty, strażnicy co 40 minut robili obchód. Krążył wtedy po więzieniu żart, że gdy strażnicy zobaczą, że robię pompki, i przyjdą za 40 minut, nadal będę robił tę samą serię.
W ostatnich latach w pudle ta reputacja sportowca powodowała, że codziennie dostawałem kolejne prośby o trenowanie kogoś, zwłaszcza nowych. Wszyscy oni słyszeli, że potrafię szybko i niedrogo zrobić z każdego twardziela. Chcieli poznać tajniki zapomnianej (zapomnianej po drugiej stronie kratek!) sztuki budowania potężnych mięśni i wytrzymałości w połączeniu z realną, nagą, zwierzęcą siłą – a wszystko bez sprzętu, bo większość z tych gości stała zbyt nisko w więziennej hierarchii, by dopchać się do ciężarków na placu.
W trakcie odsiadki trenowałem setki skazanych. Dało mi to wielkie doświadczenie, którego nie mógłbym zdobyć, ćwicząc tylko sam. Pozwalało mi to obserwować zastosowanie moich technik u ludzi o rozmaitej budowie ciała i przemianie materii. Wiele nauczyłem się o mentalnych aspektach treningu, o motywacji oraz indywidualnym nastawieniu, które odróżnia jednego ucznia od innego. Obmyśliłem zasady, które pozwalały mi szybko dopasowywać moje metody do potrzeb poszczególnych osób. Dzięki temu miałem możliwość doprecyzowania swojego systemu oraz posegregowania wiedzy w taki sposób, by dawała się łatwo przyswoić przez każdego, niezależnie od jego poziomu.
Książka, którą trzymasz teraz w rękach – a na której trzon składa się mój tajny „podręcznik treningu”, ułożony jeszcze za kratami – jest owocem tych niezliczonych godzin nauczania. To moje dziecko. I system ten działa. Zresztą mój system musiał działać! Gdyby nie udało mi się wytrenować kogoś na stuprocentowego twardziela, konsekwencją nie byłoby spalenie przez niego podejścia na turnieju czy zajęcie zaledwie 2. miejsca w zawodach kulturystycznych. Więzienie to nie bajka. Tam siła i szczytowa forma są konieczne do tego, żeby po prostu przeżyć. Bycie słabym (lub postrzeganym jako słaby) może w więzieniu oznaczać dosłownie śmierć. A wszyscy moi podopieczni są wciąż żywi i w formie – dziękuję wam!
Mógłbym napisać całą książkę o tym, jak ważna może być w więzieniu siła i aura mocy, roztaczana przez samca w pierwotnym środowisku. Możliwe, że kiedyś o tym napiszę. Ale ta książka nie jest na temat życia w więzieniu. To książka o treningu fizycznym. Wspomniałem o pewnych doświadczeniach więziennych tylko po to, by spróbować pokazać brutalne, wyizolowane i przeniknięte swoistymi tradycjami otoczenie, w którym przetrwały dawne techniki treningu. Nie musisz dać się zamknąć, żeby skorzystać z systemu opisanego w tej książce. Absolutnie nie. Jednak można się spokojnie założyć, że skoro moja metoda wyrabiania kondycji sprawdza się w wypadku zawodników w najdrastyczniejszym, najbardziej złowrogim środowisku znanym człowiekowi – w więzieniu – sprawdzi się też u ciebie.
2. STARA SZKOŁA KALISTENIKI
Utracona sztuka mocy
Słowa „kalistenika” nie słyszy się już często w kręgach sportów siłowych; wielu trenerów osobistych mogłoby mieć nawet trudności z jego ortograficznym zapisaniem. Słowo to było w użyciu w języku angielskim przynajmniej od XIX wieku, ale ma znacznie dawniejsze pochodzenie. Wywodzi się od greckich rdzeni: kallos, czyli piękno, oraz sthenos, czyli siła.
Kalistenika to zasadniczo sztuka wykorzystywania masy własnego ciała oraz zjawiska bezwładności jako środków rozwoju fizycznego. Moją „więzienną zaprawę” można określić jako zaawansowaną formę kalisteniki, opracowaną w celu maksymalizacji siły i sprawności sportowej. Obecnie większość ludzi w Ameryce kojarzy kalistenikę co najwyżej z wysokopowtórzeniowymi pompkami, spinami oraz mniej wymagającymi ćwiczeniami, takimi jak pajacyk czy bieganie w miejscu. Kalistenika stała się opcją drugiego wyboru, treningiem obwodowym „dla ubogich”, coś jak ćwiczenia aerobiku. Ale nie zawsze tak było.
Od dawna wiedziano, że prawidłowo wykonywane ćwiczenia z masą własnego ciała kształtują muskularną sylwetkę i rozwijają wielką siłę. Już w czasach prehistorycznych, gdy pierwsi ludzie starali się wyrabiać i demonstrować moc fizyczną, czynili to, prezentując kontrolę nad swoim ciałem – podciągając się, zginając kolana i skacząc czy odpychając ciało siłą kończyn od powierzchni ziemi. Czynności te wyewoluowały ostatecznie w system, który zwiemy dziś sztuką kalisteniki.
Kalistenika nigdy nie była postrzegana przez starożytnych jako metoda treningu wytrzymałościowego; był to przede wszystkim trening siły. System ten wykorzystywali najlepsi wojownicy do wyrobienia maksymalnej siły bojowej oraz budzącej trwogę muskulatury.
Jedno z pierwszych świadectw kalisteniki przekazał nam starożytny historyk Herodot, który podaje, że przed bitwą pod Termopilami (ok. 480 roku p.n.e.) król-bóg Kserkses I wysłał na rekonesans grupę zwiadowczą. Żołnierze mieli spojrzeć w głąb wąwozu na dalece mniej liczne oddziały Spartan, wiedzione przez króla Leonidasa. Po ich powrocie zadziwiony Kserkses usłyszał z ust zwiadowców, że wojowie Sparty zajęci są kalistenicznymi ćwiczeniami ciała. Król nie posiadał się ze zdumienia, gdyż wszystko wskazywało, że szykują się do bitwy. Śmiechu warte, skoro u wejścia do wąwozu rozłożyła się armia perska w liczbie ponad 120 tys. mężczyzn. Spartan było zaś 300.
Kserkses wysłał do nich posłańców z wieścią, że mają się usunąć lub zostaną zmieceni. Spartanie odmówili spełnienia ultimatum, a w trakcie bitwy, która się wywiązała, zdołali powstrzymywać armię perską przez 3 dni, aż do czasu przegrupowania innych greckich oddziałów. Być może widziałeś sceny z tej bitwy w epickim filmie Zacka Snydera pt. 300 (2007).
Spartan do dziś powszechnie uważa się za jednych z najtwardszych wojowników w historii ludzkości.
Spartanie są do dziś powszechnie uważani za jednych z najtwardszych wojowników w historii ludzkości, a jak widać, nie wstydzili się uprawiać treningu kalistenicznego. W istocie ta starożytna metoda treningu była fundamentem ich nadzwyczajnego przygotowania bojowego. Zresztą Spartanie nie byli jedynymi w starożytności, którzy pokładali taką wiarę w kalistenice. Jak udokumentował to Pauzaniasz, wszyscy wielcy atleci greckich igrzysk olimpijskich – w tym znamienici bokserzy, zapaśnicy i siłacze antycznego świata – trenowali według wskazań kalisteniki. Na zachowanych fragmentach attyckiej ceramiki, mozaik i reliefów architektonicznych widzimy liczne sceny, które jednoznacznie ukazują ćwiczenia kalisteniczne. Z obrazów tych, wzorowanych na uczestnikach igrzysk (zawodnikach, którzy dochodzili do swego poziomu sprawności dzięki kalistenice), wywodzi się ideał ludzkiego ciała, który znamy dziś pod poetycką nazwą: „grecki bóg”.
Grecy rozumieli, że praktykowanie kalisteniki pozwala na rozwój pełni potencjału ciała – nie w odrażający, rozdęty sposób, jak u współczesnych kulturystów, lecz z zachowaniem doskonałych proporcji, współbrzmiących z naturalną estetyką. Trening ten płynnie prowadzi do takiej harmonii, ponieważ stawiany ciału opór w postaci tegoż ciała nie jest ani zbyt mały, ani zbyt wielki. To poziom oporu doskonale dobrany przez samą Matkę Naturę. Grecy zdawali sobie też sprawę, że kalistenika prowadzi nie tylko do ogromnej siły i atletycznej budowy, ale również do gracji ruchu i piękna fizycznego kształtu. Taki jest właśnie sens terminu „kalistenika”, utworzonego z greckich słów „piękno” i „siła”.
Sztuka treningu kalistenicznego – wraz z wieloma innymi umiejętnościami – została przekazana przez Greków ich następcom, Rzymianom. Choć armia rzymska była ucieleśnieniem niezrównanej organizacji militarnej, największe mistrzostwo kunsztu atletycznego przypadło gladiatorom – wojownikom, zmagającym się na arenach przed publicznością. Rzymski historyk Liwiusz opisał, jak ci wojowie trenowali dzień w dzień w ludi (obozach kondycyjnych), wykonując ćwiczenia z masą własnego ciała, które dziś zaliczylibyśmy do zaawansowanej kalisteniki. Przez ciągłe powtarzanie różnych ruchów gladiatorzy wyrabiali sobie taką siłę, że wśród ludu szeptano pogłoski, że są oni nieprawymi potomkami śmiertelnych kobiet i Tytanów – mocarnych gigantów, którzy w czasach przed powstaniem ludzkości toczyli boje z samymi bogami.
Niewyobrażalna wytrzymałość fizyczna, zapewniona gladiatorom przez kalistenikę, w połączeniu z wyszkoleniem w rzemiośle wojennym doprowadziła w I wieku p.n.e. nieomal do upadku imperium, gdy Spartakus wzniecił wraz z innymi gladiatorami powstanie i zagroził porządkowi rzymskiemu. Czołowi wojownicy armii powstańców byli tak silni fizycznie, że mimo słabego uzbrojenia i ogromnej przewagi liczebnej Rzymian dziesiątkowali cesarskie legiony.
Niewątpliwie starożytni mieli wiele różnych systemów treningu kalistenicznego. Z zachowanych opisów oraz ilustracji wynika, że ćwiczenia z masą własnego ciała wykonywane przez tych legendarnych wojowników i atletów mają niewiele wspólnego z tym, co zwie się kalisteniką dzisiaj. Daleki od stosunkowo miękkiego treningu typu aerobik, system ich bardziej przypominał współczesną gimnastykę wyczynową i był bezsprzecznie nastawiony na progresywny rozwój siły i sprawności.
Ta forma treningu fizycznego przetrwała upadek antycznych cywilizacji o całe wieki. Przez większą część historii ludzkości przyjmowano jako oczywiste, że najlepszą metodą, dzięki której atleta może pomnażać swą siłę, jest odpowiednia manipulacja masą własnego ciała zgodnie z zasadą rosnącego obciążenia.
Stulecia płynęły, a wiedza starożytnych pozostawała żywa w obozach szkoleniowych armii Bliskiego Wschodu. Do Europy wróciła z nową mocą w okresie wypraw krzyżowych, niczym na poły zapomniany dawny znajomy, ponownie przedstawiony wojowniczym Europejczykom. Wiadomo, że lwią część szkolenia giermka, zanim zostawał rycerzem, stanowiło przygotowanie fizyczne. Istnieje niemało świadectw, że przygotowanie to opierało się na kalistenice. Na kartach iluminowanych manuskryptów oraz na arrasach widzimy, jak giermkowie wykonują podciągnięcia (korzystając z gałęzi drzew lub z drewnianych stelaży), a także ćwiczenia siłowe w pozycji odwróconej, przypominające pompki w staniu na rękach.
Fakt, że średniowieczni wojownicy odbywali trening siłowy – setki lat przed wynalezieniem sztang i hantli – nie podlega dyskusji. Rycerze zachodnich armii średniowiecza dysponowali wręcz niewiarygodną siłą. Ówcześni komentatorzy twierdzili, że doborowi łucznicy Henryka V są tak silni, że potrafią wyrywać drzewa z korzeniami. Mógł być w tym element propagandy, jednak ocenia się, że w późniejszych monstrualnych łukach wydobytych z zatopionego statku „Mary Rose” Henryka VIII siła naciągu cięciwy dochodziła do 90 niutonów (kg · m/s²). Dzisiejsi łucznicy nie byliby w stanie posługiwać się takim sprzętem.
Przez cały okres renesansu te dawne metody zachowywały się w ramach szkolenia wojskowego, a szerzej upowszechniane w Europie były za sprawą wędrownych grajków, akrobatów i żonglerów, którzy zarabiali na chleb, demonstrując wyczyny siłowe i gimnastyczne na dworach oraz podczas jarmarków w miasteczkach i wioskach. Umiejętności te dalej szerzyły się w erze oświecenia, kiedy ceniono wszelką wiedzę na każdy temat jako wartościową dla człowieka.
Również w XIX wieku ćwiczenia siłowe z masą ciała były powszechnie szanowane. W istocie, jeśli klasyczny okres starożytnej Grecji można określić jako złoty wiek kultury fizycznej, nie ma wątpliwości, że 2. połowę XIX wieku należy uznać za kolejny złoty wiek. We wszystkich zakątkach gwałtownie rozwijającego się świata specjaliści w zakresie zdrowia dostrzegali i zaczynali naukowo dokumentować nieocenioną wartość treningu z masą ciała. W Prusach legendarny dowódca wojskowy Friedrich Ludwig Jahn zaczął formalizować praktykę treningu z masą ciała oraz minimalnym wykorzystaniem zaprojektowanego przez siebie sprzętu: drążka, poręczy równoległych, konia i równoważni. Powstała dyscyplina znana nam dziś jako gimnastyka sportowa.
Tradycja wędrownych pokazów siły i akrobacji przetrwała w cyrku, dając początek erze siłaczy. W Europie i Ameryce pojawiły się dziesiątki fenomenalnych atletów. Z okresu tego pochodzą takie sławy jak Arthur Saxon, G. W. Rolandow i Eugen Sandow (na potężnej posturze tego ostatniego wzorowana jest statuetka zawodów Mr. Olimpia – najbardziej prestiżowa nagroda w dzisiejszej kulturystyce). Ludzie ci należeli do najsilniejszych w historii, a z pewnością przewyższali pod tym względem współczesnych nam sterydowców. Saxon potrafił wycisnąć jednorącz 175 kg nad głowę. Rolandow bez problemu darł naraz 3 talie kart (coś, co wydaje się całkowicie niemożliwe). Sandow przez samo natężenie się rozrywał stalowe łańcuchy oplecione wokół torsu. W budowaniu siły tych mężczyzn istotną rolę odgrywała kalistenika. Pamiętaj, że sztangi z regulowanym obciążeniem oraz hantle zostały wynalezione dopiero w XX wieku. Przed wprowadzeniem tej innowacji znakomita większość najbardziej muskularnych ciał na świecie rozwinęła się dzięki balansowaniu na rękach i ćwiczeniom na drążku.
Jeszcze w 1. połowie XX wieku większość legendarnych postaci w środowisku siłaczy została ukształtowana dzięki treningowi z masą ciała. W tamtych czasach nie uznano by za silnego kogoś, kto nie potrafi z łatwością wykonywać przysiadów na jednej nodze, podciągać się na drążku albo stać na rękach. Owszem, sztangi i hantle były włączane do treningu, ale dopiero po opanowaniu ćwiczeń z masą ciała.
Nawet zawodnicy wagi ciężkiej byli wówczas mistrzami zaawansowanej kalisteniki. Brytyjski siłacz i późniejszy zapaśnik Bert Assirati zdumiewał tłumy publiczności w latach 30., wyginając się w tył do mostka przed wyskokiem do stania na jednej ręce, mimo że ważył ponad 110 kg. Do dziś Assirati pozostaje najcięższym sportowcem w historii, który był w stanie wykonać niewiarygodnie trudny krzyż na obręczach (rys. obok).
W latach 40. i 50. bodaj najsilniejszym atletą na świecie był kanadyjski tur Doug Hepburn. Uważa się go za jednego z największych mistrzów wszechczasów w wyciskaniu. Wyrywał 500 funtów (227 kg) ze stojaka, a zza głowy wyciskał 350 funtów (159 kg) – wszystko w czasach, gdy nie było sterydów i suplementów. Mimo że uginały się pod nim wagi (ważył 136 kg), Hepburn przyjął jako fundament swego treningu siłowego ćwiczenia z masą ciała – i widać było tego efekty. Tors miał wielkości buicka, a spoczywały na nim bary szersze niż przeciętna framuga. Chociaż radził sobie po mistrzowsku z podnoszeniem ciężarów, swą fenomenalną siłę wyciskania przypisywał opanowaniu pompek w staniu na rękach. W trakcie treningu robił je bez podparcia, a często także na specjalnych poręczach równoległych, dzięki czemu mógł schodzić niżej niż można by normalnie. Ten gigantyczny mężczyzna dowiódł raz na zawsze, że wysoka masa mięśniowa nie stanowi bariery uniemożliwiającej osiągnięcie doskonałości w kalistenice. Pomimo swej potężnej postury Hepburn nigdy nie był skrępowany masą mięśni ani spowolniony, ponieważ na serio traktował trening z masą ciała – postawa, której tak rozpaczliwie brakuje dzisiejszym kulturystom.
W czasach gdy fundamentem treningu siłowego były jeszcze ćwiczenia kalisteniczne według starej szkoły, nie było takiego zjawiska jak atleta skrępowany masą mięśni. Prezentowane zdjęcie, zrobione w latach 30., ukazuje siłacza i zapaśnika Berta Assiratiego, który z łatwością utrzymuje się w staniu na jednej ręce. Assirati ważył ponad 110 kg.
Zapewne ostatnim z wielkich mistrzów ćwiczeń z masą ciała był „najdoskonalej zbudowany mężczyzna na świecie” Angelo Siciliano, znany lepiej jako Charles Atlas. W latach 50. i 60. Siciliano sprzedał wysyłkowo setki tysięcy egzemplarzy swego kursu Dynamic Tension („Napięcie dynamiczne”). Jego metoda stanowiła połączenie tradycyjnej kalisteniki z technikami izometrycznymi. Charles Atlas nauczył całe pokolenie czytelników komiksów, że nie muszą ćwiczyć z ciężarkami, by nikt nie śmiał dmuchać im w kaszę.
Ale był ostatnim z wymierającej rasy.
Angelo Siciliano, znany lepiej jako Charles Atlas, w latach 50. i 60. sprzedał wysyłkowo setki tysięcy egzemplarzy swego kursu Dynamic Tension.
Z biegiem kolejnych lat w 2. połowie XX wieku zarzucono wiele dawniejszych systemów i metod treningowych, tak że zaczęły powoli zamierać. Pod wieloma względami była to bezpośrednia i nieunikniona konsekwencja industrializacji. Od czasu rewolucji przemysłowej styl życia człowieka stawał się coraz bardziej zdominowany przez technologię. Trend ten zaznaczył się również na polu kultury fizycznej i metod treningu. XX wiek był świadkiem istnej eksplozji nowych technologii sportowych, w związku z którymi zmieniło się też podejście do treningu.
U zarania tych zmian pojawiły się sztangi z regulowanym obciążeniem oraz hantle. Oczywiście sztangi i swobodne ciężarki wykonane z metalu znane były od stuleci, ale XX-wieczne podejście do treningu zaczęło się na dobre, gdy w 1900 roku brytyjski atleta Thomas Inch skonstruował sztangę, w której można było zmieniać talerze. Wkrótce do zestawu treningowego zostały dodane linki wyciągu z regulowanym obciążeniem, a potem niedługo trzeba było już czekać na wynalezienie maszyn treningowych, które nie wykazują żadnego podobieństwa do swobodnych ciężarków i które opanowały niemal całą scenę treningową. W latach 70. nikt nie mógł powiedzieć, że jest kimś, jeśli nie trenował na „nautilusach” (maszynach oporowych, nazwanych tak ze względu na wzorowanie kształtu dźwigni na muszlach skorupiaka z gatunku Nautilus). W całych Stanach Zjednoczonych wyrastały wtedy siłownie ze sprzętem Nautilusa, obecnie zaś trudno znaleźć jakąś siłownię w dowolnym rejonie świata, której nie zapełniałyby skomplikowane i dezorientujące maszyny siłowe. Nawet sztangi i hantle zostały posłane do kąta, a co dopiero ćwiczenia z masą ciała. Gdy przychodziły kolejne dekady XX wieku, garstka szanowanych autorytetów, takich jak Charles Atlas, nie zdołała uratować progresywnego treningu z masą ciała od wyginięcia.
Wszystkie te wydarzenia w stosunkowo krótkim czasie radykalnie zmieniły sposób wykonywania ćwiczeń fizycznych. Przy okazji tych zmian straciliśmy coś bardzo wartościowego. Przez tysiące lat – niemal przez całą historię – ludzie, którzy chcieli być rośli i silni, wprawiali się w ćwiczeniach z masą swego ciała. Z pokolenia na pokolenie przekazywano systemy wiedzy i wyrafinowane filozofie takich metod i technik treningowych. Powstały zdumiewające (i jakże efektywne) metodologie, nastawione na cele siłowe; metodologie inteligentne i progresywne, będące owocem stuleci prób i błędów. Te bezcenne systemy służyły budowaniu siły atlety aż do osiągnięcia przez niego szczytu możliwości pod względem nie tylko siły, ale także zwinności, motywacji i wytrwałości. To mam na myśli, pisząc o „starej szkole” kalisteniki.
Gdy w 2. połowie XX wieku zaczęła się dominacja sztang i maszyn, całą tę z trudem zdobytą wiedzę przeszłości potraktowano jako zbędny balast, nieadekwatny w nowoczesnych czasach. Zaślepieni nowymi gadżetami i powiązanymi z nimi metodami ludzie coraz rzadziej odwoływali się do wskazań starej szkoły, aż w końcu zaczęła ona całkiem zanikać.
Dziś trening siłowy z masą własnego ciała został prawie w pełni zastąpiony ćwiczeniami oporowymi na maszynach lub ze sztangą albo hantlami. Trening z masą ciała postrzegany jest jak kulawy kompan tych nowych koncepcji i został zepchnięty na margines. Umiejętności i metody starej szkoły doznały atrofii z nieużywania i przepadły. Zachowało się tylko najbardziej podstawowe minimum. Obecnie gdy ludzie – nawet tzw. eksperci – mówią o treningu z masą ciała, odnoszą się jedynie do elementarnych ćwiczeń dla początkujących: pompek, pełnych przysiadów itd. Do nich dodają jeszcze kilka żałosnych nowoczesnych aktywności, takich jak spiny na mięśnie proste brzucha. Ćwiczenia takie serwowane są dzieciom w szkołach i rekonwalescentom albo wykonywane w charakterze rozgrzewki lub w celu wyrobienia odrobiny wytrzymałości. Porównując to z podejściem tradycyjnym, akcentującym kształcenie siły, można mówić tu o „nowej szkole” kalisteniki. Stara szkoła – której metody ćwiczeń z masą ciała miały stopniowo wyrabiać niewiarygodną siłę i moc – niemal zaginęła.
Niemal.
Jest jedno miejsce, w którym stara szkoła kalisteniki nie wymarła; miejsce, w którym dawne systemy ćwiczeń zostały doskonale przechowane niczym owad zastygły w bursztynie – więzienia.
Przyczyna tego jest oczywista. Rewolucja w zakresie sprzętu treningowego, która na wolności wyeliminowała starą szkołę kalisteniki, nigdy nie zaszła w więzieniach. Albo przynajmniej dotarła tam z wielkim opóźnieniem. W latach 50. i 60. siłownie wyposażone w sztangi i hantle wyrastały w USA jak grzyby po deszczu – ale nie za murami zakładów karnych. Pierwsze prymitywne dołki do ćwiczeń z obciążeniem zaczęły się pojawiać tam pod koniec lat 70. „Niezastąpione” maszyny siłowe, na których dorobiła się większość siłowni w latach 70. i 80., są nadal niedostępne w przeważającej liczbie więziennych sal gimnastycznych.
Efekt był więc taki, że podczas gdy reszta świata treningu siłowego przechodziła w XX wieku radykalną „modernizację”, więzienia były hermetyczną bańką. Tradycje zamierające w siłowniach w całym kraju trzymały się dobrze w zakładach karnych, gdzie nie zadusiły ich technologiczne nowinki ani pieniądze pozwalające na szpanerskie gadżety.
W XVIII i XIX wieku zapuszkowani faceci, którzy potrafili wykonywać trening siłowy z masą ciała (akrobaci, cyrkowcy, siłacze), dzielili się tą umiejętnością z innymi więźniami. Wiedza ta – stara szkoła kalisteniki – była tu na wagę złota, skoro nie było żadnego wyposażenia oprócz prętów krat nad głową i posadzki pod nogami. Tymczasem zachowanie siły i sprawności fizycznej miało fundamentalne znaczenie; nie było wtedy lekko. I dziś życie w więzieniu to nie wczasy, ale 100 i więcej lat temu było jeszcze ciężej. Maltretowanie i znęcanie się stanowiły normę; nikogo nie dziwiło, że więźniowie zabijają się nawzajem czy poważnie ranią. Goście, którzy uprawiali w celach ćwiczenia siłowe, robili to po to, by utrzymać się przy życiu. Trenowali więc z furią i wielkim samozaparciem, skoro siła była sprawą życia i śmierci. W tym sensie nie różnili się oni od Spartan prowadzonych 24 wieki wcześniej przez Leonidasa. I jedni, i drudzy polegali na swej sile fizycznej, by przeżyć, a w celu wyrobienia tej siły uprawiali tradycyjną kalistenikę.
Do dziś więźniowie na całym świecie ćwiczą według zasad starej szkoły kalisteniki. W trakcie dziesięcioleci, które spędziłem w więzieniach stanowych, miałem obsesję na punkcie siły i sprawności fizycznej. Z czasem przerodziła się ona w obsesję na punkcie treningu z masą ciała. Dopiero po kilku latach odsiadki zacząłem rozumieć prawdziwą naturę i wartość produktywnych ćwiczeń tego typu, a trzeba było wielu następnych lat, bym zdołał złożyć w całość rozsypane elementy „tajnej historii” starej szkoły kalisteniki i roli, jaka w jej zachowaniu przypadła więzieniom.
Czytałem wszystko, co mogłem znaleźć na temat treningu i ćwiczeń fizycznych oraz metod budowania ciała w warunkach braku sprzętu lub minimalnego do niego dostępu. Miałem przywilej obserwowania, jak setki niewiarygodnie silnych i atletycznie wyszkolonych w więzieniu mężczyzn ćwiczą, korzystając wyłącznie z masy swego ciała. Wielu z tych facetów dysponowało fenomenalnymi umiejętnościami, praktycznie olimpijską sprawnością i siłą. Jednak z powodu ich zagmatwanej biografii i pośledniego miejsca na drabinie społecznej nigdy nie zobaczysz ich zdjęć w czasopismach ani nie przeczytasz o ich treningu. Widziałem, co ludzie ci potrafią robić, i długo rozmawiałem z nimi o ich metodach. Miałem zaszczyt zaprzyjaźnić się i spędzić niemało czasu z przedstawicielami poprzedniego pokolenia skazańców; z gośćmi pamiętającymi siłaczy, którzy byli trenowani jeszcze przez sławy ze złotego wieku kultury fizycznej; z gośćmi, którzy poznali dawnych siłaczy, słyszeli ich opowieści i widzieli, jak ćwiczą. Postępując zgodnie z ich wskazaniami, bezlitośnie trenowałem siebie dniami i nocami, aż całe ciało mnie paliło, a moje dłonie krwawiły. Potem kierowałem treningiem setek innych chętnych, dalej szlifując swoją wiedzę o ćwiczeniach z masą ciała.
Postawiłem sobie za cel, by wiedzieć na temat starej szkoły kalisteniki więcej niż ktokolwiek inny z żyjących. W ciągu lat zgromadziłem całe stosy notatek. Wybrałem najlepsze pomysły i techniki ze wszystkich systemów, które poznałem za kratami, by opracować doskonałą formę kalisteniki – metodę, którą można stosować progresywnie w celu zdobycia tytanicznej siły, zwinności i kondycji; metodę, której stosowanie nie jest uzależnione od dostępu do wyrafinowanego sprzętu, która zabiera minimum czasu i jest jak najmniej skomplikowana.
System ten to sama śmietanka tego, czego się nauczyłem. Znany jest dziś pod nazwą Convict Conditioning (dosł. zaprawa skazańca) i stanowi przedmiot tej książki. Jednak wbrew swej nazwie i pochodzeniu system ten nie jest koniecznie przeznaczony dla więźniów. Ma do zaoferowania całą gamę korzyści każdemu, kto chce stać się skrajnie silny i wysportowany, a jednocześnie pozostawać zdrów jak ryba.
Zauważyłem, że kiedy opowiadam ludziom na wolności o morderczych, hardcorowych, wykonywanych do upadłego programach treningowych z masą ciała, które regularnie realizuje się w więzieniach, niezmiennie spotykam się z falą entuzjazmu. Chłopaki lubią czegoś takiego posłuchać! Po ożywionej rozmowie kulturyści i sportowcy oświadczają mi z pełną szczerością, że będą z oddaniem opanowywali ćwiczenia z masą ciała. A kilka tygodni potem dowiaduję się, że nawet nie spróbowali kalisteniki. Są z powrotem w siłowni, ćwicząc wyłącznie na maszynach i z wolnymi ciężarkami, podążając donikąd według tych samych bezproduktywnych programów co wszyscy inni.
Nie winię ich za to. Ludziom trudno jest na serio przyłożyć się do metody treningu, która jest tak indywidualistyczna; której nie stosuje, zdaje się, nikt po tej stronie murów. Aby mieć motywację do włożenia energii w kalistenikę według zasad starej szkoły, większość trenujących musi dobrze poznać pewne fakty. Muszą oni uświadomić sobie różnice, które dzielą bezskuteczne, kosztowne i szkodliwe nowe metody ćwiczeń od skutecznych, darmowych i bezpiecznych sposobów progresywnego treningu z masą ciała – tradycyjnej sztuki, która stanie się przełomowym „odkryciem” jutra.
Różnice między kalisteniką a nowocześniejszymi metodami omawiam w następnym rozdziale.
3. MANIFEST WIĘŹNIA
Trening z masą ciała a metody nowoczesne
Jestem żywym dowodem na to, że nie trzeba chodzić do siłowni i używać nowoczesnych maszyn czy innego wypasionego sprzętu, by wyrobić sobie porządne mięśnie i wielką siłę. Dowodami na to są też moi liczni „studenci” za kratkami w wielu miejscach Stanów Zjednoczonych.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Dodajmy, że Josef Grinsztajn urodził się w 1893 roku w Suwałkach (przyp. red.). [wróć]