Skazany na trening 1 - Paul „Coach” Wade - ebook

Skazany na trening 1 ebook

Paul „Coach” Wade

0,0
54,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.
Opis

Oto kultowa książka o treningu, który może wykonywać każdy niezależnie od okoliczności. Legendarny Paul „Coach” Wade, były wieloletni więzień, udowadnia w niej, że da się osiągnąć wymarzoną formę bez specjalistycznego sprzętu. Gdy Wade wylądował za kratami i zderzył się z brutalną rzeczywistością, musiał w krótkim czasie wyrobić sobie siłę i kondycję. Tak powstał progresywny trening tzw. wielkiej szóstki, którego wdrożenie zapewniło Wade’owi niemożliwą do odebrania osobistą przestrzeń wolności: wolności silnego ciała i umysłu.

Trening Paula „Coacha” Wade’a, opisany w tej książce, składa się z krótkich i nieskomplikowanych ćwiczeń o stopniowo zwiększanej trudności, z którymi bez problemu poradzisz sobie w warunkach domowych. Dzięki tym sesjom odkryjesz i zwiększysz swoją siłę oraz poprawisz zwinność, koordynację ruchową i kondycję, a wszystko to bez konieczności kupowania sportowych ubrań i karnetu na siłownię.

Lektura ta zainspiruje cię do systematycznej i cierpliwej pracy, ty zaś w efekcie wzniesiesz się na niebiotyczne wręcz wyżyny sprawności fizycznej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 346

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Wprowadzenie

Kon­dy­cja i siła są nic nie­warte bez zdro­wia. Poprawny tre­ning powi­nien spra­wiać, by te 3 jako­ści szły natu­ral­nie ręka w rękę. Dokła­da­łem wszel­kich sta­rań, by pod­kre­ślać w tej książce zna­cze­nie bez­piecz­nej tech­niki wyko­ny­wa­nia ćwi­czeń, jed­nak każdy tre­nu­jący jest prze­cież inny, a potrzeby poszcze­gól­nych osób są zróż­ni­co­wane. Korzy­staj więc ze wska­zó­wek z roz­wagą i na wła­sne ryzyko. Sam jesteś odpo­wie­dzialny za swoje ciało – dbaj o nie. Wszy­scy eks­perci medyczni są zgodni, że przed roz­po­czę­ciem regu­lar­nych tre­ningów należy skon­sul­to­wać się ze swoim leka­rzem. Zabez­piecz się!

Książka ta ma cha­rak­ter poglą­dowy; nie jest to doku­ment bio­gra­ficzny. Imiona, nazwi­ska, histo­rie i oko­licz­no­ści życia poja­wia­ją­cych się tu postaci zostały czę­ściowo lub cał­ko­wi­cie pozmie­niane. Autor ręczy nato­miast za wszyst­kie zasady ćwi­czeń podane w tym tomie – za tech­niki, metody i sto­jącą za nimi teo­rię. Korzy­staj z nich i zostań mistrzem.

Przedmowa

Przed­mowa

Pewnego dnia w 1969 zadziorny stu­dent pierw­szego roku w Cam­bridge sie­dział sku­lony, słu­cha­jąc w naboż­nej ciszy dwóch odzia­nych w poma­rań­czowe szaty tybe­tań­skich mni­chów. Pro­wa­dzili pre­lek­cję na temat taj­ni­ków medy­ta­cji i oświe­ce­nia. Ema­no­wały od nich kojący spo­kój i natu­ralna swo­boda. Oczy skrzyły im dobrym humo­rem, jakby opo­wia­dali nie­koń­czący się żart. „Wszystko jest piękne, nic nie ma zna­cze­nia” – zda­wało się, że nam mówią. Gdy ich słowa wpły­wały do głowy mło­dzieńca (w więk­szo­ści wypusz­czane dru­gim uchem), jego umysł wrzał od natłoku myśli.

Jeden z mni­chów zaczął mówić o wol­no­ści wewnętrz­nej, która jest owo­cem głę­bo­kiej medy­ta­cji. Sko­rzy­stał z ana­lo­gii: „Czło­wieka można zamknąć w wię­zien­nej celi, pozor­nie znie­wo­lić, a jed­nak może on pozo­stać w duchu wolny. Nikt nie jest w sta­nie ode­brać mu tej wewnętrz­nej wol­no­ści”.

Stu­dent zerwał się ze swo­jego miej­sca w gwał­tow­nym pro­te­ście. „Jak może­cie mówić coś takiego? Wię­zie­nie to wię­zie­nie. Nie­wola to nie­wola. Nie ma praw­dzi­wej wol­no­ści, kiedy ktoś prze­trzy­muje cię wbrew two­jej woli!” Tknięty został jakiś czuły punkt, co wywo­łało reak­cję nie­pro­por­cjo­nalną do skrom­nej figury reto­rycz­nej uży­tej przez pre­le­genta.

Drugi mnich przy­ja­ciel­sko uśmiech­nął się do gniew­nego mło­dego czło­wieka. „Dobrze jest kwe­stio­no­wać słowa swo­ich nauczy­cieli” – powie­dział z ujmu­jącą szcze­ro­ścią i bez krzty iro­nii. Mnisi kon­ty­nu­owali pre­lek­cję, pomi­ja­jąc ten incy­dent, tak jak rzeka opływa skalny osta­niec w swoim kory­cie.

Czter­dzie­ści lat póź­niej pew­nego dnia w 2009 roku. Dawny roz­e­mo­cjo­no­wany stu­dent jest teraz troszkę mądrzej­szy i dalece bar­dziej wyci­szony. Pro­wa­dzi dyna­miczną i pręż­nie roz­wi­ja­jącą się firmę wydaw­ni­czą Dra­gon Door Publi­ca­tions – forum dla ludzi obda­rzo­nych pasją kul­ty­wo­wa­nia fizycz­nej dosko­na­ło­ści ciała.

Będąc tym wydawcą, stoję wła­śnie na progu zapre­zen­to­wa­nia światu jed­nej z naj­bar­dziej eks­cy­tu­ją­cych ksią­żek, jakie kie­dy­kol­wiek czy­ta­łem. Jest to książka o wię­zie­niu. Jest to książka o wol­no­ści. Jest to książka o prze­trwa­niu. Jest to książka o czło­wie­czeń­stwie. Jest to książka o sile i mocy. Jest to książka, która winna tra­fić do rąk woj­sko­wych, poli­cjan­tów, ratow­ni­ków i wszyst­kich, któ­rzy stoją na straży bez­pie­czeń­stwa kraju. Jest to książka, która winna zaist­nieć w szko­łach i na uczel­niach. Jest to książka dla pro­fe­sjo­nal­nego spor­towca i dla sfla­cza­łego urzęd­nika. Książka dla matek samot­nie wycho­wu­ją­cych dzieci. Książka dla włó­czę­gów, któ­rzy chcą odwró­cić bieg zia­ren pia­sku. Książka dla każ­dego, kto dąży do pozna­nia tajem­nic siły prze­trwa­nia.

Jest to książka napi­sana przez byłego więź­nia – czło­wieka pozba­wio­nego wol­no­ści na okres ponad dwu­dzie­stu lat; czło­wieka osa­dzo­nego w jed­nych z naj­ostrzej­szych zakła­dów kar­nych w USA. Zmu­szo­nego do wyro­bie­nia siły przez bru­talne wymogi fizycz­nego prze­trwa­nia. Czło­wieka pozba­wio­nego wszyst­kiego oprócz ciała i umy­słu, zde­cy­do­wa­nego roz­wi­jać się wbrew wszel­kim prze­ciw­no­ściom i stwo­rzyć sobie oso­bi­stą prze­strzeń wol­no­ści; prze­strzeń, któ­rej nikt nie byłby w sta­nie mu wydrzeć: wol­ność sil­nego ciała i sil­nego umy­słu.

Jest to książka pt. Ska­zany na tre­ning. Zaprawa wię­zienna. Jak to? Wię­zienna zaprawa? Dla­czego reno­mo­wana firma wydaje książkę o takim tytule? Prze­cież suge­ruje on oble­śne feto­wa­nie kry­mi­nal­nego pół­światka, nie­przy­sta­jące do rangi eli­tar­nego wydaw­nic­twa spor­to­wego.

Wielu czo­ło­wych ame­ry­kań­skich eks­per­tów od sportu czy­tało przed­pre­mie­rowe egzem­pla­rze recen­zyjne tej książki – i zachwy­cali się jej tre­ścią. Nie­je­den wręcz nie mógł wyjść z podziwu nad nią. Ale wielu raził i mier­ził tytuł. „John, treść jest zna­ko­mita. Zasłu­guje na lep­szy tytuł. Ta książka powinna tra­fić do rąk każ­dego żoł­nie­rza, każ­dego funk­cjo­na­riu­sza sił porządku. Rodzice powinni dawać ją swoim dzie­ciom… Ale ilu z nich ją prze­czyta z takim tytu­łem?”

Przy­znaję, że mia­łem momenty waha­nia. Nie co do książki, ale co do tytułu. Czy wysta­wię czy­tel­ni­ków – a także autora, Paula Wade’a – do wia­tru, pozwa­la­jąc na taki tytuł? Czy słowa te znie­chęcą setki tysięcy ludzi, któ­rzy mogliby sko­rzy­stać ze stra­te­gii tre­ningu zapre­zen­to­wa­nych na tych stro­nach? Czy tytuł sprawi, że ta nad­zwy­czajna sekretna wie­dza trafi zale­d­wie do garstki entu­zja­stów, któ­rzy dostrzegą per­fek­cyj­ność sys­temu „wiel­kiej szóstki” Paula, a nie dadzą się zra­zić tytu­łowi?

Jed­nak im wię­cej o tym myśla­łem, tym bar­dziej byłem pewny, że tytuł musi pozo­stać. Ponie­waż książka jest wła­śnie o wię­zien­nej zapra­wie – o sys­te­mie tre­ningu siły i zdol­no­ści prze­trwa­nia zro­dzo­nym z realiów jed­nego z najbar­dziej nie­bez­piecz­nych śro­do­wisk, w jakich można umie­ścić czło­wieka. Książka ta mówi, jak pod­nieść swoją siłę i spraw­ność do takiego poziomu, by w zesta­wie­niu z nimi żad­nemu dra­pież­ni­kowi nie prze­szło nawet przez myśl, aby cię tknąć. Mówi o tym, jak stwo­rzyć wokół sie­bie aurę siły i mocy, która posyła dobitny i jed­no­znaczny sygnał do ukła­dów lim­bicz­nych innych ludzi: „Nawet o tym nie myśl!”.

Zaty­tu­ło­wa­nie tej skarb­nicy wie­dzy w jaki­kol­wiek inny spo­sób wyrzą­dzi­łoby jej wielką krzywdę. Sorry, nie mogę tego zro­bić. Trzeba, by biło po oczach jej główne prze­sła­nie: ist­nieje taka WOL­NOŚĆ, któ­rej czło­wie­kowi nie daje się ode­brać bez względu na to, w jak cia­snym kar­ce­rze zosta­nie odizo­lo­wany. Jest to wol­ność kul­ty­wo­wa­nia cudu wła­snego ciała i umy­słu nie­za­leż­nie od uwa­run­ko­wań oto­cze­nia. Paul Wade przed­sta­wia zarówno zdu­mie­wa­jące świa­dec­two tej prawdy, jak i prak­tyczny plan, w jaki spo­sób i ty możesz dojść do takiego poziomu mistrzo­stwa fizycz­nego i men­tal­nego.

Zagłęb się w treść tej książki, a szybko się prze­ko­nasz, że abso­lut­nie nie jest to próba nobi­li­ta­cji ban­dzior­skiego świata, nie jest to książ­kowy odpo­wied­nik ulicz­nego rapu. W rze­czy­wi­sto­ści lek­tura ta sprawi, że z całych sił będziesz sobie życzył ni­gdy, przeni­gdy nie zna­leźć się tam, gdzie tra­fił Paul. Ale jed­no­cze­śnie zain­spi­ruje cię do osią­gnię­cia wyżyn spraw­no­ści fizycz­nej, które teraz, być może, wydają ci się nie­bo­tyczne.

Przy­cho­dzi też druga reflek­sja: ponie­waż wie­dza ta tra­fia do nas od byłego więź­nia, czy jest w jakiś spo­sób ska­żona? Jeśli np. funk­cjo­na­riusz poli­cji albo nauczy­ciel wycho­wa­nia fizycz­nego w liceum sko­rzy­stają z sys­temu Paula i wzniosą się na bez­pre­ce­den­sowy poziom siły i spraw­no­ści, czy w pew­nym sen­sie nie zbru­kają się, nie zdra­dzą etosu swo­jego zawodu, czer­piąc wie­dzę od byłego ska­zańca? Moim zda­niem nie. Ina­czej bowiem nego­wa­li­by­śmy jedną z wiel­kich ducho­wych prawd zawar­tych w tej książce: „nie sądź­cie, a nie będzie­cie sądzeni”. A także nego­wa­li­by­śmy fun­da­men­talny prze­kaz nadziei pły­nący z kart książki: że każdy czło­wiek ma szansę na odku­pie­nie, bez względu na to, jak czarna była jego prze­szłość.

Nie­dawno pró­bo­wa­łem prze­ko­nać swo­jego osiem­na­sto­let­niego syna Petera do wiel­kiej postaci rocka, którą uwiel­bia­łem, będąc w jego wieku – Lou Reeda. Jego reak­cja po wysłu­cha­niu kilku tak­tów śpie­wa­nych przez Lou Reeda i The Velvet Under­gro­und była jed­no­znaczna: „Tato, może być tylko jeden Bob Dylan”. Choć nie zgo­dzi­łem się z Pete­rem na temat Lou, w isto­cie wyra­ził celną uwagę. Dylan był ido­lem Lou Reeda i ponie­waż rze­czy­wi­ście „jest tylko jeden Bob Dylan”, pio­sen­karz robił, co mógł, by wykre­ować swoją odręb­ność. Według mnie ta wyjąt­kowa sztuka mu się udała. „Jest tylko jeden Lou Reed” – że tak powiem.

W ciągu swo­jej kariery wydaw­ni­czej mia­łem to wiel­kie szczę­ście, by przed­sta­wić światu 3 wybit­nych auto­rów: Pavla Tsat­so­uline’a, Oriego Hof­me­klera i Marty’ego Gal­la­ghera. Każdy z nich jest posta­cią wyjąt­ko­wego for­matu, co można pod­su­mo­wać w sło­wach: „jest tylko jeden…”. Może być tylko jeden Pavel. Może być tylko jeden Ori. Może być tylko jeden Marty.

Dzi­siaj mam zaszczyt dodać do tej listy czwar­tego autora. Może być tylko jeden Paul Wade.

John Du Canedyrek­tor gene­ralny Dra­gon Door Publi­ca­tions

Część I. Na początek

Część I

Na począ­tek

Na współ­cze­sny ideał sil­nego męż­czy­zny skła­dają się obrazy napa­ko­wa­nych, napom­po­wa­nych kul­tu­ry­stów, kosz­tow­nych maszyn tre­nin­go­wych i ste­ry­dów.

Nie zawsze tak było.

Były takie czasy, gdy faceci tre­no­wali po to, by zdo­być nad­ludzką siłę, korzy­sta­jąc w ćwi­cze­niach wyłącz­nie z masy swego ciała. Bez sztang. Bez maszyn. Bez dopa­la­czy.

Jeśli chcesz się dowie­dzieć wię­cej o praw­dzi­wej sta­rej szkole siły, czy­taj dalej…

1. Wstęp

1. WSTĘP

Droga siły

Wejdź do jakiej­kol­wiek siłowni nie­mal w dowol­nym miej­scu na świe­cie, a znaj­dziesz tam tabuny napom­po­wa­nych zja­da­czy ste­ry­dów, któ­rzy uwa­żają się za „sil­nych face­tów”, bo mają po 45 cm w obwo­dzie ramion, wyci­skają ciężką sztangę na ławeczce i dobrze wyglą­dają w koszulce bez ręka­wów.

Ilu z nich naprawdę ma siłę?

Ilu z nich dys­po­nuje fak­tyczną siłą spor­tową, którą mogą

prak­tycz­nie wyko­rzy­stać

?

Ilu z nich byłoby w sta­nie zro­bić dwa­dzie­ścia ide­al­nych pom­pek na jed­nej ręce?

Ilu z nich ma krę­go­słup wystar­cza­jąco silny, gibki i sprawny, by wyko­nać skłon do tyłu i dotknąć dłońmi pod­łogi?

Ilu z nich ma moc w kola­nach i bio­drach, by zejść w przy­sia­dzie do samego dołu, a potem się pod­nieść – na jed­nej nodze?

Ilu z nich potra­fi­łoby chwy­cić drą­żek nad głową i wyko­nać nie­na­ganne pod­cią­gnię­cie jedną ręką?

Odpo­wiedź brzmi: pra­wie nikt. W siłowni nie znaj­dzie się dziś nie­mal żaden kul­tu­ry­sta, który byłby w sta­nie wyko­nać te pro­ste ćwi­cze­nia z masą wła­snego ciała. Nie­mniej ów napa­ko­wany pozer, kro­czący dum­nie jak paw po posadzce typo­wej siłowni, trak­to­wany jest przez media i opi­nię publiczną jako ucie­le­śnie­nie siły i spraw­no­ści.

Typ kul­tu­ry­sty stał się powszech­nie przy­jętą miarą naj­wyż­szego poziomu kon­dy­cji. Dla mnie zakrawa to na sza­leń­stwo. Co to za róż­nica, ile kilo­gra­mów, jak twier­dzisz, jesteś w sta­nie dźwi­gnąć w siłowni czy na spe­cjal­nej maszy­nie? Jak można uwa­żać kogoś za sil­nego, jeśli nie potrafi poru­szać nawet wła­snym cia­łem tak, jak przy­sto­so­wała je do tego natura?

Nabieranie siły

Prze­ciętny bywa­lec siłowni nasta­wia się wyłącz­nie na wygląd, nie na umie­jęt­ność. Masa, nie funk­cja. Męż­czyźni ci mogą mieć wiel­kie, sztucz­nie roz­dęte ręce i nogi, ale wszystko to ogra­ni­cza się do tkanki mię­śnio­wej – tym­cza­sem ścię­gna i stawy są słabe. Każ prze­cięt­nemu mię­śnia­kowi zro­bić głę­boki przy­siad na jed­nej nodze (tył­kiem do ziemi), a wię­za­dła w kola­nach praw­do­po­dob­nie pękną mu na dwoje. Bez względu na to, jak wielką siłą dys­po­nuje kul­tu­ry­sta, nie jest on w sta­nie spo­żyt­ko­wać jej w sko­or­dy­no­wany spo­sób – jeśli poprosi się go o przej­ście kilku metrów na rękach, wywali się jak długi na zie­mię.

Nie wiem, czy śmiać się, czy pła­kać, gdy widzę całe nowe poko­le­nie męż­czyzn wma­new­ro­wa­nych w pła­ce­nie for­tuny za dro­gie karty klu­bowe do siłowni oraz za cię­żarki i różne gadżety tre­nin­gowe – wszystko w nadziei, że nabiorą siły. Z jed­nej strony chce mi się śmiać, bo podzi­wiam kuglar­ski trik sam w sobie; to maestria nacią­ga­nia. Prze­mysł kul­tu­ry­styczny zba­je­ro­wał świat, który jest teraz prze­ko­nany, że nie pora­dzi sobie bez tego całego sprzętu – sprze­da­wa­nego bez­po­śred­nio koń­co­wym klien­tom lub uży­cza­nego za bajoń­skie sumy w for­mie kar­ne­tów do siłowni. A z dru­giej strony chce mi się pła­kać, bo to tra­ge­dia. Prze­ciętny tre­nu­jący czło­wiek – jeśli nie jedzie na ste­ry­dach – notuje z roku na rok tylko nie­znaczne przy­ro­sty masy mię­śnio­wej, a jesz­cze mniej­szy postęp w real­nej spraw­no­ści fizycz­nej.

By wyro­bić sobie wielką siłę, nie potrze­bu­jesz cię­żar­ków, linek, fan­ta­zyj­nych maszyn ani żad­nego innego badzie­wia, które wytwórcy i mar­ke­tin­gowcy wci­skają jako nie­odzowne. Można zyskać her­ku­le­sową siłę – praw­dziwą krzepę i wital­ność – bez żad­nego szcze­gól­nego sprzętu. Jed­nak by wydo­być z sie­bie tę moc – moc wła­snego ciała – musisz wie­dzieć, jak to się robi. Potrze­bu­jesz wła­ści­wej metody, sztuki.

Metoda taka ist­nieje. Opiera się na tra­dy­cyj­nych, pra­daw­nych for­mach tre­ningu, tech­ni­kach tak sta­rych jak kul­tura fizyczna. Metoda ta ewo­lu­owała przez wieki na zasa­dzie prób i błę­dów i raz po raz dowo­dziła nie­za­wod­no­ści w zamie­nia­niu chu­der­la­wych chło­pacz­ków w sta­lo­wych wojow­ni­ków. Jest to metoda kali­ste­niki pro­gre­syw­nej, sztuka korzy­sta­nia z ludz­kiego ciała do mak­sy­ma­li­za­cji jego wła­snego roz­woju. Obec­nie kali­ste­nikę trak­tuje się jako rodzaj aero­biku, tre­ningu obwo­do­wego i wyra­bia­nia wytrzy­ma­ło­ści mię­śni. Nie jest brana poważ­nie. Jed­nak w prze­szło­ści – aż do 2. połowy XX wieku – wszy­scy naj­sil­niejsi spor­towcy na świe­cie nabie­rali zrę­bów swej mocy dzięki kali­ste­nice pro­gre­syw­nej, sta­jąc się potęż­niej­szymi z dnia na dzień, z tygo­dnia na tydzień, z roku na rok.

Zapomniana sztuka treningu z masą własnego ciała

Nie­stety nie poznasz zasad tej sztuki w więk­szo­ści siłowni. W nowo­cze­snym świe­cie, cał­kiem nie­dawno, została ona zaprze­pasz­czona dla zna­ko­mi­tej więk­szo­ści spor­tow­ców. Bez­li­to­śnie zepchnęła ją poza mar­gi­nes dzie­cięca fascy­na­cja ple­jadą nowych tech­no­lo­gii tre­nin­go­wych, które wyra­stały jak grzyby po desz­czu w ostat­nich kilku dzie­się­cio­le­ciach – od chro­mo­wa­nych sztang i han­tli przez wyciągi linowe i setki innych nowi­nek. Wie­dza o tym, jak pra­wi­dłowo wyko­ny­wać ćwi­cze­nia kali­ste­niczne, została wyci­szona, nie­malże cał­kiem zdu­szona przez pro­pa­gandę pro­du­cen­tów sprzętu spor­to­wego, któ­rzy chcą ci sprze­dać twoje wła­sne prawo do tre­no­wa­nia swo­jego ciała i umy­słu.

Ze względu na ten zma­so­wany atak tra­dy­cyjna sztuka kali­ste­niki została zde­gra­do­wana i zakla­sy­fi­ko­wana do metod nauki gim­na­styki dla dzieci w szko­łach. Obec­nie pod poję­ciem kali­ste­niki rozu­mie się naj­czę­ściej pompki, pod­cią­ga­nie na drążku i przy­siady. Wszystko to są zna­ko­mite ćwi­cze­nia, ale wyko­nuje się je z reguły z wysoką liczbą powtó­rzeń, co daje wytrzy­ma­łość, nato­miast nie­wiele pod wzglę­dem siły. Tym­cza­sem praw­dziwy mistrz daw­nej kali­ste­niki pro­gre­syw­nej potrafi także budo­wać żywą siłę mak­sy­malną. Znacz­nie więk­szą, niż prze­ciętny czło­wiek może spo­dzie­wać się wyro­bić dzięki sztan­dze czy maszy­nie opo­ro­wej. Widzia­łem, jak faceci wytre­no­wani według zasad sta­rej szkoły kali­ste­niki umieli łamać sta­lowe kaj­danki, roz­ry­wać płot z meta­lo­wej siatki czy wal­nąć pię­ścią w ścianę z taką mocą, że wyry­wali jej kawa­łek, kru­sząc przy tym cegły.

Jak podo­ba­łoby ci się dys­po­no­wa­nie tak nie­sa­mo­witą siłą? Na stro­nach tej książki mogę poka­zać ci, jak się ją roz­wija, ale nie zyskasz jej przez cho­dze­nie do siłowni czy wyci­ska­nie setek pom­pek. Taka pier­wotna, zwie­rzęca zdol­ność do uru­cho­mie­nia mocy wła­snego ciała pły­nie tylko z umie­jęt­no­ści prak­ty­ko­wa­nia daw­nej kali­ste­niki.

Jak się tego nauczyłem w więzieniu?

Na szczę­ście stara szkoła kali­ste­niki prze­trwała. Ale zdo­łała prze­trwać tylko w tych mrocz­nych miej­scach, gdzie mak­sy­malna siła i moc są konieczne do tego, by utrzy­mać się przy życiu; w miej­scach, gdzie przez długi okres sztangi, han­tle i inny sprzęt tre­nin­gowy bywają raczej nie­do­stępne, o ile kie­dy­kol­wiek się tam poja­wiają. Miej­sca te to wię­zie­nia, zakłady karne, insty­tu­cje peni­ten­cjarne – naj­róż­niej­sze nazwy, jakimi cywi­li­zo­wani ludzie obda­rzają klatki, w któ­rych bez­piecz­nie izo­lują mniej cywi­li­zo­wa­nych.

Nazy­wam się Paul Wade i z przy­kro­ścią muszę stwier­dzić, że wiem wszystko na temat życia za krat­kami. Dosta­łem się do wię­zie­nia sta­no­wego San Quen­tin za pierw­sze prze­stęp­stwo w 1979 roku i aż 19 z następ­nych 23 lat spę­dzi­łem w jed­nych z naj­cięż­szych wię­zień Ame­ryki, w tym w Angola Peni­ten­tiary (zna­nym jako „Farma”) oraz Marion – pie­kiel­nej norze, która zastą­piła Alca­traz.

Znam też starą szkołę kali­ste­niki; być może lepiej niż kto­kol­wiek ze współ­cze­śnie żyją­cych. W trak­cie odsiadki zyska­łem sobie ksywkę Entre­na­dor, co zna­czy po hisz­pań­sku „tre­ner”, bo wszyst­kie żół­to­dzioby i nowy nary­bek przy­cho­dzili do mnie dowie­dzieć się, jak zyskać nie­wia­ry­godną moc w super­szyb­kim tem­pie. Zgar­ną­łem w ten spo­sób mnó­stwo przy­wi­le­jów – i rze­czy­wi­ście na nie zasłu­ży­łem, bo moje tech­niki dzia­łają. Sam dosze­dłem do poziomu, na któ­rym mogę zro­bić ponad tuzin pom­pek w sta­niu na jed­nej ręce bez pod­par­cia. Nie widzia­łem, by kto­kol­wiek powtó­rzył ten wyczyn, nawet gim­na­stycy olim­pij­scy. Sześć razy z rzędu wygry­wa­łem orga­ni­zo­wane dorocz­nie przez osa­dzo­nych mistrzo­stwa wię­zie­nia Angola w pomp­kach i pod­cią­ga­niu się, mimo że pra­co­wa­łem przez cały dzień fizycz­nie na czyn­nej far­mie (był to spo­sób na zre­du­ko­wa­nie poten­cjal­nych pro­ble­mów w wię­zie­niu – osa­dzeni pod­dani pracy na far­mie byli gene­ral­nie zbyt wyczer­pani pod koniec dnia, by zacze­piać straż­ni­ków). W 1987 roku zają­łem nawet 3. miej­sce w mistrzo­stwach w trój­boju siło­wym zakła­dów peni­ten­cjar­nych Kali­for­nii – mimo że ni­gdy nie tre­no­wa­łem ze sztangą! (Wystar­to­wa­łem ze względu na zakład). Przez wię­cej lat, niż chce mi się liczyć, dzięki swo­jemu sys­te­mowi tre­ningu byłem tward­szy fizycz­nie i o głowę z ramio­nami sil­niej­szy od prze­wa­ża­ją­cej więk­szo­ści psy­choli, recy­dywy i innych pokrę­co­nych gości, wśród któ­rych musia­łem się obra­cać przez dwie dekady. A więk­szość z tych kolesi tre­no­wała – i to ostro. Nie poczy­tasz o ich meto­dach ani osią­gnię­ciach w pismach kul­tu­ry­stycz­nych, ale wśród ska­za­nych są jed­nymi z naj­bar­dziej zdu­mie­wa­ją­cych zawod­ni­ków.

Rząd poje­dyn­czych cel. Nie ma bar­dziej samot­nego miej­sca na ziemi.

Przez cały okres, który spę­dzi­łem w pudle, byłem praw­dzi­wym fach­ma­nem, jeśli cho­dzi o wyra­bia­nie i utrzy­my­wa­nie siły i mak­sy­mal­nej ogól­nej odpor­no­ści. Ale nie zna­czy to, że nauczy­łem się tego fachu w lśnią­cej od chro­mo­wa­nego sprzętu siłowni, oto­czony przez opa­lo­nych poze­rów i kociaki w obci­słych kostiu­mi­kach. Nie naby­łem swo­ich kwa­li­fi­ka­cji w ciągu trzy­ty­go­dnio­wego kursu kore­spon­den­cyj­nego, jak więk­szość dzi­siej­szych „tre­ne­rów oso­bi­stych”. A już na pewno nie jestem jakimś zafaj­da­nym auto­rem, który ni­gdy w życiu sam się nie spo­cił, jak wielu ludzi, któ­rzy zmy­ślają obec­nie książki o „fit­nes­sie” i „body­bu­il­dingu”.

Nie jestem też uro­dzo­nym atletą. Kiedy 1. raz zna­la­złem się za krat­kami – zale­d­wie w 3 tygo­dnie po 21. uro­dzi­nach – waży­łem 65 kg razem z ubra­niami. Przy wzro­ście 185 cm moje dłu­gie dyn­da­jące ręce były cien­kie jak patyczki i mniej wię­cej dwa razy od nich słab­sze. Po kilku odra­ża­ją­cych wyda­rze­niach zaraz na początku nauczy­łem się, że wyzy­ski­wa­nie każ­dej sła­bo­ści przy­cho­dzi innym więź­niom rów­nie natu­ral­nie jak oddy­cha­nie. Zastra­sze­nie jest chle­bem powsze­dnim w norach, w któ­rych się zna­la­złem. A ponie­waż nie uśmie­chało mi się bycie czy­jąś dmu­chaną lalką, uświa­do­mi­łem sobie, że naj­pew­niej­szym spo­so­bem zej­ścia z linii strzału jest roz­ro­śnię­cie się, i to szybko.

Mia­łem szczę­ście, bo po kilku tygo­dniach w San Quen­tin umiesz­czono mnie w jed­nej celi z byłym koman­do­sem Navy SEALs. Miał zna­ko­mitą kon­dy­cję po służ­bie woj­sko­wej i nauczył mnie pod­sta­wo­wych ćwi­czeń kali­ste­nicz­nych: pom­pek, pod­cią­gnięć i głę­bo­kich przy­sia­dów. Wcze­śnie przy­swo­iłem sobie, jak wyko­ny­wać te ćwi­cze­nia w dobrym stylu tech­nicz­nym, a tre­ning z koman­do­sem przez kilka mie­sięcy wrzu­cił mi tro­chę mięsa na kości. Codzienne ćwi­cze­nie w celi zapew­niło mi wielką wytrzy­ma­łość i wkrótce byłem w sta­nie wyko­ny­wać po 100 powtó­rzeń nie­któ­rych ćwi­czeń. Jed­nak na­dal chcia­łem się roz­ra­stać i nabie­rać siły, toteż wszę­dzie gdzie mogłem zbie­ra­łem infor­ma­cje o tym, jak tego doko­nać. Uczy­łem się od każ­dego, kogo znaj­do­wa­łem – a zdzi­wił­byś się, jaki prze­krój ludzi można spo­tkać na odsiadce: gim­na­sty­ków, żoł­nie­rzy, cię­ża­row­ców olim­pij­skich, zawod­ni­ków sztuk walki, gości od jogi, zapa­śni­ków, nawet kilku leka­rzy. W tam­tym okre­sie nie mia­łem dostępu do siłowni. Tre­no­wa­łem sam w celi bez żad­nego sprzętu. Musia­łem więc wymy­ślić, jak zro­bić sobie siłow­nię z wła­snego ciała. Tre­ning stał się moją tera­pią, moją obse­sją. W 6 mie­sięcy zna­cząco przy­było mi ciała i siły, a po roku byłem jed­nym z naj­spraw­niej­szych fizycz­nie face­tów w mam­rze. Wszystko to zawdzię­czam wyłącz­nie daw­nej tra­dy­cyj­nej kali­ste­nice. Po dru­giej stro­nie murów te formy ćwi­czeń prak­tycz­nie wymarły, ale w wię­zie­niach wie­dza o nich była prze­ka­zy­wana z poko­le­nia na poko­le­nie. Prze­trwała ona tylko w śro­do­wi­sku wię­zien­nym, ponie­waż z reguły bra­kuje tu innych opcji tre­ningowych, które mogłyby odcią­gać od tych ćwi­czeń. Nie ma pila­tesu, nie ma aero­biku. W mediach dużo mówi się teraz o urzą­dza­niu sal gim­na­stycz­nych w wię­zie­niach, ale wierz­cie mi, jest to naprawdę nowinka i jeśli już taka sala ist­nieje, to jest słabo wypo­sa­żona.

Jed­nym z moich men­to­rów był ska­zany na doży­wo­cie Joe Her­ti­gen. Kiedy go pozna­łem, miał 71 lat i odsia­dy­wał 4. dekadę. Mimo wieku i licz­nych ura­zów tre­no­wał w celi każ­dego ranka. Był silny, cho­ler­nie. Widzia­łem, jak robi pod­cią­gnię­cia z obcią­że­niem, zacze­pia­jąc się tylko na pal­cach wska­zu­ją­cych obu rąk. A jego popi­so­wym nume­rem były pompki na jed­nej ręce, do któ­rych robie­nia opie­rał się na samym kciuku – w jego wyko­na­niu wyglą­dały jak bułka z masłem. Joe wie­dział wię­cej o praw­dzi­wym tre­ningu, niż więk­szość „spe­cja­li­stów” będzie wie­dzieć kie­dy­kol­wiek. Roz­rósł się w sta­rych siłow­niach, pamię­ta­ją­cych 1. połowę XX wieku, kiedy więk­szość ludzi nie sły­szała jesz­cze o sztan­gach ze zmien­nym obcią­że­niem. Tamci faceci korzy­stali głów­nie z ćwi­czeń z cię­ża­rem wła­snego ciała – tech­nik, które dziś uzna­wa­li­by­śmy za ele­ment gim­na­styki, nie body­bu­il­dingu czy tre­ningu siło­wego. Kiedy pod­no­sili zaś „cię­żary”, nie robili tego roz­parci na wygod­nych, regu­lo­wa­nych maszy­nach; chwy­tali wiel­kie, nie­po­ręczne obiekty, jak napeł­nione beczki, kowa­dła, wory z pia­skiem, albo ludzi. Takie pod­no­sze­nie cię­ża­rów wymaga odwo­ła­nia się do umie­jęt­no­ści, które umy­kają dzi­siej­szym siłow­niom – mocar­nego uchwytu, siły ścię­gien, refleksu, rów­no­wagi, koor­dy­na­cji oraz nad­ludz­kiego samo­za­par­cia i samo­dy­scy­pliny.

Tego typu tre­ning – wyko­ny­wany pra­wi­dłowo, z odpo­wied­nim know-how – spra­wiał, że dawni siła­cze naprawdę mieli się czym poszczy­cić. W latach 30. Joe ćwi­czył w St. Louis z jed­nym z naj­słyn­niej­szych siła­czy wszech­cza­sów Jose­phem Gre­en­ste­inem1, zwa­nym The Mighty Atom (Mocarny Atom). Mie­rzący zale­d­wie 162 cm wzro­stu i ważący 63 kg Atom był feno­me­nem. Na co dzień zdo­by­wał się na wyczyny, które roz­ło­ży­łyby na łopatki dzi­siej­szych kul­tu­ry­stów. Wyry­wał się z żela­znych łań­cu­chów, gołymi rękoma wbi­jał gwoź­dzie w sosnowe deski oraz prze­gry­zał monety na pół. Pod­czas pew­nego pokazu w 1928 roku unie­moż­li­wił start samo­lotu, trzy­ma­jąc go na linie; nie chciało mu się nawet uży­wać rąk – lina była przy­wią­zana do jego wło­sów! W odróż­nie­niu od obec­nych nar­koli siłow­nia­nych Atom był silny pod każ­dym wzglę­dem i mógł dowieść tego w każ­dych oko­licz­no­ściach. Sły­nął z tego, że potra­fił zmie­nić koło w samo­cho­dzie, nie korzy­sta­jąc z żad­nych narzę­dzi. Gołymi rękoma odkrę­cał śruby, po czym uno­sił samo­chód i wsu­wał koło zapa­sowe. W poło­wie lat 30. zacze­piło go sze­ściu gbu­ro­wa­tych kow­boi, któ­rych potur­bo­wał tak mocno, że cała szóstka powę­dro­wała do szpi­tala. Na szczę­ście nie tra­fił do wię­zie­nia, ale znany był z wygi­na­nia sta­lo­wych prę­tów krat, jakby były to szpilki do wło­sów.

Takie feno­me­nalne wyczyny były w zasięgu moż­li­wo­ści ludzi w cza­sach przed ste­ry­dami. Podob­nie jak Joe, Atom nie potrze­bo­wał szpa­ner­skich środ­ków pobu­dza­ją­cych przy­rost masy mię­śnio­wej, a w kon­se­kwen­cji zacho­wał zdu­mie­wa­jącą siłę aż do sta­ro­ści. Występy w roli siła­cza dawał jesz­cze w wieku 80 lat.

W trak­cie spo­tkań na spa­cer­niaku Joe raczył mnie opo­wie­ściami o takich doko­na­niach przed­wo­jen­nych siła­czy, któ­rych poznał oso­bi­ście i z któ­rymi tre­no­wał – świa­to­wej klasy atle­tów, któ­rych nazwi­ska spo­wija dziś mrok histo­rii. Mia­łem też szczę­ście dowie­dzieć się sporo o filo­zo­fii ich tre­ningu. Joe pod­kre­ślał np., że wielu z nich kon­cen­tro­wało się na ćwi­cze­niach z masą ciała. Popi­sy­wali się siłą, wywie­ra­jąc ją na zewnętrzne przed­mioty, takie jak gwoź­dzie czy beczki, ale w wielu wypad­kach budo­wali ją przez kon­trolę swego ciała. Joe nie zno­sił sztang i han­tli. „Chło­paki są dzi­siaj takimi fra­je­rami, pró­bu­jąc uro­snąć na sztan­gach i han­tlach” – mówił mi czę­sto pod­czas posiłku w jadalni. „Naj­pięk­niej­szą syl­wetkę wyra­bia się, uży­wa­jąc wła­snego ciała. Tak ćwi­czyli sta­ro­żytni atleci greccy i rzym­scy, a spójrz na mię­śnie kla­sycz­nych posą­gów z ich cza­sów. Ci wyrzeź­bieni faceci są więksi i lepiej roz­wi­nięci niż wszy­scy dzi­siejsi naszpi­ko­wani che­mią fra­je­rzy”.

To prawda. Popatrz tylko na takie posągi jak Her­ku­les Far­ne­zyj­ski czy kopia Grupy Laoko­ona, dziś w Muze­ach Waty­kań­skich. Atleci, któ­rzy pozo­wali do tych rzeźb, byli bajecz­nie musku­larni i bez pro­blemu wygra­liby współ­cze­sne zawody kul­tu­ry­styczne. Tym­cza­sem sztanga z regu­lo­wa­nym obcią­że­niem została wyna­le­ziona dopiero w XIX wieku. Jeśli wciąż jesteś nie­prze­ko­nany, przyj­rzyj się współ­cze­snemu gim­na­sty­kowi. W trak­cie tre­ningu męż­czyźni ci korzy­stają nie­mal wyłącz­nie z masy swego ciała, a są zbu­do­wani tak, że zawsty­dzi­liby nie­jed­nego kul­tu­ry­stę.

Joego nie ma już wśród nas, jed­nak przy­rze­kłem mu, że to, co naj­lep­sze z jego wie­dzy o tre­ningu, nie zgi­nie. Wielka część tej skarb­nicy znaj­duje się w niniej­szej książce. Spo­czy­waj w pokoju, Joe.

„Ci wyrzeź­bieni faceci są więksi i lepiej roz­wi­nięci niż wszy­scy dzi­siejsi naszpi­ko­wani che­mią fra­je­rzy”.

Popatrz tylko na takie posągi jak Her­ku­les Far­ne­zyj­ski czy kopia Grupy Laoko­ona.

Od ucznia do nauczyciela

Można bez­piecz­nie stwier­dzić, że w ciągu wszyst­kich lat odsiadki mia­łem oka­zję widzieć dosłow­nie tysiące więź­niów, któ­rzy tre­no­wali w dołku do ćwi­czeń z cię­żar­kami na placu (jeśli był taki w wię­zie­niu) albo bez żad­nego sprzętu w celi. Roz­ma­wia­łem z wielką liczbą praw­dzi­wych wete­ra­nów – nie­raz eli­tar­nych zawod­ni­ków – dla któ­rych tre­ning był reli­gią, spo­so­bem na życie. Przez te wszyst­kie lata pozna­łem ogrom szcze­gó­ło­wych wska­zó­wek i zaawan­so­wa­nych ćwi­czeń, które powoli włą­cza­łem do wła­snego sys­temu. Można bez prze­sady powie­dzieć, że dzięki wię­zie­niu uzy­ska­łem wykształ­ce­nie tre­ningowe jak mało kto. Nie­mniej życie za kra­tami nie jest kolo­rowe ani bez­pieczne. Nie dawa­łem sobie ani jed­nego dnia odpo­czynku; zawsze prze­kła­da­łem zdo­by­waną wie­dzę na ból i wylany pot, eks­pe­ry­men­tu­jąc na sobie. W rezul­ta­cie wszy­scy wie­dzieli, że jestem w dosko­na­łej for­mie i mam hopla na punk­cie ćwi­czeń. Każdy incy­dent, w który byłem zamie­szany, koń­czył się bar­dzo szybko, bo byłem wybu­chowy i w świet­nej kon­dy­cji.

Z cza­sem wszystko to oto­czyło mnie swo­istym nim­bem, który spra­wiał, że cie­szy­łem się znacz­nie więk­szym sza­cun­kiem, niż byłoby to bez tre­ningu. Za tryb swo­jego życia i osią­gnię­cia zdo­by­łem nawet pewien podziw ze strony straż­ni­ków. W latach 90. prze­by­wa­łem w Zakła­dzie Kar­nym Marion, który był cał­ko­wi­cie zamknięty po zabój­stwie dwóch straż­ni­ków (pisząc „cał­ko­wi­cie zamknięty”, mam na myśli, że wszy­scy osa­dzeni pozo­sta­wali w poje­dyn­czych celach przez 23 godziny na dobę każ­dego dnia). By zdła­wić w zarodku wszel­kie poten­cjalne kło­poty, straż­nicy co 40 minut robili obchód. Krą­żył wtedy po wię­zie­niu żart, że gdy straż­nicy zoba­czą, że robię pompki, i przyjdą za 40 minut, na­dal będę robił tę samą serię.

W ostat­nich latach w pudle ta repu­ta­cja spor­towca powo­do­wała, że codzien­nie dosta­wa­łem kolejne prośby o tre­no­wa­nie kogoś, zwłasz­cza nowych. Wszy­scy oni sły­szeli, że potra­fię szybko i nie­drogo zro­bić z każ­dego twar­dziela. Chcieli poznać taj­niki zapo­mnia­nej (zapo­mnia­nej po dru­giej stro­nie kra­tek!) sztuki budo­wa­nia potęż­nych mię­śni i wytrzy­ma­ło­ści w połą­cze­niu z realną, nagą, zwie­rzęcą siłą – a wszystko bez sprzętu, bo więk­szość z tych gości stała zbyt nisko w wię­zien­nej hie­rar­chii, by dopchać się do cię­żar­ków na placu.

W trak­cie odsiadki tre­no­wa­łem setki ska­za­nych. Dało mi to wiel­kie doświad­cze­nie, któ­rego nie mógł­bym zdo­być, ćwi­cząc tylko sam. Pozwa­lało mi to obser­wo­wać zasto­so­wa­nie moich tech­nik u ludzi o roz­ma­itej budo­wie ciała i prze­mia­nie mate­rii. Wiele nauczy­łem się o men­tal­nych aspek­tach tre­ningu, o moty­wa­cji oraz indy­wi­du­al­nym nasta­wie­niu, które odróż­nia jed­nego ucznia od innego. Obmy­śli­łem zasady, które pozwa­lały mi szybko dopa­so­wy­wać moje metody do potrzeb poszcze­gól­nych osób. Dzięki temu mia­łem moż­li­wość dopre­cy­zo­wa­nia swo­jego sys­temu oraz pose­gre­go­wa­nia wie­dzy w taki spo­sób, by dawała się łatwo przy­swoić przez każ­dego, nie­za­leż­nie od jego poziomu.

Książka, którą trzy­masz teraz w rękach – a na któ­rej trzon składa się mój tajny „pod­ręcz­nik tre­ningu”, uło­żony jesz­cze za kra­tami – jest owo­cem tych nie­zli­czo­nych godzin naucza­nia. To moje dziecko. I sys­tem ten działa. Zresztą mój sys­tem musiał dzia­łać! Gdyby nie udało mi się wytre­no­wać kogoś na stu­pro­cen­to­wego twar­dziela, kon­se­kwen­cją nie byłoby spa­le­nie przez niego podej­ścia na tur­nieju czy zaję­cie zale­d­wie 2. miej­sca w zawo­dach kul­tu­ry­stycz­nych. Wię­zie­nie to nie bajka. Tam siła i szczy­towa forma są konieczne do tego, żeby po pro­stu prze­żyć. Bycie sła­bym (lub postrze­ga­nym jako słaby) może w wię­zie­niu ozna­czać dosłow­nie śmierć. A wszy­scy moi pod­opieczni są wciąż żywi i w for­mie – dzię­kuję wam!

Światła gasną

Mógł­bym napi­sać całą książkę o tym, jak ważna może być w wię­zie­niu siła i aura mocy, roz­ta­czana przez samca w pier­wot­nym śro­do­wi­sku. Moż­liwe, że kie­dyś o tym napi­szę. Ale ta książka nie jest na temat życia w wię­zie­niu. To książka o tre­ningu fizycz­nym. Wspo­mnia­łem o pew­nych doświad­cze­niach wię­zien­nych tylko po to, by spró­bo­wać poka­zać bru­talne, wyizo­lo­wane i prze­nik­nięte swo­istymi tra­dy­cjami oto­cze­nie, w któ­rym prze­trwały dawne tech­niki tre­ningu. Nie musisz dać się zamknąć, żeby sko­rzy­stać z sys­temu opi­sa­nego w tej książce. Abso­lut­nie nie. Jed­nak można się spo­koj­nie zało­żyć, że skoro moja metoda wyra­bia­nia kon­dy­cji spraw­dza się w wypadku zawod­ni­ków w naj­dra­stycz­niej­szym, naj­bar­dziej zło­wro­gim śro­do­wi­sku zna­nym czło­wie­kowi – w wię­zie­niu – spraw­dzi się też u cie­bie.

2. Stara szkoła kalisteniki

2. STARA SZKOŁA KALI­STE­NIKI

Utra­cona sztuka mocy

Słowa „kali­ste­nika” nie sły­szy się już czę­sto w krę­gach spor­tów siło­wych; wielu tre­ne­rów oso­bi­stych mogłoby mieć nawet trud­no­ści z jego orto­gra­ficz­nym zapi­sa­niem. Słowo to było w uży­ciu w języku angiel­skim przy­naj­mniej od XIX wieku, ale ma znacz­nie daw­niej­sze pocho­dze­nie. Wywo­dzi się od grec­kich rdzeni: kal­los, czyli piękno, oraz sthe­nos, czyli siła.

Kali­ste­nika to zasad­ni­czo sztuka wyko­rzy­sty­wa­nia masy wła­snego ciała oraz zja­wi­ska bez­wład­no­ści jako środ­ków roz­woju fizycz­nego. Moją „wię­zienną zaprawę” można okre­ślić jako zaawan­so­waną formę kali­ste­niki, opra­co­waną w celu mak­sy­ma­li­za­cji siły i spraw­no­ści spor­to­wej. Obec­nie więk­szość ludzi w Ame­ryce koja­rzy kali­ste­nikę co naj­wy­żej z wyso­ko­pow­tó­rze­nio­wymi pomp­kami, spi­nami oraz mniej wyma­ga­ją­cymi ćwi­cze­niami, takimi jak paja­cyk czy bie­ga­nie w miej­scu. Kali­ste­nika stała się opcją dru­giego wyboru, tre­nin­giem obwo­do­wym „dla ubo­gich”, coś jak ćwi­cze­nia aero­biku. Ale nie zawsze tak było.

Pradawna sztuka treningu z masą ciała

Od dawna wie­dziano, że pra­wi­dłowo wyko­ny­wane ćwi­cze­nia z masą wła­snego ciała kształ­tują musku­larną syl­wetkę i roz­wi­jają wielką siłę. Już w cza­sach pre­hi­sto­rycz­nych, gdy pierwsi ludzie sta­rali się wyra­biać i demon­stro­wać moc fizyczną, czy­nili to, pre­zen­tu­jąc kon­trolę nad swoim cia­łem – pod­cią­ga­jąc się, zgi­na­jąc kolana i ska­cząc czy odpy­cha­jąc ciało siłą koń­czyn od powierzchni ziemi. Czyn­no­ści te wyewo­lu­owały osta­tecz­nie w sys­tem, który zwiemy dziś sztuką kali­ste­niki.

Kali­ste­nika ni­gdy nie była postrze­gana przez sta­ro­żyt­nych jako metoda tre­ningu wytrzy­ma­ło­ścio­wego; był to przede wszyst­kim tre­ning siły. Sys­tem ten wyko­rzy­sty­wali naj­lepsi wojow­nicy do wyro­bie­nia mak­sy­mal­nej siły bojo­wej oraz budzą­cej trwogę musku­la­tury.

Jedno z pierw­szych świa­dectw kali­ste­niki prze­ka­zał nam sta­ro­żytny histo­ryk Hero­dot, który podaje, że przed bitwą pod Ter­mo­pi­lami (ok. 480 roku p.n.e.) król-bóg Kserk­ses I wysłał na reko­ne­sans grupę zwia­dow­czą. Żoł­nie­rze mieli spoj­rzeć w głąb wąwozu na dalece mniej liczne oddziały Spar­tan, wie­dzione przez króla Leoni­dasa. Po ich powro­cie zadzi­wiony Kserk­ses usły­szał z ust zwia­dow­ców, że wojo­wie Sparty zajęci są kali­ste­nicz­nymi ćwi­cze­niami ciała. Król nie posia­dał się ze zdu­mie­nia, gdyż wszystko wska­zy­wało, że szy­kują się do bitwy. Śmie­chu warte, skoro u wej­ścia do wąwozu roz­ło­żyła się armia per­ska w licz­bie ponad 120 tys. męż­czyzn. Spar­tan było zaś 300.

Kserk­ses wysłał do nich posłań­ców z wie­ścią, że mają się usu­nąć lub zostaną zmie­ceni. Spar­ta­nie odmó­wili speł­nie­nia ulti­ma­tum, a w trak­cie bitwy, która się wywią­zała, zdo­łali powstrzy­my­wać armię per­ską przez 3 dni, aż do czasu prze­gru­po­wa­nia innych grec­kich oddzia­łów. Być może widzia­łeś sceny z tej bitwy w epic­kim fil­mie Zacka Sny­dera pt. 300 (2007).

Spar­tan do dziś powszech­nie uważa się za jed­nych z naj­tward­szych wojow­ni­ków w histo­rii ludz­ko­ści.

Spar­ta­nie są do dziś powszech­nie uwa­żani za jed­nych z naj­tward­szych wojow­ni­ków w histo­rii ludz­ko­ści, a jak widać, nie wsty­dzili się upra­wiać tre­ningu kali­ste­nicz­nego. W isto­cie ta sta­ro­żytna metoda tre­ningu była fun­da­men­tem ich nad­zwy­czaj­nego przy­go­to­wa­nia bojo­wego. Zresztą Spar­ta­nie nie byli jedy­nymi w sta­ro­żyt­no­ści, któ­rzy pokła­dali taką wiarę w kali­ste­nice. Jak udo­ku­men­to­wał to Pau­za­niasz, wszy­scy wielcy atleci grec­kich igrzysk olim­pij­skich – w tym zna­mie­nici bok­se­rzy, zapa­śnicy i siła­cze antycz­nego świata – tre­no­wali według wska­zań kali­ste­niki. Na zacho­wa­nych frag­men­tach attyc­kiej cera­miki, mozaik i relie­fów archi­tek­to­nicz­nych widzimy liczne sceny, które jed­no­znacz­nie uka­zują ćwi­cze­nia kali­ste­niczne. Z obra­zów tych, wzo­ro­wa­nych na uczest­ni­kach igrzysk (zawod­ni­kach, któ­rzy docho­dzili do swego poziomu spraw­no­ści dzięki kali­ste­nice), wywo­dzi się ideał ludz­kiego ciała, który znamy dziś pod poetycką nazwą: „grecki bóg”.

Grecy rozu­mieli, że prak­ty­ko­wa­nie kali­ste­niki pozwala na roz­wój pełni poten­cjału ciała – nie w odra­ża­jący, roz­dęty spo­sób, jak u współ­cze­snych kul­tu­ry­stów, lecz z zacho­wa­niem dosko­na­łych pro­por­cji, współ­brz­mią­cych z natu­ralną este­tyką. Tre­ning ten płyn­nie pro­wa­dzi do takiej har­mo­nii, ponie­waż sta­wiany ciału opór w postaci tegoż ciała nie jest ani zbyt mały, ani zbyt wielki. To poziom oporu dosko­nale dobrany przez samą Matkę Naturę. Grecy zda­wali sobie też sprawę, że kali­ste­nika pro­wa­dzi nie tylko do ogrom­nej siły i atle­tycz­nej budowy, ale rów­nież do gra­cji ruchu i piękna fizycz­nego kształtu. Taki jest wła­śnie sens ter­minu „kali­ste­nika”, utwo­rzo­nego z grec­kich słów „piękno” i „siła”.

Sztuka tre­ningu kali­ste­nicz­nego – wraz z wie­loma innymi umie­jęt­no­ściami – została prze­ka­zana przez Gre­ków ich następ­com, Rzy­mia­nom. Choć armia rzym­ska była ucie­le­śnie­niem nie­zrów­na­nej orga­ni­za­cji mili­tar­nej, naj­więk­sze mistrzo­stwo kunsztu atle­tycz­nego przy­pa­dło gla­dia­to­rom – wojow­ni­kom, zma­ga­ją­cym się na are­nach przed publicz­no­ścią. Rzym­ski histo­ryk Liwiusz opi­sał, jak ci wojo­wie tre­no­wali dzień w dzień w ludi (obo­zach kon­dy­cyj­nych), wyko­nu­jąc ćwi­cze­nia z masą wła­snego ciała, które dziś zali­czy­li­by­śmy do zaawan­so­wa­nej kali­ste­niki. Przez cią­głe powta­rza­nie róż­nych ruchów gla­dia­to­rzy wyra­biali sobie taką siłę, że wśród ludu szep­tano pogło­ski, że są oni nie­pra­wymi potom­kami śmier­tel­nych kobiet i Tyta­nów – mocar­nych gigan­tów, któ­rzy w cza­sach przed powsta­niem ludz­ko­ści toczyli boje z samymi bogami.

Nie­wy­obra­żalna wytrzy­ma­łość fizyczna, zapew­niona gla­dia­to­rom przez kali­ste­nikę, w połą­cze­niu z wyszko­le­niem w rze­mio­śle wojen­nym dopro­wa­dziła w I wieku p.n.e. nie­omal do upadku impe­rium, gdy Spar­ta­kus wznie­cił wraz z innymi gla­dia­to­rami powsta­nie i zagro­ził porząd­kowi rzym­skiemu. Czo­łowi wojow­nicy armii powstań­ców byli tak silni fizycz­nie, że mimo sła­bego uzbro­je­nia i ogrom­nej prze­wagi liczeb­nej Rzy­mian dzie­siąt­ko­wali cesar­skie legiony.

Nie­wąt­pli­wie sta­ro­żytni mieli wiele róż­nych sys­te­mów tre­ningu kali­ste­nicz­nego. Z zacho­wa­nych opi­sów oraz ilu­stra­cji wynika, że ćwi­cze­nia z masą wła­snego ciała wyko­ny­wane przez tych legen­dar­nych wojow­ni­ków i atle­tów mają nie­wiele wspól­nego z tym, co zwie się kali­ste­niką dzi­siaj. Daleki od sto­sun­kowo mięk­kiego tre­ningu typu aero­bik, sys­tem ich bar­dziej przy­po­mi­nał współ­cze­sną gim­na­stykę wyczy­nową i był bez­sprzecz­nie nasta­wiony na pro­gre­sywny roz­wój siły i spraw­no­ści.

Tradycja siły

Ta forma tre­ningu fizycz­nego prze­trwała upa­dek antycz­nych cywi­li­za­cji o całe wieki. Przez więk­szą część histo­rii ludz­ko­ści przyj­mo­wano jako oczy­wi­ste, że naj­lep­szą metodą, dzięki któ­rej atleta może pomna­żać swą siłę, jest odpo­wied­nia mani­pu­la­cja masą wła­snego ciała zgod­nie z zasadą rosną­cego obcią­że­nia.

Stu­le­cia pły­nęły, a wie­dza sta­ro­żyt­nych pozo­sta­wała żywa w obo­zach szko­le­nio­wych armii Bli­skiego Wschodu. Do Europy wró­ciła z nową mocą w okre­sie wypraw krzy­żo­wych, niczym na poły zapo­mniany dawny zna­jomy, ponow­nie przed­sta­wiony wojow­ni­czym Euro­pej­czy­kom. Wia­domo, że lwią część szko­le­nia giermka, zanim zosta­wał ryce­rzem, sta­no­wiło przy­go­to­wa­nie fizyczne. Ist­nieje nie­mało świa­dectw, że przy­go­to­wa­nie to opie­rało się na kali­ste­nice. Na kar­tach ilu­mi­no­wa­nych manu­skryp­tów oraz na arra­sach widzimy, jak gierm­ko­wie wyko­nują pod­cią­gnię­cia (korzy­sta­jąc z gałęzi drzew lub z drew­nia­nych ste­laży), a także ćwi­cze­nia siłowe w pozy­cji odwró­co­nej, przy­po­mi­na­jące pompki w sta­niu na rękach.

Fakt, że śre­dnio­wieczni wojow­nicy odby­wali tre­ning siłowy – setki lat przed wyna­le­zie­niem sztang i han­tli – nie pod­lega dys­ku­sji. Ryce­rze zachod­nich armii śre­dnio­wie­cza dys­po­no­wali wręcz nie­wia­ry­godną siłą. Ówcze­śni komen­ta­to­rzy twier­dzili, że dobo­rowi łucz­nicy Hen­ryka V są tak silni, że potra­fią wyry­wać drzewa z korze­niami. Mógł być w tym ele­ment pro­pa­gandy, jed­nak oce­nia się, że w póź­niej­szych mon­stru­al­nych łukach wydo­by­tych z zato­pio­nego statku „Mary Rose” Hen­ryka VIII siła naciągu cię­ciwy docho­dziła do 90 niu­to­nów (kg · m/s²). Dzi­siejsi łucz­nicy nie byliby w sta­nie posłu­gi­wać się takim sprzę­tem.

Przez cały okres rene­sansu te dawne metody zacho­wy­wały się w ramach szko­le­nia woj­sko­wego, a sze­rzej upo­wszech­niane w Euro­pie były za sprawą wędrow­nych graj­ków, akro­ba­tów i żon­gle­rów, któ­rzy zara­biali na chleb, demon­stru­jąc wyczyny siłowe i gim­na­styczne na dwo­rach oraz pod­czas jar­mar­ków w mia­stecz­kach i wio­skach. Umie­jęt­no­ści te dalej sze­rzyły się w erze oświe­ce­nia, kiedy ceniono wszelką wie­dzę na każdy temat jako war­to­ściową dla czło­wieka.

Rów­nież w XIX wieku ćwi­cze­nia siłowe z masą ciała były powszech­nie sza­no­wane. W isto­cie, jeśli kla­syczny okres sta­ro­żyt­nej Gre­cji można okre­ślić jako złoty wiek kul­tury fizycz­nej, nie ma wąt­pli­wo­ści, że 2. połowę XIX wieku należy uznać za kolejny złoty wiek. We wszyst­kich zakąt­kach gwał­tow­nie roz­wi­ja­ją­cego się świata spe­cja­li­ści w zakre­sie zdro­wia dostrze­gali i zaczy­nali naukowo doku­men­to­wać nie­oce­nioną war­tość tre­ningu z masą ciała. W Pru­sach legen­darny dowódca woj­skowy Frie­drich Ludwig Jahn zaczął for­ma­li­zo­wać prak­tykę tre­ningu z masą ciała oraz mini­mal­nym wyko­rzy­sta­niem zapro­jek­to­wa­nego przez sie­bie sprzętu: drążka, porę­czy rów­no­le­głych, konia i rów­no­ważni. Powstała dys­cy­plina znana nam dziś jako gim­na­styka spor­towa.

Tra­dy­cja wędrow­nych poka­zów siły i akro­ba­cji prze­trwała w cyrku, dając począ­tek erze siła­czy. W Euro­pie i Ame­ryce poja­wiły się dzie­siątki feno­me­nal­nych atle­tów. Z okresu tego pocho­dzą takie sławy jak Arthur Saxon, G. W. Rolan­dow i Eugen San­dow (na potęż­nej postu­rze tego ostat­niego wzo­ro­wana jest sta­tu­etka zawo­dów Mr. Olim­pia – naj­bar­dziej pre­sti­żowa nagroda w dzi­siej­szej kul­tu­ry­styce). Ludzie ci nale­żeli do naj­sil­niej­szych w histo­rii, a z pew­no­ścią prze­wyż­szali pod tym wzglę­dem współ­cze­snych nam ste­ry­dow­ców. Saxon potra­fił wyci­snąć jed­no­rącz 175 kg nad głowę. Rolan­dow bez pro­blemu darł naraz 3 talie kart (coś, co wydaje się cał­ko­wi­cie nie­moż­liwe). San­dow przez samo natę­że­nie się roz­ry­wał sta­lowe łań­cu­chy ople­cione wokół torsu. W budo­wa­niu siły tych męż­czyzn istotną rolę odgry­wała kali­ste­nika. Pamię­taj, że sztangi z regu­lo­wa­nym obcią­że­niem oraz han­tle zostały wyna­le­zione dopiero w XX wieku. Przed wpro­wa­dze­niem tej inno­wa­cji zna­ko­mita więk­szość naj­bar­dziej musku­lar­nych ciał na świe­cie roz­wi­nęła się dzięki balan­so­wa­niu na rękach i ćwi­cze­niom na drążku.

Wielcy XX wieku

Jesz­cze w 1. poło­wie XX wieku więk­szość legen­dar­nych postaci w śro­do­wi­sku siła­czy została ukształ­to­wana dzięki tre­nin­gowi z masą ciała. W tam­tych cza­sach nie uznano by za sil­nego kogoś, kto nie potrafi z łatwo­ścią wyko­ny­wać przy­sia­dów na jed­nej nodze, pod­cią­gać się na drążku albo stać na rękach. Ow­szem, sztangi i han­tle były włą­czane do tre­ningu, ale dopiero po opa­no­wa­niu ćwi­czeń z masą ciała.

Nawet zawod­nicy wagi cięż­kiej byli wów­czas mistrzami zaawan­so­wa­nej kali­ste­niki. Bry­tyj­ski siłacz i póź­niej­szy zapa­śnik Bert Assi­rati zdu­mie­wał tłumy publicz­no­ści w latach 30., wygi­na­jąc się w tył do mostka przed wysko­kiem do sta­nia na jed­nej ręce, mimo że ważył ponad 110 kg. Do dziś Assi­rati pozo­staje naj­cięż­szym spor­tow­cem w histo­rii, który był w sta­nie wyko­nać nie­wia­ry­god­nie trudny krzyż na obrę­czach (rys. obok).

W latach 40. i 50. bodaj naj­sil­niej­szym atletą na świe­cie był kana­dyj­ski tur Doug Hep­burn. Uważa się go za jed­nego z naj­więk­szych mistrzów wszech­cza­sów w wyci­ska­niu. Wyry­wał 500 fun­tów (227 kg) ze sto­jaka, a zza głowy wyci­skał 350 fun­tów (159 kg) – wszystko w cza­sach, gdy nie było ste­ry­dów i suple­men­tów. Mimo że ugi­nały się pod nim wagi (ważył 136 kg), Hep­burn przy­jął jako fun­da­ment swego tre­ningu siło­wego ćwi­cze­nia z masą ciała – i widać było tego efekty. Tors miał wiel­ko­ści buicka, a spo­czy­wały na nim bary szer­sze niż prze­ciętna fra­muga. Cho­ciaż radził sobie po mistrzow­sku z pod­no­sze­niem cię­ża­rów, swą feno­me­nalną siłę wyci­ska­nia przy­pi­sy­wał opa­no­wa­niu pom­pek w sta­niu na rękach. W trak­cie tre­ningu robił je bez pod­par­cia, a czę­sto także na spe­cjal­nych porę­czach rów­no­le­głych, dzięki czemu mógł scho­dzić niżej niż można by nor­mal­nie. Ten gigan­tyczny męż­czy­zna dowiódł raz na zawsze, że wysoka masa mię­śniowa nie sta­nowi bariery unie­moż­li­wia­ją­cej osią­gnię­cie dosko­na­ło­ści w kali­ste­nice. Pomimo swej potęż­nej postury Hep­burn ni­gdy nie był skrę­po­wany masą mię­śni ani spo­wol­niony, ponie­waż na serio trak­to­wał tre­ning z masą ciała – postawa, któ­rej tak roz­pacz­li­wie bra­kuje dzi­siej­szym kul­tu­ry­stom.

W cza­sach gdy fun­da­men­tem tre­ningu siło­wego były jesz­cze ćwi­cze­nia kali­ste­niczne według sta­rej szkoły, nie było takiego zja­wi­ska jak atleta skrę­po­wany masą mię­śni. Pre­zen­to­wane zdję­cie, zro­bione w latach 30., uka­zuje siła­cza i zapa­śnika Berta Assi­ra­tiego, który z łatwo­ścią utrzy­muje się w sta­niu na jed­nej ręce. Assi­rati ważył ponad 110 kg.

Zapewne ostat­nim z wiel­kich mistrzów ćwi­czeń z masą ciała był „naj­do­sko­na­lej zbu­do­wany męż­czy­zna na świe­cie” Angelo Sici­liano, znany lepiej jako Char­les Atlas. W latach 50. i 60. Sici­liano sprze­dał wysył­kowo setki tysięcy egzem­pla­rzy swego kursu Dyna­mic Ten­sion („Napię­cie dyna­miczne”). Jego metoda sta­no­wiła połą­cze­nie tra­dy­cyj­nej kali­ste­niki z tech­ni­kami izo­me­trycz­nymi. Char­les Atlas nauczył całe poko­le­nie czy­tel­ni­ków komik­sów, że nie muszą ćwi­czyć z cię­żar­kami, by nikt nie śmiał dmu­chać im w kaszę.

Ale był ostat­nim z wymie­ra­ją­cej rasy.

Angelo Sici­liano, znany lepiej jako Char­les Atlas, w latach 50. i 60. sprze­dał wysył­kowo setki tysięcy egzem­pla­rzy swego kursu Dyna­mic Ten­sion.

Koniec pewnej ery

Z bie­giem kolej­nych lat w 2. poło­wie XX wieku zarzu­cono wiele daw­niej­szych sys­te­mów i metod tre­nin­go­wych, tak że zaczęły powoli zamie­rać. Pod wie­loma wzglę­dami była to bez­po­śred­nia i nie­unik­niona kon­se­kwen­cja indu­stria­li­za­cji. Od czasu rewo­lu­cji prze­my­sło­wej styl życia czło­wieka sta­wał się coraz bar­dziej zdo­mi­no­wany przez tech­no­lo­gię. Trend ten zazna­czył się rów­nież na polu kul­tury fizycz­nej i metod tre­ningu. XX wiek był świad­kiem ist­nej eks­plo­zji nowych tech­no­lo­gii spor­to­wych, w związku z któ­rymi zmie­niło się też podej­ście do tre­ningu.

U zara­nia tych zmian poja­wiły się sztangi z regu­lo­wa­nym obcią­że­niem oraz han­tle. Oczy­wi­ście sztangi i swo­bodne cię­żarki wyko­nane z metalu znane były od stu­leci, ale XX-wieczne podej­ście do tre­ningu zaczęło się na dobre, gdy w 1900 roku bry­tyj­ski atleta Tho­mas Inch skon­stru­ował sztangę, w któ­rej można było zmie­niać tale­rze. Wkrótce do zestawu tre­nin­go­wego zostały dodane linki wyciągu z regu­lo­wa­nym obcią­że­niem, a potem nie­długo trzeba było już cze­kać na wyna­le­zie­nie maszyn tre­nin­go­wych, które nie wyka­zują żad­nego podo­bień­stwa do swo­bod­nych cię­żar­ków i które opa­no­wały nie­mal całą scenę tre­nin­gową. W latach 70. nikt nie mógł powie­dzieć, że jest kimś, jeśli nie tre­no­wał na „nauti­lu­sach” (maszy­nach opo­ro­wych, nazwa­nych tak ze względu na wzo­ro­wa­nie kształtu dźwi­gni na musz­lach sko­ru­piaka z gatunku Nauti­lus). W całych Sta­nach Zjed­no­czo­nych wyra­stały wtedy siłow­nie ze sprzę­tem Nauti­lusa, obec­nie zaś trudno zna­leźć jakąś siłow­nię w dowol­nym rejo­nie świata, któ­rej nie zapeł­nia­łyby skom­pli­ko­wane i dez­orien­tu­jące maszyny siłowe. Nawet sztangi i han­tle zostały posłane do kąta, a co dopiero ćwi­cze­nia z masą ciała. Gdy przy­cho­dziły kolejne dekady XX wieku, garstka sza­no­wa­nych auto­ry­te­tów, takich jak Char­les Atlas, nie zdo­łała ura­to­wać pro­gre­syw­nego tre­ningu z masą ciała od wygi­nię­cia.

Różnica między starą i nową szkołą kalisteniki

Wszyst­kie te wyda­rze­nia w sto­sun­kowo krót­kim cza­sie rady­kal­nie zmie­niły spo­sób wyko­ny­wa­nia ćwi­czeń fizycz­nych. Przy oka­zji tych zmian stra­ci­li­śmy coś bar­dzo war­to­ścio­wego. Przez tysiące lat – nie­mal przez całą histo­rię – ludzie, któ­rzy chcieli być rośli i silni, wpra­wiali się w ćwi­cze­niach z masą swego ciała. Z poko­le­nia na poko­le­nie prze­ka­zy­wano sys­temy wie­dzy i wyra­fi­no­wane filo­zo­fie takich metod i tech­nik tre­nin­go­wych. Powstały zdu­mie­wa­jące (i jakże efek­tywne) meto­do­lo­gie, nasta­wione na cele siłowe; meto­do­lo­gie inte­li­gentne i pro­gre­sywne, będące owo­cem stu­leci prób i błę­dów. Te bez­cenne sys­temy słu­żyły budo­wa­niu siły atlety aż do osią­gnię­cia przez niego szczytu moż­li­wo­ści pod wzglę­dem nie tylko siły, ale także zwin­no­ści, moty­wa­cji i wytrwa­ło­ści. To mam na myśli, pisząc o „sta­rej szkole” kali­ste­niki.

Gdy w 2. poło­wie XX wieku zaczęła się domi­na­cja sztang i maszyn, całą tę z tru­dem zdo­bytą wie­dzę prze­szło­ści potrak­to­wano jako zbędny balast, nie­ade­kwatny w nowo­cze­snych cza­sach. Zaśle­pieni nowymi gadże­tami i powią­za­nymi z nimi meto­dami ludzie coraz rza­dziej odwo­ły­wali się do wska­zań sta­rej szkoły, aż w końcu zaczęła ona cał­kiem zani­kać.

Dziś tre­ning siłowy z masą wła­snego ciała został pra­wie w pełni zastą­piony ćwi­cze­niami opo­ro­wymi na maszy­nach lub ze sztangą albo han­tlami. Tre­ning z masą ciała postrze­gany jest jak kulawy kom­pan tych nowych kon­cep­cji i został zepchnięty na mar­gi­nes. Umie­jęt­no­ści i metody sta­rej szkoły doznały atro­fii z nie­uży­wa­nia i prze­pa­dły. Zacho­wało się tylko naj­bar­dziej pod­sta­wowe mini­mum. Obec­nie gdy ludzie – nawet tzw. eks­perci – mówią o tre­ningu z masą ciała, odno­szą się jedy­nie do ele­men­tar­nych ćwi­czeń dla począt­ku­ją­cych: pom­pek, peł­nych przy­sia­dów itd. Do nich dodają jesz­cze kilka żało­snych nowo­cze­snych aktyw­no­ści, takich jak spiny na mię­śnie pro­ste brzu­cha. Ćwi­cze­nia takie ser­wo­wane są dzie­ciom w szko­łach i rekon­wa­le­scen­tom albo wyko­ny­wane w cha­rak­te­rze roz­grzewki lub w celu wyro­bie­nia odro­biny wytrzy­ma­ło­ści. Porów­nu­jąc to z podej­ściem tra­dy­cyj­nym, akcen­tu­ją­cym kształ­ce­nie siły, można mówić tu o „nowej szkole” kali­ste­niki. Stara szkoła – któ­rej metody ćwi­czeń z masą ciała miały stop­niowo wyra­biać nie­wia­ry­godną siłę i moc – nie­mal zagi­nęła.

Nie­mal.

Rola więzień w zachowaniu starszych systemów

Jest jedno miej­sce, w któ­rym stara szkoła kali­ste­niki nie wymarła; miej­sce, w któ­rym dawne sys­temy ćwi­czeń zostały dosko­nale prze­cho­wane niczym owad zasty­gły w bursz­ty­nie – wię­zie­nia.

Przy­czyna tego jest oczy­wi­sta. Rewo­lu­cja w zakre­sie sprzętu tre­nin­go­wego, która na wol­no­ści wyeli­mi­no­wała starą szkołę kali­ste­niki, ni­gdy nie zaszła w wię­zie­niach. Albo przy­naj­mniej dotarła tam z wiel­kim opóź­nie­niem. W latach 50. i 60. siłow­nie wypo­sa­żone w sztangi i han­tle wyra­stały w USA jak grzyby po desz­czu – ale nie za murami zakła­dów kar­nych. Pierw­sze pry­mi­tywne dołki do ćwi­czeń z obcią­że­niem zaczęły się poja­wiać tam pod koniec lat 70. „Nie­za­stą­pione” maszyny siłowe, na któ­rych doro­biła się więk­szość siłowni w latach 70. i 80., są na­dal nie­do­stępne w prze­wa­ża­ją­cej licz­bie wię­zien­nych sal gim­na­stycz­nych.

Efekt był więc taki, że pod­czas gdy reszta świata tre­ningu siło­wego prze­cho­dziła w XX wieku rady­kalną „moder­ni­za­cję”, wię­zie­nia były her­me­tyczną bańką. Tra­dy­cje zamie­ra­jące w siłow­niach w całym kraju trzy­mały się dobrze w zakła­dach kar­nych, gdzie nie zadu­siły ich tech­no­lo­giczne nowinki ani pie­nią­dze pozwa­la­jące na szpa­ner­skie gadżety.

W XVIII i XIX wieku zapusz­ko­wani faceci, któ­rzy potra­fili wyko­ny­wać tre­ning siłowy z masą ciała (akro­baci, cyr­kowcy, siła­cze), dzie­lili się tą umie­jęt­no­ścią z innymi więź­niami. Wie­dza ta – stara szkoła kali­ste­niki – była tu na wagę złota, skoro nie było żad­nego wypo­sa­że­nia oprócz prę­tów krat nad głową i posadzki pod nogami. Tym­cza­sem zacho­wa­nie siły i spraw­no­ści fizycz­nej miało fun­da­men­talne zna­cze­nie; nie było wtedy lekko. I dziś życie w wię­zie­niu to nie wczasy, ale 100 i wię­cej lat temu było jesz­cze cię­żej. Mal­tre­to­wa­nie i znę­ca­nie się sta­no­wiły normę; nikogo nie dzi­wiło, że więź­nio­wie zabi­jają się nawza­jem czy poważ­nie ranią. Goście, któ­rzy upra­wiali w celach ćwi­cze­nia siłowe, robili to po to, by utrzy­mać się przy życiu. Tre­no­wali więc z furią i wiel­kim samo­za­par­ciem, skoro siła była sprawą życia i śmierci. W tym sen­sie nie róż­nili się oni od Spar­tan pro­wa­dzo­nych 24 wieki wcze­śniej przez Leoni­dasa. I jedni, i dru­dzy pole­gali na swej sile fizycz­nej, by prze­żyć, a w celu wyro­bie­nia tej siły upra­wiali tra­dy­cyjną kali­ste­nikę.

Początki więziennego treningu kondycyjnego

Do dziś więź­nio­wie na całym świe­cie ćwi­czą według zasad sta­rej szkoły kali­ste­niki. W trak­cie dzie­się­cio­leci, które spę­dzi­łem w wię­zie­niach sta­no­wych, mia­łem obse­sję na punk­cie siły i spraw­no­ści fizycz­nej. Z cza­sem prze­ro­dziła się ona w obse­sję na punk­cie tre­ningu z masą ciała. Dopiero po kilku latach odsiadki zaczą­łem rozu­mieć praw­dziwą naturę i war­tość pro­duk­tyw­nych ćwi­czeń tego typu, a trzeba było wielu następ­nych lat, bym zdo­łał zło­żyć w całość roz­sy­pane ele­menty „taj­nej histo­rii” sta­rej szkoły kali­ste­niki i roli, jaka w jej zacho­wa­niu przy­pa­dła wię­zie­niom.

Czy­ta­łem wszystko, co mogłem zna­leźć na temat tre­ningu i ćwi­czeń fizycz­nych oraz metod budo­wa­nia ciała w warun­kach braku sprzętu lub mini­mal­nego do niego dostępu. Mia­łem przy­wi­lej obser­wo­wa­nia, jak setki nie­wia­ry­god­nie sil­nych i atle­tycz­nie wyszko­lo­nych w wię­zie­niu męż­czyzn ćwi­czą, korzy­sta­jąc wyłącz­nie z masy swego ciała. Wielu z tych face­tów dys­po­no­wało feno­me­nal­nymi umie­jęt­no­ściami, prak­tycz­nie olim­pij­ską spraw­no­ścią i siłą. Jed­nak z powodu ich zagma­twa­nej bio­gra­fii i pośled­niego miej­sca na dra­bi­nie spo­łecz­nej ni­gdy nie zoba­czysz ich zdjęć w cza­so­pi­smach ani nie prze­czy­tasz o ich tre­ningu. Widzia­łem, co ludzie ci potra­fią robić, i długo roz­ma­wia­łem z nimi o ich meto­dach. Mia­łem zaszczyt zaprzy­jaź­nić się i spę­dzić nie­mało czasu z przed­sta­wi­cie­lami poprzed­niego poko­le­nia ska­zań­ców; z gośćmi pamię­ta­ją­cymi siła­czy, któ­rzy byli tre­no­wani jesz­cze przez sławy ze zło­tego wieku kul­tury fizycz­nej; z gośćmi, któ­rzy poznali daw­nych siła­czy, sły­szeli ich opo­wie­ści i widzieli, jak ćwi­czą. Postę­pu­jąc zgod­nie z ich wska­za­niami, bez­li­to­śnie tre­no­wa­łem sie­bie dniami i nocami, aż całe ciało mnie paliło, a moje dło­nie krwa­wiły. Potem kie­ro­wa­łem tre­nin­giem setek innych chęt­nych, dalej szli­fu­jąc swoją wie­dzę o ćwi­cze­niach z masą ciała.

Posta­wi­łem sobie za cel, by wie­dzieć na temat sta­rej szkoły kali­ste­niki wię­cej niż kto­kol­wiek inny z żyją­cych. W ciągu lat zgro­ma­dzi­łem całe stosy nota­tek. Wybra­łem naj­lep­sze pomy­sły i tech­niki ze wszyst­kich sys­te­mów, które pozna­łem za kra­tami, by opra­co­wać dosko­nałą formę kali­ste­niki – metodę, którą można sto­so­wać pro­gre­syw­nie w celu zdo­by­cia tyta­nicz­nej siły, zwin­no­ści i kon­dy­cji; metodę, któ­rej sto­so­wa­nie nie jest uza­leż­nione od dostępu do wyra­fi­no­wa­nego sprzętu, która zabiera mini­mum czasu i jest jak naj­mniej skom­pli­ko­wana.

Sys­tem ten to sama śmie­tanka tego, czego się nauczy­łem. Znany jest dziś pod nazwą Convict Con­di­tio­ning (dosł. zaprawa ska­zańca) i sta­nowi przed­miot tej książki. Jed­nak wbrew swej nazwie i pocho­dze­niu sys­tem ten nie jest koniecz­nie prze­zna­czony dla więź­niów. Ma do zaofe­ro­wa­nia całą gamę korzy­ści każ­demu, kto chce stać się skraj­nie silny i wyspor­to­wany, a jed­no­cze­śnie pozo­sta­wać zdrów jak ryba.

Światła gasną

Zauwa­ży­łem, że kiedy opo­wia­dam ludziom na wol­no­ści o mor­der­czych, hard­co­ro­wych, wyko­ny­wa­nych do upa­dłego pro­gra­mach tre­nin­go­wych z masą ciała, które regu­lar­nie reali­zuje się w wię­zie­niach, nie­zmien­nie spo­ty­kam się z falą entu­zja­zmu. Chło­paki lubią cze­goś takiego posłu­chać! Po oży­wio­nej roz­mo­wie kul­tu­ry­ści i spor­towcy oświad­czają mi z pełną szcze­ro­ścią, że będą z odda­niem opa­no­wy­wali ćwi­cze­nia z masą ciała. A kilka tygo­dni potem dowia­duję się, że nawet nie spró­bo­wali kali­ste­niki. Są z powro­tem w siłowni, ćwi­cząc wyłącz­nie na maszy­nach i z wol­nymi cię­żar­kami, podą­ża­jąc doni­kąd według tych samych bez­pro­duk­tyw­nych pro­gra­mów co wszy­scy inni.

Nie winię ich za to. Ludziom trudno jest na serio przy­ło­żyć się do metody tre­ningu, która jest tak indy­wi­du­ali­styczna; któ­rej nie sto­suje, zdaje się, nikt po tej stro­nie murów. Aby mieć moty­wa­cję do wło­że­nia ener­gii w kali­ste­nikę według zasad sta­rej szkoły, więk­szość tre­nu­ją­cych musi dobrze poznać pewne fakty. Muszą oni uświa­do­mić sobie róż­nice, które dzielą bez­sku­teczne, kosz­towne i szko­dliwe nowe metody ćwi­czeń od sku­tecz­nych, dar­mo­wych i bez­piecz­nych spo­so­bów pro­gre­syw­nego tre­ningu z masą ciała – tra­dy­cyj­nej sztuki, która sta­nie się prze­ło­mo­wym „odkry­ciem” jutra.

Róż­nice mię­dzy kali­ste­niką a nowo­cze­śniej­szymi meto­dami oma­wiam w następ­nym roz­dziale.

3. Manifest więźnia

3. MANI­FEST WIĘŹ­NIA

Tre­ning z masą ciała a metody nowo­cze­sne

Jestem żywym dowo­dem na to, że nie trzeba cho­dzić do siłowni i uży­wać nowo­cze­snych maszyn czy innego wypa­sio­nego sprzętu, by wyro­bić sobie porządne mię­śnie i wielką siłę. Dowo­dami na to są też moi liczni „stu­denci” za krat­kami w wielu miej­scach Sta­nów Zjed­no­czo­nych.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Dodajmy, że Josef Grinsz­tajn uro­dził się w 1893 roku w Suwał­kach (przyp. red.). [wróć]