Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Dojrzewanie w Polsce lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych nie należało do najłatwiejszych, a żeby przetrwać w głównym nurcie, trzeba było dać się ponieść któremuś z potężnych żywiołów: Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej, a później chaosowi raczkującego kapitalizmu, albo Kościołowi. A co z tymi, którzy chcieli iść własną ścieżką?
Jarek Szubrycht od nastoletnich lat wiedział, że jego drogą jest metal. A metal to nie tylko muzyka – to styl życia (skóra i ćwieki na wieki!), dyscyplina sportowa (w której konkuruje się o najbardziej ekstremalne brzmienie, najbardziej radykalne postawy i najbardziej kuriozalne opinie), grupa terapeutyczna (na długo przed internetem) i szkoła kreatywności (bo kto by wiedział, po co się mydli znaczki albo jak wyszywa się logo zespołu na podartej jeansowej katanie?).
Skóra i ćwieki na wieki to dowcipna i błyskotliwa kronika dorastania w „ekstremalnych czasach wymagających ekstremalnych reakcji”, której soundtrackiem jest metal. Szubrycht zręcznie przeplata historie pionierów gatunku ze swoim własnym doświadczeniem fana, redaktora zinów i metalowego wokalisty. To także uniwersalna opowieść o miłości do muzyki, porywająca nie tylko tych, których życie jest heavy.
„Chociaż nie kręciłem ósemek głową pod sceną na Metalmanii ani nie goniłem skinów, metal zawsze mnie pociągał. Przeczytałem więc tę książkę z wypiekami na twarzy, w tym samym tempie, co kiedyś „Wierność w stereo” Nicka Hornby’ego. „Skóra i ćwieki na wieki” to fascynująca podróż do przeszłości, pełna detali i obrazów Polski z czasów, kiedy na dziesięciopiętrowym bloku była tylko jedna antena satelitarna. Bardzo dużo nas łączy, z tą różnicą, że Jarek oglądał „Headbangers Ball”, a ja „120 Minutes”. Jestem wielkim fanem jego kompetencji i wiedzy o metalu.” Artur Rojek
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 432
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Projekt okładki Macio
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografia na okładce © Józef Szubrycht
Copyright © by Jarek Szubrycht, 2022
Opieka redakcyjna Jakub Bożek
Redakcja Michał Stachowski
Korekta Anna Hegman / d2d.pl, Gabriela Niemiec / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-600-4
Żonie Monice, która dzielnie to wszystko znosi.
Książkę dedykuję również druhom z pierwszej dukielskiej metalowej brygady: Młodemu, Czarnej, Jesiowi, Prestonowi, Burmistrzowi, obu Spluwom, Gośce i Renacie, Puzonowi, Sorce, Gilkowi, Metalowi, Piotrkowi, Gamesowi i całej reszcie, których ksywki i twarze w mojej pamięci zatarł już czas.
Napisałem kiedyś felieton o tym, że z metalu się nie wyrasta. Nie miałem jeszcze trzydziestu lat i wymądrzałem się, że – choć krewni i znajomi prorokowali, że mi przejdzie, sporządnieję, znudzę się tym hałasem – ja ani myślę przestać machać łbem.
Co ciekawe, przestałem niewiele później. Prawdopodobnie przedawkowałem. Po blisko dwóch dekadach pełnego zanurzenia – pisałem o metalu i śpiewałem metal, a w wolnych chwilach czytałem o metalu, chodziłem na metalowe koncerty i oczywiście metalu słuchałem, a moimi przyjaciółmi byli w większości metalowcy, z którymi rozmawiałem, nie zgadniecie, o metalu – zapragnąłem jakiejś odmiany, zatęskniłem za innymi dźwiękami i historiami.
Przez rok, może dwa prawie mi tego nie brakowało. Czasem włączyłem sobie którąś z ulubionych płyt, ale nie sprawdzałem nowości, bo wydawało mi się, że wszystko już było. Koncertów świadomie nie omijałem, ale częściej wybierałem zupełnie inne, z nowymi dla mnie dźwiękami. Niewiele też o metalu pisałem, bo nie chciałem dać się zaszufladkować zawodowo jako ten gość od łomotów, u którego zamawia się teksty, kiedy Iron Maiden znowu przyjeżdża do Polski.
Ale wiecie, jak to jest, z sekty nie ma ucieczki. Na wakacjach w Grecji, na festiwalu jazzowym w Belgii, na wyjeździe integracyjnym z zakładu pracy – metal znajdzie mnie wszędzie. Czasem jest to ktoś, z kim korespondowałem w latach dziewięćdziesiątych, innym razem fan mojego zespołu albo czytelnik tekstów prasowych i książek. Zawsze są to miłe spotkania, świetne rozmowy, pełne śmiechu i wzajemnego zrozumienia.
Nie uciekam już więc, nie wypieram się. To jest moja muzyka, to są moi ludzie, moje miejsce na ziemi. Nie wszystko mi się tu podoba, ale lepszego nie znam, a poza tym to dom – innego nie miałem.
Nie myślę już o tym, czy kiedykolwiek z tego wyrosnę. Moim ulubionym bohaterem medialnych doniesień z pełnej dziwów krainy metalu stał się za to Roger Tullgren. Szwed, który wyleciał z pracy, bo do niej nie przychodził, gdyż musiał uczęszczać na koncerty. Wychodziło około trzystu rocznie. Opiekujący się nim psychologowie uznali, że jest uzależniony od heavy metalu, więc uzyskał rentę. Pobierał ją przez kilka lat, ale chyba nie była wysoka, bo zdecydował się wrócić do roboty. Zatrudnił się jako sprzątacz, dzięki czemu może teraz pracować tylko cztery godziny dziennie. Musi mieć wolne popołudnia, bo codziennie ma próby ze swoim zespołem. Jak ja cię, Roger, rozumiem…
Soundtrack: TSA – Heavy Metal World
Rok 1985. Najpewniej lato, bo było gorąco, okno otwarte na oścież. Za nim wrzaski kolegów ganiających za piłką. Kusiło, ale dzielnie siedziałem i słuchałem, bo schlebiały mi odwiedziny starszej, dorosłej już kuzynki. Po raz pierwszy przyszła właśnie do mnie, ledwie jedenastoletniego gówniarza – nie do rodziców. Dowiedziała się, że interesuję się muzyką, przytargała zatem torbę płyt. Kupiła je w przypływie kolekcjonerskiego głodu, ale przesłuchała i niekoniecznie chce zatrzymać, więc jeśli coś mnie zainteresuje, to ona tanio odsprzeda. Byłem wtedy fanem Shakin’ Stevensa i Limahla, Lady Pank oraz 2 plus 1, ale tych niestety nie miała. Miała za to dwie płyty z fascynującymi okładkami. Na jednej z nich stalowy drakkar sunie po niebie, a dziób statku uformowany jest w łeb smoka. Do walki z okrętem – jego pasażerami? – szykuje się umięśniony, niemal nagi, długowłosy wojownik z mieczem w ręku. Pod pachą trzyma całkiem golutką babę, wyraźnie widać jej kształtny tyłek… To musi być wspaniała płyta, biorę. Druga wydaje się jeszcze lepsza. Jest noc, świeci wielki, biały księżyc. Przed nami schody, które wiodą wprost do budowli uformowanej w łeb potwora. Ziejące gorącą czerwienią drzwi to jego paszcza. Wejść tam? Pewna zguba. Ale jak kuszą…
Płyty Faithful Breath i Crossfire odkupiłem od kuzynki za dobrą cenę, ale i tak miałem wrażenie, że przepłaciłem. Puściłem je sobie, jak już poszła, i w obu przypadkach wytrzymałem kilka minut. „To metal” – uświadomił mnie parę godzin później starszy kolega, któremu zwierzyłem się z nieudanej transakcji. „OK – zanotowałem w pamięci. – Metal nie jest dla mnie”.
Kiedy więc kilka miesięcy później ojciec wręczył mi płytę TSA, nie kryłem rozczarowania. Właśnie wrócił z Przemyśla. Był trepem, starszym chorążym sztabowym w Ludowym Wojsku Polskim i raz na kilka miesięcy odwiedzał wraz z kolegami siedzibę sztabu Bieszczadzkiej Brygady Wojsk Ochrony Pogranicza, gdzie organizowano im jakieś szkolenia. Przemyśl był dużym miastem, więc mieli tam prawdziwą księgarnię muzyczną, może nawet Empik, gdzie ojciec zaopatrywał się w prezenty dla syna. Kiedy zobaczył tytuł – Heavy Metal World – ucieszył się, przekonany, że sprawi mi przyjemność, bo właśnie taką muzykę lubię najbardziej. Nie wiem, co mu strzeliło do głowy. Nie słuchałem metalu i nawet nie zamierzałem próbować.
Wszystko zmieniło się jesienią 1986 roku, kiedy cały świat rozpoczął ostateczne odliczanie. Utwór The Final Countdown szwedzkiej grupy Europe był takim hitem, jakich dziś nie ma – znali i kochali go wszyscy. Za ten pompatyczny riff syntezatora, za obietnicę gwiezdnych podróży w tekście (dziś już nawet dzieci by tego nie kupiły), za urodę wykonawców. Jeśli kiedykolwiek w życiu wzdychałem do faceta inaczej niż platonicznie, musiał być nim Joey Tempest w wersji z 1986 roku – z tymi jego słodkimi ustami, zadartym noskiem i bujną, starannie postrzępioną czupryną, urozmaiconą balejażem. Wystarczyło kilka dni dominacji Europe na szczytach zestawień hitów – w czołówce notowania Listy przebojów Trójki piosenka znalazła się 6 grudnia i z podium zeszła dopiero w marcu 1987 roku – aby pseudopunkowa fryzura à la Limahl wyszła z mody.
Wiadomości o muzyce czerpałem wówczas z radia oraz „Świata Młodych”, który z kolei bezwstydnie i piracko kopiował całe strony z niemieckiego „Bravo”, nie przejmując się prawami autorskimi enerefowskich autorów i wydawców, bo przecież w naszej socjalistycznej ojczyźnie wszystko było wspólne. Otóż „Bravo” uważało, a „Świat Młodych” podał dalej, że Europe to heavy metal. Naprawdę? A więc gatunek, którego istnienia miałem świadomość, ale którym pogardzałem jako niesłuchalnym, krył więcej skarbów na miarę The Final Countdown?! „Muszę je wszystkie odkryć!” – pomyślałem, zapewne w sobotnie przedpołudnie, bo właśnie w soboty „Harcerska Gazeta Nastolatków” ukazywała się z czerwoną winietą, co oznaczało stronę poświęconą muzyce. „Będę słuchał metalu!” – postanowiłem heroicznie, przypieczętowując swój los, podpisując w myślach cyrograf, który zaważył na moim dalszym życiu.
Łatwiej powiedzieć, trudniej zrobić. Dziś już wiem, że w 1986 roku komercyjne odmiany metalu przeżywały swój rynkowy boom, ale do nas docierały tego jakieś rachityczne echa, opóźnione i zniekształcone. Mieszkałem w Dukli, gdzie w księgarni, owszem, trafiały się płyty, ale wybierać mogłem pomiędzy Eleni a Krystyną Giżowską, bo Kombi i Exodus (ten polski, oczywiście, nie thrashowy z Ameryki) już miałem. O Republice i Lady Pank można było tylko pomarzyć, co dopiero o gwiazdach rocka z dalekiego świata. Dukla znajdowała się – wciąż się znajduje – w prawym dolnym rogu Polski, więc dla dwunastolatka stanowczo za daleko od tych miast, w których można było bez większego trudu zdobyć płyty z Zachodu albo chociaż informacje o wykonawcach. Polska znajdowała się z kolei po nieodpowiedniej stronie żelaznej kurtyny, więc nie było u nas ani normalnego rynku muzycznego, ani nieskrępowanego obiegu informacji. To było jak rosyjska babuszka niemożności, przeszkoda w przeszkodzie, a w niej przeszkoda. Bynajmniej mnie to nie zniechęcało. Po pierwsze dlatego, że niczego wtedy nie można było mieć o tak, po prostu, na zawołanie, wszystko trzeba było załatwiać, na wszystko czekać. A po drugie dlatego, że im szczyt wyższy, tym większa satysfakcja z jego zdobycia – nie po to byłem fanem Indiany Jonesa, Bruce’a Lee i Luke’a Skywalkera, żeby zniechęcać się taką bzdurą jak brak dostępu do płyt i magazynów.
Na szczęście miałem na półce Faithful Breath, Crossfire i TSA. Płyty dwóch pierwszych zespołów ukazały się w Polsce na licencji w niemałym nakładzie, bo ktoś słusznie założył, że nie warto przepłacać za towar pierwszej jakości, skoro wygłodniała muzyki młódź kupi nawet ochłapy z taniej jatki. Dało się tego słuchać, ale na większy komplement wobec tamtych albumów – odpowiednio Gold ‘n’ Glory i Second Attack – mnie nie stać. Za to TSA… Cóż, TSA to już zupełnie inna historia.
Okazało się, że już wcześniej TSA znałem – i sam nie wiem, czy lubiłem, czy bardziej się ich bałem. Na pewno była to niezdrowa fascynacja, która, co wie każdy koneser harlekinów, bywa zaczynem wielkiej namiętności. W 1984 roku, jak wszyscy, absolutnie wszyscy moi rówieśnicy, z wypiekami na twarzy oglądałem fenomenalną ekranizację Akademii pana Kleksa w reżyserii Krzysztofa Gradowskiego. Świetną muzykę do tego filmu i porywające piosenki stworzył Andrzej Korzyński, poza jednym wyjątkiem, który nawet na pierwszy rzut niewprawnego, dziesięcioletniego ucha aż nadto się wyróżniał. Chodzi o ten epizod w historii szpaka Mateusza, w którym wilki całymi sforami najeżdżają na królestwo, by zemścić się za śmierć swojego pobratymca. Na ekranie widzimy całe zastępy dwunożnych wilków z tekturowymi łbami, maszerujące nocą grzbietami gór. Na piersiach mają puklerze, za pasami miecze, a w łapach pochodnie i złowrogie sztandary. Towarzyszy im jazgotliwa muzyka w wykonaniu TSA, a Marek Piekarczyk zachrypłym głosem śpiewa: „Idziemy razem, nas nie pokona nikt / Przed wilczym stadem już opór wszelki znikł”. Łąki płoną, dym zasnuwa ciemne niebo, słychać wycie i odgłosy wystrzałów. Jeśli ktoś w moim wieku, kto to wtedy oglądał, twierdzi, że nie narobił w portki ze strachu, łże jak pies. Ci, którzy wyłącznie zamykali wtedy oczy, chowali się pod fotelami albo zwiewali z kina, kilka lat później zostawali fanami zespołu Wilki, a ci, którzy może i się bali, ale też trochę chcieli się do tej sfory przyłączyć, zaczynali słuchać metalu. Tak, to musiał być ten moment, w którym wykuwał się nasz los.
Płyta, którą kupił mi ojciec w przypływie prekognicji, w niczym nie przypominała gładkich, wyperfumowanych hitów Europe, ale bardzo mi się spodobała. Do szczęścia brakowało mi tylko rozumienia tekstów, które były po angielsku, bo trafiła mi się wersja eksportowa Heavy Metal World – ślad po nieudanej próbie wyjścia za Odrę i Nysę Łużycką. Na szczęście odkryłem w swojej kolekcji większy skarb – debiutancki singel TSA. Nie wiem, skąd się wziął, ale pewnie kupiłem kiedyś na wszelki wypadek, bo w kryzysie nabywało się rzeczy nie dlatego, że były potrzebne, ale dlatego, że akurat były dostępne – kto wie, kiedy i co rzucą do sklepu następnym razem. Mała czarna płytka, ukryta w anonimowej papierowej kopercie, zawierała dwa utwory – Mass media oraz Wpadkę. Tekst tego drugiego nie do końca był dla mnie zrozumiały („Słono płacisz za tę noc, nie pomoże ci w tym nikt / Dziś miłości masz już dość, nie płacz, mała, bo to wstyd!”), ale pierwszy przemówił z całą siłą nonkonformizmu, będącego w zasięgu trzynastolatka, który czuje, że powinien się buntować, ale jeszcze nie bardzo wie przeciwko czemu oraz nie chciałby martwić rodziców. „Wychowały cię mass media / Nie wysilał się twój mózg / W szkole była też tragedia / Choć ci nie szczędzono rózg” – o pewnie, znam takich! „Chcesz się wyspać, najeść, napić / Chcesz panienki ciągle rwać / Kabzę szmalem też chcesz nabić / Chcesz od życia tylko brać” – takich wtedy chyba nie znałem, a krytykowanie bezmyślnego konsumpcjonizmu w PRL-u, w stanie wojennym i w czasie rozpędzającego się kryzysu, dzisiaj wydaje mi się umiarkowanie trafione, ale co tam, wierzyłem Piekarczykowi w każde słowo.
Czego nie wysłyszałem w tekstach i nie wyczytałem pomiędzy wierszami, dowiedziałem się z wywiadów i artykułów o zespole. W każdym kiosku można było wtedy dostać broszurę o TSA autorstwa Piotra Nagłowskiego (wydrukowano tego sto dwadzieścia tysięcy egzemplarzy), wydaną w serii „Idole”. Kupiłem i prawie nauczyłem się jej na pamięć. Pokazywała zespół od kulis, była na tyle obszerna, by sporo rzeczy wyjaśnić, ale na tyle skromna, żeby zostawić pole dla plotek, domysłów i fantazji rozpalających wyobraźnię wielbicieli tej grupy.
Z wypiekami na twarzy czytałem o fanach, którzy „jeżdżą za zespołem przez tydzień, dwa, czasem miesiąc”1. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie, oni widują TSA co wieczór, a ja pewnie nie zobaczę nigdy… „Na ulicy łatwo można ich rozpoznać: do koszuli przypinają znaczki z charakterystycznym, ostro wyciętym napisem, malują go na kurtkach, spodniach i trampkach. Nierzadko można dojrzeć na ubraniach ślady autografów muzyków. Pomysłowe dziewczęta nawet kokardy we włosach ozdabiają trzema literami: ‘T’, ‘S’ i ‘A’”.
Postscriptum do zeszytu Nagłowskiego stanowią wypisy z listów, które zespół w owym czasie otrzymywał od swoich wielbicieli. „Doszłam do wniosku, że oddałabym 5 zdewociałych, starych, ostatnich lat mego życia za choć 1 miesiąc przebywania z Wami. Nie, to nie jest głupota. Myślałam nad tym bardzo długo i to ma sens. Niestety jest to nierealne (może tylko podczas wakacji), bo uczę się. A zresztą kto chciałby mieć na głowie dziewczynę?” – zastanawiała się Katarzyna z Bydgoszczy, lat szesnaście. „Nasi nauczyciele nie pozwalają nam nosić znaczków zespołu TSA” – skarżył się jej rówieśnik, Przemek z Krakowa. „Ta muzyka jest naszą muzyką – muzyką młodych. Pozwala nam się wyżyć, wyszumieć, wyrwać z codziennej szarości” – nazywał rzecz po imieniu Grzegorz z Sosnowca.
Natomiast osiemnastoletnia (i całe szczęście) Lidia z Olsztyńskiego przesłała Markowi Piekarczykowi wiersz zaczynający się od słów: „Zmęczona czekaniem na Ciebie / podrywam się w górę z zapałem / i usta me krzyczą CO? Niewiem / i pragnę Cię całym swym ciałem”2.
Równie popularna była książka Dola idola Mariana Butryma, w owym czasie dziennikarza popularnego tygodnika „Razem” i redaktora naczelnego „Magazynu Muzycznego Jazz”. To zbiór wywiadów z gwiazdami polskiej estrady, od Maryli Rodowicz i Seweryna Krajewskiego po Republikę i Maanam. TSA robią w tym zestawieniu za rockowych troglodytów, którym Butrym każe się tłumaczyć z muzyki, wizerunku, koncertowej ekspresji, a nawet z tego, że to, co robią, podoba się małolatom. Wyjaśniają więc tak grzecznie, że aż groteskowo: „Naszej muzyki nie da się słuchać, kontemplując ją w miękkim fotelu, bo ona ma rajcować, angażować, wciągać”. Albo: „Niektórzy z nas wychowali się na długich włosach, owłosienie jest częścią osobowości. To kwestia psychiki, a nie mody”. Wtedy mnie to nie bawiło. Cytatami z tego wywiadu przez kolejne lata walczyłem w domu i szkole o swoje prawo do bujnej fryzury i wystrzępionych dżinsów. Co ciekawe, rozmowa opatrzona została komentarzem, w którym autor książki peroruje, że muzyka TSA to „rock and roll pozbawiony warsztatowej finezji i artystycznych poszukiwań”, bredzi coś o „przesadnym nagłośnieniu”, które wywołuje „larum laryngologów”, i udaje, że się martwi, żeby muzykom do głów nie uderzyła „przysłowiowa woda sodowa”. Te jego boomerskie utyskiwania były jeszcze lepsze niż sama rozmowa. Wtedy odkryłem prawo, którym rządzi się fanowski świat: im głośniej Butrymy tego świata kwękają na twojego ulubionego artystę, tym mocniej go kochasz.
Zespół TSA powstał w 1979 roku. Przez jakiś czas młodzi muzycy tułali się po lokalnych przeglądach, po czym w 1981 i 1982 roku zawojowali Jarocin. Posypały się propozycje koncertów w całej Polsce, bo to było naprawdę inne, nowe. „Występ ich jest […] widowiskiem złożonym z wicia się, latania, kładzenia, figur dziwnych i nieprzytomnych, ekspresji szalonej”3 – nie mogła się nadziwić dziennikarka „Walki Młodych” w listopadzie 1982 roku.
W 1984 roku Marek Piekarczyk udzielił wywiadu „Non Stopowi” i odpowiadając na pytanie, dlaczego wybrał heavy metal, pięknie wyjaśnił, o co w tym wszystkim chodzi.
„A co innego można grać w tym kraju? Jedynie heavy metal albo punk rock. Gdybym urodził się dziesięć lat później, grałbym punk, i to taki, że do Jarocina nawet by mnie nie zakwalifikowali. Heavy metal odpowiada mi. Jest to muzyka buntu. Dopóki gram ją, nic mnie nie ugrzeczni. Heavy metal nie pozwala na granie tanich przeboików. Ryczące gitary wykluczają jakąkolwiek łagodność. Uważam także, że jest to muzyka naszych czasów – mówił. – New wave i te wszystkie romantyczności są tylko na krótko. To są jedynie nowinki i mody. A heavy metal idzie naprzód prostą drogą od źródeł, od pierwszego archaicznego bluesa, rozwija się powoli, ale skutecznie, tak jak muzyka ludowa. Ewoluuje stopniowo i niespiesznie. Dłużej przez to przetrwa. Muzyka heavy metal nie zdradziła rocka, jego ideałów. Nie zdradziła kontrkultury. Mam tu na myśli prawdziwe heavy, nie żadną namiastkę. Bunt punk rocka szybko przerodził się w hołdowanie komercji. Z naszą muzyką nigdy się tak nie stanie”4.
Kiepskim się, Marku, okazałeś prorokiem, ale za to byłeś całkiem wiarygodnym mesjaszem. Czytałem ten wywiad pewnie setki razy, aż w końcu uznałem te myśli za swoje. Tak, heavy metal jest prawdziwy, nie wymięka i zostanie tu na zawsze. A ja przy nim.
TSA podbijało Polskę hałaśliwym, spoconym, podkutym ciężką, metalową podkową rock’n’rollem à la AC/DC, ale też wizerunkiem rozbrykanych, niepokornych dzieciaków – w zbyt długich włosach, ale za to za krótkich portkach. Wyczytałem gdzieś, że dzień po ich koncercie pół Jarocina paradowało w przyciętych dżinsach, bo włosów przez noc nie dało się zapuścić. Doskonale to rozumiałem. Godzinami wpatrywałem się w słynną koncertową fotografię, na której gitarzyści – Andrzej Nowak i Stefan Machel – stoją w rozkroku, wychyleni do tyłu, bez koszulek, z rozwianym włosem, otwartymi gębami i gitarami palącymi się w rękach. To jedno z najlepszych zdjęć oddających istotę muzyki rockowej, nie bez powodu powielane do dziś na plakatach, w książkach i artykułach. I ja też obciąłem swoje dżinsy tuż nad kolanem, tak jak Stefan. Matka załamywała ręce. Co prawda szło lato i potrzebowałem krótkich spodni, ale przecież te były jeszcze całkiem dobre, bez dziur na kolanach (będę je wycinał w nowych spodniach dopiero w kolejnym sezonie), kupione gdzieś spod lady albo w Pewexie za zdobyte pokątnie dewizy. Byłem głuchy na jej utyskiwania. Nie tylko obciąłem nogawki, ale na jednej z nich wykaligrafowałem długopisem pacyfę, opatrzoną płynącym z serca opisem „Wild and Free”, a na drugiej logo TSA, czy też nieporadną, aczkolwiek czytelną wariację na jego temat.
Kiedy po raz pierwszy wyszedłem w tych spodenkach z domu, miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Może zresztą się gapili, w końcu długość nieregulaminowa, bo ani to długie, ani krótkie i jeszcze jakieś bazgroły. Na rynku wpadłem na Jacka. Starszy ode mnie o trzy lata, wysoki, przystojny, podobał się dziewczynom. Również dlatego, że wszyscy wiedzieli, że będzie grał na basie w pierwszym dukielskim zespole rockowym, bo kilka razy przyszedł ze swoją czerwoną jolaną na rynek. Już sam fakt, że taka lokalna znakomitość mnie kojarzyła, napawał mnie dumą.
– Widzę, że wchodzisz w temat na poważnie – rzucił z uznaniem, wskazując palcem nogawki moich spodenek.
– Jasne! Na sto procent! – zameldowałem radośnie. Nawet jeśli ten swój cyrograf podpisałem parę miesięcy wcześniej, tu postawiłem kropkę.
Ktoś gotów pomyśleć, że słuchałem muzyki ze złych powodów – nie dla gęsiej skórki, wywołanej brawurową paradą basisty, ani przez wzgląd na dreszcze zrodzone ze smagań gitarowymi solówkami, ani nawet dlatego, że teksty były o mnie. Owszem, to wszystko też było ważne, z czasem coraz ważniejsze, ale nie mniej istotny był wizerunek.
TSA bez charakterystycznego wizerunku oraz plemiennej przynależności, wyartykułowanej w tytule płyty i w słowach zamieszczonego na niej hymnu, byłoby pewnie traktowane jako kolejny zespół rockowy. Głośny, ekspresyjny, ale jeden z wielu – niemal równie mocno potrafiło przyłożyć kilka kapel przed nimi. Choćby Mech, który był fajny, ale którego nie słuchaliśmy, bo jak tu się fascynować zespołem, którego wokalista – Maciej Januszko – wygłupia się również w Teleranku. Nie po to dosłownie przed chwilą z Teleranka i Dobranocki wyrastaliśmy. Zresztą sama gra to za mało. Członkowie TSA pierwsi jednoznacznie definiowali się jako metalowcy – przywdziali odpowiednie mundury, stworzyli dla nas ten Heavy Metal Świat.
„Hałasy wielkich miast i brudnych maszyn zgiełk / Gniewnego tłumu ryk całkiem zagłuszył cię / Ale pozostał nam nasz Heavy Metal krzyk! – darł się Marek Piekarczyk w tekście, który na dzień dobry wyjaśnił pochodzenie i zdefiniował naturę metalu. – Twoje życie jest Heavy / Twoje problemy są Heavy / Miasto, w którym mieszkasz, jest Heavy Metal / Nigdzie nie znajdziesz ciszy…”.
Autotematycznych piosenek w tym gatunku jest sporo, choć akurat w Polsce stosunkowo niewiele: TSA zaczęło i wyczerpało temat. Nie trzeba wielkiej przenikliwości, aby odkryć, że głośna, intensywna muzyka metalowa była artystycznym lustrzanym odbiciem industrialnego habitatu, w którym funkcjonowali i twórcy, i fani. Hałas ulic i fabryk, trudy codzienności i groza globalnych problemów, amplifikowana przez wrzask mediów – z tego ulepiony został metal. „Ekstremalne warunki wymagają ekstremalnych reakcji” – tę brutalną prawdę w jeszcze bardziej lapidarnej formie tytułu debiutanckiej płyty wyartykułowała na początku lat dziewięćdziesiątych nowojorska grupa Brutal Truth. Tak hartowała się stal.
Swoją drogą, dzisiaj mogę się przyznać, że nieporadne logo TSA oraz napis „heavy metal” na garażu pod naszym blokiem to ja nabazgrałem. Rodzice wiedzieli, ale nie wydali mnie organom ścigania, zresztą uważali, że garaż bez moich napisów wcale nie był piękniejszy, i pewnie mieli rację. Niestety, ośmielili mnie tym aktem rodzicielskiej wyrozumiałości na tyle, że wkrótce nazwami innych zespołów upaćkałem kolejne, znacznie bardziej reprezentacyjne mury – Morbid Angel na kinie to ja, Napalm Death na przystanku autobusowym też. I nawet D.R.I., razem z charakterystycznym wizerunkiem „biegacza”, na Urzędzie Miasta i Gminy. Bezczelnie, w biały dzień to sieknąłem. To było moje ostatnie metalowe graffiti w Dukli, bo przyuważył mnie wtedy pewien pan. Tylko źle zidentyfikował. Mundurowi przyszli po Melona, który miał włosy równie długie jak ja, ale gorszą opinię, więc i za niepopełnione grzechy mu się obrywało. Zaklinał się, że to nie on, ale nikt mu nie uwierzył, zatem pół dnia musiał szorować, a następnie zamalowywać świeżą farbę. Nie przyznałem mu się wtedy, bałem się. Sorry, Melon, głupio wyszło…
W latach osiemdziesiątych niewiele było w Polsce zespołów bardziej kochanych przez publiczność niż TSA, ale muzykom udało się to zepsuć. Kłócili się, zawieszali działalność, odchodzili od siebie i wracali. Dość powiedzieć, że pierwszy pożegnalny koncert zagrali w warszawskim klubie Park już w grudniu 1983 roku. Cała tamta dekada to dla TSA drama za dramą, co jednak nie przeszkadzało mu nagrywać znakomitych płyt. Na ostatnią z nich – Rock’n’Roll z 1988 roku – czekałem już jako świadomy, zaangażowany fan i odstałem swoje w kolejce do księgarni, kiedy ktoś dał cynk, że są, przyszły. Czy raczej: rzucili – bo takim terminem określało się wówczas łaskawą dostawę do sklepu tęsknie wyglądanego towaru.
Gwiazda zespołu nie gasła powoli, lecz implodowała spektakularnie w czarną dziurę. 24 czerwca 1989 roku zaprzyjaźniony Dżem grał w katowickim Spodku swój urodzinowy koncert i TSA miało uświetnić to wydarzenie. W ostatniej chwili Nowak, Machel oraz basista Janusz Niekrasz odwołali występ, ponieważ nie pozwolono im wjechać na motocyklach na scenę, która nie została przygotowana do takich ekscesów. Całym swym gówniarskim sercem byłem za obrażonymi na prawa fizyki muzykami, bo przecież tylko próbowali przeszczepić na nasz grunt absurdalną i piękną sztuczkę, którą co wieczór raczył swoich fanów Rob Halford, wokalista brytyjskiej grupy Judas Priest. Bardzo to było metalowe, może najbardziej na świecie, więc ten zakaz odebrano jako ugaszenie prometejskiego ognia ze względu na przepisy przeciwpożarowe. Ale Piekarczyk – grał w tamtym czasie główną rolę w musicalu Jesus Christ Superstar, świętoszek jeden! – nie był dla nich równie wyrozumiały. Odszedł z zespołu i TSA przestało istnieć.
Na krótko. Już na początku lat dziewięćdziesiątych powróciły dwa różne zespoły TSA (jeden dla niepoznaki nazwany TSA-Evolution) – oba nieciekawe. Na comeback z prawdziwego zdarzenia najbardziej oddani wielbiciele grupy czekali aż do nowego stulecia. Ich cierpliwość została nawet nagrodzona przyzwoitą płytą – Proceder z 2004 roku – ale dawna magia uleciała. To już nie był ten Heavy Metal Świat co przed 1989 rokiem i TSA zadowoliło się pozycją własnego cover bandu, solidnie, ale bez szczególnego entuzjazmu odgrywającego ścieżkę dźwiękową coraz bardziej odległej młodości brzuchatych i łysiejących fanów. Coraz mniej ludzi pamięta, że Marek Piekarczyk był frontmanem rewolucyjnego, niepokornego, budzącego niepokój starych zespołu heavymetalowego. Dla młodszych ode mnie, i to nawet niewiele młodszych, jest przede wszystkim miłym rockowym dziadkiem z telewizyjnego talent show.
W lipcu 2015 roku TSA robiło za gwiazdę Dni Dukli. Akurat byłem w mieście pokazać wnuki dziadkom, więc zameldowałem się pod sceną. Grało na świeżo wybudowanym boisku Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, jakieś trzysta metrów w linii prostej od dawno już wyburzonego garażu, na którym kiedyś wyrysowałem jego logo. O takim koncercie tuż obok mojego bloku, z tym repertuarem – 51, Trzy zapałki, Alien, Maratończyk, Chodzą ludzie… – nawet nie śmiałem marzyć, kiedy kochałem ich najbardziej na świecie. A gdy już się odbył, nie wiedziałem, co o tym wszystkim myśleć. Przyjechali o wiele lat za późno, bo tych, którzy zgotowaliby im królewskie powitanie, dla których mogłoby to być najbardziej doniosłe wydarzenie życia, już dawno nie było. Tu pozwolę sobie wrócić do moich przyciętych gaci, które zwróciły uwagę miejscowej trudnej młodzieży. Ni to hipisi, ni punkowcy, ni metalowcy, uważani byli w miasteczku za chuliganów. Nie bez powodu, bo choć nie wszyscy mieli już dowody osobiste, jak jeden mąż ćmili popularne i klubowe, popijali, cokolwiek dało się skołować (czyli albo lokalną, rozwodnioną wariację na temat piwa Leżajsk, albo tanie wino), czasem wąchali klej. Kilka lat później odkryli kompot i większość z nich poumierała. Ale to już zupełnie inna historia.
Kiedy jeszcze żyli, zyskiwali przy bliższym poznaniu. Trochę się ze mnie podśmiewali, że taki młody, że maminsynek, bo musiałem meldować się w domu o określonej porze, nie popalałem papierosów i nawet piwa nie chciałem spróbować, ale przygarnęli mnie do swojej aspołecznej bandy. Byłem wniebowzięty. Nie tylko miałem nowych kolegów, ale w dodatku kolegów starszych, którzy mnie akceptowali, rozumieli i podzielali moje muzyczne zainteresowania. Imponowali mi. Nie jaraniem szlugów i wątłymi wąsami, ale wiedzą o TSA, entuzjazmem i doświadczeniem. Ktoś był w Jarocinie i prawie widział koncert, ktoś inny znał kilka tekstów na pamięć. Pamiętam, jak Czarny wyśpiewywał na ławeczce pod cmentarzem Trzy zapałki z zaangażowaniem, do którego Marek Piekarczyk nigdy się nie zbliżył, a później interpretował tekst w godzinnym monologu. Prawdę mówiąc, najpierw usłyszałem wersję a cappella w wykonaniu Czarnego, a dopiero później oryginalną, tę z czerwonej płyty. I ta druga mniej mi się podobała.
Coraz bardziej wsiąkałem w nową bandę, zdradzając kolegów z podwórka, z którymi wciąż jeszcze zdarzało mi się czasem po prostu… bawić. Razu pewnego nawlekliśmy pod blok desek z odpadów tartacznych, wystrugaliśmy sobie z nich strzelby i podzieliliśmy się na Indian i kowbojów. Telewizja Polska pewnie znowu powtarzała kręcone w Jugosławii przygody mówiącego po niemiecku francuskiego Winnetou. Każdy z nas wybrał sobie indiańskie imię. Pamiętam, że kolega Zygmunt z trzeciego piętra, z racji niskiego wzrostu, był Małym Bizonem, a jeden taki obrażalski Mariusz został Chmurą Gradową. Namówiłem chłopaków, żeby naszą organizację nazwać Tajne Stowarzyszenie Apaczy. Tak, w skrócie TSA. W ten rozpaczliwy sposób próbowałem jeszcze zszyć gwałtownie wymykające mi się z rąk dzieciństwo z kuszącym, ale i groźnym czasem adolescencji.
Soundtrack: Running Wild – Diabolic Force
TSA szybko przestało mi wystarczać. To był dobry zespół, ale po pierwsze, kiedy ich poznałem, byli w fazie konfliktów personalnych i przetasowań, których nikt nie rozumiał i które źle wpływały na morale fanów. Poza tym szybko odkryłem, że ich brzmienie jest dość archaiczne. W metalowym świecie początek lat osiemdziesiątych to już boom na tak zwaną Nową Falę Brytyjskiego Heavy Metalu, a więc takie zespoły jak Iron Maiden, Saxon czy Def Leppard, to również czasy komercyjnych i artystycznych triumfów Judas Priest oraz udany powrót Black Sabbath. Coraz większą popularnością cieszyło się wściekłe boogie Motörhead, które godziło i fanów brzmień dziś nazywanych dad rockiem, i tych, którzy uganiali się za ekstremą. W podobny sposób metal z punkiem, tylko jeszcze szybciej, ciężej i w imię Szatana, próbowali żenić ich rodacy z Venom. Do Polski docierało to wszystko z pewnym opóźnieniem, ale jednak docierało. Kiedy zaczynałem słuchać TSA, rodzimi fani metalu właśnie odkrywali nowe gatunki, zwane power metalem (wtedy tak mówiono po prostu o heavy metalu o nieco mocniejszym brzmieniu), speed metalem oraz thrash metalem (to już były najwyższe obroty, a w połowie lat osiemdziesiątych nikt nie przypuszczał, że można grać i brzmieć bardziej radykalnie). Ja też chciałem nadążać, ale nie miałem pojęcia, jak się do tego zabrać. Skąd czerpać informacje? Skąd nagrania?
„Świat Młodych”, najpopularniejsze pismo dla młodzieży młodszej lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych (w szczycie popularności rozchodził się w półmilionowym nakładzie!), miał w tygodniu trzy wydania – w sobotnim, opatrzonym czerwoną winietą, sporo miejsca poświęcano muzyce. Wiele fotografii po prostu wycinano z „Bravo” – i to był jakiś trop. Niestety, choć operacja ściągnięcia dla mnie trzech oryginalnych egzemplarzy niemieckiego magazynu zaangażowała cały sztab przemytników i pośredników, kosztowała fortunę, w dodatku trwała pół roku, jej owoce były umiarkowanie sycące. Owszem, z zachwytem chłonąłem tę orgię kolorów, wąchałem w uniesieniu farbę drukarską i z nabożną czcią muskałem opuszkami palców zadziwiająco gładki papier, ale okazało się, że „Bravo” wcale nie jest pismem muzycznym. Owszem, dobrych kilka stron muzyce poświęca, ale – o zgrozo! – nie wszystkie metalowi. Przypomniałem sobie w dodatku, że nie znam niemieckiego i nie planuję poznać. Cóż było robić: wyciąłem kilka interesujących mnie zdjęć, a to, co zostało, wymieniłem na plakaty, puszki po napojach oraz inne, równie deficytowe towary z niezbędnika peerelowskiego nastolatka.
Na szczęście okazało się, że w prasie muzycznej dla dorosłych regularnie pojawiają się wzmianki, a czasem i obszerne teksty o wykonawcach specjalizujących się w dźwiękach, które tak mnie zafascynowały. „Magazyn Muzyczny” traktował metal z wyniosłym dystansem, być może dlatego, że w prostej linii wywodził się z czasopisma „Jazz”, a szlachectwo zobowiązuje. O pionierach gatunku – choćby Black Sabbath czy Deep Purple – albo gwiazdach gatunku popularnych za oceanem – na przykład Van Halen, Ozzym Osbournie czy Metallice – zdarzało im się jednak pisać dużo i dobrze. Ba, kiedy w redakcji zorientowano się, że to najbardziej popularny gatunek muzyczny, powstała nawet specjalna rubryka, opatrzona szyldem „HM w MM”, ale wciąż łatwiej było znaleźć w niej doniesienia na temat nowych nagrań pudelmetalowych gwiazdek z Ameryki, których nikt w Polsce nie lubił i nie słuchał, niż raporty z nasłuchów rodzimego undergroundu.
Na większym luzie redagowany był miesięcznik „Non Stop”, długo prowadzony przez Wojciecha Manna, później przejęty przez Zbigniewa Hołdysa. Był mniej konserwatywny od „Magazynu Muzycznego” i w ostatnich swoich latach (a dożył tylko 1990 roku) coraz bardziej nieprzewidywalny. Potrafili w nim zamieścić obszerny reportaż z wizyty Abaddona, perkusisty Venom, nad Wisłą (pamiętam, że muzyk w wagonie restauracyjnym dopytywał się, czy Polska jest z kimś w stanie wojny, przez co do dziś nie potrafię inaczej czytać nazwy Wars), ale zdarzało im się też, najczęściej piórem niejakiego Krzysztofa Wacławiaka, zagrać młodocianym maniakom na nerwach. Czasem Wacławiak wznosił się na szczyty bezczelności – jego CAŁA relacja z jednej z edycji festiwalu Metalmania brzmiała: „Była tylko mania”, ale najczęściej był merytorycznie przygotowanym, choć temperamentnym, zabawnie złośliwym dziennikarzem, a tacy są na wagę złota. Wtedy jednak nie śmieszyły mnie jego żarty. Nie tylko mnie zresztą. Redakcja wydrukowała kiedyś list od rozczarowanego czytelnika, który brzmiał mniej więcej tak: „Pojadę do Warszawy, wezmę kija, przypierdolę Wacławiakowi w ryja. Pojadę do Warszawy, wezmę głaz, przypierdolę Wacławiakowi jeszcze raz”. Dzisiaj nazwano by go hejterem, lecz wtedy mieliśmy autora listu za bohatera, za Dawida, który rzucił wyzwanie Goliatowi.
Przejąłem się, kiedy Krzysztof Wacławiak arbitralnie wyznaczył granice ekstremy w muzyce, twierdząc, że „wszystko, co na lewo od Slayera, to bzdura”. Mylił się podwójnie. Po pierwsze dlatego, że pisał to o amerykańskiej grupie Nuclear Assault, nie najgorszej, choć ich płyty to raczej lektura uzupełniająca na studiach z historii thrash metalu niż obowiązek, ale na pewno nie bardziej radykalnej od Slayera. Po drugie, kolejne lata i dekady dowiodły, że na „południe” od Slayera nie tylko jest życie, ale kryją się tam całe piekielne kontynenty.
W drugiej połowie lat osiemdziesiątych najlepszym prasowym przyjacielem polskiego metalowca był jednak nie tytuł stricte muzyczny, lecz organ prasowy Związku Harcerstwa Polskiego, czyli tygodnik „Na Przełaj”. W ostatnich latach realnego socjalizmu pismo to, zamiast umacniać ustrój, podkopywało go, pisząc o ruchach ekologicznych, wolnościowych, a nawet anarchistycznych w pozytywnym świetle, przedstawiając kontrkulturę, od hipisów przez punków po metalowców. Regularnie pojawiały się obszerne relacje z Jarocina i innych festiwali, w tym oparte na listach od czytelników. Redaktorzy „Na Przełaj” z szacunkiem traktowali tych samych wykonawców, których wyśmiewali autorzy poważnych magazynów muzycznych – nikt tu więc nie wybrzydzał na thrash metal, w odcinkach publikowano historię Venom, był też leksykon polskich zespołów metalowych – niestety nieaktualny już w chwili publikacji, ponieważ skupiał się na komercyjnych z założenia, ale nieodnoszących realnych sukcesów wynalazkach typu Angellica, za to ignorował ekstremalny underground, coraz śmielej podnoszący nabity bezeceństwami łeb. Ale żeby być sprawiedliwym, muszę zaznaczyć, że nieco później „Na Przełaj” otworzył się szeroko na dziwadła z podziemia, czym wydatnie przyczynił się do jego rozwoju. Punktem zwrotnym był artykuł Marcina Wawrzyńczaka, który w owym czasie był wydawcą anglojęzycznego fanzinu „Eternal Torment” i menedżerem zespołu Imperator, największej, niestety niespełnionej, nadziei rodzimej sceny. Tekst o wszystko mówiącym tytule Kilka słów o muzyce ekstremalnej przedstawiał dziesiątkom tysięcy czytelników zespoły, które w Skandynawii i dalekiej Ameryce tworzyły właśnie podwaliny pod death metal, czyli młodszego, silniejszego i bardziej zdeprawowanego brata thrashu. Pisał między innymi o Autopsy, Nihilist i Blasphemy takim językiem, że pokochaliśmy te zespoły na zabój, zanim usłyszeliśmy ich muzykę. Zresztą jak zbuntowany, szukający mocnych wrażeń nastolatek miałby nie pokochać skinheadów-satanistów, przedstawionych jako „najbardziej brutalna, ekstremalna i perwersyjna kapela, jaka kiedykolwiek pojawiła się w undergroundzie”? Do tego autor artykułu uświadamiał czytelników, że nie muszą być biernymi odbiorcami, bo niezależny obieg muzyczny żywi się uczestnictwem. Można grać, organizować koncerty, wydawać fanziny czy choćby wymieniać się z innymi fanami kasetami. Nieoficjalnie, bez pozwoleń i pieczątek. Przed artykułem Marcina polski metalowy underground był niczym ognisko, przy którym grzało się kilku wybrańców. Po nim – wybuchł pożar.
Innym razem Wawrzyńczak puścił w „Na Przełaj” wywiad z deathmetalowym brazylijsko-amerykańskim Incubusem, który zaczyna się od pytania: „Czy widziałeś już jakiegoś trupa na ulicach Nowego Orleanu?”. Odwracam stronę, którą zachowałem do dziś, a tam wiersze księdza Twardowskiego: „Więc tak długo trzeba było rozsądku się uczyć / na pytania logicznie odpowiadać / nie mówić bez sensu i od rzeczy / żeby nagle zobaczyć / że nadzieja może być obok rozpaczy / niewiara obok wiary”. Przedziwnym pismem był tamten „Na Przełaj” – najbardziej chaotycznym, ale też najbardziej otwartym, pluralistycznym i tolerancyjnym, jakie można sobie wyobrazić.
O podziemiu pisał w „Na Przełaj” też Fantomas, czyli Tomasz Ryłko, który nie widział granic pomiędzy sceną punkową i metalową. Dzięki jego pracy u podstaw i mnie do dziś trudno jest je dostrzec. Jednocześnie wyrastał na najbardziej bezkompromisowego radiowca w historii polskiego eteru. Siał zniszczenie już w Rozgłośni Harcerskiej, ale dopiero jego Ryłkołak Horror Show w RMF-ie, nadawany od 1994 do 1997 roku, to był prawdziwy popis szaleństwa i miłości do metalu. W tej kolejności. Niestety, wielcy nadawcy zrodzeni z wolnego rynku okazali się na dłuższą metę dla ekstremalnej muzyki równie niegościnni jak media publiczne, ale to już zupełnie inna historia.
Dla mnie „Na Przełaj” był pierwszym krokiem ku dziennikarstwu, dowodem na to, że mogę. A przynajmniej sugestią… W 1990 roku na łamach pisma zaczął się ukazywać cykl tekstów pod zbiorczym tytułem Hard-Core-Kociąg, redagowany przez Pawła Zielewskiego, który dzisiaj jest redaktorem naczelnym magazynu „Forbes” i pisze o wielkim biznesie. Wysłałem list do redakcji, na jego nazwisko, przedstawiłem się – cześć, tu Orion z zina „Diabolic Noise” – i zaproponowałem pomoc. Wiedziałem sporo o tym, co piszczy w polskim hardcore’owym undergroundzie, a przynajmniej na jego pograniczu z metalem, więc zasugerowałem, że może mógłby napisać coś o Nuclear Death (tym z Siemianowic Śląskich, nie z Phoenix w Arizonie – nie pomyl zespołów!) albo o Bundeswehrze. Paweł życzliwie przyjął sugestie i informacje, opublikował i podziękował mi na łamach. Byłem najszczęśliwszy na świecie, dosłownie frunąłem z kiosku do domu. Pisanie do krośnieńskiego „Podkarpacia” wydawało mi się marzeniem zupełnie poza moim zasięgiem, o rzeszowskich „Nowinach” nie wspominając, a krewni i znajomi potwierdzali: „Trzeba mieć znajomości, ty jesteś znikąd, to się nie uda”. A tu proszę! Prawie publikuję w „Na Przełaj”, zostawiam swój ślad, swój pseudonim w najlepszej gazecie pod słońcem. Może więc da się przebić ten mur? Może warto próbować?
Ale to wszystko później, na kolejnym etapie wtajemniczenia. Początkujący metalowiec w PRL-u nie musiał interesować się kanadyjskim czy brazylijskim undergroundem, bo nawet to, co dla jego rówieśników z Zachodu było abecadłem, u nas robiło za trudne do zdobycia rarytasy. Choćby plakaty z ulubionymi wykonawcami. Zanim rodzimi przedsiębiorcy nauczyli się je drukować na podstawie okładek i sprzedawać za dobry pieniądz, wszyscy ustawialiśmy się w sobotnie poranki w kolejkach do kiosków RUCH-u, licząc na to, że tym razem w „Dzienniku Ludowym” albo „Zielonym Sztandarze” nie będzie wielkiego fotosu Shakin’ Stevensa, Wham! albo Madonny, tylko Iron Maiden, Metallica, a w najgorszym razie Scorpions. Nakłady weekendowych wydań gazet, których nikt nie czytał, biły w owym czasie rekordy, ale i tak dla wszystkich nie starczało. Na szczęście kwitł handel wymienny. Kiedyś dostałem od kolegi Grześka chyba z dziesięć Maidenów, Helloweenów, Judasów i Acceptów za wszystkie Samanthy Fox i Sabriny, które udało mi się zebrać. Nie słuchał ich, oczywiście, ale miały duży biust i skąpą odzież, a on – czternaście lat w czasach przedinternetowych. Swoją drogą, rok później Grzesiek też został metalowcem i zaproponował anulowanie transakcji. Nie zgodziłem się.
Telewizja Polska w ostatnich latach PRL-u wolała nie zauważać, że metal to wśród młodych słuchaczy najbardziej popularny gatunek muzyczny. A jak już zauważała, próbując puścić oko do małolatów, wychodziło przezabawnie – choć nam, gorącogłowym fanatykom, nie było wtedy do śmiechu. Weźmy odcinek Wzrockowej Listy Przebojów, zapowiadany szumnie przez Marka Niedźwieckiego jako w całości poświęcony muzyce metalowej. Liczyliśmy na Venom, spodziewaliśmy się Metalliki i Iron Maiden, a dostaliśmy zestaw amerykańskich stadionowych pięknisiów w rodzaju Bon Jovi, a nawet… INXS, bo – jak raczył się wyrazić redaktor – też nieźle łoją. Czasem jacyś obwiesie w katankach mignęli w alarmującym reportażu społecznym z Jarocina, zdarzały się też pojedyncze klipy albo i dłuższe materiały w magazynach muzycznych, z prowadzoną przez Krzysztofa Szewczyka Wideoteką na czele. Jak przez mgłę pamiętam prezentację zagranicznego debiutu TSA, czyli albumu Heavy Metal World, wydanego przez belgijski label Mausoleum. Dziś wiem, że to nic nie znaczyło, choć wtedy wszyscy odbieraliśmy to jak relację z pierwszych kroków człowieka na Księżycu. Innym razem fetowany był powrót na scenę Deep Purple (dziś mało kto słyszy w nich zespół metalowy, ale cesarzowi, co cesarskie – to przecież ojcowie założyciele, niemal tak samo istotni dla rozwoju gatunku jak Black Sabbath czy Led Zeppelin), którzy właśnie wydawali świetny album Perfect Strangers.
Zupełnie odleciałem, kiedy przypadkiem trafiłem na transmisję jednego z koncertów Krajowego Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu i zobaczyłem dziwnie ubranych, długowłosych panów, wijących się na scenie przy akompaniamencie bardzo hałaśliwej muzyki. Była też dziewoja, której kat ścinał toporem głowę… Szaleństwo. Dziś wiem, że oglądałem wtedy koncert „Rock Non Stop”, wymyślony i prowadzony przez Jana Chojnackiego oraz Wojciecha Manna – jak sama nazwa wskazuje, owoc współpracy festiwalu ze wspomnianym wcześniej miesięcznikiem. Obok Józefa Skrzeka, Lecha Janerki, Zbigniewa Hołdysa, Kultu czy Tiltu tej nocy w Opolu wystąpił zespół Kat, prezentując utwory Masz mnie wampirze i Wyrocznia. Dziś to absolutny czarci kanon, niezmiennie złoty, choć nieco trącący myszką – wtedy rzeczy nowe i szokujące. Był 23 lipca, bo w 1986 roku festiwal odbył się wyjątkowo późno, przesunięty z powodu Mistrzostw Świata w Piłce Nożnej oraz X Zjazdu Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Nie słuchałem jeszcze wtedy metalu, nie rozumiałem tego, co wyprawiał Kat, ale kto wie, może właśnie tamtej nocy ziarno zostało zasiane…
Ale to był wyjątek, a nie reguła. Do końca lat osiemdziesiątych na próżno wyglądaliśmy metalu w telewizorach, łowiąc z wdzięcznością każdy jego strzęp. O szalonym powodzeniu tej muzyki świadczyły poszlaki w postaci nawiązań do metalu, zwykle humorystycznych, a może i szyderczych, którymi naszpikowana była ówczesna popkultura. Franek Kimono pomrukiwał przecież: „[…] ciężkie brzmienie – heavy metalic sound. / I nie za szybko tylko powoli / Szybko nie wolno bo łapa boli” – najwyraźniej przewidział rozkwit doom metalu, powolnego niczym żółw, za to ciężkiego jak walec. „Gdyby mój Romeo serce miał stereo / mógłby kochać heavy rocka i mnie” – śpiewała nastoletnia Karolina Poznakowska, gwiazda programu dla dzieci i młodzieży 5–10–15. „Heavy metal to dla mnie detal, heavy metal to jest to!” – wykrzykiwała Urszula w kuriozalnej pieśni Polka idolka, najwyraźniej będąc za, a nawet przeciw.
Nie potrzebowaliśmy jednak łaski TVP. Tak jak dla pokolenia naszych rodziców Radio Luxembourg było lufcikiem, który do naszej zatęchłej izby wpuszczał zefirek wolności, tak oknem na świat dla ich dzieci było MTV. Nie da się dziś z niczym porównać siły rażenia tej stacji. Oglądali ją wszyscy, od zachodnich metropolii po azjatyckie wioski, stąd oszałamiająca, przekraczająca granice i przeskakująca kontynenty popularność gwiazd, które umiały z tego medium korzystać, takich jak Michael Jackson czy Madonna. Ale nawet muzyka niezależna upasła się na MTV. Przy tak gigantycznym zasięgu wystarczyła jednorazowa prezentacja teledysku anonimowego wykonawcy w piątkowy wieczór, żeby delikwent budził się w poniedziałek rano jako globalna gwiazda. Amerykański rap zalał świat dzięki MTV, grunge wyszedł z garażu za sprawą tej stacji i metalowcy też mieli swój kącik. MTV nie pokazywała metalu ot tak, o dowolnej porze. Wszystko, co najpiękniejsze, zbierano w jeden pakiet, w najlepszych czasach trzygodzinny, i emitowano co tydzień pod szyldem Headbangers Ball. Rzecz się działa w piątki, późnym wieczorem. Niegłupio. Wszyscy inni tańcowali wtedy na mieście, tylko nolify słuchające metalu siedziały w domach, przyklejone do telewizora. Chłonęliśmy wszystko, choć znaczna część programu zdominowana była przez komercyjny amerykański metal, ślicznych chłopaków i ich ładne piosenki. Na szczęście im dalej w noc, tym ciemniej i ciężej się robiło, a nagrodę za cierpliwość stanowił blok ekstremy zatytułowany Triple Thrash Treat. Od 1990 roku najwyższą kapłanką naszej wyobraźni, gospodynią europejskiej wersji Headbangers Ball, była Vanessa Warwick. Dziennikarka z Anglii, która nawet przy największych gwiazdach nie zapominała języka w gębie, do tego ubierała się w skóry, dżinsy i lateksy, nosiła dużo biżuterii, a długie, nastroszone blond włosy urozmaicała kolorowymi pasemkami, to różowymi, to znów niebieskimi. Kto nie kochał się wtedy w Vanessie, ten najpewniej miał serce z kamienia. À propos kamienia – dziś Vanessa zajmuje się obrotem nieruchomościami.
Dostęp do MTV mieli nieliczni szczęśliwcy posiadający anteny satelitarne, ale to wystarczyło, żeby zaopatrzyć masy. W czasach schyłkowego PRL-u potężnym medium była bowiem nieformalna sieć dystrybucji nagrań VHS, obejmująca wypożyczalnie, nagrywalnie, giełdy, publiczne projekcje (od parafialnych salek katechetycznych przez domy kultury po szkoły) i prywatne wymiany. Zbudowana została po to, aby obsłużyć nieobecne w telewizji i obiegu kinowym filmy o Janie Pawle II, Johnie Rambo oraz Teresie Orlowski, ale wykorzystywana była również do rozpowszechniania muzyki. Ktoś z dostępem do MTV nagrywał mniej lub bardziej przypadkowe teledyski, a następnie puszczał taką kasetę w obieg. Kiedy jeszcze nie w każdym domu był magnetowid – ta rewolucja dokonała się dopiero w latach dziewięćdziesiątych – projekcje klipów na wideo często stanowiły ważny punkt programu metalowych koncertów, taki suport przed suportem. Zdarzały się nawet popularne i biletowane imprezy, które polegały przede wszystkim na kolektywnym gapieniu się w ekran niewielkiego telewizora. Dlatego właśnie premiera teledysku Dark Age Vadera – przedstawiającego nie tylko zespół, ale i baletnicę pląsającą w takt death metalu po jakimś gruzowisku – była dla nas wydarzeniem na miarę… Lewandowskiego bijącego kolejne rekordy Bundesligi czy Gołoty nokautującego Tysona (wiem, wiem…).
Potęgę nadwiślańskiego metalu zbudowało przede wszystkim Polskie Radio. Ziarno zasiał Jarocin, prasa była cennym nawozem, telewizja może i chciałaby, ale bała się, natomiast audycje radiowe były niczym życiodajny deszcz, bez którego to wszystko zmarniałoby i uschło. Najważniejsze były cotygodniowe Metalowe tortury w Trójce, prowadzone przez Wojciecha Manna (któremu do dziś zdarza się postraszyć słuchaczy Slayerem), Romana Rogowieckiego i przez jakiś czas Krzysztofa Wacławiaka, oraz Muzyka młodych w Dwójce, której szefował Marek Gaszyński. Ten ostatni umiarkowanie orientował się w hałaśliwych nowościach, ale raz w miesiącu gościł niejakiego Krisa Brankowskiego z Oleśnicy, fana metalu i aktywistę, który w czynie społecznym znosił mu perełki również spoza oficjalnego obiegu. Brankowski dysponował czymś w rodzaju metalowej listy przebojów domowej roboty (ludzie regularnie wysyłali do niego listy i pocztówki z głosami), którą nazwał „Metal Top 20” i prezentował zarówno w radiu, jak i na łamach „Na Przełaj”. Regularnym gościem Muzyki młodych bywał też Jacek Adamczyk z Katowic, pomysłodawca Metalmanii i menedżer zespołu Kreon, pojawiał się także Janusz Merz, szefujący w Szczecinie Fan Clubowi Heavy Metal Attack, który zajmował się między innymi organizacją koncertów i również publikował w „Na Przełaj”. Obaj byli też lepiej zorientowani w metalowych nowościach od gospodarza. Należy panu Markowi to oddać, że zamiast rżnąć głupa i prezentować co popadnie, korzystał z pomocy fachowców dla dobra audycji i jej słuchaczy.
Muzyka młodych prezentowana była w tygodniu w godzinach wczesnopopołudniowych, więc nie zawsze udawało mi się zdążyć ze szkoły na początek audycji. Na szczęście w niedzielę o świcie była powtórka. Kochałem te poranki. Dziesięć minut po siódmej cały blok jeszcze spał i pierwszym dźwiękiem przeszywającym ciszę był porywający riff z utworu Diabolic Force Running Wild, robiący za czołówkę – do dziś, kiedy słyszę tę piosenkę, niezmiennie dziwię się, że w krótkiej pauzie nie odzywa się pan Marek, anonsujący nazwę programu.
W Metalowych torturach przyjął się ten szczególny i zabawny zwyczaj, że przed prezentacją płyty prowadzący kazał opisywać jej okładkę innemu dziennikarzowi, niekoniecznie wielbicielowi muzyki, a już na pewno nie metalu. Z kolei prowadzący Muzykę młodych często przekładał tytuły utworów na polski, ale niezbyt się przykładając, bo wiele razy można było usłyszeć, że jakiś tytuł jest… nieprzetłumaczalny. Mogło to również dotyczyć tytułów, które na antenie Polskiego Radia w biały dzień wybrzmiałyby jak wybuch granatu.
Metallica, Iron Maiden, Running Wild, King Diamond, Overkill, Slayer, Voivod, Testament, Anthrax, Sepultura… Tą drogą docierały do nas albumy największych gwiazd gatunku, ale i nagrania demo albo koncertowe wojowników rodzimego undergroundu, od Quo Vadis i Vadera po Slashing Death i Thrasher Death. Długa jest lista zespołów, których płyty i pojedyncze utwory nagrywałem z radia. I wiem, że nie robiłem tego tylko ja. Po zakończeniu audycji skromne – choć z miesiąca na miesiąc coraz liczniejsze – grono lokalnych fanów metalu spotykało się na podwórku, aby na gorąco wymienić się wrażeniami, co oznaczało przede wszystkim ochy i achy. Byliśmy nienasyceni i niemal bezkrytyczni, a na palcach jednej ręki mógłbym wyliczyć wykonawców, którzy nie budzili naszego szczerego entuzjazmu.
Macio Moretti opowiedział mi kiedyś, że radiowa prezentacja …And Justice For All, płyty wydanej przez Metallicę w sierpniu 1988 roku – pamiętam, rozłożyli to na dwie części, bo album był znacznie dłuższy niż audycja – zastała go na rodzinnych wczasach w Zakopanem. Rozsadzały go emocje, ale nie miał się z kim nimi podzielić, więc napisał list do kolegów z podwórka, w którym zameldował, że słyszał już nową Metallicę, i opisał ze szczegółami, co wtedy czuł.
Muszę przyznać, że dwa odkrycia położyły się cieniem na mojej miłości i wdzięczności do tych, którzy falami eteru dostarczali mi ulubioną muzykę do domu. Przede wszystkim nie mogłem się nadziwić, kiedy dowiedziałem się, że Marek Gaszyński to ten kulturalny starszy pan w marynarce, który napisał Czesławowi Niemenowi tekst do Snu o Warszawie. Jak ktoś taki mógł dostąpić zaszczytu prezentowania nam nagrań Protectora albo Bulldozera, jakim podstępem zdobył posadę odźwiernego, który uchylał przed nami bramy piekieł?! Ale to jeszcze nic przy nożu w plecy, który wbił mi kiedyś Roman Rogowiecki. W jakimś wywiadzie zapytano go, czy wielbi muzykę, którą prezentuje w Metalowych torturach, a on zamiast odpowiedzieć, że bezgranicznie, uprzejmie przyznał, że niekoniecznie, a już na pewno nie te najbardziej ekstremalne dźwięki, ale ktoś to przecież musi robić. Musi?! Człowieku, bogowie wyznaczyli cię do zaniesienia zziębniętej i głodnej ludzkości świętego ognia, a ty się zachowujesz jak jakiś Jasiek z Wesela!
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
1 P. Nagłowski, Idole. TSA, Warszawa: Młodzieżowa Agencja Wydawnicza, 1985, s. 25.
2 Tamże, s. 27.
3 Tamże, s. 30.
4 Wywiad Wojciecha Soporka z Markiem Piekarczykiem, „Non Stop” 1984. Cyt. za: „Mój Świat” 1987, nr 3, s. 22–23.
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I