Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NOWE, JUBILEUSZOWE WYDANIE KSIĄŻKI NA 40-LECIE NIEKWESTIONOWANEJ LEGENDY DEATH METALU – ZESPOŁU VADER
Drugie wydanie zostało wzbogacone o nowe rozdziały, opisujące historię zespołu z ostatnich kilku lat, fotografie niepublikowane w poprzedniej książce i kompletną dyskografię.
Jak postrzegała Vadera rodzima konkurencja z końca lat 80. i początku lat 90. i czemu akurat zespołowi z Olsztyna się udało? Co jest największym sukcesem grupy według jej menedżera? Dlaczego Hal przez dwa tygodnie nie mógł się wydostać z Ekwadoru i jak w końcu mu się udało? Dlaczego po latach Vader zmienił studio nagraniowe i co o zespole myśli Scott Atkins, producent jego ostatniej płyty? Jak to możliwe, że właśnie Vader zagrał pierwszą europejską trasę koncertową w warunkach lockdownu? Dlaczego odszedł James i kim jest Michał, który go zastąpił?
Pasjonująca opowieść o jednym z najważniejszych zespołów heavymetalowych w historii Polski, którego popularność wybiega daleko poza granice naszego kraju.
To jest historia zespołu Vader. Losy Piotra Wiwczarka z Olsztyna, który jako nastolatek powiesił sobie plakat Judas Priest nad łóżkiem w swoim pokoju w domu dziadków. Gapił się w to okno na lepszy świat przed zaśnięciem, zerkał na nie, kiedy budził się rano i gdy wracał ze szkoły. Snuł marzenia. Rozmyślał, jak cudownie mogłoby być, gdyby zamiast Halforda i Downinga to on stanął na tej olbrzymiej scenie, skąpany w purpurowym świetle reflektorów. Jakby to mogło być, gdyby nagrywał i wydawał prawdziwe płyty, kręcił pokazywane w telewizji teledyski, jeździł z koncertami po całym świecie, od Australii przez Amerykę Południową po Japonię.
W kraju za żelazną kurtyną, gdzie szalała cenzura, otrzymanie paszportu zależało od ubeckiego widzimisię, instrumenty nadawały się wyłącznie na rozpałkę, a karykatura rynku fonograficznego nijak nie zaspokajała potrzeb muzyków i fanów, Piotrek marzył o rzeczach po prostu niewyobrażalnych.
Wojna totalna to książka o tym, jak niemożliwe stało się możliwe. Ale i o tym, że za spełnianie marzeń trzeba słono płacić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 690
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Oto wojnaWojna o którą się prosiliścieOto wojnaWojna totalna
z tekstu This is the War
Kto pamięta, jak wyglądał PRL na polskiej prowincji? Kto przeżył wczesne lata 80. w Koszalinie albo Rzeszowie? Szare ulice, po których z rzadka poruszały się samochodopodobne wynalazki – maluchy, łady, trabanty, zaporożce… Szare chodniki, po których szarzy ludzie człapali bez pośpiechu, bo przecież nie mieli się do czego spieszyć. Szare sklepy ukryte za szarymi witrynami, w których drzemali szarzy sprzedawcy, pilnując półek z rzadka upstrzonych flaszkami z octem. Syf, beznadzieja i obezwładniające poczucie, że wszystko już było i nic nigdy się nie zmieni.
Co pomyślelibyście o chłopaku, który w tamtych czasach powiedziałby wam, że właśnie rzucił szkołę, że nie zamierza szukać ciepłej posady w biurze, szkole czy fabryce, bo jego miłością jest film i tylko temu zamierza się poświęcić? Co pomyślelibyście o nastolatku, który po obejrzeniu kilku westernów na odrapanym ekranie kina Pionier postanowiłby, że sam takie filmy będzie kręcił? Żadne tam pastisze, na miarę naszych czasów i skromnych polskich możliwości – on chciałby zawalczyć o westernowy panteon z Johnem Wayne’em i Clintem Eastwoodem! Chciałby rozdawać autografy wielbicielom kina od Montevideo po Tokio, zasmakować hollywoodzkiego blichtru, w oscarową noc przespacerować się po czerwonym dywanie…
Jesteście w stanie wyobrazić sobie takiego wariata?
Równie zabawny co żałosny, prawda? Pośmiejcie się więc, poużalajcie nad nim do woli. Poużywajcie sobie.
Już?
A teraz wyobraźcie sobie, że mu się udaje.
To jest historia zespołu Vader. Losy Piotra Wiwczarka z Olsztyna, który jako nastolatek powiesił sobie plakat Judas Priest nad łóżkiem w swoim pokoju, w domu dziadków. Gapił się w to okno na lepszy świat przed zaśnięciem, zerkał na nie, kiedy budził się rano i gdy wracał ze szkoły. Snuł marzenia. Rozmyślał, jak cudownie mogłoby być, gdyby zamiast Halforda i Downinga to on stanął na tej olbrzymiej scenie, skąpany w purpurowym świetle reflektorów. Jakby to mogło być, gdyby nagrywał i wydawał prawdziwe płyty, kręcił pokazywane w telewizji teledyski, jeździł z koncertami po całym świecie, od Australii przez Amerykę Południową po Japonię. W kraju za żelazną kurtyną, gdzie szalała cenzura, otrzymanie paszportu zależało od ubeckiego widzimisię, instrumenty nadawały się wyłącznie na rozpałkę, a karykatura rynku fonograficznego nijak nie zaspokajała potrzeb muzyków i fanów, Piotrek marzył o rzeczach po prostu niewyobrażalnych.
Wojna totalna to książka o tym, jak niemożliwe stało się możliwe. Ale i o tym, że za spełnianie marzeń trzeba słono płacić.
Spotkanie z człowiekiem z plakatu, Kennethem „K.K.” Downingiem, byłym członkiem Judas Priest. Zdjęcie zrobiono w klubie KK’s Steel Mill w Wolverhampton na pierwszym koncercie nowego projektu K.K., późniejszego K.K’s Priest (fot. Dominik Wyszyński)
Wszystkie zdjęcia pochodzą z archiwum zespołu (chyba że zaznaczono inaczej)
Pociąg z Krakowa do Olsztyna jedzie długo. Zbyt długo. Zdążyłem się więc nie tylko wynudzić, ale i potwornie zgłodnieć. W stolicy Warmii i Mazur, na dworcu, pochłaniam gigantycznych rozmiarów zapiekankę z sosem meksykańskim, choć aura wokół nie przypomina plaż Acapulco. Koniec lutego, wszędzie błoto, szaro i ponuro. Stalowe niebo wisi nisko, tuż nad moją głową. Wieje silny wiatr. Odpowiednio poinstruowany przez Petera wsiadam do rozklekotanego i nieogrzewanego busa, który zawiezie mnie za siedem złotych (kierowca pakuje kasę do kieszeni – jaki bilet? jaki paragon?) do Lidzbarka Warmińskiego. Mijamy wsie i miasteczka, których charakterystyczne niskie zabudowania przypominają do złudzenia osady z północy Niemiec. Nie bez przyczyny, to przecież Prusy Wschodnie. Ledwie kilkadziesiąt lat temu Olsztyn nazywał się Allenstein, Dobre Miasto było Guttstadtem, a Lidzbark Warmiński Heilsbergiem. Do Heilsberga można było dojechać pociągiem, do Lidzbarka od dobrych paru lat już nie można. Dworzec kolejowy, obok którego mój busik kończy kurs, stoi więc zamknięty na kłódkę i zgodnie z prawem grawitacji powoli, kawałek po kawałku, obsypuje się i pewnie niedługo zniknie w ziemi. Jest rok 2008, a więc od zmiany ustroju minęło niemal 20 lat, od wejścia do Unii Europejskiej prawie cztery, ale to miejsce wygląda, jakby Europa je sobie odpuściła, jakby już nic nowego nie miało się wydarzyć.
Wysiadam, rozglądam się. Peter zapowiedział, że przyjedzie po mnie ładna blondynka w zielonym, wojskowym samochodzie. Podał markę, ale natychmiast zapomniałem, bo na autach zupełnie się nie znam. Ładną blondynkę natomiast potrafię wypatrzeć z daleka. Jest. To Marta, żona Piotra. Wsiadam. Rozmawiamy o pogodzie, o silnych wiatrach, które od kilku tygodni nękają północną Polskę, o tym, że śniegu coraz mniej. Pytam, jak im się żyje na warmińskiej wsi. Jedziemy bowiem na wieś, albo i dalej – do ich samotni, jakieś 10, może 15 kilometrów na zachód od Lidzbarka Warmińskiego. Poruszamy się bardzo powoli, bo w aucie nawalił właśnie wał korbowy i okropnie trzęsie. Ale to dobrze, mam czas się rozejrzeć po okolicy. Choć pora roku dla turystów nieżyczliwa, nie sposób nie docenić piękna tych lasów i surowej powagi jeziorek, połyskujących grafitowo pomiędzy drzewami. W wiosce Bugi – ot, pięć odrapanych domów na krzyż – kończy się asfalt. Piaszczystą, wyboistą drogą wjeżdżamy w las. Stan wału korbowego nie ma już najmniejszego znaczenia, bo na tych wertepach i tak trzęsie jak na rajdzie Paryż – Dakar. Pytam Martę o grzyby i okazuje się, że trafiam na jedną z jej pasji. Krótką pogawędką na temat naturalnych bogactw leśnego runa zasłużyłem na pyszną grzybową potrawkę, którą Marta przyrządzi na kolację… No, ale na razie do kolacji daleko.
Obok wiekowego przydrożnego krzyża – kto go tu postawił? Niemcy? Warmiacy? Repatrianci zza Buga? – skręcamy w prawo i podjeżdżamy do płotu. Wyskakuję, otwieram bramę, Peter wychodzi nam na powitanie. Wraz z nim dwa kilkumiesięczne buldogi amerykańskie, jeszcze rozbrykane szczenięta, ale już budzą respekt. Podobnie jak ich mama, Szelma. Pytam, czy mogę pogłaskać, bo wolę nie ryzykować kontaktu z tak poważnie wyglądającym psem. Mogę, jest dobrze ułożona i lubi gości. Podbiega do mnie również świnka o imieniu Konik, ale Konika nie głaskam, bo w porę zostaję ostrzeżony, że to łatwy sposób na pozbycie się palca. Są jeszcze koty, w tym jeden o uroczym imieniu Dupek, ale koty, wiadomo, okazują wyniosłą obojętność zarówno gościom, jak i gospodarzom, lekko poirytowane harmidrem powitania. Przyjdą później, gdy przestaniemy hałasować i zasiądziemy w fotelach – dopiero wtedy łaskawie pozwolą się pogłaskać.
Murowany poniemiecki dom, do którego rodzina Petera przeprowadziła się przed kilkoma laty, to miejsce przytulne, choć jak tłumaczą mi gospodarze, solidny remont kilku pomieszczeń jeszcze przed nimi. Tak czy owak można pozazdrościć widoku na las za dnia i nieprzeniknionych ciemności w nocy. Oraz niczym niezmąconej ciszy, która ponoć kłuje w uszy – tego akurat nie posmakowałem, bo gdy gościłem w domu Petera, nad Polską przewaliła się łamiąca drzewa wichura, której daleki pomruk towarzyszył nam całą noc.
Marta parzy kawę, Peter nastawia winyl South of Heaven, ja niegrzecznie lustruję półki. Płyty – bez większych niespodzianek. Klasyka heavy metalu, trochę starego dobrego thrashu, kilku najpoważniejszych konkurentów Vadera na deathmetalowym poletku i garść filmowych soundtracków. Sporo książek, niemal wszystkie historyczne, większość o II wojnie światowej. Od pięknie wydanych, grubaśnych albumów z oszałamiającymi fotografiami po pożółkłe tomiszcza wygrzebane zapewne w jakichś antykwariatach. Wiele w obcych językach. Są też filmy na DVD. Dokumenty i fabuły o wiadomej tematyce. Postanawiam błysnąć jej znajomością i informuję Petera, że koniecznie powinien zobaczyć rosyjski serial Karny batalion, bo… Przerywam, widząc, że Piotr patrzy na mnie z lekkim pobłażaniem i wskazuje miejsce, w którym znajduje się wspomniane przeze mnie wydawnictwo. Cholera, komu ja chciałem zaimponować? To już może lepiej porozmawiajmy o zespole, o tym, jak się to wszystko zaczęło.
Piotr Wiwczarek przyszedł na świat 22 października 1965 roku w olsztyńskim szpitalu miejskim. Rodzice, Zbigniew i Maria, szybko się rozwiedli, więc opiekę nad małym Piotrkiem i jeszcze mniejszym, bo młodszym o pięć lat, Pawłem przejęli dziadkowie od strony ojca. Julian i Bronisława (nie lubiła tego imienia, więc używała drugiego – wszyscy mówili na nią Wanda) pochodzili z Tarnopola, lecz wojenna zawierucha przygnała ich z Kresów na Warmię. Julian był zawodowym żołnierzem, nosił mundur jeszcze przed Wrześniem. „Chociaż był doświadczonym wojakiem, frontowcem, wyżej sierżanta sztabowego nie zaszedł – wspomina Peter. – Znalazł się w armii Rokossowskiego. Doszedł aż na Pomorze, miał medale, między innymi Tarczę za operację berlińską. Po wojnie nie chciał wracać na tereny opanowane przez Sowietów, więc osiadł w Olsztynie i ściągnął rodzinę. Ojciec był ich jedynym dzieckiem, urodził się w 1944 roku.
Julian nasiąknął żołnierską dyscypliną na całe życie. Wnuk pamięta twardziela, faceta z autorytetem i zasadami. Jako że dziadek był człowiekiem wierzącym, co tydzień cała rodzina karnie maszerowała do kościoła. Co dwa tygodnie do fryzjera – bo Julian długich włosów nie tolerował. Był surowy i miał swoje dziwactwa, ale Peter twierdzi, że nie miał nic wspólnego z typem ponuraka. „Był człowiekiem bardzo wesołym i lubianym w swoim środowisku”.
Mieszkali w bloku przy ulicy Gietkowskiej, na parterze. Wszyscy polscy fani metalu w latach 80. znali ten adres, bo stąd lider Vadera rozsyłał po świecie nagrania demo grupy. Blok jak blok, lata świetności dawno ma za sobą. W każdym mieście takie straszą, ale oczywiście upieram się, żeby go zobaczyć. Po dwóch dniach spędzonych w leśnej rezydencji Wiwczarków jedziemy więc do Olsztyna.
„Dobrze mi tam było, miałem wszystko. Na Gietkowskiej przeżyłem prawie 30 lat. Niby w centrum miasta, do którego na skróty miałem dosłownie rzut beretem, a jednak na uboczu. Zaraz obok był las. Może przez to nauczyłem się cenić spokój, spędzać czas sam ze sobą. Szczerze mówiąc, nie potrzebowałem nigdy kurateli ze strony rodziców czy kogokolwiek. Wystarczało mi to, że mogę być sam, zamykałem się często w sobie, ale dobrze się z tym czułem. Sam w swoim świecie”, wspomina lider Vadera, gdy telepiemy się busem w towarzystwie dwóch znudzonych staruszek.
Gietkowska była dość specyficzną okolicą. W ceglanych budynkach za siatką, naprzeciwko domu babci, mieściły się koszary ZOMO. Jednym z najbardziej jaskrawych wspomnień Petera z dzieciństwa jest widok klatek, w których tłoczą się milicyjne psy. Bez przerwy ujadały i bardzo od nich śmierdziało. Z kolei w stanie wojennym Gietkowska była oazą spokoju. Tu strach, który chwycił za gardło niemal wszystkich Polaków, ledwie się odczuwało. W najbliższej okolicy bloków, zamieszkanych głównie przez rodziny wojskowe, prawie nie obowiązywała godzina milicyjna – dzieciaki do późnej nocy jeździły tu na sankach, a zasypiający zomowcy musieli słyszeć zza ogrodzenia ich wesołe pokrzykiwania.
Obecnie mieszkanie po dziadkach zajmuje Paweł, który mieszka tu z żoną i dwójką dzieci. Korzystam z ich gościnności i rozglądam się pokoju, w którym Vader miał przez jakiś czas próby. Dzisiaj mieszkają w nim Sylwia i Piotrek, dzieci Pawła, więc wygląda to po prostu jak pokój współczesnych nastolatków, nie muzeum heavy metalu, ale i tak świadomość, że właśnie tutaj, na tych paru metrach kwadratowych, wszystko się zaczęło, wprawia mnie w niemal pielgrzymkowy nastrój. Pamiątek tu jednak nie sprzedają, przechodzimy więc do dużego pokoju i siadamy do kawy oraz pysznych pączków z ajerkoniakiem. Bracia rozmawiają o zmianach w najbliższej okolicy – tu coś buduje lokalna telewizja, tam ma przebiegać nowa droga – i godnych polecenia mechanikach samochodowych (ciągle ten wał korbowy…). Potem zaczynają się wspomnienia, na stół trafia teczka ze starymi zdjęciami: dziadek w mundurze, kilkuletni Peter na rękach u babci, Peter i Paweł na audiencji u Świętego Mikołaja (choć zważywszy na czasy, mógł to być raczej Dziadek Mróz), jakieś wyblakłe fotografie z pierwszych wypraw na koncerty i pierwszych pokoncertowych balang. Kiedy kończą się zdjęcia, Paweł wyczarowuje kolejną teczkę, z plakatami i wycinkami z muzycznych gazet, które wisiały kiedyś nad łóżkiem Petera. Później schodzimy do piwnicy. Niewielkie pomieszczenie, dosłownie kilka metrów kwadratowych, zagracone pod sufit, jak każda piwnica w bloku zamieszkanym przez kolejne już pokolenie. Z niezliczonych szafek wyłuskujemy przeszłość Piotra Wiwczarka – klasery ze znaczkami pocztowymi sprzed 20 lat („Patrz, Chiny i Nikaragua! Patrz, seria z sokołami!”, wykrzykuje wyraźnie poruszony znaleziskiem Peter), soczewki mikroskopu, kilka kaset magnetofonowych (demo Pandemonium, jakieś bliżej niezidentyfikowane nagrania Slayera, trochę obciachowego popu z lat 80.). Szukamy nabitych ćwiekami pieszczoch albo pasa transmisyjnego, który stanowił kiedyś element wizerunku scenicznego Petera. Niestety, bezskutecznie. Przykurzeni i znużeni piwnicznym mrokiem wychodzimy na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Peter oprowadza mnie po najbliższej okolicy. Zwiedzam kibel przy walącej się szopie, w nim zespół przez chwilę miał próby (choć jakim cudem się tam mieścili, nie wiadomo), zaglądam do piwnicy w bloku obok, intensywnie eksploatowanej podczas zabaw w wojnę, ze zrozumieniem kiwam głową przy garażach, za którymi Peter zdobywał swoje pierwsze, dość jeszcze niewinne, doświadczenia seksualne. Człapię dwa kroki za nim, raz na jakiś czas przeskakując psie kupy lub kałuże podejrzanie wyglądających substancji, i słucham dalszego ciągu opowieści o latach najdawniejszych. O tym, jak zaniedbane dzisiaj i opustoszałe podwórka przy Gietkowskiej kiedyś tętniły życiem. „Nigdy nie zapomnę spotkań, które odbywały się w naszej kamienicy. Raz na tydzień albo dwa któryś z sąsiadów organizował wieczorek przy kropelce koniaku czy filiżance kawy. Rozmowy do późnego wieczora, dowcipy, wspólne śpiewanie piosenek, od czasu do czasu mecz w telewizji. My bawiliśmy się z dziećmi sąsiadów… Ta społeczność żyła. Dzisiaj tego już zupełnie nie ma. Może dlatego tak bardzo ważna dla mnie jest przyjaźń, wspólne życie z ludźmi”. Peter uważa, że dorastanie pod okiem dziadków uczyniło z niego człowieka nieco staroświeckiego, ale w dobrym tego słowa znaczeniu. „Wpajano mi pewne zasady zupełnie do dzisiejszego świata niepasujące, ale ja się z tego cieszę, choćbym miał być ostatnim człowiekiem na ziemi, który się nimi kieruje. Dziadkowie dobrze mnie wychowali. Dzięki temu na przykład nigdy nie przeklinałem. Kiedy zakładaliśmy zespół, byłem człowiekiem, który czerwienił się na słowo »dupa«. Zmieniło mnie dopiero środowisko rockersów”.
Dziadkowie dbali nie tylko o wychowanie, ale i edukację wnuka. Również edukację artystyczną. „Muzyką zainteresował mnie dziadek. Grał w orkiestrze na waltorni, ale najbardziej kochał skrzypce i próbował zarazić mnie miłością do tego instrumentu. Pamiętam płyty puszczane z gramofonu, walce Straussa, stare piosenki, całą masę różnych rzeczy, w tym jeszcze stare płyty niemieckie”. Peter był w drugiej klasie podstawówki, kiedy dziadek postanowił zaprowadzić go do szkoły muzycznej i zapisać na lekcje skrzypiec. Niewiele później miał miejsce debiut sceniczny przyszłego frontmana deathmetalowego kwartetu. Solowy.
„To była duża scena szkoły muzycznej, grałem przed jakimś strasznie ważnym, wielkim rosyjskim skrzypkiem, którego nazwiska już nie pamiętam. Zagrałem Kurki trzy. Miałem totalną srakę. W życiu tak się nie bałem, nawet po latach, kiedy zdarzało mi się grać przed bardzo trudną publicznością. Nie dbałem nawet o to, jak gram, ale bałem się zbłaźnić jakąś idiotyczną pomyłką. Po występie rosyjski skrzypek zaprosił mnie na pogawędkę. Uścisnął mi dłoń i pochwalił. Powiedział: »Charoszij malczik« czy coś takiego – śmieje się Piotr. – To był mój pierwszy kontakt ze światem muzyki, byłem więc przerażony i podniecony zarazem. Niestety, karierę skrzypka zakończyłem dość szybko, bo nauczycielka doprowadziła do tego, że znienawidziłem ten instrument. Lekcje traktowałem jak karę, wiedziałem, że znów będzie mi wyginała łapy i zmuszała do ćwiczeń, których nienawidziłem. Może była dobrą skrzypaczką, ale kiepską nauczycielką. Nie pielęgnowała we mnie miłości do muzyki, nie pozwalała skupić się na graniu, tylko męczyła mnie, wyginała mi ręce, aż do fizycznego bólu. Byłem w takim wieku, że totalnie mnie to zniechęciło”.
Peter z dziadkiem Julkiem, 1966 r.
Z dziadkiem i babcią pod zamkiem w Olsztynie, 1966 r.
Peter rzucił skrzypce również dlatego, że nie miał go kto dopingować. W 1977 roku zmarł bowiem Julian, pokonany przez zawał. Na pogrzeb przyszły tłumy. Niestety, babcia, choć bardzo się starała, nie potrafiła podtrzymać zainteresowania chłopca instrumentem, a zmuszać go do gry nie chciała. „W końcu zrozumiała, że pasja we mnie wygasła. Podarowała więc skrzypce szkole muzycznej, cztery czy pięć instrumentów dobrej klasy. Nie chciała pieniędzy, taka to była kobieta. O zupełnie innej mentalności niż ludzie dzisiaj. Ale nikt jej nawet nie podziękował…”
Od 1972 roku Piotr chodził do podstawówki numer 17, mieszczącej się przy ulicy Partyzantów. Nie miał daleko – do końca Gietkowskiej, później spacer Dąbrowskiego, przez tory i już szkoła. Trzypiętrowy bury klocek, jakich w Polsce tysiące. Jak sam twierdzi, był wzorowym uczniem, pilnym i obowiązkowym. Nie zakuwał jednak dniami i nocami, po prostu nauka sprawiała mu przyjemność, szczególnie w przypadku ulubionych przedmiotów ścisłych. „Z polskiego nie byłem taki dobry, bo nie potrafiłem lać wody, miałem problemy z wysławianiem się. Dziś pewnie trudno w to uwierzyć, ale wtedy, nawet jeśli miałem wiedzę na jakiś temat, nie umiałem jej sprzedać. Moi koledzy potrafili wyjść z piątką, nie wiedząc nic, a ja nie, nawet jeśli umiałem więcej. Wolałem trzymać się w cieniu, nie wychylałem się – przyznaje. – Ale charakter miałem mocny, o czym świadczy choćby to, że do dzisiaj nie palę. Szkoła, do której chodziłem, to było środowisko gitowców, rodziny byłych więźniów, twarda ekipa. Nie bałem się jednak i mnie nie zjedli. Miałem nawet swoich protektorów. Pomagałem im w nauce, a oni byli moją tarczą. Potrzebowałem ich, bo w młodszych klasach byłem drobniutkim chłopaczkiem, jednym z najniższych”.
Kto myśli, że szkoła podstawowa to sielanka, ten musi mieć kiepską pamięć. Podstawówka to dżungla, brutalny świat bezwzględnego współzawodnictwa. Tu rządzą najsilniejsi, dobrze się mają najsprytniejsi, a reszta zbiera cięgi od nauczycieli i kolegów. Warunki fizyczne sprawiły, że Piotr nie chciał być i nie był w centrum zainteresowania, lecz zaprzecza, jakoby był odludkiem. „Miałem swój świat, ale nie alienowałem się. Lubiłem czasem zagrać w nogę, choć nie byłem zbyt dobry, więc przeważnie stałem na bramce i kończyłem mecz z siniakami. Zresztą rzadko dostawałem szansę, żeby się wykazać. Ale pamiętam, że w szóstej czy siódmej klasie graliśmy mecz, który kończyły rzuty karne. I taki kolega, Marian Gotowiec, jeden z najlepszych piłkarzy w szkole, zawołał mnie i mówi: »Dawaj Piotrek, wbijaj!«. Byłem w szoku, wszyscy inni też. »No co ty, Marian? Zwariowałeś?« – od razu na niego skoczyli. A ja podszedłem, klepnąłem i trafiłem elegancko w okienko. To był mój dzień. Przez cały tydzień chodziłem zadowolony, że ktoś we mnie uwierzył, a ja go nie zawiodłem”. Tego rodzaju sukcesy sportowe nie były jednak zbyt częste, zresztą bardziej niż uganianie się za piłką pociągało Piotra zajęcie wymagające znacznie większej precyzji i skupienia. Modelarstwo. Pasja, która zaczęła się jeszcze w szkole podstawowej i przetrwała do dziś. „Kolega pokazał mi, jak to się robi, i kupiłem swój pierwszy numer »Małego Modelarza«, za 4 złote i 50 groszy. Trzy samoloty z I wojny światowej. Tak mnie to wciągnęło, że wszedłem w układ z taką babcią, która sprzedawała w kiosku pod szkołą, że zawsze mi »Małego Modelarza« odkładała. Co najmniej dwa numery. Jeden do czytania i przeglądania, a drugi odkładałem na półkę. Leżał i czekał na lepsze czasy”.
Klasa I A Szkoły Podstawowej nr 17, 1972 r. Medialny debiut Petera – to zdjęcie pojawiło się na łamach „Gazety Olsztyńskiej”
A co z muzyką? Przez ten cały czas rozbrzmiewała gdzieś w tle. Z Kurek trzech Peter dawno już wyrósł, a do dźwięków, dzięki którym poznał go świat, jeszcze nie dorósł. Z bezpiecznej i przewidywalnej krainy klasyki, do którego wprowadzili go dziadkowie, wymknął się jednak do kuszącego nowymi brzmieniami i kolorową oprawą świata muzyki popularnej. Jak wszyscy wtedy, fascynował się głównie wykonawcami, którymi karmiło naród Studio 2, najpopularniejszy telewizyjny program rozrywkowy drugiej połowy lat siedemdziesiątych. To było nasze popkulturowe okno na świat, jedno z nielicznych. Dzięki niemu Polacy poznali twórczość takich gwiazd ze zgniłego Zachodu jak Bee Gees, Abba i Afric Simone. „Ojciec kupił mi wtedy leżącego kaseciaka na licencji Thomsona. Przystawiałem mikrofon do telewizora i nagrywałem praktycznie wszystko. A potem kładłem się na łóżku, słuchałem tego, nuciłem, podśpiewywałem…” W odróżnieniu od swoich rówieśników Peter bynajmniej nie chciał zostać gwiazdą rocka. Piłkarzem, co już ustaliliśmy, też nie. Ani nawet strażakiem. „Chciałem być chirurgiem. Siedziałem całymi dniami w książkach, uczyłem się łaciny, przerysowywałem ryciny z atlasów anatomicznych. Babcia kupowała mi podręczniki akademickie, nigdy nie żałowała na to pieniędzy, a jeśli brakowało, to sam sobie jakoś radziłem, na przykład zbierając makulaturę. Miałem naprawdę solidną bibliotekę, podejrzewam, że dzisiaj wielu studentów medycyny nie może się taką pochwalić”.
Piotr traktował swą biologiczną pasję bardzo poważnie, a jego wiedza szybko została dostrzeżona i doceniona. Nie opuścił żadnego kółka biologicznego, a w każdy Dzień Nauczyciela prowadził lekcję biologii, zgodnie z lokalną tradycją, która nakazywała, by obowiązki pedagoga przejął z okazji święta najlepszy uczeń w klasie. Jako smarkacz z podstawówki regularnie biegał na Żołnierską, do Instytutu Biologii olsztyńskiej Wyższej Szkoły Pedagogicznej, gdzie opiekował się hodowlą chomików. W ósmej klasie wahał się jeszcze co prawda, czy jego największym marzeniem jest leczenie ludzi, czy może zwierząt, ale nie miał najmniejszych wątpliwości, że jego przyszłe życie zawodowe będzie nierozerwalnie związane z naukami przyrodniczymi. Nauczycielka biologii pomogła mu więc przygotować się do egzaminów i piętnastoletni Piotr złożył podanie do „trójki”, do klasy o profilu biologiczno-chemicznym. Niewiele brakowało, żeby go nie przyjęli – wszystko przez tróję z rosyjskiego, która unicestwiła marzenia o świadectwie z czerwonym paskiem. Na szczęście egzaminy poszły dobrze i niedoszły chirurg dostał się do wymarzonej szkoły średniej.
Zainteresowania Petera zmieniały się szybko już w szkole podstawowej (fot. W. Górski)
III Liceum Ogólnokształcące im. Mikołaja Kopernika, położone przy alei Sybiraków (kiedy chodził tam Peter, o Sybirakach nie było mowy, aleja nosiła dumne imię radzieckiego kosmonauty Gagarina), nie jest szkołą wiekową (powstało w 1964 roku), ale cieszy się dobrą opinią. No i, jak łatwo się domyślić, jest dumne z tych absolwentów, którzy sławią jego imię poza rogatkami Olsztyna. Na przykład z aktorki serialowej, znanej nie tyle ze swych ról, co toczonej na łamach brukowców wojny z mężem, sympatycznego konferansjera telewizyjnego, kilku sportowców oraz paru poetów, którzy opiewali piękno warmińsko-mazurskiego raju na ziemi, a których rymy nigdy nie dotarły na południe od Grudziądza. W spisie sław, które opuściły mury olsztyńskiej „trójki”, zamieszczonym na oficjalnej stronie internetowej liceum, nie znajdziecie jednak Piotra Wiwczarka. Cóż, setki tysięcy sprzedanych płyt i koncerty liczone już w tysiącach, na wszystkich kontynentach, to widocznie za mało, by uznać go za personę wartą zaliczenia do tak szacownego grona.
Pierwszą klasę szkoły średniej Wiwczarek wspomina jako najbardziej burzliwy rok w życiu. Choć nie wszystko, co wówczas się wydarzyło, miało bezpośredni związek ze szkołą. Olsztyńscy hippisi trzymali bezpieczny dystans do instytucji edukacyjnych. Ale mieli w sobie coś, co zafascynowało pilnego ucznia i grzecznego chłopca, którym bez dwóch zdań był wówczas Piotr. „Szukałem akceptacji i fajnego towarzystwa w środowisku hippisów – przyznaje. – Chciałem być jednym z nich, zacząłem zapuszczać włosy, nosiłem koraliki. Chodziliśmy razem nad rzekę, recytowaliśmy jakieś improwizowane wiersze, śpiewaliśmy. Pojawili się też kolesie, którzy pukali w żyłkę. Większość od tego stroniła, choć wtedy jeszcze to nie uchodziło za wielki problem, ale ci, którzy odważyli się dawać w żyłę, uchodzili za guru, za przewodników duchowych. Zwracaliśmy się do siebie per »bracie«. Typowa komuna hippisowska, żywcem wyjęta z filmu Hair… Ale moja przygoda z tym ruchem trwała bardzo krótko, bo zorientowałem się, że to towarzystwo wzajemnej adoracji, które tak naprawdę wszystko ma w dupie. Wielkie hasła bez pokrycia”.
Na szczęście nowa szkoła oznaczała nowe towarzystwo i Peter szybko znalazł sobie kumpli. Najlepszym był jednak Góral, stary druh jeszcze z podstawówki. „On był bardzo do przodu i w wielu dziedzinach mi imponował – przyznaje dzisiaj Wiwczarek. – Jednak robił też rzeczy, których ja nigdy bym nie zrobił, chociażby ze względu na wpajaną mi od najmłodszych lat uczciwość”.
Chłopcy odwiedzali się, razem sklejali modele i wspólnie planowali… karierę naukową. W piwnicy przy Gietkowskiej, pod mieszkaniem babci Wandy, znajdowała się niewykorzystana pralnia, gdzie młodzieńcy zrobili sobie tak zwaną pracownię. Wojtek wywoływał tam zdjęcia, Peter urządził sobie minizoo, którego główną atrakcją były świnki morskie. Razem robili doświadczenia chemiczne, razem chodzili też do Adama, który miał „gramofon i kontakty”. Kontakty w postaci brata, regularnie jeżdżącego na Węgry, gdzie we wczesnych latach 80. na fanów rocka czekało sporo atrakcji: sklepy muzyczne z prawdziwego zdarzenia, suto zaopatrzone w licencyjne płyty i pirackie kasety oraz koszulki, naszywki, plakietki i inne gadżety na wagę złota. Dzięki starszemu bratu Adam miał dostęp do większości ważnych nowości, więc znajomi przesiadywali u niego całymi godzinami i w nabożnym skupieniu słuchali płyt. „Pierwsze, które widziałem i słyszałem, to Live At Last i jedynka Black Sabbath oraz czarne AC/DC. Australijczycy nie bardzo mi podeszli, ale Sabbath…”. Za sprawą tej właśnie płyty odbyła się rockowa inicjacja Piotra Wiwczarka. To był kamień, który poruszył lawinę. U Adama odkrył również Yes i Deep Purple oraz wielu innych wykonawców. Te spotkania nie były zwykłymi wizytami towarzyskimi, przypominały raczej coś na kształt spotkań klubu miłośników muzyki. Nieformalnego oczywiście, ale bardzo prężnie działającego. „Słuchaliśmy głównie rocka, hard rocka, niewiele metalu. Black Sabbath wyznaczał bowiem granicę tolerancji moich kolegów”, wspomina dziś Piotr. Świeżo nawrócony na hard rock neofita szybko zaczął na własną rękę szukać mocniejszych wrażeń i jeszcze bardziej ekstremalnych form muzycznej ekspresji. Traf chciał, że w Wielkiej Brytanii triumfy święciła właśnie Nowa Fala Brytyjskiego Heavy Metalu i płyty jej przedstawicieli, z trudem, bo z trudem, ale zaczęły docierać również nad Wisłę. Ulubionymi zespołami Wiwczarka w tamtym okresie były Motörhead, Saxon i przede wszystkim Judas Priest. „Nowa generacja grała szybciej i ostrzej. Bardzo mi to imponowało”.
Czym innym jednak jest słuchanie muzyki z płyt, czym innym wieczory i poranki spędzone przy odbiorniku radiowym, a zupełnie czym innym kontakt z żywą muzyką. U progu lat 80. studenci olsztyńskiej Akademii Rolniczo-Technicznej powołali do życia zespół rockowy, który nazwali na cześć swojej uczelni Art Rockiem. Trochę było w tym bluesa, trochę metalu, trochę brzmień, które dzisiaj nazwalibyśmy rockiem progresywnym. Grali klimatycznie, ale potrafili uderzyć mocnym, hardrockowym riffem, podobali się więc zarówno fanom TSA czy Mech, jak i wielbicielom RSC. Niestety przepadli bez wieści i jedyna płyta formacji – zarejestrowane ponad ćwierć wieku temu Upiorne tango – ukazała się dopiero w 2008 roku. Z dzisiejszej perspektywy twórczość Art Rocka może trąci myszką, ale wtedy musiała robić wrażenie. I choć do kariery z prawdziwego zdarzenia zabrakło im szczęścia, a może samozaparcia, zdążyli zainspirować innych. Przekonać początkujących olsztyńskich muzyków oraz tych, którzy muzykami dopiero mieli zostać, że jeśli się chce, to można. Ich koncert, który był ponoć pierwszą dużą imprezą muzyczną w mieście po zniesieniu stanu wojennego, Peter wspomina dzisiaj jako jedno z najważniejszych doświadczeń formacyjnych w swoim życiu. To był przełom, oświecenie.
„Ludzi przyszło dużo. Stanąłem sobie z boku, z lewej strony, blisko sceny. Grali mocniej niż TSA, mieli niezły jak na tamte czasy sprzęt i fenomenalnego gitarzystę. To było coś naprawdę świeżego. Jak oni wtedy zagrali! Zakochałem się w tej muzyce! – wspominając tamten występ, lider Vadera nawet dzisiaj nie potrafi ukryć emocji. – Z koncertu wyszedłem zakręcony, przyszedłem do babci i mówię: »Babciu, ja muszę mieć bas!«. Nie wiedziała, co robić. »Ale ty na pewno, Piotrze, będziesz na tym grał?«, dopytywała. Zapewniłem ją, że tak, że o tym właśnie marzę. Sprzedała więc fisharmonię dziadka i kupiła mi bas”.
Poszli do sklepu muzycznego, który mieścił się na olsztyńskiej starówce i przez lokalnych grajków nazywany był „Desą”. A to ze względu na panującą tam atmosferę, przypominającą raczej muzeum albo salon z meblami pamiętającymi wojny napoleońskie niż sklep, gdzie klient nasz pan. W „Desie” instrumenty można było tylko oglądać. Dotykać? Nigdy w życiu! Zagrać parę nutek? Broń Boże! Ale Piotr nie zamierzał wybrzydzać. Złapał gitarę Romeo-2, półpudło o ciekawym kształcie, ale znacznie mniej intrygującym dźwięku, i popędził z nią do domu. Nie myślcie jednak, że od razu zaczął grać. Najpierw trzeba było doprowadzić instrument do porządku, więc otwór pudła rezonansowego zniknął pod naklejką z trupią czaszką, a całe wiosło zostało przemalowane na czarno. W przemyconym z Niemiec „Bravo”, okazjonalnie kupionym na giełdzie płytowej, Peter znalazł zdjęcie Lemmy’ego z trasy promującej Ace of Spades i doszedł do wniosku, że musi mieć takie same struny. Bez nich ani rusz. „Oczywiście on miał rickenbackera, ja o takim instrumencie nie mogłem nawet marzyć, ale też zapragnąłem mieć struny bez tych owijek z blaszki. Wziąłem kombinerki, zerwałem je na całej długości strun i od razu lepiej to wyglądało. A przy tym rzeczywiście lepiej brzmiało, trochę szorstko. Tylko żywot takiej struny był krótki, bo była dość miękka. Do tego podpinałem fuzza, zrobionego własnoręcznie na podstawie wycinków z podręczników fizyki czy może z „Młodego Technika”. Podłączałem to do zwykłego radyjka i zasuwałem przesterowanym basem kawałki Motörhead czy Sabbathów. Od początku grałem na basie tak, jak się gra na gitarze elektrycznej. Funkcjami, na dwie czy trzy struny”.
Ledwie nastoletni Wiwczarek stał się szczęśliwym posiadaczem gitary basowej, ledwie zaczął z niej wydobywać pierwsze dźwięki, a już zaczął się rozglądać za muzykami, z którymi mógłby założyć zespół metalowy. Jako pierwszego zwerbował Darka Myszkinisa, kolegę z podstawówki, który nie tylko miał własną perkusję, lecz nawet mógł się pochwalić pierwszymi publicznymi występami. Na chałturach, bo na chałturach, ale zawsze… Razem regularnie pojawiali się w Kortowie, gdzie w jednej z piwnic próby miał Art Rock, czyli pierwsi bohaterowie Petera. „Można tam było zajść i jeśli nie było bębniarza, popatrzeć, jak chłopaki grają. A grali naprawdę dobrze. Niestety, kiedy był perkusista, zwykle nas wyganiał. Wtedy staliśmy pod drzwiami i słuchaliśmy”, wspomina. Szybko zrozumiał, że wisząc u klamki sali prób Art Rocka, niewiele zdziała, więc zaczął się włóczyć z Darkiem po Olsztynie i okolicy w poszukiwaniu chętnych do wspólnego grania. Odwiedzali amatorskie kapele w klubach, piwnicach i domach kultury. Przesłuchiwali gitarzystów, urządzali jam sessions, czasem nawet nagrywali co ciekawsze riffy na taśmę magnetofonową. Nikt jednak nie zaprosił ich do zespołu, nikt też nie chciał porzucić swojej kapeli, by szukać przygód z tą nową, nieopierzoną sekcją rytmiczną. Dzisiaj lider Vadera chyba już wie, dlaczego nie mieli brania. „Darek miał dobre chęci i bardzo chciał grać na bębnach, ale miał to chałturnicze uderzenie i nie było w jego grze wielkich emocji, natomiast ja zasuwałem na tym basie jak głupek, pędziłem nie wiadomo gdzie”.
Wreszcie Darek zaciągnął Piotrka do domu kultury, gdzie gospodarzył Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej, na próbę nowofalowej formacji TNT. Był tam też chłopak, przyjaciel zespołu, nieco starszy od nich, który nosił w klapie koszuli wielki znaczek z charakterystyczną żyletką. Judas Priest. British Steel. To musiał być znak!
– Słuchasz tego? – zagaił Wiwczarek.
– Oczywiście, świetna płyta…
– Jestem Piotrek.
– Ja Zbyszek.
Już następnego dnia obaj wylądowali w domu Zbyszka, by pobuszować w jego kolekcji kaset. Zbiór nagrań, owszem, był okazały, ale na Peterze znacznie większe wrażenie zrobił instrument nowego kolegi. „Przez kilka dni zbierałem szczękę z ziemi, bo on miał gibsona les paula. Kopię, ale wyglądała jak oryginał. Charakterystyczny kształt, czarny lakier z białą obwódką…”
Nic dziwnego, że Zbyszek Wróblewski z miejsca otrzymał propozycję gry w zespole Piotrka i Darka. Był gotowy, od dobrych kilku lat ćwiczył bowiem grę na gitarze. Zaczął w liceum. Swój pierwszy instrument dostał od ojca, a raczej wspólnie z tatą go zajumał. „Ojciec ukradł dla mnie gitarę elektryczną ze swojego zakładu pracy. Przy Wojewódzkiej Kolumnie Transportu Sanitarnego, gdzie pracował, działał zespół muzyczny, ale chyba za dużo pili, bo ich wyrzucili. Zostały jakieś stare, poniszczone instrumenty, które przeznaczono do kasacji. Tak się złożyło, że ojciec był w komisji kasacyjnej – śmieje się Wróblewski. – Poszliśmy w nocy, ja czekałem na zewnątrz. Po chwili nad płotem przeleciała gitara. Julia, półpudło. Grałem przez grundiga, a mieszkający piętro wyżej kolega zrobił mi fuzza, sypiąc ryż do głośnika. Trzeba sobie było jakoś radzić, dzięki takiej sztuczce głośnik lepiej buzował”.
Znaczek, który zwrócił uwagę Wiwczarka, nie znalazł się w klapie Wróblewskiego przez przypadek. Młody gitarzysta był wówczas fanatycznie oddany brytyjskim mistrzom heavy metalu. „Kolega z czwartego piętra, Czarek, puścił mi kiedyś Judas Priest, album British Steel. Oszalałem! Nigdy mi wcześniej do głowy nie przyszło, że można tak grać i tak brzmieć. Do dzisiaj ta płyta jest dla mnie wzorcem metalu, jak z podparyskiego Sèvres – wspomina. – Od kogoś dostałem znaczek British Steel, oryginalny, z Zachodu. A to nie było w kij pierdział!”
Wróblewski na próbach TNT był częstym gościem. Pisał dla nich teksty, próbował nawet trochę pograć, ale nowofalowa muzyka zespołu zupełnie go nie kręciła. Przychodził więc do budynku ZSMP w celach towarzyskich. I na rekonesans. Każdemu nowo poznanemu młodzieńcowi klarował, że chce grać „o tak” – i tu wskazywał na żyletkę na znaczku Priest. W końcu trafił na Darka Myszkinisa, a ten przyprowadził na próbę Piotrka. I jak tu nie wierzyć w przeznaczenie?
Choć pod koniec 1982 roku Zbyszek potrafił już to i owo zagrać na gitarze, nie sprawne przebieranie palcami po gryfie było jego największym atutem. Miłość do Judas Priest również nie. Okazało się, że ten chłopak ma klucze do prawdziwego skarbca, czyli… sali ze sprzętem! Przy Wojewódzkim Przedsiębiorstwie Handlu Wewnętrznego działał wówczas klub muzyczny Merkury i Wróblewski, który był w WPHW archiwistą, jako pracownik tej firmy mógł z niego korzystać. Jak na tamte czasy było to prawdziwe eldorado, szczególnie dla raczkującego zespołu. Na wyposażeniu wzmacniacze Vermona i Regent, gitary Jolany, zestaw perkusyjny… Przychodziło się po południu, pani recepcjonistka wydawała klucze i hulaj dusza!
Darek Myszkinis poznał ze sobą Zbyszka i Piotrka, więc śmiało można przyjąć, że to on wprawił w ruch tę machinę, ale kiedy w grę wchodzi podbój wszechświata, nie ma miejsca na sentymenty. Już po pierwszej wspólnej próbie Zbyszek orzekł, że z tej mąki chleba nie będzie i wskazał Darkowi drzwi. Może rzeczywiście Myszkinis nie rokował, ale chodziło również o to, że Wróblewski miał kumpla, Daniela Markowskiego, który też grał na perkusji. Był bardzo ambitny, ale umiejętności niekoniecznie szły w parze z jego wysokim mniemaniem o sobie. „Przyjęcie go do zespołu było dużym błędem. Daniel nigdy nie zagrał źle. Kiedy coś było nie tak, to znaczyło, że kapela grała do dupy, on przecież nie mógł się pomylić – śmieje się dziś Wróblewski, który znał Daniela z chałtur w Mikołajkach. – Daniel w swoim mniemaniu wszystko potrafi i robi to najlepiej na świecie. Po którymś dancingu siedzimy przy stoliku, pijemy wódkę i jeden kolega mówi: »Daniel, ale ty to chyba wszystko umiesz«. A Daniel na to: »Tak, tak, wszystko umiem… Nie! Szyć nie umiem. Ale moja żona umie szyć. Ja ją nauczyłem!«”.
Innym razem, również na dancingu w Mikołajkach, Daniel, jak na specjalistę od wszystkiego przystało, zrobił oświetlenie na scenie, żarówki podpinając pod startery od świetlówek. „Startery sobie zapierniczają, losowo i zupełnie chaotycznie, a on równa do tych światełek. Koledzy z zespołu, zawodowi muzycy, mówią mu więc: »Daniel, grasz nierówno«. A on: »Jak to nierówno, skoro gram do świateł?«”, wspomina Wróblewski. „Zupełnie nie trzymał rytmu – potwierdza Peter. – Ale w tamtym czasie próbowaliśmy za wszelką cenę sklecić zespół, znaleźć ludzi, z którymi będziemy mogli zacząć tworzyć jakieś piosenki”.
Wyrok na Markowskiego na razie został więc odroczony i ruszyły próby. Na początek oczywiście cudzesy, na przykład Breaking the Law Judasów czy Smoke on the Water Purpli. Wróbel (tak mówili na niego kumple), znany również jako Vika (taki wybrał sobie pseudonim sceniczny), miał już kilka tekstów napisanych do szuflady i garść riffów, więc od razu mogli się przymierzyć do pisania własnego repertuaru. Zbyszek wziął też na siebie edukację młodzieży. „Wyjaśnił mi, co to distortion, a co overdrive. Dla mnie to wszystko brzmiało jak tajemne zaklęcia z Necronomiconu – śmieje się Peter, który za namową starszego kolegi już po kilku próbach porzucił gitarę basową. – W przerwach pomiędzy próbami prosiłem Zbyszka, żeby dał mi sobie pograć na gitarze, i w końcu stwierdził, że gram lepiej od niego. Kazał mi rzucić bas, na którym i tak nie grałem według niego jak należy, i spróbować na gitarze”.
Łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Przecież Peter nie miał sześciostrunowego wiosła. Wróblewski co prawda pomógł Wiwczarkowi namierzyć odpowiedni instrument, ale trzeba było jeszcze zdobyć na niego fundusze. Peter sprzedał więc, co się dało, zbierał nawet makulaturę, parę groszy z kupki odłożonej na czarną godzinę dołożyła niezawodna babcia. Udało się. „Zbyszek znał człowieka, Krzyśka Piątka, który miał zespół nowofalowy i akurat pozbywał się gitary: tuningowanego kosmosa, który w miarę dobrze stroił – wspomina lider Vadera. – Ale kiedy już go kupiłem, od razu zaczęliśmy go ze Zbyszkiem przerabiać po swojemu. Poszliśmy do niego na chatę, instrument na stół, śrubki, i wypierdzieliliśmy całą elektronikę. Poleciała z balkonu, z szóstego piętra. Podłączyliśmy przystawki, po które wcześniej pojechałem aż do Gdańska, do człowieka, który dzisiaj robi gitary Mayones. Przy mnie nawijał drut na szpulkę do tych przystawek, a i tak brzmiały znacznie lepiej od oryginalnie montowanych w kosmosach. Gitara zaczęła grać!”
Kiedy do zespołu dołączył basista Jarek Czarniecki, skład był niemal kompletny, więc chłopcom zaczął doskwierać brak nazwy. Bo zespół, szczególnie metalowy, bez szyldu o odpowiednim brzmieniu jest jak żołnierz bez karabinu. „Propozycje były różne, ale tylko dwie braliśmy poważnie pod uwagę: Terror i Vader – mówi Peter. Wiadomo, na co się zdecydowali. – Gwiezdne wojny były wtedy bardzo popularne, więc stwierdziliśmy, że imię rycerza Mrocznej Strony, nawet samo jego brzmienie, świetnie wkomponuje się w charakter naszej muzyki”.
To był początek 1983 roku. Narodził się Vader. Po raz pierwszy, ale nie ostatni…
Debiut sceniczny zespołu, pierwszy koncert z prawdziwego zdarzenia – bo wcześniej zagrali improwizowany występ na zlocie motocyklowym na pobliskich Dajtkach – odbył się w ramach studniówkowej dyskoteki, w olsztyńskim liceum numer 2. Młodzi muzycy zrobili nawet plakat, na którym obok nazwy znalazła się informacja, że zespół dysponuje porażającą mocą: „500 wat nagłośnienia, 1500 wat oświetlenia”. Do tego mnóstwo wykrzykników, które miały podkreślić powagę sytuacji. Przygotowaniem tej oszałamiającej scenicznej iluminacji zajął się oczywiście – bo któżby inny? – wszystko potrafiący Daniel. Zmajstrował dwa panele, a na każdym z nich po osiem żarówek obciągniętych czerwoną folią. „Przez te światła w czasie koncertu padło zasilanie. Musiałem zejść ze sceny i wymienić korki, żebyśmy mogli grać dalej – Zbyszek zżyma się na samo wspomnienie. Zresztą nie tylko z tego powodu nie najlepiej wspomina debiut sceniczny Vadera. – Kiedy grałem, ukradli mi kurtkę dżinsową. Świeżą, nowiutką. Byłem bardzo niezadowolony”.
Za mikrofonem gościnny występ w Vaderze zaliczył wtedy niejaki Artur Pniewski, wypożyczony z zespołu Flotylla. Peter i Vika potrafią dziś powiedzieć o nim niewiele ponad to, że był studentem, miał wąsy i nie miał czasu przygotować się do koncertu, więc część piosenek zaśpiewał z kartką przed nosem. Z przygody w Vaderze zrezygnował kilka tygodni później, bo ich muzyka, nawet wtedy, wydała mu się zbyt ekstremalna.
Repertuar Vadera, jak na początkujący zespół przystało, składał się wtedy głównie z coverów – na pewno zagrali coś Judas Priest i Paranoid Black Sabbath – oraz dwóch, może trzech kompozycji własnych. Koncertową premierę musiał więc wtedy mieć pierwszy utwór zespołu i jak niewiele później miało się okazać, ich pierwszy koncertowy przebój, zatytułowany Necropolis. Bardzo Judasowski w klimacie, z prostym, ciężkim riffem. Skomponował go Peter, tekst napisał Zbyszek. „Wypijmy za śmierć, za piramidy, za Azteków, za Tutenchamona…” – słowa Necropolis miały formę toastu, wzniesionego za to, by zły świat jak najprędzej legł w gruzach. Typowy młodzieńczy bunt przeciw wszystkiemu. I coś jeszcze… „Pierwszym utworem Vadera był Necropolis. A jak brzmiało pierwsze słowo jego tekstu? »Wypijmy«! To rozwiewa wszelkie wątpliwości, pod wpływem jakich substancji powstawał nasz materiał”, śmieje się Wróblewski.
Czas Daniela Markowskiego powoli dobiegał końca. Na jednej z prób zdarzyło się, że miał coś zagrać i za nic nie potrafił dać sobie z tym rady, więc zniecierpliwiony Peter wyrwał mu pałeczki, usiadł za bębnami i pokazał, jak to trzeba zrobić. „Myślę sobie: Kurwa, co tu się dzieje? Dlaczego gitarzysta gra na bębnach lepiej od perkusisty? Wtedy zakiełkowało mi w głowie podejrzenie, że Daniel chyba nie jest najlepszym perkusistą na świecie”, wspomina rozbawiony Zbyszek. Następcę Markowskiego przyprowadził do Merkurego niejaki Waldek Ziarek, wielki fan Deep Purple i Led Zeppelin. Waldek był obrotnym młodym człowiekiem, miał znajomości tu i ówdzie, chwalił się, że sporo może załatwić, więc zaczął się kręcić wokół Vadera i przez jakiś czas pełnił funkcję nieformalnego menedżera grupy. Perkusistą, którego polecił, był Adam Skwarek, postać wówczas w Olsztynie bardzo poważana, bo związana z lokalną legendą, hardrockową formacją Haust. Nie dość, że świetnie wyglądał – miał długie włosy i odpowiednią, buńczuczną postawę gwiazdy rocka – to jeszcze podszedł do sprawy bardzo profesjonalnie. Przez kilka godzin wnosił do Merkurego swój ogromny zestaw bębnów Szpaderskiego, który ledwie się zmieścił w skromnej salce Vadera. Jak zgodnie wspominają dzisiaj obaj gitarzyści, grał całkiem nieźle, ale był uparty jak osioł. „Każda rozmowa z Adamem na temat jego gry kończyła się stwierdzeniem, że on ma stopę łożyskową. Nieważne, jak gra, ważne, że ma stopę łożyskową”, śmieje się Wróblewski. Stopa stopą, ale prawdziwą piętą achillesową Skwarka okazało się wybujałe ego. Już na pierwszej próbie próbował rządzić w kapeli, która miała wtedy dwóch liderów. Błąd. Na tej jednej próbie jego kariera w Vaderze się skończyła.
Wtedy na horyzoncie pojawił się Grzesiek Jackowski, później znany jako Belial. „Znałem się z Piotrkiem* z podwórka. Powiedział mi, że poszukują perkusisty, i przyprowadził na próbę. Jak zagrali, to mi szczęka opadła. Co ja tu robię?! Przecież ja w domu na garnkach ćwiczę, w życiu prawdziwej perkusji nie widziałem na oczy… Ale usiadłem za bębnami i zagraliśmy Necropolis. Tam było takie przejście, które Danielowi nie wychodziło, a mnie się udało. Powiedzieli więc, że zostaję, a mnie szczęka opadła po raz drugi”.
Najwięcej problemów mieli ze znalezieniem odpowiedniego wokalisty. Według szacunków Wróblewskiego w ciągu dwóch pierwszych lat przez Vadera przewinęło się 20 osób, z czego większość chwytała za mikrofon. „Jak jeden gość zaczął śpiewać, to myślałem, że mi gitara sprzęga, taki wysoki miał głos. Prawie operetka. Podziękowaliśmy mu i obraził się na nas, ale niesłusznie, bo wziąłem go wtedy na korytarz i mówię: »Słuchaj, stary, ty masz kawałek głosu, zupełnie niespotykany. Ale to nie ten gatunek muzyki«”.
Nawiasem mówiąc, ten sam człowiek parę lat później rozkwasił Peterowi nos na jakiejś imprezie, w dodatku nie do końca zdając sobie sprawę z tego, kogo i za co walnął. A żeby było jeszcze śmieszniej, kiedy minęło kolejnych kilka lat, ten sam dżentelmen obstawiał koncert Vadera w olsztyńskim klubie Come-In. Pół nocy przegadali z Peterem o tym, jak to fajnie się spotkać po latach.
Waldek Ziarek (nieoficjalny menedżer zespołu) i Peter na imprezie, 1984 r.
Byli i inni, na przykład Robert Bielak, później przez lata szef muzyczny olsztyńskiego teatru. „Wykształcony muzyk, na skrzypcach gra jak szatan”, wspomina Wróblewski. Nie potrafi sobie tylko przypomnieć, jak Bielak śpiewał, bo wokalista chyba nie zdążył zagrać z Vaderem nawet jednego koncertu. Za to na pewno pozował do jednej z pierwszych sesji zdjęciowych grupy.
Potem przyszedł czas Jacka Mehringa, który utrzymał posadę frontmana przez dobrych parę miesięcy. Ale nie pozostawił po sobie najlepszego wrażenia. „To był taki kozaczek-cwaniaczek z bombką w nosie. Miał na strychu mikroskop elektronowy, miał najnowszy motocykl marki Yamaha, który stał w domu, bo nie było do niego w Polsce paliwa, kupił też w pewexie syntezator, w którym rakiety nie startowały, więc odesłał go do Warszawy, do naprawy. Nikt tego w życiu nie widział, ale on miał wszystkie cuda świata”, charakteryzuje go Vika. Bujna wyobraźnia Mehringa rozciągała się nawet na jego konferansjerkę. „Ciągle mylił nasze tytuły i na koncertach jego zapowiedzi wyglądały tak: »A teraz Brudna forsa!«. Tu pozostali muzycy patrzą po sobie z konsternacją, więc Mehring reflektuje się i krzyczy: »Czyli Zdalnie sterowany!«”.
Wszystko wskazywało na to, że kłopoty Vadera z frontmanem skończyły się na przełomie 1984 i 1985 roku. W składzie pojawił się wówczas Piotr Tomaszewski, pseudonim Snake. „Czarna szopa na głowie, skórzana kurtka. Typ buntowniczy, który od razu przypadł nam do gustu. Na scenie nie poddawał się stresowi, potrafił się zachować za mikrofonem, nie stał jak skamieniały”, wspomina Peter. „Był urodzonym showmanem, nie bał się ludzi. Takiego wokalistę mieć na scenie, to marzenie. Charakterystyczny wizualnie, szczupły, miał czarne, kręcone włosy i kawałek głosu, którym lubił się popisać”, potwierdza Zbyszek.
Wcześniej, bo na przełomie 1983 i 1984 roku, doszło do zmiany na stanowisku basisty. Czarniecki uznał, że z ostrego grania chleba nie będzie, i skupił się na studiach. Zastąpił go Robert Struczewski, wówczas jeszcze uczeń liceum, a przy tym fan Iron Maiden i Judas Priest. „Dobrze wyglądał, miał odpowiednią posturę i tylko długich włosów nigdy nie chciał wyhodować. A że musiał wyglądać ekstremalnie, do zdjęć zdjęliśmy mu koszulkę i przepasaliśmy go łańcuchami. Prezentował się znakomicie jak na tamte czasy, zupełnie inaczej niż typowy metalowiec”, charakteryzuje go Peter. Wizerunku nowego basisty dopełnił odpowiedni pseudonim: Astaroth. Nawiasem mówiąc, Piotr Wiwczarek początkowo mianował się Bardastem, od imienia demona z trzema rogami, którego zobaczył w filmie, ale nie wywoływało to najlepszych skojarzeń, więc wybrał sobie nowy przydomek. Behemoth. Niestety, nikt nie chciał tak go nazywać. Koledzy czasem złośliwie przezywali go Superstar, ze względu na graniczącą z nadgorliwością dbałość o wizerunek sceniczny oraz wybujałe ambicje, ale prawie wszyscy mówili na niego po imieniu lub – bardziej światowo – Peter. I tak już zostało.
Wróćmy jednak do Astarotha, który do dziś zbiera od byłych kolegów z zespołu znakomite recenzje. „Robert wiedział, co gra, a to się rzadko zdarza. W ogóle nie interesowałem się linią basu, bo wiedziałem, że jest od tego odpowiedni człowiek”, chwali go Wróblewski. „Po raz pierwszy widziałem Vader na zlocie motocyklistów, grali wówczas z Jackiem Mehringiem w składzie. Najbardziej utkwiła mi w pamięci zapowiedź Jacka: »A teraz zagramy numer dla tych, co zginą na motorach« – pokpiwał Struczewski z konferansjerki ówczesnego wokalisty. Muzyka jednak nie wydała mu się śmieszna. Wręcz przeciwnie. – Słychać było, że to, co grają, jest mocno inspirowane Judas Priest. Bardzo mi się spodobało to, co cechowało Vadera od samego początku: ściana dźwięku. Ta muzyka była zwarta, była cała. Czasami widzisz, że kapela stoi razem, ale każdy gra oddzielnie, coś tam sobie rzeźbi na boku. U Vadera nawet jeśli coś było skaleczone czy nierówne, słychać było, że każdy jest tam, gdzie ma być, nie ma spacerów na boki”.
Choć Struczewski miał już własny zespół heavymetalowy, skwapliwie przystał na propozycję przesłuchania. Nie zraził go nawet warunek, który postawili mu nowi koledzy: „Jest dobrze, ale jeśli chcesz z nami grać, musisz kupić jakiś wzmacniacz”. To przecież klasyczna rockandrollowa zagrywka, znana światu co najmniej od czasów formowania się grupy The Rolling Stones…
Wspomniałem już, że Vader miał wówczas dwóch liderów. Owszem, dwóch, ale ze szczególnym wskazaniem na Zbyszka Wróblewskiego. Nie tylko dlatego, że był starszy – od Wiwczarka o trzy lata – i miał większe doświadczenie w muzycznej materii. Również nie ze względu na to, że trzymał w garści klucze do Merkurego, i nawet nie dlatego, że gdyby nie on, a właściwie jego mama, przez jakiś czas Vader nie miałby na czym grać. „Był taki moment w historii Vadera, że 100 procent sprzętu było własnością mojej matki. Dziękowaliśmy jej w wywiadach. Brała pożyczki, żeby mi pomóc, choć nigdy nie powiedziała: »Tak synu, rób to, jesteś w tym dobry«”. Zbyszek wtedy rządził, bo po prostu jemu najbardziej zależało. Piotr przez jakiś czas nie mógł się skupić na zespole, bo całą jego energię pochłaniały innego rodzaju emocje. Trudno go za to winić, był przecież napędzanym buzującymi hormonami nastolatkiem. „Zakochałem się – przyznaje. – Miałem 17 lat i pierwszą dziewczynę, pierwsze doświadczenia seksualne. Na imię miała Grażyna, poznaliśmy się na sylwestrowej balandze u kumpla. Strasznie się zaangażowałem, nie mogłem myśleć o niczym innym. Zespół zszedł na dalszy plan”.
Pierwsze zdjęcie Vadera. Od lewej: Robert Struczewski (bas), Artur (perkusja), Zbyszek Wróblewski (gitara), Piotr Tomaszewski (wokal). W parterze Peter (wówczas jeszcze zwany Bardastem)
Niewiele brakowało, a powabne kształty bliżej niezidentyfikowanej Grażyny pozbawiłyby nas takich płyt jak De Profundis czy Black to the Blind. Peter bowiem, zamiast szarpać struny na próbach, całymi dniami ciągał swoją nową przyjaciółkę po olsztyńskich zaułkach. Zamiast skupić się na nowych, jadowitych riffach, kombinował, jak tu włożyć łapę pod bluzeczkę. „Byłem wniebowzięty, pierwszy raz za cycka trzymałem, a tu Zbyszek wyrzucił mnie z zespołu!”. Peter był w szoku, ale przyznaje, że przyjaciel zachował się nadzwyczaj lojalnie, bo pozostawił mu otwartą furtkę. Albo raczej postawił ultimatum. „Napisał do mnie list”.
Co to za pomysł, dlaczego akurat list? Cóż, telefonów komórkowych wtedy jeszcze nie było i nawet aparat stacjonarny był nie lada luksusem. Zbyszek telefon w domu miał, Piotr nie. Zwykle kontaktowali się więc w ten sposób, że Wiwczarek szedł do mieszczącego się nieopodal hotelu garnizonowego, gdzie wisiał automat na pieniądze, wrzucał monetę i dzwonił do kolegi. Ale kiedy zaczął intensywnie randkować, przestał dzwonić, więc Wróblewski pofatygował się na Gietkowską. „Wracam z randki, a babcia mówi: »Był Zbyszek, zostawił ci list«. Przeczytałem i aż się czerwony zrobiłem. – Dzisiaj lider Vadera się z tego śmieje, ale wtedy bynajmniej nie było mu do śmiechu. Był przerażony. – Ostro napisał. Że albo wóz, albo przewóz. Albo będziesz przychodził na próby i gramy, albo jesteś amatorem i dalej zajmujesz się dziewczynkami. A jeśli zrezygnujesz, to zablokuję ci wszystkie możliwości zakupu sprzętu w Olsztynie… To, że teraz jestem tu, gdzie jestem, najlepiej świadczy o tym, że ten list podziałał”.
Podziałał to mało powiedziane. Wiwczarek tak bardzo zaangażował się w zespół, że stopniowo zaczął przejmować nad nim kontrolę, co w rezultacie doprowadziło do usunięcia Wróblewskiego. No ale nie uprzedzajmy faktów… Peter do dzisiaj przechowuje ten list i raz na jakiś czas do niego wraca. Choć zna go już chyba na pamięć, czyta od nowa i jeszcze raz, i znów. „To dowód na to, że trzeba się na coś w życiu zdecydować, że zespół wymaga poświecenia”.
Zdyscyplinowany Peter poświęcił się dla swojej kapeli do tego stopnia, że zaczął palić papierosy. No, prawie… „Nigdy nie palił, poza jednym wyjątkiem: kiedy naprawialiśmy naciągi od perkusji. Siedział wtedy z fajką i wydmuchiwał dym na wgniecenia po pałkach, które pod wpływem temperatury wracały do poprzedniego kształtu”, chwali poświęcenie kolegi Wróblewski. Bo o sprzęt trzeba było wtedy dbać i należycie się nim zajmować. Nie dość, że był absurdalnie drogi, to jeszcze trudno go było dostać i większość rzeczy musiała być robiona na zamówienie.
Owszem, w Merkurym jakieś graty stały, było do czego podpiąć instrumenty, ale małoletnim maniakom hałasu to nie wystarczało. Znajomy Zbyszka, zdolny elektronik amator, zrobił im więc wzmacniacze. Nazywały się London Town, były wielkie, wyglądały profesjonalnie i jak na tranzystory ponoć naprawdę nieźle brzmiały. Tak wyposażony Vader rychło dorobił się opinii zespołu, który gra najmocniej, najciężej i najgłośniej w Olsztynie. „W lokalnej gazecie pojawił się nawet artykuł, że jest zespół, który zagłusza pociągi – śmieje się Peter. – Faktycznie, obok naszej sali prób przebiegała linia kolejowa, a że bywało nam duszno, otwieraliśmy okna i faktycznie, czasem zagłuszaliśmy te pociągi. Żeby było śmieszniej, po drugiej stronie torów stał kościół. Znajomi opowiadali mi, że tam też wszystko było słychać i nawet motywowaliśmy ich do chodzenia do kościoła, bo mogli sobie usiąść z tyłu i posłuchać, jak Vader gra próby”.
Jak na tamte czasy Vader miał warunki wręcz cieplarniane. Nic dziwnego, że szybko powstawały nowe piosenki. Już po tytułach można poznać, kto był ich autorem. Zaangażowane społecznie protest songi, jak Zdalnie sterowany, Brudna forsa czy Ostatni życia łyk (to ten utwór o motocyklistach), pisał Zbyszek. Natomiast cuchnące siarką Gniew Szatana, Tyrani piekieł, Giń psie czy Przeklęty na wieki wychodziły spod pióra Petera. „Byłem największym diabłem w tym składzie, do wszystkiego nastawionym ekstremalnie – przyznaje. – Zresztą Grzesiek Jackowski bardzo mi się podobał, bo był żądny ostrego, szybkiego grania. Przeciwny temu był Zbyszek”.
Przez jakiś czas obaj gitarzyści próbowali się spotkać w pół drogi, klasycznemu heavy metalowi paląc świeczkę i diabłu ogarek. „Przeklęty na wieki był metalową balladą. Pierwsza część była grana na nieprzesterowanej gitarze, a później, jak to u mnie, musiało się rozwinąć i dojść do najszybszego tempa, jakie byliśmy w stanie zagrać”, tłumaczy Peter.
Były też utwory, które bezpośrednio nawiązywały do gatunku muzycznego uprawianego przez zespół, na przykład Stalowy rycerz czy Metalowy kot. „Pies i kot w tytułach, dużo mieliśmy tego zwierzyńca”, śmieje się Wiwczarek.
Lata 1983–1985 olsztyńska formacja spędziła nie tylko na kompletowaniu składu i repertuaru, ale również – z punktu widzenia młodych, zbuntowanych metalowców nie mniej ważnego – rynsztunku scenicznego. W tej materii raczkujący Vader również wzorował się przede wszystkim na Judas Priest. Ciuchów z sieciówek dla zbuntowanej młodzieży wtedy nie było (ba, oficjalnie nie było nawet zbuntowanej młodzieży!), a socjalistyczna gospodarka nie radziła sobie z zaopatrzeniem sklepów we… właściwie cokolwiek. Kombinowali więc, jak mogli. Kolejarze mieli czarne czapki – wystarczyło do takiej przytroczyć czaszkę, wbić kilka ćwieków, dorzucić łańcuch i sam Halford nie zawahałby się nasunąć jej na swe zbyt wysokie czoło. Oczywiście musiały być też łańcuchy, dużo łańcuchów. „Kupowaliśmy je w sklepie metalowym. »Do łódki?«, pytał sprzedawca. Tak, jasne, do łódki – śmieje się Zbyszek na samo wspomnienie, chociaż występowanie w takim ekwipunku już go tak nie bawiło. – Zrobiliśmy sobie też pasy z pasów transmisyjnych z browaru, które wyglądały jak gąsienice czołgowe. Lity metal. Do tego tasaki. Jak to założyłeś, siadało ci zawieszenie. Jak podskoczyłem w tym wszystkim, jak szczęknąłem… Chryste!”.
O prawdziwej skórze w latach głębokiego kryzysu nie mogło być mowy, ale Wróblewski, dzięki swoim dojściom w WPHW, potrafił załatwić dermę. Spore kawałki. Z nich młodzi muzycy sami wycinali niezbędne części garderoby. Gdy wokół zespołu pojawiły się pierwsze fanki, rękodziełem zajęły się bardziej w tym kierunku uzdolnione dziewczęta. Dużym wydarzeniem było otwarcie nowego zakładu szewskiego w Olsztynie, zaopatrzonego w ćwieki w formie kapsli. „Kolejki się tam ustawiały, aż w końcu facet zorientował się, co ma, i zaczął przygotowywać woreczki po 50 i 100 sztuk, które sprzedawał nam po strasznych cenach. Ale nie mieliśmy wyjścia, kupowaliśmy te ćwieki na kilogramy – mówi Peter. – Malowało się potem pasek od zegarka bejcą na czarno, deska, gwóźdź, ćwiek… i gotowe! Pasek do gitary, przerobiony z pasa milicyjnego, robiłem cały dzień”.
W tamtych czasach koszulki Vadera to również była ręczna robota, co wcale nie znaczy, że wyglądały źle. „Czasami były to małe dzieła sztuki, bo wśród metalowej braci trafiali się bardzo uzdolnieni artyści – zauważa Peter. Zanim jednak zdecydował się zaufać fachowcom, wziął sprawy w swoje ręce. – Pierwszą koszulkę Vadera sam sobie zrobiłem. To była zwykła biała koszulka, na której czarną farbą namalowałem odwrócony krzyż i nasze logo”.
Był również czas na zabawę – dużo czasu na ostrą zabawę. Ale jak tu nie balować, skoro dobry los podsuwa takie imprezy jak warsztaty muzyczno-taneczne w Rudziskach Pasymskich, zorganizowane przez ZSMP latem 1984 roku? W pięknych okolicznościach przyrody, w ośrodku wypoczynkowym nad jeziorem Kalwa, zgromadzono trzy albo cztery zespoły rockowe i – uwaga! – blisko 100 tancerek pomiędzy 16. a 22. rokiem życia. Byli też jacyś plastycy, którzy pierwszego dnia zobowiązali się zaprojektować Vaderowi logo, ale… wpadli w pijacki ciąg i nie udało im się skończyć projektu. Vader załapał się na ten wyjazd, bo Zbyszek dobrze się znał ze wspomnianymi już chłopakami z zespołu TNT, którymi opiekował się jeden z lokalnych działaczy ZSMP, niejaki Robert. „Zadzwonił do mnie pewnego dnia i zapytał, czy nie chcielibyśmy pojechać. Dwa tygodnie, nocleg w namiotach wojskowych, pobyt za darmo, żarcie za darmo i jeszcze zajęcia muzyczne”, relacjonuje Zbyszek Wróblewski. Oczywiście, że chcieli. Kto nie skorzystałby z takiej okazji? Mama nie puściła basisty, ale że skład musiał być kompletny, w jego zastępstwie pojechał Witek Święch, przyjaciel zespołu, który na co dzień grał funk rocka. „Poziom naszych umiejętności z tamtego okresu najlepiej oddaje taki obrazek: gramy próbę w tym namiocie, a Witek leży na ławce, ma zamknięte oczy i gra cały nasz program. Krzyczeliśmy tylko na niego, kiedy grał za dużo albo zaczynał kciukiem ruszać”.
Grania na tym wyjeździe nie było jednak zbyt wiele, bo wszyscy zajęci byli głównie piciem (baru w obozie młodych socjalistów oczywiście nie było, więc piwo z pobliskiego sklepu dowoziła warszawa kombi – wykupili cały zapas) lub podrywaniem tancerek. Zresztą, jak się okazało, próby w Rudziskach Pasymskich wiązały się z niemałym ryzykiem. „Naszym wokalistą był wtedy jeszcze Jacek Mehring. Trzyma mikrofon, coś tam śpiewa, ale w pewnym momencie złapał za rurę od namiotu i znieruchomiał. Okazało się, że wpiął się w prąd. Zamroziło gościa, a my nie wiedzieliśmy, co się dzieje”, wspomina Wróblewski.
Uczestnicy warsztatów mieli też niepowtarzalną okazję zobaczenia całego Vadera z łopatami w rękach. To była kara, wymierzona za… próbę podpalenia świetlicy. Dziś Vika i Peter mówią, że to pomówienie, że najwyżej ktoś rzucił niedopałek i coś tam się zatliło w kącie, ale wówczas uznano ich winnymi i kazano wykopać wielki dół na śmieci.
Zwieńczeniem zajęć terenowych w Rudziskach był koncert w Olsztynie, na którym z Vaderem musiał wystąpić Święch. „Schował się za głośniki, tak bardzo wstydził się grać te nasze rzeczy i tego, że wyszliśmy z tasakami przytroczonymi do pasów”, śmieje się Wróblewski.
Tego samego lata trafił im się jeszcze jeden wyjazd na łono natury, do Borowskiego Lasu. Trzeba spłacać swoje długi, a oni przecież od roku z okładem rezydowali w Merkurym, nie wydając na to ani grosza. Mało tego, WPHW dokładało im się do naciągów, pałek i strun! Te ostatnie sprowadzali aż z Gdańska (dla gitarzystów i gadżeciarzy informacja: najpierw były to struny czeskie, firmy Olympic, później Presto), bo w olsztyńskiej „Desie” takich dobrych nie mieli. Pani kierowniczka wydziału kultury postawiła tylko jeden, raczej skromny, choć w gruncie rzeczy mało rozsądny warunek: zespół musiał raz w roku zagrać koncert na wskazanej przez WPHW imprezie. Nigdy nie zajrzała na próbę, więc nie miała pojęcia, co gra Vader, ale wskazała… wczasy pracownicze. „Dowieziono nas tam z całym sprzętem na pace żuka, co nie było zbyt komfortowe, wszystko trzeba było trzymać”, wspomina Peter. Zbyszek z kolei pamięta, że tuż przed koncertem kroił pomarańcze i prawie obciął sobie palce. „Zawinąłem to byle jak i na scenę, więc gryf był cały we krwi… branżowo to wyglądało – chwali się. – Jak żeśmy przypierdolili! Basista gryfem mi okulary zdjął, cud, że mi oka nie wyjął!”
Sukces artystyczny tego wieczoru odnieśli chyba umiarkowany, za to ówczesny wokalista grupy całkiem nieźle poczynał sobie na gruncie towarzyskim. „Po koncercie pakujemy się do żuka, a tu okazuje się, że Jacek wyrwał jakąś mężatkę. Wsiadamy, a on do nas: »Pa, pa, ja nie wracam«”, wspomina Wróblewski.
Albo wczasowicze tak przestraszyli się Vadera, że nie mieli śmiałości poskarżyć się na te hałasy, albo pani kierowniczka była mało kumata, w każdym razie rok później popełniła ten sam błąd i ponownie wysłała chłopaków do Borowskiego Lasu. Tym razem była to klęska spektakularna i kompletna.
Na terenie ośrodka wczasowego zawisły starannie namalowane plakaty, przyozdobione czaszkami, które lojalnie ostrzegały, że zespół jest metalowy. Salą koncertową była świetlica, mieszcząca się w baraku, gdzie rozstawiono parę rzędów krzeseł. Zaciekawieni robotnicy rozsiedli się na tych krzesłach i… już samo wejście zespołu wzbudziło spory popłoch. „Oczywiście zjawiliśmy się w pełnym rynsztunku – relacjonuje Peter. – Jakieś pseudoskórzane spodnie, wyćwiekowane kurtki, pasy, łańcuchy. Założyliśmy ze Zbyszkiem te nasze pasy transmisyjne, więc wyglądaliśmy, jakbyśmy mieli stalowe gorsety. Do tego lekko tapirowane włosy i czapka kolejarska Piotrka Tomaszewskiego. Zaczęliśmy grać, jak na tamte czasy bardzo głośno. Od tych drgań nawet poszła szyba. W końcu byliśmy zespołem, który zagłusza pociągi…”
Kiedy wybrzmiał pierwszy utwór, nastała chwila złowrogiej ciszy, po czym podniósł się raban. Lud pracujący Olsztyna i okolic zaczął wrzeszczeć, że to skandal, że przyjechali tu, żeby odpocząć, a nie do hali fabrycznej. Atmosfera zgęstniała, zanosiło się na lincz. „Chcieli nas zastukać. Na szczęście byliśmy nie do ruszenia, bo zaraz po przyjeździe do Borowskiego Lasu założyliśmy sztamę z miejscowymi ratownikami. Wypiliśmy z nimi trochę wódki, więc nikt nam nie mógł podskoczyć. Ratownicy byli naszymi ochroniarzami”, tłumaczy Wróblewski.
Część robotników, śmiertelnie obrażona, wyszła ze świetlicy, ale ta garstka, która została, do końca nieźle się bawiła przy apokaliptycznych, metalowych dźwiękach. A po koncercie oczywiście odbyła się impreza – w domku ratowników. Niewiele brakowało, a znalazłaby swój finał w szpitalu lub na cmentarzu. „Piotrek Tomaszewski stoi przy barierce, a Peter go za nóżki i przerzucił przez tę balustradę. Snake walnął ciałem o beton, ale na szczęście nie puścił barierki, bo mogło się to naprawdę źle skończyć”, wspomina Vika.
Na co dzień, żeby dobrze się zabawić, muzycy Vadera nie musieli wyjeżdżać za miasto. Były przecież akademiki. „Pierwszy raz byłem na imprezie w akademiku na urodzinach Krzyśka Czapajewicza, bardzo dobrego gitarzysty klasycznego – wspomina Peter. – Kiedy wychodziłem z domu, babcia zapytała:»A ty gdzie idziesz?«. »Na urodziny do kolegi, ze Zbyszkiem«. »Tylko żebyś tam nie pił«. »Dobrze, nie będę, najwyżej jedno piwko«. »Ale jak to tak idziesz na urodziny, bez prezentu?«. I zapakowała mi jakiś taki kufel gliniany, ozdobny. Wchodzę do akademika, wjeżdżam na ostatnie piętro, a tam maleńki pokoik, miał może ze trzy metry długości, totalnie zawalony ludźmi. Zaczęli mi polewać karniaki, a Krzysiek jak zobaczył prezent, to zarządził, że muszę z tego wypić, więc jak już doszedłem do okna, to tylko po to, żeby z niego puścić pawia”.
Imprezy w mniejszym gronie, czyli urządzane przez sam zespół, ewentualnie zespół w towarzystwie garstki najlepszych kumpli, nazywane były „Małym Vaderem” lub „Dużym Vaderem”, bo towarzyszyła im zabawa w układanie logotypu grupy z butelek po piwie. Duży Vader wiele razy został ułożony u Snake’a, bo wokalista często dysponował wolną chatą – ku radości kolegów z kapeli i czarnej rozpaczy sąsiadów. „Kiedyś robiliśmy pizzę i Peter pokroił kiełbasę tasakiem, po czym tasak poleciał przez okno, z ostatniego piętra. Snake miał później przez to problemy, bo któryś z sąsiadów się poskarżył – wspomina Vika. – Innym razem jeden z nas zarzygał wszystkie balkony. Sąsiedzi przychodzą na skargę, a Snake mówi: »To nie od nas, to ktoś z góry…«. A mieszkał na ostatnim piętrze!”. „Pamiętam tę imprezę. Kiedy robiliśmy tę pizzę z kiełbasą, Snake przyniósł litrową butelkę samogonu, żeby nam się nie nudziło. Takiej głowie jak moja niewiele trzeba, więc szybko się dla mnie impreza skończyła, ale wcześniej zdążyłem Grześkowi przeciąć spodnie tym tasakiem – chwali się Peter. – Nie wiem, jak udało mi się go nie uszkodzić, bo gdybym chciał coś takiego zrobić, tobym mu pół nogi odrąbał”.
Koledzy pokpiwali, że matka Snake’a pracuje w Centrali Handlu Zagranicznego, bo często jeździła do Turcji, po kożuszki, dżinsowe katanki i tym podobne towary, które w owym czasie uchodziły w Polsce za szczyt mody. Przy okazji zwoziła do domu całe reklamówki mocnych alkoholi, w małych buteleczkach, zwanych małpkami. Takie miała hobby. Jej syn bardzo sobie chwalił tę kolekcję. „Miała masę tych butelek, z setkę. Ulubiony numer Snake’a polegał na tym, że brał szklankę, otwierał każdą butelkę i nalewał po kropelce. W końcu uzbierała się pełna szklanka źle wyglądającej, brunatnej substancji. Nie miało to żadnego smaku, za to niewyobrażalny power – wspomina Wróblewski. – Drinki Snake’a były niepowtarzalne. Zresztą w jego pokoju, na oknie, w słoikach dojrzewał zacier”.
Jak na smarkatych, spuszczonych ze smyczy rockmanów przystało, muzycy Vadera urządzali balangi również na sali prób. To nie był dobry pomysł. Prawdę mówiąc, był bardzo zły. Pal licho, że wszystkie ściany i drzwi mieli obite tkaniną i kiedy trochę popili, nie mogli trafić do wyjścia. To, że raz na jakiś czas trzeba było posprzątać rzuconego dyskretnie pawia, też nie było najgorsze. Ale demolka własnego sprzętu, z takim trudem zdobytego, to już gruby skandal. „Jestem maniakiem sprzętowym, ale po pijaku zrobiłem śrubokrętem dziury w głośnikach. Po alkoholu ze mnie zwierzę wylazło”, tłumaczy się Vika. Kiedy na drugi dzień zobaczył narzędzie zbrodni sterczące z jednej z kolumn, ledwie utrzymał się na nogach.
„W tych wszystkich koncertach najbardziej żałuję, że nikogo seksualnie nie wykorzystaliśmy – śmieje się Grzesiek Jackowski, kiedy wspominamy (przy kuflu piwa, jakże by inaczej?) dawne czasy. – Tylko picie było, żadnej konkretnej seksafery”.
Wiosną 1985 roku Piotrek Tomaszewski poszedł w kamasze. „Zrobiliśmy sobie dwa tygodnie przerwy. Wracamy po wakacjach, a Snake’a nie ma, poszedł do wojska na ochotnika”, wspomina Wróblewski. Cały zespół był w szoku. „Tragedia, zostaliśmy bez wokalisty!”, wtóruje mu Wiwczarek. Cały młyn z poszukiwaniem musiał się więc zacząć od początku. „Bo wiesz, jak to jest z gitarzystami. Zrobi głośno, włączy przester, jest się za czym schować. A wokalista nie ma za czym. Albo śpiewa czysto, albo nie – tłumaczy problemy ze znalezieniem odpowiedniego człowieka Wróblewski. Przyznaje zarazem, że najmniej chodziło im o szkolonego, świetnego technicznie wokalistę. Potrzebowali wojownika. – W końcu dołączył do nas chyba najgorszy wokalista z nich wszystkich. No, ale on czuł bluesa. Łobuz z niego był straszny…”.
Mowa o Robercie „Czarnym” Czarnecie, którego na próbę Vadera przyprowadził Astaroth. „Mieszkaliśmy na tym samym osiedlu, w podstawówce chodził z moim bratem do klasy – wspominał Struczewski. – Szukaliśmy człowieka, który trochę śpiewa, ale przede wszystkim robi show, bo kiedy grasz na gitarze, to pod tym względem możliwości masz mocno ograniczone. Powiedziałem chłopakom, że jest taki człowiek, który coś tam próbuje robić, mocno się wygłupia, jest bardzo niesforny i że może warto z nim spróbować. Wielkim atutem Czarnego było również to, że miał dużo zabawek, pieszczoch, pasów… Tym też zwrócił naszą uwagę. Potrzebny był nam taki facet, prawdziwy metalowiec, który nie będzie się bał ruszyć na scenie, a Czarny, przynajmniej wtedy, nie bał się niczego”.
„Był totalnie gniewnym buntownikiem, nawet jak na tamte czasy, ale miał bardzo charakterystyczny głos. Mogło się to kojarzyć z Romkiem Kostrzewskim – dodaje Wiwczarek. – Miał jeszcze większą charyzmę niż Piotrek Tomaszewski, a przy tym był trochę wariatem. Choć był strasznie młody, lubił piwko wypić, piąsteczką pomachać. Miał energię”.
Czarny dawał radę, jednak muzycy chcieli pozostać lojalni wobec poprzedniego wokalisty i obiecali mu, że kiedy przejdzie do cywila, znów będzie mógł wziąć do ręki mikrofon. Nic z tego nie wyszło. „Snake wrócił z wojska odmieniony. Ponoć jakichś rakiet pilnował w lesie, jednostka zamknięta, więc albo walić gorzałę, albo zwariować…”, wspomina Zbyszek Wróblewski. Snake śpiewał później przez jakiś czas w jego kolejnym zespole, Raxasie, aż wreszcie słuch po nim zaginął. „Nie widziałem go przez wiele lat, aż pojawił się jako biznesmen. Sklepy meblowe, tu, w Olsztynie, i w Morągu czy Ostródzie. Wtedy był czyściutki, trzeźwiutki. Potem znowu minęło trochę czasu i zaczął się interesować całą chemią, jaka była w jego zasięgu – mówi Vika. – Kiedy dowiedziałem się, że nie żyje, nie zdziwiłem się, bo jak go widziałem ostatni raz, wyglądał, jakby na własne życzenie schodził do grobu. Szkoda, bo kiedy był czysty i trochę przy rozumie, był świetny”.
Byli koledzy z zespołu nie wiedzą, na co umarł Piotr Tomaszewski. Każdy słyszał inną plotkę. Ten, że umarł we śnie, tamten – że się powiesił. A jeszcze inny, że dostał zawału, dźwigając skrzynkę z warzywami i przesilając zniszczony przez prochy organizm. „Był dobrym chłopakiem, ale miał słaby charakter i popadał w skrajności – wzdycha Peter. – Kiedyś wydziarał sobie kobrę, jak Snake Plissken z Ucieczki z Nowego Jorku, ale jakiś czas później coś mu się odwidziało i zaczął to sobie zdzierać cegłą. Została wielka rana”.
APPENDIX
List z 18 kwietnia 1985 roku, którym Zbyszek Wróblewski przywołał do porządku niesfornego Piotra Wiwczarka. Pisownia zgodna z oryginałem.
Peter!
Proszę aby do soboty rano (85 04 20 – godz 10 rano) gitara basowa znalazła się na swoim miejscu. W przeciwnym razie w niedzielę rano możesz się spodziewać bardzo przykrej niespodzianki. Poza tym proszę abyś przemyślał sytuację jaka się wytworzyła w kapeli. Zdecyduj się co dalej robisz bo ja nie mam zamiaru tracić więcej czasu z Twojego powodu.
Jeżeli do środy (85 04 24) przyszłego tygodnia nie otrzymam żadnej informacji znaczyć to będzie, że zrezygnowałeś z kapeli. Jeżeli tak to oprócz tego, że wisisz mi 500 zł jesteśmy kwita. W przeciwnym razie żądam dyscypliny w wykonywaniu moich poleceń. Żeby było weselej informuję Cię, że sprawa o której rozmawialiśmy (zakup zachodnich gratów) jest już nieaktualna ponieważ na dwa dni po naszej rozmowie popisałeś się przepiękną przewalanką powtórzoną dwukrotnie.
1* Umówiłeś się z Grzesiem na malowanie bębnów (Wiesz, że On nie ma klucza) i dałeś dupy
2* Umówiłeś się ze mną na rozmowę dotyczącą zakupu zachodniego sprzętu i również dałeś dupy
(Była to największa jak do tej pory szansa dla naszej kapeli, ale nie będę przecież robił tak poważnych interesów z dziećmi)