Słodkie życie, włoska śmierć - Tomasz Duszyński - ebook + książka
NOWOŚĆ

Słodkie życie, włoska śmierć ebook

Tomasz Duszyński,

0,0

Opis

Wakacyjna sielanka na włoskiej ziemi! Kwintesencja Dolce Vita: słońce, wino, pizza i... kilka trupów.

Gdy pisarz kryminałów zostaje poproszony o przeprowadzenie warsztatów literackich w Toskanii przystaje na propozycję z ochotą. Wkrótce w posiadłości państwa Morettich, pośród malowniczych winnic, głośnych cykad i palącego słońca zbierają się polscy uczestnicy konkursu literackiego. Już w pierwszym dniu ich pobytu, w pobliskim San Gimignano, dochodzi do śmiertelnego wypadku. Z jednej z najwyższych wież miasteczka, nazywanego średniowiecznym Manhattanem, spada mężczyzna.

Czy jego śmierć ma związek z literackimi warsztatami, jego uczestnikami, a może z tajemniczą rodziną Morettich?

Sprawą zaczyna interesować się miejscowa mafia, a pisarz z Panią Żoną i Panną Córką stają przed zadaniem rozwiązania kryminalnej zagadki. Okazuje się, że wśród uczestników warsztatów jest ktoś, kto może wiedzieć o wydarzeniach więcej, niż się wydaje.

Mafia, wino, trufle, toskański dzik, mnóstwo zwrotów akcji i Ziętek… Staszek Ziętek. Czego chcieć więcej od komedii kryminalnej? Mamma mia!

Przy pisaniu tej powieści nie ucierpiała żadna pizza (może jedna czy dwie, no… kilka butelek wina).

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 361

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Re­dak­cjaAlek­san­dra Zok-Smoła
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt gra­ficzny okładkiAgnieszka Kie­lak
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by To­masz Du­szyń­ski, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-8329-876-4
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

ROZ­DZIAŁ PIERW­SZY

Na­wie­dziny sta­rych zna­jo­mych i gra­bie prze­zna­cze­nia

– Pa­nie pi­sarz! Kopę lat!

Gdy usły­sza­łem zna­jomy głos, po ple­cach prze­bie­gły mnie ciarki. Prze­łkną­łem ślinę, pró­bu­jąc wy­rów­nać ci­śnie­nie w uszach i od­wró­ci­łem się w kie­runku zbli­ża­ją­cego się chwiej­nym, ma­ry­nar­skim kro­kiem osob­nika. Chwilę trwało, za­nim wi­ru­jące przed oczami ciemne plamy wy­bla­kły. Wtedy do­piero do­strze­głem, że tuż za zwa­li­stą po­sta­cią męż­czy­zny, ubra­nego w krót­kie spodenki moro i żółtą ko­szulkę na ra­miącz­kach, dro­biła krocz­kami jego lep­sza, mniej­sza po­łowa. Ko­bieta ma­chała w moim kie­runku upier­ście­nioną dło­nią, uśmie­cha­jąc się sze­roko.

– Ju­huuu!

– Huuu... huuu... – wy­da­łem z sie­bie nie­okre­ślony dźwięk, który był za­pewne gło­sem ata­wi­stycz­nej roz­pa­czy i nie­do­wie­rza­nia lub na­głym ata­kiem astmy, na którą ni­gdy nie cier­pia­łem. – Róża... Sta... szek.

– Graba, pa­nie pi... sarz!

Sta­szek Zię­tek zła­pał moją dłoń, roz­gniótł ją jak cia­sto na pizzę, a po­tem za­to­ną­łem w jego uści­sku. Przez chwilę wal­czy­łem z tą wy­lew­no­ścią, sta­ra­jąc się nie otrzeć o od­sło­nięte Zięt­kowe pa­chy.

– Cho­ler­cia, jak się za tobą stę­sk­ni­li­śmy!

– Ehe...

– By­li­śmy w po­bliżu, po­sta­no­wi­li­śmy wpaść.

– Tak bez za­po­wie­dzi?

– Jak się za­po­wia­damy, to ni­gdy was nie ma. – Sta­szek wy­szcze­rzył zęby. – To po­my­śla­łem, że jak się nie za­po­wiemy, to bę­dzie­cie.

Nie mo­głem od­mó­wić Zięt­kowi po­nad­prze­cięt­nej zdol­no­ści ro­zu­mo­wa­nia.

– Mo­nia jest? – za­py­tała Ró­zia, tak­su­jąc szyb­kim spoj­rze­niem nasz dom, przed któ­rym sta­li­śmy, i iglaka, któ­rego pró­bo­wa­łem wła­śnie przy­ciąć se­ka­to­rem.

– Na za­ku­pach... Nie wiem, kiedy...

– O wilku mowa! Jest i pani żona! – wy­darł się na cały re­gu­la­tor Zię­tek, uno­sząc wy­soko ra­miona na wi­dok mo­jej mał­żonki wjeż­dża­ją­cej sa­mo­cho­dem na pod­jazd. Sta­szek od­sło­nił w peł­nej kra­sie owło­siony pa­chy. Mocno wal­czy­łem z od­ru­chem przy­cię­cia ich no­ży­cami, ale tylko dla­tego, że wie­dzia­łem, że stę­pił­bym na tych ster­czą­cych dru­tach na­rzę­dzie.

– Ró­zia? Sta­szek?

Za­wsze po­dzi­wia­łem mał­żonkę za zdol­ność wy­krze­sa­nia z sie­bie en­tu­zja­zmu na­wet wtedy, gdy za grosz go nie czuła.

– Już ci po­ma­gam z tor­bami. Pan pi­sarz jak zwy­kle za­ro­biony po łok­cie...

Zię­tek w pod­sko­kach prze­mie­ścił się na pod­jazd. Zie­mia pod nim drżała albo stu­kało mi coś w mó­zgu.

– Uwa­żaj na gra­bie... Sta­szek.

Ktoś mógłby po­wie­dzieć, że ostrze­głem zbyt późno i że zro­bi­łem to ce­lowo. Być może było w tym tro­chę ra­cji.

– Je­zus Ma­ria!

Po ta­kim grzmot­nię­ciu w śro­dek czoła nie­je­den mógł do­znać ob­ja­wie­nia.

Sta­szek się za­chwiał, cof­nął o krok i klep­nął dupą na pod­jazd.

– Sta­chu, ży­jesz?

– Ojej, o rany... nic nie wi­dzę. Czy to, czy to krew?

Pod­bie­gli­śmy do po­szko­do­wa­nego, na­chy­la­jąc się nad nim ze współ­czu­ciem. No do­brze, ja się na­chy­la­łem tylko z cie­ka­wo­ści.

– Sta­siu! Sta­siu, nic ci nie jest? – Ró­zia do­tknęła de­li­kat­nie ra­mie­nia męża. – Mo­żesz mieć wstrzą­śnie­nie mó­zgu.

– Czy ja wiem? – gło­śno wy­ra­zi­łem wąt­pli­wość. – Nie wiem, czy jest czym wstrzą­snąć... – Ło­kieć w boku, za­sa­dzony przez mał­żonkę, dał mi do zro­zu­mie­nia, że bra­kuje mi em­pa­tii. – To tylko ude­rze­nie ki­jem od grabi...

– A dla­czego le­żały na ścieżce? Prze­cież każdy mógł się o nie po­tknąć. – Ró­zia spoj­rzała na mnie z wy­rzu­tem. Po­dała mę­żowi chu­s­teczkę, którą ten miał za­pewne za­ta­mo­wać strużkę krwi pły­nącą z roz­cię­cia na czole. Sta­szek jed­nak się w nią wy­smar­kał. Może był jed­nak od tego ude­rze­nia tak oszo­ło­miony, że nie tra­fił chu­s­teczką, gdzie trzeba?

– Co się stało? Ja krwa­wię, kto mnie ude­rzył w głowę?

Nie brzmiało to do­brze. Wy­pa­dek nie wy­glą­dał na po­ważny, więk­szego wstrząsu niż głowa Staszka mo­gły do­znać wsku­tek klap­nię­cia na wy­bru­ko­wany pod­jazd jego po­śladki. Chyba że Stach miał mózg w dol­nej par­tii swo­jego zwa­li­stego ciała. Ude­rze­nie kija mo­gło ten nie­wiel­kich roz­mia­rów or­gan prze­mie­ścić wzdłuż krę­go­słupa. To by wiele wy­ja­śniało.

– Chodź­cie do domu, mu­simy cię opa­trzyć – oznaj­miła tro­skli­wie moja mał­żonka.

– Może le­piej we­zwijmy po­go­to­wie? – za­pro­po­no­wa­łem. – Za­biorą Staszka na od­dział, do szpi­tala. Spraw­dzą, czy wszystko jest w po­rządku z tą jego głową...

Za­brzmiało to, jak­bym chciał się nie­pro­szo­nego go­ścia po­zbyć, ale prze­cież tak wła­śnie było. Uspra­wie­dli­wiało mnie tylko prze­czu­cie, że dla Staszka do­bra ta­kie ba­da­nie po­winni mu zro­bić już dawno temu.

– Twardy je­stem, nie miętki, pa­nie pi­sarz.

Zię­tek po­zbie­rał się z pod­jazdu, sta­nął na no­gach, wy­sta­wił ręce na boki jak nie­do­wi­dzący szu­ka­jący naj­bliż­szej ściany. Uśmiech­nął się. Strużka krwi okrą­żyła nos i za­trzy­mała się na bro­dzie. Zię­tek wy­glą­dał jak bok­ser po zde­rze­niu z au­to­bu­sem.

– W po­rządku, Sta­szek? – za­py­ta­łem, bo za­uwa­ży­łem, że Zię­tek za­chwiał się i prze­chy­lił w moją stronę. Zro­bi­łem krok w bok, żeby nie sta­nąć mu na dro­dze, gdyby chciał od­po­cząć chwilę na pod­jeź­dzie.

– Sta­siu, nic nie ja­dłeś od rana. Mó­wi­łam, że­byś cho­ciaż ja­jecz­nicę skub­nął...

– Zro­bię mu śnia­da­nie... Wpro­wadź Staszka do domu, do kuchni – po­le­ciła moja druga po­łówka.

Za­ci­sną­łem zęby. Jakby tego było mało, że Zięt­ko­wie zwa­lili nam się na głowę, to jesz­cze będą wy­że­rać moją lo­dówkę.

– Oprę się ździebko na to­bie, pa­nie pi­sarz. – Łapa Ziętka wy­lą­do­wała na moim barku, przy­gnia­ta­jąc mnie jak kil­ku­dzie­się­cio­ki­lo­gra­mowy od­waż­nik. – Mdleję na wi­dok krwi, le­piej, że­bym jej nie wi­dział... – Stach wy­szep­tał mi do ucha swoje wy­zna­nie. Jed­no­cze­śnie zro­bił zeza, za­pewne do­strzegł kro­plę krwi na czubku nosa.

– Ojej...

– Rany bo­skie, To­mek, może byś się tro­chę ru­szył? Sta­siu, ko­cha­nie, oprzyj się na nim!

Zię­tek wy­ko­nał po­le­ce­nie żony aż na­zbyt gor­li­wie. Jego łapa owi­nęła mi się wo­kół szyi. Za­ła­sko­tało mnie coś w ucho, na karku po­czu­łem lepką wil­goć Zięt­ko­wej pa­chy.

– W gło­wie mi się kręci – jęk­nął Sta­szek.

– Mi też – wy­sa­pa­łem, wal­cząc z cię­ża­rem, gra­wi­ta­cją i do­zna­niami aro­ma­tycz­nymi.

– Ale ubez­pie­cze­nie ma­cie?

By­łem zbyt za­sko­czony, żeby od­po­wie­dzieć. Po­szu­ka­łem wzro­kiem swo­jej żony, ale ta wraz z Ró­zią już znik­nęły w domu. Roz­ma­wiały o za­ku­pach, które ostat­nio po­czy­niły w in­ter­ne­cie. Prze­wi­dy­wa­łem, że bę­dzie to długa roz­mowa.

Wtasz­czy­łem Ziętka do domu, a w końcu do kuchni. Ol­brzym legł na krze­śle, przy­pra­wia­jąc me­bel o ża­ło­sne stęk­nię­cie.

Po­zby­łem się cię­żaru, ale le­d­wie wy­pro­sto­wa­łem krę­go­słup. Naj­gor­sze było jed­nak uczu­cie lep­ko­ści na karku.

– Cię­żary to się, pa­nie pi­sarz, dźwiga z ugię­tych ko­lan.

– Sły­sza­łem to już kie­dyś, chyba na­wet od cie­bie.

Zię­tek się za­śmiał.

– Taka chu­dzinka się z cie­bie zro­biła, Sta­siu, jaki to niby cię­żar? – Ró­zia za­jęła się roz­cię­ciem na czole męża. Moja żona zdą­żyła za­opa­trzyć ją w ap­teczkę.

– Omleta bym zjadł, je­śli śnia­da­nie ak­tu­alne – wy­szep­tał Zię­tek słabo.

Był tro­chę blady, ale jak na moje oko chciał je­dy­nie wzbu­dzić li­tość. Nie wie­dzia­łem tylko, czy u swo­jej żony, czy mo­jej.

– Twar­dym trza być, Sta­szek, nie mięt­kim – przy­po­mnia­łem jego wła­sne słowa. – Za­raz wrócę.

Ewa­ku­owa­łem się do ła­zienki. W pierw­szym od­ru­chu chcia­łem ob­myć tylko kark, ale w końcu zde­cy­do­wa­łem się na prysz­nic. Gdy już star­łem z sie­bie pot Ziętka, zro­biło mi się tro­chę le­piej. Wró­ci­łem do go­ści.

Sta­szek sie­dział na moim fo­telu w sa­lo­nie wpa­trzony w te­le­wi­zor. Oglą­dał ja­kieś kre­skówki. Wci­nał omlet, aż mu się trzę­sły uszy.

– Jedz, ko­cha­nie, jedz... – do­bie­gły mnie z kuchni słowa Rózi. – Wiesz, Mo­nia, Sta­szek ostat­nio od­ma­wia je­dze­nia. Nie je obia­dów, ko­la­cji... na śnia­da­nie skub­nie tro­chę su­chego chleba, a już broń Boże, żeby po­sma­ro­wać kromkę ma­słem. Za­sta­na­wia­łam się, czy nie jest chory. Do­piero jak wyj­dzie z domu, ode­tchnie świe­żym po­wie­trzem i od­wie­dzimy ja­kichś zna­jo­mych, to wraca mu ape­tyt.

Zmru­ży­łem oczy i po­pa­trzy­łem po­dejrz­li­wie na Ziętka.

– Chrupki ma­cie? Zjadł­bym z mle­kiem...

– Za­raz ci przy­niosę, żab­ciu!

Nie spusz­cza­jąc z oczu bli­sko dwu­me­tro­wego płaza, pod­sze­dłem do dru­giego fo­tela i na nim usia­dłem.

Sta­szek ga­pił się te­le­wi­zor. Kre­skówka mu­siała być mocno an­ga­żu­jąca. Zię­tek wpa­ko­wał resztkę omleta do buzi, kłap­nął szczęką i par­sk­nął śmie­chem. Kro­pelki śliny po­szy­bo­wały w stronę ekranu. Po­czu­łem ner­wowy tik w oku. Nie ode­zwa­łem się jed­nak.

Lu­stra­cja nie­pro­szo­nego go­ścia, który roz­siadł się w moim fo­telu, trwała krótką chwilę. Zię­tek rze­czy­wi­ście wy­glą­dał na nieco wy­chu­dzo­nego. Czy był chory? Nie wy­da­wało mi się, po­zbył się tro­chę tłusz­czu, przez co jego mię­śnie stały się, przy­zna­wa­łem to z bó­lem, im­po­nu­jące. Ja za­mie­nia­łem się po­woli w roz­go­to­waną klu­chę, bo nie star­czało mi de­ter­mi­na­cji, żeby po­ma­chać choćby jed­nym han­tlem.

W dłoni Ziętka po­ja­wiła się wła­śnie mi­ska z chrup­kami wy­peł­niona po brzegi mle­kiem. Do tego ka­napka z po­dwójną wę­dliną i se­rem. Stach jadł je na zmianę. Za­bur­czało mi w brzu­chu. Ró­zia ska­kała wo­kół męża, jakby prze­ży­wali drugą mi­łość. Może się o niego na­prawdę mar­twiła? Po­czu­łem ukłu­cie za­zdro­ści. Moja wła­sna żona też mo­głaby mi od czasu do czasu zro­bić ka­napkę.

Zię­tek chyba zdał so­bie sprawę z tego, że go ob­ser­wuję. Siorb­nął mle­kiem, od­sta­wił pu­stą mi­skę na ławę. Otrze­pał dło­nie po po­chło­nię­tej w dwóch kę­sach ka­napce i prze­su­nął nimi po opar­ciach fo­tela.

Tik w oku stał się in­ten­syw­niej­szy.

– Przy­ja­cielu...

Stach roz­gląd­nął się, jakby chciał się upew­nić, że nikt nas nie sły­szy.

– Do przy­jaźni droga da­leka, mój ty dawno nie­wi­dziany zna­jomy. – Przy­wo­ła­łem na twarz sztuczny uśmiech.

– Uwa­żam cię za przy­ja­ciela. Po­łą­czyło nas tak wiele...

– Po­łą­czyło?

– Pa­nie pi­sarz! A te wszyst­kie trupy? Wspólna ma­jówka w Gre­cji, bli­ska przy­jaźń na­szych żon i dzieci... zwłasz­cza dzieci.

– Sta­chu, upa­dłeś na głowę? Moja córka nie miała prze­cież kon­taktu z Hen­rycz­kiem od...

Za­mil­kłem. Uśmie­szek Ziętka bar­dzo mi się nie spodo­bał i przy­znam, że nieco mnie zmro­ził.

– Zo­stawmy mło­dych w spo­koju, niech to, co jest mię­dzy nimi, po­woli się roz­wija.

– Sta­szek – wark­ną­łem. – Nie wiem, co żeś so­bie ubz­du­rał, i nie chcę cią­gnąć tej ab­sur­dal­nej roz­mowy. Obe­rwa­łeś gra­biami w głowę i do­sta­łeś po­mie­sza­nia zmy­słów!

Znów za­mil­kłem, ale dla­tego, że żona wyj­rzała z kuchni. Zmro­ziła mnie wzro­kiem. Uśmiech­ną­łem się sze­roko i unio­słem kciuk w górę. Głowa żony znik­nęła. Obie ko­biety po­wró­ciły do kon­wer­sa­cji i wy­miany in­for­ma­cji z obo­pól­nych dzia­łań wy­wia­dow­czych wśród zna­jo­mych i ro­dziny.

– Już do­brze, do­brze... – Stach na­chy­lił się w moją stronę. – To ma­cie to ubez­pie­cze­nie czy nie?

Nie­mal się za­po­wie­trzy­łem.

– O co ci cho­dzi, Sta­szek? – wark­ną­łem. – Po­zy­wać mnie chcesz, bo wsze­dłeś na gra­bie?

Zię­tek wzru­szył ra­mio­nami.

– Jak do­stanę od­szko­do­wa­nie, to się po­dzie­limy... Fi­fty-fi­fty. W su­mie do­brze, że­bym miał z tego ja­kieś sie­dem­dzie­siąt pro­cent.

Wes­tchną­łem.

– Nie mamy ubez­pie­cze­nia, zresztą nic byś od ubez­pie­czy­ciela nie do­stał.

– Szkoda, kurka wodna, no szkoda. – Zię­tek po­dłu­bał pa­znok­ciem w zę­bie. – A wi­ta­min nie chcesz ku­pić?

– Ja­kich wi­ta­min? – Zmarsz­czy­łem brwi. Prze­szło mi przez myśl, że te gra­bie mo­gły jed­nak po­czy­nić więk­sze spu­sto­sze­nie w gło­wie Ziętka.

– Olej z wą­troby re­kina, trzy kwasy omega, bo alfy chyba nie mam. – Stach za­re­cho­tał.

Wie­dzia­łem, że Zię­tek pra­cuje we Wro­cła­wiu na pro­duk­cji w fir­mie far­ma­ceu­tycz­nej. Za­pewne za­trud­nieni do­sta­wali od pra­co­dawcy raz na ja­kiś czas przy­dział wi­ta­min. Stach po­sta­no­wił swoją działkę opchnąć. Może po­trze­bo­wał pie­nię­dzy. Ale na co?

– Dzię­kuję, nie po­trze­buję wi­ta­min.

– Na pewno? – Zię­tek prze­chy­lił głowę. Otak­so­wał mnie wzro­kiem. Po­czu­łem się, jakby do­pa­dła mnie bły­ska­wiczna awi­ta­mi­noza.

– Za­raz bę­dziesz mi chciał sprze­dać nerkę. – Zde­ner­wo­wa­łem się.

– Po­trze­bu­jesz? Bo rze­czy­wi­ście źle wy­glą­dasz.

Po­wi­nie­nem się obu­rzyć, ale na­gle po­łą­czy­łem fakty. Le­piej późno niż wcale. Na mo­jej twa­rzy po­ja­wił się dra­pieżny uśmiech.

– Sta­szek, czy Ró­zia wie?

– Co wie? – Staszka zmro­ziło.

– Po­wie­dzia­łeś mał­żonce, że zwol­nili cię z pracy?

Po­ża­ło­wa­łem, że to po­wie­dzia­łem, bo za­uwa­ży­łem, że Zię­tek mo­men­tal­nie za­czął się nie­mi­ło­sier­nie po­cić. Nie­mal wi­dzia­łem, jak ten pot wsiąka w skó­rzane obi­cie fo­tela. Za­czą­łem się go­dzić z my­ślą, że będę mu­siał go spi­sać na straty. Fo­tel, bo Ziętka spi­sa­łem na straty już dawno temu.

– Ciii... – Sta­szek ro­zej­rzał się ner­wowo.

– Czyli jed­nak. – Po­ki­wa­łem głową z uda­wa­nym współ­czu­ciem. Nie by­łem w sta­nie po­da­ro­wać so­bie zło­śli­wej uwagi. – A za co Ró­zia robi za­kupy w in­ter­ne­cie, któ­rymi tak chwali się przed moją żoną?

– Oj tam, za­kupy... raz na ja­kiś czas so­bie coś za­mówi. Tyci, tyci sza­li­czek, bu­ciki czy su­kienkę. Ku­puje w dziale dla dzieci, prze­cież to nie może dużo kosz­to­wać.

– Zdzi­wił­byś się – mruk­ną­łem.

– Dali mi od­prawę. Sprze­daję wi­ta­miny, ale za­pasy się koń­czą... Sam ro­zu­miesz, po­trze­buję pie­nię­dzy.

– Może ra­czej no­wej pracy?

Sta­szek nie wy­glą­dał na prze­ko­na­nego.

– Ty, pa­nie pi­sarz, chyba do­brze za­ra­biasz, co?

Po­krę­ci­łem głową.

– Na­wet o tym nie myśl. Nie po­ży­czam pie­nię­dzy. To... znisz­czy­łoby na­szą piękną przy­jaźń.

Sta­szek się wy­szcze­rzył.

– To może jako przy­ja­ciel na­uczysz mnie pi­sać książki? Wiesz, ja też ca­łymi dniami sie­dzę w domu przed lap­to­pem i nic nie ro­bię. Mógł­bym być jak ty. Jeź­dzi­li­by­śmy ra­zem na spo­tka­nia au­tor­skie, wy­mie­ni­li­by­śmy się uwa­gami, zbli­ży­li­by­śmy się do sie­bie...

Za­mru­ga­łem. Te­raz to ja za­czą­łem się po­cić. Wy­obra­zi­łem so­bie al­ter­na­tywną rze­czy­wi­stość, w któ­rej urze­czy­wist­ni­łaby się wi­zja Staszka.

– Stach, to nie ta­kie pro­ste. To ciężki ka­wa­łek chleba.

– Tak ob­ra­zowo mó­wisz... ja wi­dzę nie­mal ten chleb, jak jest taki... ciężki. Ale da się na­uczyć pi­sar­stwa?

– Nie każ­dego.

– A mnie?

Wes­tchną­łem.

– Wiesz, to po­trwa­łoby na­prawdę długo. My­ślę, że po­wi­nie­neś naj­pierw po­szu­kać ja­kiejś ro­boty. Jak bę­dziesz miał sta­bil­ność fi­nan­sową, wtedy mo­żesz spró­bo­wać coś na­pi­sać. Kto wie, może drze­mie w to­bie ukryty ta­lent?

– Drze­mie, na pewno. Ostat­nio, jak w końcu prze­czy­ta­łem twoją książkę, to po­my­śla­łem, że też tak mogę. Tro­chę tru­pów, po­ścigi, seks... te rze­czy się sprze­dają. Ostat­nio go­ni­łem za fra­je­rem, który ukradł mi wó­zek skle­powy. Co prawda, oka­zało się, że to nie mój wó­zek, ale go do­go­ni­łem. To do­piero ak­cja była, mó­wię ci! A o sek­sie to też coś tam wiem. Jak­byś wie­dział, co my z Ró­zią...

– Szcze­góły zo­staw dla sie­bie. – Unio­słem ręce w obron­nym ge­ście. – Je­śli chcesz mo­jej rady, to znajdź pracę. Jak bę­dziesz miał po­mysł na po­wieść, daj znać.

– Umó­wieni! – Stach wy­raź­nie się ucie­szył. Wy­cią­gnął w moją stronę ciężką łapę. Uści­sną­łem ją bez więk­szego en­tu­zja­zmu, li­cząc na to, że Zię­tek nie po­gru­chota mi ko­ści. Po ob­fi­tym śnia­da­niu od­zy­skał wi­gor.

Do sa­lonu we­szły na­sze mał­żonki.

Ró­zia po­pa­trzyła z tro­ską na męża, choć nie do końca od­zwier­cie­dlała to mi­mika jej twa­rzy. Miały pew­nie z tym coś wspól­nego ope­ra­cje pla­styczne, o któ­rych wspo­mi­nała mi żona. Zięt­kowa po­gła­skała swoją żab­cię po ra­mie­niu.

– Jak się czu­jesz, ko­cha­nie?

– Le­piej, na­prawdę le­piej. – Mina cier­pięt­nika su­ge­ro­wała coś zu­peł­nie in­nego. – Tylko tro­chę mi się kręci w gło­wie. We­zmę może na wszelki wy­pa­dek wolne w pracy na dzień, może dwa...

– Kręci ci się w gło­wie przez to, że mało jesz. – Głos Rózi stał się pi­skliwy jak skrzy­piący fla­ma­ster. – Kto to wi­dział, żeby tak wielki chłop jak ty jadł tyle, co kot na­pła­kał. Patrz na Tomka.

– Ja też nie jem ja­koś prze­sad­nie dużo – bro­ni­łem się.

– Ale jak na sie­dzący tryb ży­cia, to aż nadto, co wi­dać. Sta­siu pra­cuje przy ta­śmie, dźwiga, schyla się, prze­nosi. Tu po­trzeba mnó­stwa ka­lo­rii!

Tik w oku po­wró­cił.

– Jesz pew­nie sło­dy­cze, prawda?

– Nie – skła­ma­łem.

– Nie tyle je, co po­żera. – Moja mał­żonka była jak za­wsze za­sad­ni­cza.

– Sta­siu sło­dy­czy w ogóle nie je...

– Nie jem, nie jem, to prawda! – po­twier­dził Zię­tek.

Wi­dzia­łem, jak się szcze­rzy. Od­wró­cił od sie­bie uwagę. Mu­siał ten ma­newr ćwi­czyć od dawna. Sku­tecz­nie, skoro jego żona do dzi­siaj nie do­wie­działa się, że mąż w pracy nie po­ja­wiał się od dłu­giego czasu.

– Bo ob­że­rasz lo­dówki wszyst­kich zna­jo­mych... – wy­ce­dzi­łem przez zęby.

– Że co? – za­py­tała Zięt­kowa.

– Nic, nic. Mó­wię, że pew­nie od­ży­wia­cie się do­brze, plus te wszyst­kie wi­ta­miny, które Stach do­staje w pracy...

– To­bie też by się przy­dały. – Ró­zia wzru­szyła ra­mio­nami. – Tro­chę je­steś blady...

– Może to nerki? – za­py­tał z na­dzieją w gło­sie Zię­tek.

– To­mek jest zdrowy jak ryba... tylko tak blado wy­gląda. – Żona wresz­cie wzięła mnie w obronę.

– Mam w sa­mo­cho­dzie olej z wą­troby re­kina. – Sta­szek po­ki­wał zna­cząco głową. – I te wszyst­kie omegi.

– Z chę­cią ku­pimy. – Żona po­ki­wała głową.

Po­pa­trzy­łem na nią zna­cząco, ale mnie zi­gno­ro­wała.

– Oprócz wi­ta­min przy­da­łoby ci się tro­chę od­po­czynku, pa­nie pi­sarz – skwi­to­wał Zię­tek.

– Oj tak, nam też – przy­znała Ró­zia. – Wciąż wspo­mi­namy ze Stasz­kiem nasz wspólny wy­pad do Gre­cji na we­sele Kasi Ma­słow­skiej. Jak bar­dzo bym chciała gdzieś znów wy­je­chać na wa­ka­cje. – Zięt­kowa wy­raź­nie się roz­ma­rzyła.

– My nie wiemy, jak w tym roku bę­dzie z wa­ka­cjami – wes­tchną­łem tak ża­ło­śnie, że pew­nie sam bym się na­brał na tę mi­ze­riadę, gdy­bym nie wie­dział, że była na wy­rost.

– Jak to, a Wło­chy? – Ró­zia zmru­żyła oczy. – Wi­dzia­łam na Fa­ce­bo­oku, że chwa­lisz się z wy­daw­nic­twem warsz­ta­tami pi­sar­skimi dla de­biu­tan­tów. Wy­jazd do To­ska­nii, prawda? Mo­nika i Blanka z tobą nie jadą?

– Jesz­cze tego nie wiemy... To róż­nie może być... – Prze­lot­nie spoj­rza­łem na mał­żonkę. Do­strze­głem jej zna­cząco unie­sioną brew.

– Aku­rat, bo uwie­rzę – par­sk­nął kpiąco Sta­szek.

– No może po­jadą, ale to nie wy­po­czy­nek, tylko ciężka praca...

Tym ra­zem par­sk­nęła śmie­chem żona..

– W pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody. – Zięt­kowa wbiła we mnie uważne spoj­rze­nie.

Jak mo­głem się łu­dzić, że Ró­zia prze­oczy ta­kiego newsa? Szpieg szo­guna wie­dział o wszyst­kim i o wszyst­kich. No, pra­wie, bo o mężu, zdaje się, nie­wiele.

– Co to za warsz­taty? – za­in­te­re­so­wał się Zię­tek. – Dla­czego nic mi nie mó­wi­łeś?

Zmie­sza­łem się nieco pod wpły­wem peł­nego wy­rzutu spoj­rze­nia.

– Wy­daw­nic­two do­piero co to ogło­siło. – Mał­żonka po­dała mi po­mocną dłoń. – Za­pro­sili de­biu­tan­tów do wy­sła­nia opo­wia­da­nia kry­mi­nal­nego, któ­rego ak­cja roz­grywa się we Wło­szech. Z na­de­sła­nych prac wy­biorą kilku zwy­cięz­ców.

– Co bę­dzie na­grodą? – Sta­szek był do­cie­kliwy.

– Warsz­taty w To­ska­nii – od­po­wie­dzia­łem. – Po do­szli­fo­wa­niu opo­wia­da­nia zo­staną wy­dane w an­to­lo­gii pod moją re­dak­cją.

– Aha...

Sły­sza­łem nie­mal, jak try­biki w mó­zgu Staszka zo­stały wpra­wione w ruch. Mało oleju tam było, więc za­pewne ocie­rały się o sie­bie. Po­bu­dziły jed­nak brwi, a do­kład­niej jedną z nich, która unio­sła się wy­soko. Gdyby te­raz ktoś na­ry­so­wał nad głową Ziętka ikonkę za­pa­lo­nej ża­rówki, uwie­rzył­bym, że na coś wpadł.

– Mają bar­dzo mało czasu na na­pi­sa­nie tek­stu. Mie­siąc z ka­wał­kiem... – po­wie­dzia­łem szybko.

– Mie­siąc z ka­wał­kiem... – Wzrok Ziętka wy­da­wał się nie­obecny. Sze­roko otwarte usta także. Try­biki jed­nak do końca nie za­try­biły.

– Nie wiem, dla­czego się zgo­dzi­łem – brną­łem w tę na­ce­cho­waną oso­bi­stym tra­gi­zmem opo­wieść. – Będę wy­cho­wy­wał na wła­snej piersi kon­ku­ren­cję... jakby za mało było pi­sa­rzy kry­mi­na­li­stów. Ha, ha...

– Ha, ha – po­wtó­rzył Zię­tek.

– Oh, jak bar­dzo chcia­ła­bym tam z wami po­je­chać. – Ró­zia wes­tchnęła gło­śno i po­pa­trzyła na męża.

Zię­tek prze­niósł na nią spoj­rze­nie, wresz­cie po­ru­szył ustami.

– Nie wiem, czy do­stanę urlop – po­wie­dział. – Przez naj­bliż­sze dwa mie­siące nad­ra­biamy opóź­nie­nia w pro­duk­cji.

– Och, ty mój za­pra­co­wany mi­siu...

Prze­miana z żaby w mi­sia była za­iste bły­ska­wiczna.

Ró­zia zła­pała Staszka pod ra­mię i na­chy­liw­szy się, po­ca­ło­wała go w po­li­czek.

Spoj­rze­nia moje i Ziętka się prze­cięły. Sta­szek wy­glą­dał ża­ło­śnie. Kła­mał jak na­jęty i nie­trudno było się do­my­ślić, że w końcu się na tym wy­łoży. Dzi­wi­łem się, że Ró­zia do tej pory nie od­kryła, że jej mąż stra­cił pracę. Może jej czuj­ność do­ty­czyła wszyst­kich in­nych, a nie męża?

– Mu­simy już je­chać, Ró­życzko.

Sta­ra­łem się po­wstrzy­mać uśmiech, który po­ja­wił się na mo­jej twa­rzy.

– Na­prawdę? – za­py­ta­łem z fał­szywą nutą za­wodu w gło­sie.

– Tak, czas na nas.

Zię­tek był za­sta­na­wia­jąco sta­now­czy, co mnie za­sko­czyło.

– Dzię­ku­jemy za go­ścinę... Oj... – Zię­tek skrzy­wił się przy pró­bie wsta­nia z fo­tela. – Jed­nak mocno obi­łem po­śladki...

– Nic ci nie bę­dzie – za­pew­ni­łem, także wsta­jąc. Po­kle­pa­łem Staszka po ple­cach. – Tro­chę się tylko po­tłu­kłeś... Do we­sela się za­goi.

– My to już po ślu­bach, ale może na­sze la­to­ro­śle się hajtną, kto wie? – Zię­tek bły­snął zę­bami.

Nie­do­cze­ka­nie twoje, po­my­śla­łem. Moje palce od­ru­chowo za­ci­snęły się na ra­mie­niu Ziętka. Sta­szek spoj­rzał na mnie ze zdzi­wie­niem.

– Skurcz w dłoni – wy­tłu­ma­czy­łem, wi­dząc jego minę. – Pi­sar­ski... Trudny za­wód, Sta­szek.

– Niech cię uści­skam, pa­nie pi­sarz! – Zię­tek zła­pał mnie w niedź­wie­dzim uści­sku. – Mam prze­czu­cie, że nie­długo znów się zo­ba­czymy!

– Kie­dyś... na pewno – wy­sa­pa­łem.

Zię­tek od­sta­wił mnie na miej­sce. Chciał się po­że­gnać w rów­nie wy­lewny spo­sób z moją mał­żonką, ale ta wy­wi­nęła mu się tak zwin­nie, że Stach zła­pał tylko po­wie­trze. Był zbyt obo­lały, by pró­bo­wać po raz ko­lejny,

Wy­szli­śmy przed dom. Po­że­gna­li­śmy się z go­śćmi. Na­wet po­ma­cha­łem Zięt­kom na po­że­gna­nie. Gdy od­jeż­dżali, mia­łem na­dzieję, że nie­prędko znowu się spo­tkamy. Od­wró­ci­łem się z ulgą w stronę domu i na­dep­ną­łem na gra­bie. Drew­niany ki­jek przy­dzwo­nił mi w śro­dek czoła. To nie był do­bry znak.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki