Sport to nie wszystko - Piotr Chłystek - ebook + książka

Sport to nie wszystko ebook

Chłystek Piotr

3,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Niezwykłe osoby ze świata sportu opowiadają o tym, jak pogodzić starty ze studiami oraz działalnością w wielu innych obszarach i jak znaleźć sposób na życie po zakończeniu kariery. Tłumaczą także, jak pokonać własne słabości, budować relacje i wpływać na otaczającą nas rzeczywistość. Ta książka to zbiór wywiadów pełnych inspiracji.

Wśród rozmówców znaleźli się medaliści olimpijscy (Tomasz Majewski, Agnieszka Kobus-Zawojska, Karolina Naja i Kajetan Duszyński), ale też ludzie, dla których przygoda na parkiecie, torze czy bieżni była dopiero początkiem drogi do sukcesu na innych polach. Ich historie są najlepszym dowodem, że sport to nie wszystko!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 179

Oceny
3,1 (7 ocen)
1
2
2
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
TBekierek

Dobrze spędzony czas

Bardzo interesujące, można spojrzeć na sportowców też z innej strony. Ciekawe wywiady z osobami o których nie przeczytamy nawet na pierwszych stronach gazet sportowych
00

Popularność




Trzeba dostrzegać coś więcej niż tylko wynik

od autora

Wszy­scy, któ­rzy inte­re­sują się spor­tem, z pew­no­ścią znają kul­towy cytat Billa Shan­kly’ego. Były tre­ner Liver­po­olu stwier­dził: „Niektó­rzy ludzie uwa­żają, że piłka nożna jest sprawą życia i śmierci. Jestem roz­cza­ro­wany takim podej­ściem. Mogę zapew­nić, że to coś znacz­nie waż­niej­szego”. No cóż, te słowa brzmią efek­tow­nie i zapa­dają w pamięć, dla­tego są czę­sto przy­po­mi­nane, ale trudno się z nimi zgo­dzić. Zresztą w podob­nym duchu przed­sta­wia się nie tylko fut­bol, lecz także cały sport. Do takiej nar­ra­cji ide­al­nie pasują zdję­cia lub nagra­nia z pła­czą­cymi kibi­cami i zmar­twio­nymi zawod­ni­kami po bole­snych poraż­kach. Kiedy jed­nak opa­dają emo­cje, na zja­wi­sko rywa­li­za­cji można spoj­rzeć zupeł­nie ina­czej i stwier­dzić, że życie nie koń­czy się na spo­rcie. Należy uświa­da­miać to zwłasz­cza mło­dym ludziom.

Od dawna robi to Aka­de­micki Zwią­zek Spor­towy, bez któ­rego wspar­cia ta książka ni­gdy by nie powstała. AZS pro­muje ideę dwu­to­ro­wej kariery, poka­zu­jąc spor­tow­com, że warto roz­wi­jać się także w innych obsza­rach i nie sku­piać jedy­nie na tre­nin­gach, a połą­cze­nie star­tów ze stu­diami jest moż­liwe. Poza tym ist­nie­jące od ponad stu lat sto­wa­rzy­sze­nie bar­dzo czę­sto wypo­saża w narzę­dzia, dzięki któ­rym można póź­niej odna­leźć się w innych realiach. Tak dzieje się choćby pod­czas Aka­de­mii Lide­rów, czyli spo­tkań, w trak­cie któ­rych np. można się dowie­dzieć, jak sku­tecz­nie orga­ni­zo­wać różne wyda­rze­nia oraz jak współ­pra­co­wać z mediami i uczel­niami. To wła­śnie pod­czas jed­nego z takich spo­tkań na dobre roz­po­częła się moja współ­praca z AZS, o któ­rym piszę regu­lar­nie na łamach „Prze­glądu Spor­to­wego”.

Kilka lat temu poje­cha­łem do Lublina, gdzie zoba­czy­łem mnó­stwo mło­dych ludzi z ener­gią i głową pełną pomy­słów. Jak się póź­niej oka­zało, to nie był przy­pa­dek, bo po pro­stu cały AZS tak dziś wygląda. Nawet jeśli jakie­goś pre­zesa, kie­row­nika czy koor­dy­na­tora możemy w nim zali­czyć do grona osób star­szych, to z pew­no­ścią nie możemy mu przy­cze­pić łatki typo­wego dzia­ła­cza, który chce tylko „odbęb­nić” swoją robotę, wysie­dzieć za biur­kiem odpo­wied­nią liczbę godzin i wziąć pen­sję. Aze­te­siacy łamią ste­reo­typ, który przez lata funk­cjo­no­wał w naszym spo­łe­czeń­stwie i był utrwa­lany m.in. przez genialny skecz Kaba­retu Moral­nego Nie­po­koju opo­wia­da­jący o fik­cyj­nym Pol­skim Związku Piłki do Zbi­jaka. W zasa­dzie każdy w AZS jest zaan­ga­żo­wany i każdy myśli o tym, jak spra­wić, by pol­ski sport rósł w siłę, a jed­no­cze­śnie mło­dzi zawod­nicy i zawod­niczki mogli pew­nym kro­kiem przejść przez życie także poza areną zma­gań.

W prze­ko­na­niu, które zyska­łem pod­czas Aka­de­mii Lide­rów w Lubli­nie, póź­niej już tylko się utwier­dza­łem. Pomo­gły mi w tym wyprawy na uni­wer­sjadę czy Euro­pej­skie Igrzy­ska Aka­de­mic­kie pozwa­la­jące spoj­rzeć na sport z zupeł­nie innej strony. Ten w wyda­niu aka­de­mic­kim uczy, że nie liczy się tylko to, co tu i teraz, a zysk czy popu­lar­ność nie mogą prze­cież przy­sło­nić innych war­to­ści. Trzeba zwra­cać uwagę na tych, któ­rzy czę­sto pozo­stają w cie­niu i doce­niać ich wysi­łek. Trzeba dbać o rela­cje, umie­jęt­nie je budo­wać, a także dostrze­gać coś wię­cej niż tylko sam wynik. Tak wła­śnie robią moi roz­mówcy. Wszy­scy są lub byli przez długi czas zwią­zani z AZS. To dzie­sięć nie­zwy­kłych osób, któ­rym dzię­kuję za poświę­cony czas oraz moż­li­wość skon­fron­to­wa­nia wła­snych obser­wa­cji na temat sportu z posta­ciami, które znają go od pod­szewki. Każda z nich rozu­mie jego rolę w spo­łe­czeń­stwie, lecz każda jest zupeł­nie inna. Jedni są żywio­łowi, dru­dzy spo­kojni, co było też czuć w spo­so­bie wypo­wie­dzi. Część mówiła wolno, pozo­stali pre­zen­to­wali swoje prze­my­śle­nia w sprin­ter­skim tem­pie. Naj­waż­niej­sze z mojej per­spek­tywy było jed­nak to, że wszy­scy mieli coś cie­ka­wego i war­to­ściowego do prze­ka­za­nia, o czym można się prze­ko­nać na kolej­nych stro­nach. W szcze­rych wywia­dach opo­wie­dzieli o tym, jak pogo­dzić tre­ningi z nauką i jed­no­cze­śnie zatrosz­czyć się o rodzinę, zdro­wie, kon­dy­cję psy­chiczną, kon­takty ze spon­so­rami, wła­sny biz­nes czy wize­ru­nek. Ich histo­rie są naj­lep­szym dowo­dem, że sport to nie wszystko!

Podzię­ko­wa­nia należą się nie tylko roz­mów­com, lecz także Mariu­szowi Wal­cza­kowi z AZS, z któ­rym mam przy­jem­ność współ­pra­co­wać od lat i który bar­dzo pomógł w reali­za­cji tego pro­jektu. Kła­niam się nisko rów­nież wszyst­kim oso­bom zaan­ga­żo­wa­nym w pro­ces pro­duk­cyjny przy tej książce oraz moim rodzi­com wspie­ra­ją­cym mnie na wszel­kie moż­liwe spo­soby. Dzięki tej gru­pie mogę teraz ser­decz­nie zapro­sić do lek­tury!

Każdy ma swoje igrzyska

AGNIESZKA KOBUS-ZAWOJ­SKA

Jakie ma pani sko­ja­rze­nia z Aka­de­mic­kim Związ­kiem Spor­to­wym i swoim klu­bem, czyli AZS AWF War­szawa?

Dla mnie AZS to ludzie. Po pro­stu. Długo mia­łam poczu­cie, że to taka wielka orga­ni­za­cja, która raczej nie wcho­dzi w bli­skie rela­cje z jed­nost­kami. Jed­nak jestem z nią zwią­zana już od ponad dzie­się­ciu lat i w tym okre­sie zdą­ży­łam się zorien­to­wać, że to tylko ste­reo­typ. Nie będę mówić, że wszystko funk­cjo­nuje tam fan­ta­stycz­nie, bo nie ma takich klu­bów czy orga­ni­za­cji, w któ­rych wszystko układa się per­fek­cyj­nie. Cały czas trzeba coś popra­wiać, ale aku­rat w AZS sprawy zmie­rzają we wła­ści­wym kie­runku. To zasługa wielu osób odcza­ro­wu­ją­cych to sto­wa­rzy­sze­nie. Tak samo postrze­gam sto­łeczny AZS AWF. Zarówno ze strony cen­trali, jak i swo­jego klubu zawsze mogę liczyć na wspar­cie. W wielu róż­nych kwe­stiach, nie tylko finan­so­wych. Chcę to pod­kre­ślić, bo dla więk­szo­ści osób w śro­do­wi­sku spor­to­wym pod hasłem „wspar­cie” kryją się pie­nią­dze. A ja zauwa­ży­łam, że cza­sem warto dostać mniej­szą kwotę, ale zbu­do­wać z kimś rela­cję, która w przy­szło­ści może dać coś wię­cej. Czuję, że wła­śnie taką rela­cję buduję z AZS.

Agnieszka Kobus-Zawoj­ska z dumą pre­zen­tuje swoje olim­pij­skie zdo­by­cze: srebrny medal z Tokio i brą­zowy z Rio de Jane­iro.

Zaczę­li­śmy bar­dzo pozy­tyw­nie.

Ale to nie są puste słowa. AZS pomaga mnie i mojemu mężowi Mać­kowi, który rów­nież jest wio­śla­rzem i należy do tego samego klubu co ja. Sta­ramy się za tę pomoc odwdzię­czać i wspie­ramy AZS w wielu pro­jek­tach, takich jak np. Igrzy­ska bez Barier dla dzieci z nie­peł­no­spraw­no­ściami. Dzięki temu możemy poznać sport z tro­chę innej strony. Takie odczu­cia mie­li­śmy po wizy­cie na wspo­mnia­nych zawo­dach, bo ich uczest­nicy pozwo­lili nam na nowo odkryć piękno sportu. Zawsze sku­piamy się na wyni­kach, a oni czer­pali radość z samego startu, cie­szyli się, gdy ukoń­czyli rywa­li­za­cję. Jeden chło­piec z tego powodu nawet się popła­kał. To było dla mnie naprawdę nie­zwy­kłe doświad­cze­nie. Tak samo jak udział w Hen­ley Royal Regatta, czyli pre­sti­żo­wych zawo­dach wio­ślar­skich odby­wa­ją­cych się już od 1839 roku. W ich trak­cie z bli­ska zoba­czy­łam, jak w Anglii trak­tuje się sport aka­de­micki. Tam stoi on na bar­dzo wyso­kim pozio­mie, zawod­nicy iden­ty­fi­kują się ze swo­imi uczel­niami, chcą je repre­zen­to­wać i są z tego dumni. U nas takie podej­ście jesz­cze nie jest powszechne. Widzę jed­nak, że AZS pra­cuje nad tym, by to się w Pol­sce zmie­niło. Mam nadzieję, że ta misja zakoń­czy się powo­dze­niem.

Śmiało można panią nazwać amba­sa­dorką AZS. Wspiera pani jego dzia­ła­nia, dba o pro­mo­cję. W związku z tym czę­sto spo­tyka się pani z uczest­ni­kami róż­nych wyda­rzeń orga­ni­zo­wa­nych przez AZS, z mło­dymi ludźmi, któ­rzy są dopiero na początku swo­jej spor­to­wej przy­gody. Co stara się im pani prze­ka­zać?

Prze­wod­nie hasło mojej kariery i w ogóle mojego życia brzmi: „Każdy ma swoje igrzy­ska”. Każdy ma swoje marze­nia, każdy ma cele, które chce zre­ali­zo­wać. Dla mnie takim celem były np. występy olim­pij­skie w Rio de Jane­iro czy Tokio i walka o medale. Ale już dla tego chłopca uczest­ni­czą­cego we wspo­mnia­nych Igrzy­skach Bez Barier podobne zna­cze­nie miało ukoń­cze­nie wyścigu na ergo­me­trze wio­ślar­skim i poko­na­nie wła­snych sła­bo­ści. Warto w każ­dej swo­jej aktyw­no­ści szu­kać jakichś celów. Ja tak robię nawet na każ­dym tre­ningu. To chcę prze­ka­zać, na to chcę zwró­cić uwagę. Pod­czas igrzysk w Tokio nasza repre­zen­ta­cja wywal­czyła w sumie 14 medali. Nie oszu­kujmy się, już ta liczba poka­zuje, że nie każdy, kto upra­wia sport, będzie w sta­nie wejść na olim­pij­skie podium.

No i nie oszu­kujmy się – wynik z Tokio był wyni­kiem ponad stan.

Zgoda. Dla­tego tym bar­dziej nikomu nie mogę obie­cać, że jak będzie ciężko tre­no­wać, to na pewno zosta­nie mistrzem. Zależy mi na tym, by poka­zać, że sport ma też inny wymiar i prze­ka­zuje inne war­to­ści niż tylko sam wynik. Myśle­nie wyłącz­nie o rezul­ta­tach jest destruk­cyjne. To podej­ście, o któ­rym mówi­łam przed chwilą, czyli przy­kła­da­nie wagi do drob­nych spraw, spraw­dza się we wszyst­kich dzie­dzi­nach. Nie tylko w spo­rcie. Reali­zo­wa­nie małych celów spra­wia, że czę­ściej czu­jemy satys­fak­cję i bar­dziej doce­niamy swój wysi­łek. Zawsze warto pró­bo­wać, dawać z sie­bie wszystko i nie znie­chę­cać się po pierw­szych nie­po­wo­dze­niach.

Pol­ska czwórka podwójna w dro­dze po medal olim­pij­ski w Tokio. Od lewej: Kata­rzyna Zil­l­mann, Maria Saj­dak, Marta Wie­liczko i Agnieszka Kobus-Zawoj­ska.

Z pew­no­ścią trzeba dawać z sie­bie wszystko, jeśli spor­to­wiec zde­cy­duje się na pro­wa­dze­nie dwu­to­ro­wej kariery, a więc na łącze­nie tre­nin­gów i star­tów ze stu­diami. Pani pod­jęła się tego zada­nia i uzy­skała tytuł magi­stra na AWF War­szawa na kie­runku wycho­wa­nie fizyczne, a potem jesz­cze ukoń­czyła eko­no­mię na Uczelni Łazar­skiego.

Nie ukry­wam, że łącze­nie stu­diów z upra­wia­niem sportu na wyso­kim pozio­mie było bar­dzo trudne, ale da się! Naprawdę! Pra­gnę to pod­kre­ślić, gdyż wielu spor­tow­ców sądzi, że to nie­moż­liwe. A ja uwa­żam, że musimy w tej kwe­stii zmie­nić myśle­nie w naszym śro­do­wi­sku, bo spor­to­wiec nie może zaj­mo­wać się tylko spor­tem. Ow­szem, w pew­nych momen­tach, gdy np. przy­go­to­wu­jemy się do igrzysk, sport jest na pierw­szym pla­nie i nic tego nie zmieni. Ale trzeba dbać o swój roz­wój także poza torem, bież­nią czy par­kie­tem. Takie jest moje zda­nie i dla­tego zde­cy­do­wa­łam się na stu­dia, na któ­rych też mogłam liczyć na pomoc ludzi z AZS. Z nie­któ­rymi wykła­dow­cami na AWF trudno było się doga­dać. Kie­dyś jeden z nich doma­gał się kom­pletu obec­no­ści, co w moim przy­padku było nie­moż­liwe, ponie­waż szy­ko­wa­łam się do wyjazdu na mistrzo­stwa Europy. Dopiero po inter­wen­cji dyrek­tora klubu udało się zała­twić sprawę i prze­ko­nać go, że nad­ro­bię wszyst­kie zale­gło­ści, ale w innych ter­mi­nach, bo prze­cież nie wyjadę na chwilę ze zgru­po­wa­nia kadry, żeby poja­wić się na jakichś zaję­ciach. Z dru­giej strony, z per­spek­tywy czasu rozu­miem tak twardą postawę niektó­rych pro­wa­dzą­cych i obawy, czy przy­pad­kiem ktoś nie kom­bi­nuje, pró­bu­jąc „wykrę­cić” się od obo­wiąz­ków. Skąd oni mogą mieć pew­ność, że wszy­scy mają szczere inten­cje? Nie­któ­rym nie chce się przy­cho­dzić na zaję­cia, a ja po pro­stu nie mogłam. Jed­nak nie byłam jesz­cze wtedy na tyle znaną zawod­niczką, by wszy­scy wie­dzieli, gdzie star­tuję i jakie osią­gam wyniki. Prze­szłam trudną drogę, by dwu­krot­nie uzy­skać tytuł magi­stra, ale się udało i jestem z tego bar­dzo dumna!

Na jaki temat napi­sała pani prace magi­ster­skie?

Zawsze mnie cie­ka­wiło, jak sport wygląda od strony teo­re­tycz­nej. Skoro jestem wio­ślarką, to na AWF pisa­łam o obcią­że­niach tre­nin­go­wych w wio­ślar­stwie kla­sycz­nym, a na Łazar­skim o roz­woju wio­ślar­stwa mor­skiego.

A dla­czego zde­cy­do­wała się pani na kolejny kie­ru­nek?

Nie mia­łam tego w pla­nach. Sie­dząc na zgru­po­wa­niach, stwier­dzi­łam jed­nak, że chcia­ła­bym robić coś jesz­cze, że chcia­ła­bym mieć jakieś dodat­kowe zaję­cie. Posta­wi­łam na eko­no­mię na Uczelni Łazar­skiego, bo są to stu­dia w for­mie e-lear­nin­go­wej, więc mogłam uczęsz­czać na zaję­cia i zali­czać egza­miny przez inter­net. Zawsze mnie dener­wo­wało, jak ktoś mówił w śro­do­wi­sku spor­to­wym, że stu­dia są nie­po­trzebne, bo i tak naj­waż­niej­sze w życiu są zna­jo­mo­ści. Ow­szem, zna­jo­mo­ści się przy­dają, ale wszyst­kiego nie zagwa­ran­tują. Poza tym na stu­diach też pozna­jemy wielu ludzi i zawsze zysku­jemy jakąś wie­dzę, która gdzieś może nam się przy­dać.

Za panią setki podróży, wyjazdy na różne mistrzo­stwa, na igrzy­ska. Praw­do­po­dob­nie cza­sem musiała się pani uczyć w dziw­nych oko­licz­no­ściach?

Naj­cięż­szym obo­zem dla nas był zawsze ten wyso­ko­gór­ski we wło­skim Livi­gno. Tam zmę­cze­nie było cza­sem tak duże, że już nie byłam w sta­nie przy­go­to­wy­wać się do egza­mi­nów, które cze­kały mnie na Łazar­skim po przy­jeź­dzie do Pol­ski. Z pomocą męża posta­no­wi­łam jed­nak nagrać wcze­śniej cały mate­riał i potem odtwa­rza­łam go sobie, sie­dząc w słu­chaw­kach w trak­cie podróży powrot­nej do kraju. To przy­nio­sło efekt, bo egza­miny zda­łam. Pamię­tam też zali­cze­nie z zarzą­dza­nia cza­sem na Uczelni Łazar­skiego w for­mie online w trak­cie zgru­po­wa­nia w Por­tu­ga­lii. Pobie­głam pro­sto z siłowni do pokoju. Dziew­czyny jesz­cze koń­czyły tre­ning, a ja już włą­cza­łam kom­pu­ter. Ten egza­min też zda­łam, lecz przy­znam, że przed tymi wszyst­kimi testami i zali­cze­niami na stu­diach stre­so­wa­łam się tak samo jak przed zawo­dami.

Agnieszka Kobus-Zawoj­ska wraz z mężem Macie­jem na wio­ślar­skiej przy­stani, a w tle ich uko­chana War­szawa.

Może sama nakła­dała pani na sie­bie tę pre­sję, bo miała prze­świad­cze­nie, że meda­li­stce olim­pij­skiej nie wypada oblać jakie­goś egza­minu?

Tak mogło być. Nie chcia­łam być uwa­żana za osobę, która coś lek­ce­waży lub liczy na taryfę ulgową. Skoro już poświę­ci­łam swój czas na wypeł­nia­nie zadań i uczest­nic­two w zaję­ciach, to zale­żało mi, żeby egza­min też zali­czyć. Nie chcia­łam wyjść na czło­wieka, który sądzi, że może mieć łatwiej, bo ma medal olim­pij­ski. Na uczel­niach tak się cza­sem postrzega spor­tow­ców. Dla wielu są to osoby mające poczu­cie, że coś im się należy, bo one tre­nują. I nie­stety to cza­sem jest prawda. Ten mecha­nizm widać też w rela­cjach ze spon­so­rami czy mediami. Każdy chciałby, żeby go wspie­rano i o nim mówiono, ale potem nie ma komu sta­nąć przy mikro­fo­nie lub wyjść z pro­po­zy­cją do poten­cjal­nego part­nera. Po pro­stu spor­to­wiec nie powi­nien tylko wyma­gać. Należy nasta­wić się, że każda współ­praca to powinna być rela­cja przy­no­sząca obu­stronne korzy­ści. Tego nauczył mnie sport. Kiedy ktoś mi coś daje lub mnie wspiera, ja odwdzię­czam się naj­moc­niej jak mogę.

Powie­działa pani, że łącze­nie sportu ze stu­diami było nie­zwy­kle wyma­ga­jące, ale mimo to „udało się” uzy­skać tytuły magi­stra. Dzięki czemu się udało?

Pomo­gły cechy wynie­sione ze świata sportu. Przede wszyst­kim pla­no­wa­nie. W spo­rcie mamy dzień roz­pi­sany od A do Z. To samo robię, gdy już wra­cam ze zgru­po­wań czy zawo­dów. Cza­sem zna­jomi, patrząc na moje rela­cje w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, piszą mi, iż odno­szą wra­że­nie, że jestem w kilku miej­scach rów­no­cze­śnie. To wynika wła­śnie z tego dokład­nego pla­no­wa­nia godzina po godzi­nie. Oczy­wi­ście, zawsze prio­ry­te­tem jest tre­ning. I to się nie zmie­nia! Tak jak powie­dzia­łam, dwu­to­rowa kariera to wyzwa­nie. Sie­dzisz na zgru­po­wa­niach, po tre­ningach przy­cho­dzi zmę­cze­nie i nie ma się spe­cjal­nej ochoty na naukę, ale trzeba się zmu­sić. Zawsze tłu­ma­czy­łam to sobie w ten spo­sób, że na tre­ning też nie zawsze chce mi się wyjść, a jed­nak to robię, bo to moja praca. I tu dzia­ła­łam podob­nie, ponie­waż stu­dia trak­to­wa­łam jako pracę wyko­ny­waną z myślą o przy­szło­ści. Nie wyobra­ża­łam sobie, żeby jakichś stu­diów nie skoń­czyć. Ponadto nie dopusz­cza­łam do sie­bie myśli, że zre­zy­gnuję z nich w trak­cie. Jak już coś zaczy­nam, to nie mogę tego nie skoń­czyć. Tego też nauczył mnie sport. Jak z mężem star­to­wa­łam w zawo­dach w wio­ślar­stwie mor­skim i nasza łódka się wywró­ciła, to nie chcie­li­śmy cze­kać na moto­rówkę i pomoc, tylko sami ją odwró­ci­li­śmy, wsko­czy­li­śmy do niej i dopły­nę­li­śmy do mety. Oczy­wi­ście na ostat­nim miej­scu, ale ta ambi­cja nie pozwo­liła, by odpu­ścić. Tak samo reaguję pod­czas ćwi­czeń na ergo­me­trze. Wolę ukoń­czyć tre­ning, nawet z gor­szym rezul­ta­tem, niż prze­ry­wać go w poło­wie, cze­kać i powta­rzać, aż prze­jadę dany dystans w lep­szym ryt­mie. Czuję, że gdy­bym prze­rwała, to zosta­wi­łoby to ślad w mojej psy­chice. Jeśli raz odpu­ścisz, potem możesz to zro­bić drugi raz, trzeci, czwarty…

Ale też nie wyobra­żam sobie, że po pierw­szym lub dru­gim medalu olim­pij­skim nie pomy­ślała pani o tym, by jed­nak odpu­ścić, zre­zy­gno­wać ze stu­diów i dalej już się nie zamę­czać tą walką na dwa „fronty”?

Takie myśli poja­wiały się w gło­wie, ale nie chcia­łam powie­dzieć „pas”, bo szkoda byłoby mi wyko­na­nej wcze­śniej pracy, zali­czo­nych egza­mi­nów. Po pro­stu nie umiem nic nie robić. Nawet nie­dawno dys­ku­to­wa­łam na ten temat z mężem, który zauwa­żył, że jestem smutna. Zapy­tał, co się dzieje. Odpar­łam, że źle się czuję z tym, że mam w tym tygo­dniu trzy dni wol­nego. Nie tra­fiały do mnie jego argu­menty, choć mówił, że przez cały poprzedni mie­siąc byłam nie­zwy­kle zapra­co­wana. Koniec koń­ców stwier­dzi­łam, że wolę być prze­mę­czona niż odpo­czy­wać. Uzna­li­śmy, że chyba nie umiem doce­nić czasu wol­nego, ale ja lubię, jak dużo się dzieje. Dla­tego te stu­dia, dla­tego pro­wa­dzimy z Mać­kiem Aka­de­mię Wio­ślar­ską Zawoj­skich, dla­tego przy­ję­łam pro­po­zy­cję Radia RDC, w któ­rym pro­wa­dzę teraz audy­cję, choć począt­kowo nie byłam pewna, czy się do tego nadaję. Ludzie z radia prze­ko­nali mnie, że powin­nam spró­bo­wać. Żal było nie sko­rzy­stać z oka­zji. Tak samo jak z zapro­sze­nia firmy E. Wedel, która ugo­ściła mnie w swo­jej fabryce, bym mogła zoba­czyć, jak przy­go­to­wuje się chałwę przy uży­ciu wio­seł.

Takie oferty to dowód na to, że medal olim­pij­ski jest swo­istą prze­pustką i otwiera wiele drzwi?

Tak. Może nie zysku­jemy dzięki niemu gigan­tycz­nej popu­lar­no­ści, ale jed­nak może on pomóc. Nie wszy­scy patrzą na cie­bie tylko przez pry­zmat liczby obser­wu­ją­cych na Insta­gra­mie czy Face­bo­oku. Infor­ma­cja o tym, że jesteś meda­li­stą olim­pij­skim, robi na ludziach wra­że­nie. Od razu zysku­jesz ich sza­cu­nek i to jest fan­ta­styczne!

Koń­cząc szkołę śred­nią, nie miała pani jed­nak pew­no­ści, że ta kariera wio­ślar­ska będzie udana, bo świet­nych wyni­ków bra­ko­wało. Wtedy z kolei mogła się pani zasta­na­wiać, czy nie porzu­cić sportu?

Byłam w osa­dzie, która zajęła szó­ste miej­sce w mistrzo­stwach świata junio­rów, ale fak­tycz­nie, szału nie było. Cho­dzi­łam do Szkoły Mistrzo­stwa Spor­to­wego w War­sza­wie do klasy mul­ti­dy­scy­pli­nar­nej, bo nie było takiej, w któ­rej sku­piano się na wio­ślar­stwie. Cały czas też mocno pra­co­wa­łam w klu­bie, dokła­da­jąc kolejne jed­nostki tre­nin­gowe, by przy­zwy­czaić orga­nizm do więk­szego wysiłku i płyn­nie prze­sko­czyć z kate­go­rii junior­skiej na poziom senior­ski. Nad porzu­ce­niem sportu naj­dłu­żej zasta­na­wia­łam się jed­nak tro­chę póź­niej, bo w 2012 roku. Nie poje­cha­łam wtedy na igrzy­ska do Lon­dynu. Teraz uwa­żam, że dobrze się stało, bo nie byłam gotowa na olim­pij­ski występ. Wów­czas jed­nak obra­zi­łam się na cały świat. Stra­ci­łam zapał i zro­bi­łam sobie pra­wie pół­roczną prze­rwę od sportu. Cza­sem tylko wyszłam się poru­szać, pobie­ga­łam przez 40 minut, ale to nie był poważny tre­ning. To był dla mnie trudny okres. Mówi­łam naj­bliż­szym, że już jestem za stara i powin­nam koń­czyć z wio­ślar­stwem. A prze­cież mia­łam dopiero 23 lata! Po tych kilku mie­sią­cach pauzy Maciek i moja rodzina prze­ko­nali mnie, bym jesz­cze raz spró­bo­wała. Dałam sobie rok, żeby spraw­dzić, czy wrócę do wio­sło­wa­nia na odpo­wied­nim pozio­mie. Na mistrzo­stwach kraju wypa­dłam zna­ko­mi­cie i poko­na­łam zawod­niczki z kadry. To też mi pomo­gło w powro­cie do repre­zen­ta­cji.

Tak pol­ska czwórka podwójna cie­szyła się ze srebr­nego medalu olim­pij­skiego w Tokio tuż po prze­kro­cze­niu mety. Od lewej: Agnieszka Kobus-Zawoj­ska, Marta Wie­liczko oraz Maria Saj­dak, a także leżąca i wycień­czona Kata­rzyna Zil­l­mann.

Ta prze­rwa po Lon­dy­nie to był moment, gdy uświa­do­miła sobie pani, że ten drugi tor jest nie­zbędny? Że w spo­rcie może nie wyjść i trzeba zadbać o wykształ­ce­nie?

Tak dokład­nie o tym nie myśla­łam, ale czu­łam, że wykształ­ce­nie jest ważne. Pamię­tam nato­miast, że moje początki w kadrze senior­skiej zbie­gły się z począt­kiem stu­diów. Kiedy po raz pierw­szy zoba­czy­łam plan zajęć, który cza­sem wypeł­niał mój gra­fik od godziny 8 do 18, to się zała­ma­łam. Powie­dzia­łam ojcu, że nie dam rady połą­czyć tego z tre­nin­gami, ale zaci­snę­łam zęby i dałam, choć byłam prze­mę­czona i cza­sem prze­kła­da­łam zaję­cia na wodzie na inne dni, w któ­rych obo­wiąz­ków na uczelni mia­łam tro­chę mniej.

Czy zawzię­tość w pani przy­padku bywa cię­ża­rem i przy­spa­rza pro­ble­mów?

Tak, ale raczej w „nor­mal­nym” życiu poza spor­tem. Takie podej­ście dopro­wa­dza cza­sem do nie­ty­po­wych sytu­acji. Idę na wesele do kole­żanki, są ocze­piny i ja chcę wygrać każdą kon­ku­ren­cję. (śmiech) To tro­chę dziwne, ale ja tak mam, bo mózg spor­towca jest nasta­wiony na zwy­cię­ża­nie. Cią­gle jestem skon­cen­tro­wana. Taki cha­rak­ter praw­do­po­dob­nie odzie­dzi­czy­łam po ojcu, który też był spor­tow­cem. Czę­sto z mężem śmie­jemy się, że nawet w trak­cie świąt musimy rywa­li­zo­wać.

Przy stole świą­tecz­nym spraw­dza­cie, kto zje wię­cej pie­ro­gów?

Aż tak to nie, ale kie­dyś w trak­cie świąt wyję­li­śmy ergo­metr i zro­bi­li­śmy zawody na dystan­sie 100 metrów. (śmiech)

Napę­dza panią naj­bliż­sze oto­cze­nie? Rodzice byli wio­śla­rzami, mąż też upra­wia tę dys­cy­plinę…

Cie­szę się, że już przy­naj­mniej nie rywa­li­zuję ze swoim mężem, bo na początku naszego związku było ina­czej. Teraz zawsze gramy w jed­nej dru­ży­nie. Można powie­dzieć, że pły­niemy na jed­nej łódce.

Wspo­mi­nała już pani o pro­wa­dze­niu audy­cji w radiu. Jest też pani bar­dzo aktywna w mediach spo­łecz­no­ścio­wych, pro­wa­dzi konta na Twit­te­rze, Face­bo­oku, Insta­gra­mie, nie odma­wia pani wywia­dów czy uczest­nic­twa w róż­nych wyda­rze­niach. Z czego to wynika? Może w ten spo­sób chce pani zadbać o pro­mo­cję sportu i wła­snej dys­cy­pliny? A może zwy­czaj­nie czuje pani potrzebę obec­no­ści w mediach?

Ostat­nio naj­czę­ściej poja­wiam się na Twit­te­rze, bo to dla mnie źró­dło infor­ma­cji. Czę­ściej tam zaglą­dam, odkąd pro­wa­dzę audy­cję. Tre­nu­jąc i star­tu­jąc, nie jestem w sta­nie non stop śle­dzić tego, co dzieje się w spo­rcie, a Twit­ter nie­jako wybiera dla mnie to, co naj­waż­niej­sze. Nie ukry­wam jed­nak, że ten świat social mediów bywa bru­talny. Inter­net może dać nam szansę na pozna­nie ludzi, na wej­ście w cie­kawe inte­rak­cje, nawią­za­nie jakiejś współ­pracy, ale z dru­giej strony, mówiąc kolo­kwial­nie, jest tam dużo szamba. Na posty doty­czące suk­ce­sów i medali nie zare­ago­wało w moim przy­padku zbyt wiele osób. Kiedy jed­nak poin­for­mo­wa­łam, że przyj­muję do swo­jego domu ukra­iń­ską wio­ślarkę Ołenę Buriak i grupę uchodź­ców zza wschod­niej gra­nicy, to na mój pro­fil zaj­rzało kil­ka­set tysięcy użyt­kow­ni­ków. I choć wielu doce­niło mój ruch, to jed­nak wylała się na mnie żółć i spo­tka­łam się z falą hejtu. Nie spo­dzie­wa­łam się tego. Pisząc o tym, że zde­cy­do­wa­łam się pomóc Ukra­iń­com, nie chcia­łam zwra­cać na sie­bie uwagi. Myśla­łam jedy­nie o tym, by dać przy­kład i podzie­lić się swoim doświad­cze­niem, bo czu­łam, że w tym momen­cie trzeba naszym wschod­nim sąsia­dom pomóc. Cza­sem mam poczu­cie misji. W tym wypadku infor­mo­wa­łam w mediach spo­łecz­no­ścio­wych o swo­ich dzia­ła­niach i wspar­ciu dla uchodź­ców, bo liczy­łam, że dzięki temu ktoś pój­dzie w moje ślady. Takie poczu­cie misji towa­rzy­szyło mi też wtedy, gdy przed igrzy­skami w Tokio zde­cy­do­wa­łam się opo­wie­dzieć publicz­nie o swo­ich zma­ga­niach z depre­sją. Pomy­śla­łam, iż mogę w ten spo­sób dać innym cier­pią­cym wspar­cie i uświa­do­mić im, że nie zma­gają się z tą cho­robą sami.

Bez względu na to, co o pani mówią, zawsze przy oka­zji wspo­mną, że jest pani wio­ślarką. To działa na korzyść dys­cy­pliny?

Na pewno. Coraz czę­ściej dostaję pyta­nia, gdzie można umó­wić się na tre­ning, a coraz rza­dziej ludzie mylą wio­ślar­stwo z kaja­kar­stwem. To już jest jakiś postęp. (śmiech) A zatem moja dys­cy­plina jest u nas już bar­dziej doce­niana, choć rzecz jasna daleko pol­skiemu wio­ślar­stwu do pozy­cji, jaką ma ono np. w Wiel­kiej Bry­ta­nii.

Regu­lar­nie poja­wia się pani w mediach, zde­cy­do­wała się na pomoc uchodź­com, zabie­rała głos w tak trud­nych spra­wach jak wojna czy depre­sja. Poza tym kilka lat temu wszy­scy mogli­śmy zoba­czyć prze­mianę Agnieszki Kobus-Zawoj­skiej, gdy zde­cy­do­wała się pani na ope­ra­cję szczęki, która zna­cząco wpły­nęła na wygląd pani twa­rzy. Te wszyst­kie aktyw­no­ści wyma­gały odwagi?

Chyba tak. Chcę robić war­to­ściowe rze­czy, poma­gać ludziom w róż­nych kwe­stiach, inspi­ro­wać i moty­wo­wać. Tylko wtedy mam poczu­cie sensu ist­nie­nia. Zabie­ra­nie głosu w waż­nych dla mnie spra­wach to wła­śnie ta moja misja. Zbyt czę­sto obec­nie pro­muje się głu­potę, a ja np. chcia­ła­bym obu­dzić w ludziach potrzebę poma­ga­nia. Kie­dyś bym takich rze­czy nie robiła, bo bała­bym się, jak inni zare­agują. W pew­nym momen­cie jed­nak się prze­ła­ma­łam. Szcze­gól­nie ważna w tym kon­tek­ście była dla mnie ope­ra­cja i spo­wo­do­wane przez nią zmiany.

Opo­wie pani o tym pro­ce­sie?

To był rok 2017, a zatem już po igrzy­skach w Rio, gdzie zdo­by­łam z kole­żan­kami brą­zowy medal w czwórce podwój­nej. Teo­re­tycz­nie powi­nien być to dla mnie piękny czas, ale tak naprawdę prze­ży­wa­łam naj­gor­szy okres w swoim życiu. Bar­dzo się wtedy męczy­łam, mia­łam pro­blemy z oddy­cha­niem, czę­sto nie mogłam spać. Wada szczęki coraz moc­niej dawała mi się we znaki. Przez nią zwy­kle dwa razy w roku mia­łam zapa­le­nie zatok. Dopiero w wieku 26 lat dowie­dzia­łam się, że można pod­dać się ope­ra­cji, która sprawi, że pozbędę się kło­po­tów z oddy­cha­niem i zato­kami. Gdy tylko o tym usły­sza­łam, od razu zde­cy­do­wa­łam się na zabieg. Zapla­no­wa­łam go na listo­pad 2017 roku. Zaraz po mistrzo­stwach świata, by po ope­ra­cji zdą­żyć się zre­ge­ne­ro­wać i móc przy­stą­pić do przy­go­to­wań przed kolej­nym sezo­nem. Nie chcia­łam cze­kać, więc musia­łam wyko­nać ten zabieg pry­wat­nie. Sporo mnie to kosz­to­wało, ale było warto. Od początku wie­rzy­łam, że uda mi się odzy­skać siły jesz­cze przed pierw­szym zgru­po­wa­niem i tak się stało. Pozy­tywne podej­ście pomo­gło mi w pro­ce­sie rege­ne­ra­cyj­nym, lecz nie pomo­gło już w powro­cie do codzien­nych aktyw­no­ści.

Czwórka podwójna z brą­zo­wymi krąż­kami olim­pij­skimi po wyścigu w Rio. Od lewej: Maria Sprin­gwald (dziś Saj­dak), Joanna Lesz­czyń­ska (dziś Hentka), boha­terka tej roz­mowy oraz Monika Cia­ciuch (dziś Cha­bel).

Jak to?

Po zabiegu nie chcia­łam nawet pójść do sklepu, do któ­rego cho­dzi­łam od lat, bo oba­wia­łam się, że sprze­daw­czyni mnie nie pozna. Co prawda leka­rze mówili mi, że po zabiegu będę wyglą­dała ina­czej, ale nie sądzi­łam, że zmiana będzie aż tak duża. Pła­ka­łam, kiedy zna­jomi nie roz­po­zna­wali mnie na ulicy. Dla mnie to było coś strasz­nego, choć trudno jed­no­znacz­nie okre­ślić, dla­czego tak reago­wa­łam i poja­wiały się łzy. Naj­śmiesz­niej­sze jest to, że inne dziew­czyny cie­szą się z takich zmian. Z opo­wie­ści innych kobiet wiem, że przy dużej wadzie szczęki decy­dują się one na ope­ra­cję głów­nie ze wzglę­dów este­tycz­nych, a dopiero w dru­gim rzę­dzie ze wzglę­dów zdro­wot­nych. U mnie było ina­czej. Chcia­łam przede wszyst­kim unik­nąć następ­nego zapa­le­nia zatok i pro­ble­mów z oddy­cha­niem. Jak już jed­nak do tej zmiany w wyglą­dzie doszło, to długo cho­dzi­łam w sza­liku. Aku­rat zaczy­nała się zima. Zasła­nia­łam twarz, bo bałam się reak­cji innych. Któ­re­goś dnia byli­śmy na spa­ce­rze z psem na Saskiej Kępie. Maciek zauwa­żył po dru­giej stro­nie ulicy swo­jego kolegę ze stu­diów. Chciał podejść i przy­wi­tać się, ale ja zapro­te­sto­wa­łam. Uni­ka­łam kon­taktu z ludźmi, bo nie byłam na to gotowa.

A kiedy to się zmie­niło? Kiedy wresz­cie była pani gotowa?

Któ­re­goś dnia wysła­łam swoje zdję­cie po zabiegu do byłego fizjo­te­ra­peuty naszej kadry Kuby Smol­skiego. Powie­dzia­łam mu, że mój nastrój jest fatalny, że boję się reak­cji innych osób. A on odpi­sał: „Aga, ty nie zro­bi­łaś nic złego, a twój nowy, lep­szy wygląd jest pozy­tyw­nym skut­kiem ubocz­nym tej ope­ra­cji”. Te słowa mnie odcza­ro­wały. Uśmiech­nę­łam się, zrzu­ci­łam sza­lik i nor­mal­nie wycho­dzi­łam do ludzi. Otwo­rzy­łam się. Wkrótce jesz­cze Beata Oryl-Stro­iń­ska z TVP zro­biła ze mną wywiad. To był kolejny krok, bo sta­nę­łam przed kamerą. Wtedy już było mi łatwiej. Prze­sta­łam się wsty­dzić. Dużo osób z wadą szczęki zaczęło też do mnie pisać, bo na moim przy­kła­dzie zoba­czyły, że można pod­dać się ope­ra­cji, która przy­nie­sie wiele pozy­tyw­nych zmian.

To naprawdę zaska­ku­jące, że po ope­ra­cji bar­dzo długo w ogóle nie myślała pani o pozy­tyw­nym wpły­wie zabiegu na zdro­wie i wygląd, tylko sku­piała się na samej zmia­nie i jesz­cze się jej wsty­dziła.

Oka­zało się, że psy­chicz­nie nie byłam na nią przy­go­to­wana. Chyba oba­wia­łam się, że ludzie po pro­stu stwier­dzą, że prze­szłam ope­ra­cję pla­styczną, że będą mnie obga­dy­wać. Wów­czas przej­mo­wa­łam się opi­niami innych. Bra­ko­wało mi pew­no­ści sie­bie. Dziś już jed­nak wiem, że zawsze ktoś może sko­men­to­wać mój wygląd czy moje zacho­wa­nie i nie zawsze będą to komen­ta­rze pochlebne. Szcze­gól­nie że jestem osobą publiczną. Z cza­sem nauczy­łam się nie zwra­cać na to uwagi.

Komen­ta­rze są też nie­od­łącz­nym ele­men­tem pracy w mediach. Zatrzy­majmy się na chwilę przy pani dzia­łal­no­ści dzien­ni­kar­skiej w radiu. Co spra­wia, że jest pani zado­wo­lona z roz­mowy? Na pewno zwraca pani uwagę na inne sprawy niż dzien­ni­ka­rze, któ­rzy wyko­nują tę pracę na co dzień i jest to ich główne zaję­cie.

Chcę, by każdy mój roz­mówca dobrze się czuł w trak­cie wywiadu i nie miał poczu­cia, że jest tylko odpy­ty­wany jak uczeń przy tablicy. To dla mnie pod­sta­wowa sprawa. A ja jestem naj­bar­dziej zado­wo­lona wtedy, gdy dowiem się cze­goś, o czym wcze­śniej nie wie­dzia­łam. Nie szu­kam na siłę sen­sa­cyj­nych new­sów, które potem zapew­nią dodat­kowe wyświe­tle­nia w inter­ne­cie. Chcę poka­zać moich roz­mów­ców jako wspa­niałe i inspi­ru­jące osoby. W końcu od każ­dego możemy się cze­goś nauczyć.

Prze­pro­wa­dziła już pani taką roz­mowę, która dała szcze­gól­nie dużo satys­fak­cji?

Za taką mogę uznać roz­mowę z Agnieszką Radwań­ską. Po tym wywia­dzie byłam z sie­bie bar­dzo dumna, ale jak się oka­zało, nie wszy­scy podzie­lali mój entu­zjazm. Gdy byłam jesz­cze cała w skow­ron­kach, posta­no­wi­łam włą­czyć sobie nagra­nie naszej roz­mowy w inter­ne­cie, weszłam w sek­cję komen­ta­rzy, a tam od razu dowie­dzia­łam się, że jestem głu­pią blon­dynką z wadą wymowy, która w dodatku prze­rywa. Popła­ka­łam się, ale mój mąż uświa­do­mił mi, że nie ma takiej potrzeby. Po pierw­sze, pro­wa­dzi­łam audy­cję dopiero od kilku mie­sięcy, więc na­dal zbie­ra­łam doświad­cze­nie. Po dru­gie, nie jestem pro­fe­sjo­nalną dzien­ni­karką, zatem nie mogę być per­fek­cyjna. A po trze­cie, podej­mu­jąc taką pracę, wyszłam ze swo­jej strefy kom­fortu, co tylko pomoże mi w roz­woju na róż­nych polach. Maciek zasu­ge­ro­wał, bym nie zwra­cała uwagi na opi­nie przy­pad­ko­wych osób, tylko zapy­tała sze­fów sta­cji, kole­gów z redak­cji lub nawet samą Agnieszkę, czy coś było źle, czy coś powin­nam zmie­nić w swoim stylu wypo­wie­dzi. To była dla mnie lek­cja, po któ­rej osta­tecz­nie nauczy­łam się, by patrzeć tylko na opi­nie eks­per­tów w danej dzie­dzi­nie lub bli­skich mi ludzi, któ­rych zda­nie jest dla mnie istotne.

Dla spor­towca w dzien­ni­kar­stwie fajne jest to, że wresz­cie może zada­wać pyta­nia, a nie tylko na nie odpo­wia­dać?

Na początku bar­dzo trudno było mi wcie­lić się w nową rolę i sta­nąć po dru­giej stro­nie.

Ucie­kała pani w kalki? Korzy­stała z pytań lub kon­struk­cji, które sama sły­szała u dzien­ni­ka­rzy?

Pyta­nia two­rzę, opie­ra­jąc się przede wszyst­kim na wła­snych doświad­cze­niach. Porów­nuję swoją dys­cy­plinę z innymi, szu­kam róż­nic i podo­bieństw. W redak­cji usły­sza­łam, że czę­sto zadaję pyta­nia, któ­rych nor­malny dzien­ni­karz by nie zadał. Ucie­kam od tabel i wyni­ków, patrzę tylko na to, co mnie inte­re­suje. Może pomaga mi to, że nie znam spe­cy­fiki śro­do­wi­ska, nie mam jakichś nawy­ków czy uprze­dzeń i nie boję się reak­cji spor­tow­ców na nie­ty­powe pyta­nia.

Agnieszka Kobus-Zawoj­ska chęt­nie wspiera uczest­ni­ków róż­nych imprez orga­ni­zo­wa­nych przez AZS. Wio­ślarka zagrze­wała do boju m.in. osoby star­tu­jące w Igrzy­skach Bez Barier.

My tro­chę zaczy­namy się oba­wiać, bo po wywia­dach czy kon­fe­ren­cjach pra­so­wych coraz czę­ściej wybu­chają afery. Z pozoru nor­malne pyta­nia są cza­sem uzna­wane przez spor­tow­ców za atak.

Ja takich ostrych reak­cji nie rozu­miem, bo jako spor­towcy musimy być przy­go­to­wani nawet na nie­wy­godne, nie­stan­dar­dowe pyta­nia. To ele­ment naszej pracy, naszej codzien­no­ści. Zawsze można powie­dzieć, że na dane pyta­nie się nie odpo­wie. Po co od razu roz­krę­cać aferę? Zdaję sobie sprawę, że cza­sem górę biorą emo­cje, ktoś może zare­ago­wać instynk­tow­nie. Ale nie można prze­sa­dzać. Bo za chwilę doj­dzie do sytu­acji, że repor­ter będzie musiał zada­wać tylko bez­pieczne pyta­nia narzu­cone przez swo­jego roz­mówcę. (śmiech) Wielu spor­tow­ców ucieka od dzien­ni­ka­rzy, nie rozu­mie­jąc, że dzięki nim sta­jemy się bar­dziej roz­po­zna­walni, kon­tak­tu­jemy się z kibi­cami i możemy się zapre­zen­to­wać przed poten­cjal­nymi spon­so­rami.

Pani i pani mąż przed mediami nie ucie­ka­cie i wie­rzy­cie w to, że da się wio­ślar­stwo wypro­mo­wać. Choćby dla­tego zało­ży­li­ście Aka­de­mię Wio­ślar­ską Zawoj­skich i sto­wa­rzy­sze­nie Wygry­waMY. Ta dys­cy­plina naprawdę może zyskać w Pol­sce na zna­cze­niu?

Wie­rzę w to, choć wiem, że mnó­stwo pracy przed nami. Prze­by­wa­jąc w Anglii, zauwa­ży­łam, że z wio­ślar­skich regat można zro­bić wspa­niałe wyda­rze­nie, które będzie cie­kawe nie tylko dla uczest­ni­ków, lecz także dla kibi­ców, dla miesz­kań­ców. To mnie zain­spi­ro­wało i chcę to prze­nieść na pol­ski grunt. Pra­gnę pomóc tej dys­cy­pli­nie, ponie­waż wio­ślar­stwo bar­dzo dużo mi dało. Ludzie nie inte­re­sują się nim, bo go nie znają. Dla­tego chcemy ich zapra­szać na wodę. Ow­szem, trzeba pamię­tać, że bez dobrego sprzętu i tre­nera daleko się nie popły­nie, lecz nie jest to bariera nie do poko­na­nia. Każdy może spró­bo­wać. Prze­szkodą nie jest też wiek, bo ostat­nio pły­wa­li­śmy nawet z 60-lat­kami i zabawa była przed­nia. Naszą aka­de­mię chcemy pro­wa­dzić na wyso­kim pozio­mie i myślę, że nam się to udaje. Maciek jest bar­dzo dobrym obser­wa­to­rem, zwraca uwagę na niu­anse. Ma pre­dys­po­zy­cje, by zostać świet­nym tre­ne­rem. Ja z kolei mogę dzie­lić się swoim doświad­cze­niem i wie­dzą zdo­bytą dzięki star­tom w igrzy­skach czy mistrzo­stwach świata. Jed­nak naj­waż­niej­sze jest dla mnie pro­mo­wa­nie aktyw­no­ści fizycz­nej, z któ­rej można czer­pać radość.

Ale czy to wystar­czy? Wio­ślar­stwo nie koja­rzy się z wiel­kimi zarob­kami i popu­lar­no­ścią. Poza tym w Pol­sce przez wiele mie­sięcy jest chłodno, co utrud­nia tre­ningi czy nawet rekre­acyjne wypady na wio­sła w przy­jem­nych warun­kach.

W jakimś stop­niu to na pewno jest prze­szkodą, ale ludzie cały czas szu­kają nowych aktyw­no­ści i to jest nasza szansa. Mnó­stwo osób biega, ale nawet poko­na­nie mara­tonu nie robi już wra­że­nia. A wiele z nich chce się jakoś wyróż­nić. Tre­ning na pro­fe­sjo­nal­nej łódce spra­wia, że można poczuć się wyjąt­kowo. Wio­ślar­stwo pomaga zbu­do­wać dobrą syl­wetkę, popra­wić swoje samo­po­czu­cie, wypo­cząć w pięk­nych oko­licz­no­ściach przy­rody z rodziną lub zna­jo­mymi. Wyj­ście na wio­sła to rów­nież fajny pomysł dla róż­nych firm, bo ta dys­cy­plina uczy współ­pracy. Warto wspo­mnieć, że podej­ście do wio­ślar­stwa możemy zmie­nić dzięki ergo­me­trom. To sprzęt, który jest w każ­dej siłowni, w wielu szko­łach. Zresztą z Mać­kiem robi­li­śmy już w War­sza­wie zawody dla dzieci ze szkół ze Śród­mie­ścia i chęt­nych do rywa­li­za­cji nie bra­ko­wało. Podob­nie jest co roku przy oka­zji Aka­de­mic­kich Mistrzostw Pol­ski na ergo­me­trach. Wio­ślar­stwo można pro­mo­wać naprawdę na wiele spo­so­bów.

I chyba mimo wszystko można tra­fić na podatny grunt? Na Pik­niku Olim­pij­skim w War­sza­wie sto­isko z ergo­me­trami zawsze należy do naj­po­pu­lar­niej­szych. Ludzie w każ­dym wieku chcą się ści­gać!

Też to widzia­łam. A zatem nasze dzia­ła­nia mają sens i mogą przy­nieść pozy­tywne skutki. Przy­po­mi­nam sobie rów­nież uro­czy­stość z oka­zji 50-lecia odbu­dowy Zamku Kró­lew­skiego. Atrak­cji nie bra­ko­wało, a jed­nak naj­wię­cej osób krę­ciło się przy naszym sta­no­wi­sku z ergo­me­trami. Były dzie­ciaki, które przy­cho­dziły po cztery razy z pyta­niem, czy mogą jesz­cze raz się spraw­dzić. Były mini­ster sportu Witold Bańka powie­dział kie­dyś, że w spo­rcie nie ma nud­nych dys­cy­plin, tylko nie­które są źle opa­ko­wane medial­nie.

Wio­ślar­stwo do nich należy?

Trudno mi to jed­no­znacz­nie oce­nić, ale wiem jedno. W Pol­sce żyje tylu ludzi, że na pewno znajdę takich, któ­rzy poko­chają wio­ślar­stwo!

AGNIESZKA KOBUS-ZAWOJ­SKA

Uro­dzona w 1990 roku w War­sza­wie. Srebrna i brą­zowa meda­listka olim­pij­ska, mistrzyni świata i Europy w wio­ślar­skiej czwórce podwój­nej. Zawod­niczka AZS AWF War­szawa.