Trener czyni mistrza. Opowieści o architektach sportowego sukcesu - Chłystek Piotr - ebook

Trener czyni mistrza. Opowieści o architektach sportowego sukcesu ebook

Chłystek Piotr

4,5

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Paweł Słomiński poprowadził Otylię Jędrzejczak do olimpijskiego złota. Bez wysiłków Ireneusza Mazura nie byłoby zwycięstw polskich siatkarzy. Z kolei Aleksander Matusiński sprawił, że słynne Aniołki unosiły się nad bieżnią, a Tomasz Iwański był trenerem jednej z najlepszych tenisistek świata. Wymienionych szkoleniowców zna każdy, kto żywo interesuje się sportem w naszym kraju. Ale czy każdy zdaje sobie sprawę, jak wygląda ich praca od kulis? Z jakimi problemami zmagają się trenerzy? Jak budują relacje z zawodnikami i jaka spoczywa na nich odpowiedzialność? I dlaczego wśród nich nadal jest tak mało kobiet? W tej książce poszukujemy odpowiedzi na te i na wiele innych pytań. Historie piętnastu wyjątkowych osób pozwalają poznać realia środowiska, o którym wciąż mówi się zbyt mało. Podziwiając mistrzów, czasami zapominamy, kto stoi za ich sukcesem…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 257

Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




© Copy­ri­ght by Rin­gier Axel Sprin­ger Pol­ska 2023 © Copy­ri­ght by Aka­de­micki Zwią­zek Spor­towy 2023

Redak­cja mery­to­ryczna: Woj­ciech Osiń­ski Korekta: Mar­ce­lina Samek Pro­jekt okładki: Prze­my­sław Pio­trow­ski/con­tent­cor­ner.pl Pro­jekt lay­outu: Łukasz Łabęcki Koor­dy­na­tor pro­jektu: Kata­rzyna Dro­sio

Zdję­cia: okładka – Tomasz Mar­kow­ski, Jakub Gruca/Foku­sme­dia, Łukasz Sobala/Press­fo­cus, Łukasz Gro­chala/Cyfra­sport, Paweł Andra­chie­wicz/Press­fo­cus, Michał Chwie­duk/Foku­sme­dia; środki – Paweł Andra­chie­wicz/Press­Fo­cus, Mie­czy­sław Świ­der­ski (x2), Adam Star­szyń­ski/Press­Fo­cus, Marek Biczyk/PZLA (x4), Bar­tek Wój­to­wicz Foto­graf, Michał Żukow­ski/Foto­grafia Spor­towa, Maciej Śmia­row­ski (x2), Mar­cin Bulanda/Press­fo­cus, Piotr Bła­wicki/SE/East News, Maciej Gilew­ski/058sport.pl (x2), Archi­wum pry­watne, Michał Nowak, Rado­sław Jóź­wiak/Cyfra­sport (x2), Tomasz Mar­kow­ski (x2), PAP/EPA-Junge Heiko, Tade­usz Klep­czyń­ski, Łukasz Trzeszcz­kow­ski, Seba­stian Borow­ski, Nata­nael Brew­czyń­ski/400mm, Darek Del­ma­no­wicz/PAP, Ewa Milun-Wal­czak, Mate­riał pra­sowy AZS

Wydawca: Rin­gier Axel Sprin­ger Pol­ska Sp. z o.o. ul. Doma­niew­ska 49 02-672 War­szawa

ISBN: 978-83-8250-328-9

War­szawa 2023

Kon­wer­sję do wer­sji elek­tro­nicz­nej wyko­nano w sys­te­mie Zecer.

od autora

Tym ludziom wypada oddać głos

Już dawno zro­zu­mia­łem, że tre­ne­rzy to osoby, które postrze­gają ota­cza­jący świat ina­czej niż zawod­nicy, kibice i dzien­ni­ka­rze. Potra­fią o nim opo­wia­dać w spo­sób ory­gi­nalny, nie gry­ząc się w język i nie pró­bu­jąc zado­wo­lić wszyst­kich wokół. Czę­sto cel­nie opi­sują rze­czy­wi­stość i to nie tylko tę spor­tową. Wiele do prze­ka­za­nia mają nawet ci, któ­rzy spra­wiają wra­że­nie spo­koj­nych i wyco­fa­nych. Dla­tego naprawdę warto oddać im głos i dla­tego powstała ta książka. Powstała z prze­ko­na­nia, że o pracy tre­ne­rów wciąż mówi się zbyt powierz­chow­nie. Zwłasz­cza tych zwią­za­nych z dys­cy­pli­nami indy­wi­du­al­nymi. Rzadko ich pracę się doce­nia, za to czę­sto zrzuca się na nich winę. W końcu w chwi­lach kry­zy­so­wych „łatwiej zwol­nić szko­le­niowca niż kil­ku­na­stu zawod­ni­ków”.

A prze­cież bez wła­ści­wego pro­wa­dze­nia trudno sobie pora­dzić i osią­gnąć wielki suk­ces. O tym opo­wia­dała mi Karo­lina Naja, gdy przy­go­to­wy­wa­łem książkę „Sport to nie wszystko”. Wypo­wiedź świet­nej kaja­karki długo pobrzmie­wała mi w uszach, a wstęp do publi­ka­cji o tre­ne­rach jest ide­al­nym miej­scem, by ją przy­to­czyć: „Mnó­stwo zależy od samego spor­towca, ale bez towa­rzy­stwa odpo­wied­niej osoby trudno będzie dostać się na szczyt. Rywa­li­za­cja na pozio­mie wyczy­no­wym to ogromne wyzwa­nie, a dzięki tre­ne­rowi można odcią­żyć głowę i nie trzeba się mie­rzyć ze wszyst­kim samo­dziel­nie. Potrzebne jest jego spoj­rze­nie, wspólna ana­liza, wymiana myśli. W tej kwe­stii pro­chu nie wymy­ślimy i rewo­lu­cji nie doko­namy. Tre­ner musi być”.

Wie­lo­krot­nej meda­li­stce olim­pij­skiej zdają się przy­ta­ki­wać nawet naj­więk­sze legendy świa­to­wego sportu, które też uwa­żają, że tre­ner jest nie­zbędny. Nie przez przy­pa­dek Novak Djo­ko­vić, Roger Fede­rer i Rafael Na­dal, a więc naj­wy­bit­niejsi teni­si­ści w histo­rii, nawet w koń­co­wej fazie swych karier zatrud­niali szko­le­niow­ców – czę­sto byłych i mniej uty­tu­ło­wa­nych zawod­ni­ków od sie­bie.

Na kolej­nych stro­nach znaj­dzie­cie Pań­stwo histo­rie pięt­na­stu wyjąt­ko­wych osób, które podzie­liły się ze mną opo­wie­ściami o bla­skach i cie­niach swo­jego zawodu. Fan­ta­styczni pol­scy tre­ne­rzy i tre­nerki okra­sili je zna­ko­mi­tymi aneg­do­tami oraz inte­re­su­ją­cymi spo­strze­że­niami na temat mecha­ni­zmów funk­cjo­nu­ją­cych w pol­skim i nie tylko pol­skim spo­rcie.

– Przy­wy­kłem, że w rela­cjach zawod­nik – tre­ner naj­waż­niej­szy jest zawod­nik i to o nim mówią media oraz kibice. Mijają lata, a o spor­tow­cach na­dal się przy­po­mina. A kto pamięta o tre­nerach? – zapy­tał pod­czas roz­mowy ze mną Paweł Sło­miń­ski, któ­remu poświę­ci­łem jeden z roz­dzia­łów. – Było wielu zna­ko­mi­tych szko­le­niow­ców w róż­nych poko­le­niach, któ­rzy po zakoń­cze­niu pracy odcho­dzili w zapo­mnie­nie. Ci tre­nerzy są nie­znani, a są to czę­sto osoby bar­dzo uty­tu­ło­wane i zasłu­żone dla pol­skiego sportu. Według mnie pro­ble­mem naszego śro­do­wi­ska i w ogóle pol­skiego spo­łe­czeń­stwa jest brak auto­ry­te­tów. Postaci, które dzia­łają na wyobraź­nię, które sta­no­wią punkt odnie­sie­nia, a ich osią­gnię­cia wzbu­dzają powszechny podziw. Tylko tacy ludzie mogą wpły­nąć na wyobraź­nię mło­dych osób. Bra­kuje mi cze­goś, co sprawi, że o wspa­nia­łych tre­nerach będzie się przy­po­minać – dodał Sło­miń­ski, a ja od razu pomy­śla­łem, że tę lukę, przy­naj­mniej czę­ściowo, może wypeł­nić ta książka.

BOŻENA KAR­KUT

Każdy dzień to cenna lekcja

Czy roz­mowa o cięż­kiej cho­ro­bie, utra­cie dziecka, gro­zie wojny, tru­dach macie­rzyń­stwa i pro­ble­mach kobiet w męskim świe­cie może być przy­jemna? Teo­re­tycz­nie nie ma na to szans. A jed­nak po wywia­dzie z Bożeną Kar­kut mia­łem poczu­cie, że nie­moż­liwe nie ist­nieje. Była wybitna pił­karka ręczna i zna­ko­mita tre­nerka mogłaby nie­ustan­nie narze­kać i mia­łaby do tego prawo, bo los jej nie oszczę­dzał. I choć w trak­cie naszego spo­tka­nia kilka razy musiała ocie­rać łzy, to mia­łem wra­że­nie, że czę­sto się uśmie­chała. Biło od niej cie­pło pozwa­la­jące z opty­mi­zmem spoj­rzeć na świat, w któ­rym sport może zna­czyć wię­cej, niż nam się wydaje.

Trenerka

Pani Bożena już nie­mal ćwierć wieku z suk­ce­sami pro­wa­dzi żeń­ską dru­żynę Zagłę­bia Lubin. Ale to, że została tre­nerką, dla wielu było ogrom­nym zasko­cze­niem.

– Kiedy zaczy­na­łam przy­godę z piłką ręczną, dookoła widzia­łam samych tre­ne­rów. Chyba nawet nikomu do głowy wów­czas nie przy­cho­dziło, że kobieta może być szko­le­niow­cem. Jak zosta­łam stu­dentką na AWF Wro­cław, to naj­pierw wybra­łam kie­ru­nek nauczy­ciel­ski. Na dru­gim roku zde­cy­do­wa­łam jed­nak, że pójdę rów­nież na tre­ner­ski, a tam od początku wykła­dowcy pukali się w głowę, gdy widzieli dziew­czyny. Pytali: „Gdzie wy się pcha­cie? Prze­cież kobieta nie może być dobrym tre­ne­rem”. Mimo to dobrze nas wykształ­cili, choć pano­wało wśród nich takie prze­ko­na­nie, że panie to nadają się naj­wy­żej do pro­wa­dze­nia grup dzie­cię­cych. Bo są cier­pliwe i przy­pil­nują urwi­sów. Na przy­kład gdy pójdą z nimi na basen, to zadbają o to, by każdy wysu­szył włosy, zało­żył czapkę i nie zgu­bił ręcz­nika. Pamię­tam, że w wieku osiem­na­stu lat tra­fi­łam w klu­bie AZS AWF Wro­cław na tre­nerkę Sta­ni­sławę Gotówko-Cybul­ską. W tam­tym momen­cie to była istna rewo­lu­cja! Zdo­by­ły­śmy z nią srebrny medal mistrzostw kraju i Puchar Pol­ski, ale od początku było jasne, że jest ona tylko szko­le­niow­cem tym­cza­so­wym i pomimo dobrych wyni­ków po sezo­nie szu­kano jej następcy. Nikt nawet nie brał pod uwagę, by została na sta­no­wi­sku. Z kolei w kadrze spo­tka­łam Teresę Pecold, która opie­ko­wała się bram­kar­kami. Obie panie poka­zy­wały, że można, ale sta­no­wiły wyją­tek od reguły – opo­wiada Kar­kut, która kobiety tre­nerki czę­ściej zaczęła spo­ty­kać dopiero po wyjeź­dzie do Nor­we­gii, gdzie wystę­po­wała w latach 90. Tam wycho­dzono z zało­że­nia, że nikt nie nauczy zawod­ni­ków i zawod­ni­czek tech­niki lepiej niż były spor­to­wiec. Wie­lo­krot­nym repre­zen­tant­kom Nor­we­gii wręcz szu­kano pracy przy piłce ręcz­nej, z prze­ko­na­niem, że taka osoba powinna pozo­stać przy spo­rcie.

Tak Bożena Kar­kut cie­szyła się z mistrzo­stwa Pol­ski w 2023 roku. To był już jej czwarty tytuł wywal­czony w roli tre­nerki Zagłę­bia Lubin.

– U nas wtedy jesz­cze było ina­czej. Gdy zaczy­na­łam pracę w Zagłę­biu na początku XXI wieku, to czu­łam się w zasa­dzie jak w kraju arab­skim. Zda­rzały się bole­sne sytu­acje. Wielu nie mogło zaak­cep­to­wać kobiety w męskim świe­cie. Tre­ne­rzy nie radzili sobie z tym, że „prze­grali z babą” i nie potra­fili podać ręki po meczu. Do klubu czy nawet do mojego domu przy­cho­dziły obrzy­dliwe ano­nimy z wyzwi­skami. Do Związku Piłki Ręcz­nej w Pol­sce z nie­zna­nych mi źró­deł tra­fiały pisma, w któ­rych infor­mo­wano, że podobno nama­wiam swoje zawod­niczki do sto­so­wa­nia dopingu, więc co chwilę poja­wiali się u nas kon­tro­le­rzy. Podwójne stan­dardy obo­wią­zy­wały też w sędzio­wa­niu. Czę­sto opo­wia­dam aneg­dotę z meczu prze­ciwko eki­pie z Lublina. Rywalki ata­ko­wały, ale moim zda­niem popeł­niły błąd, więc w pew­nym momen­cie zerwa­łam się z ławki i krzyk­nę­łam: „No prze­cież kroki były!”. Sędzia natych­miast dał mi karę, musia­ły­śmy grać w osła­bie­niu. A prze­cież nikomu nie ubli­ży­łam, nie zro­bi­łam nic strasz­nego. Po kilku minu­tach w spor­nej sytu­acji arbi­ter przy­znał nam piłkę, na co tre­ner prze­ciw­ni­czek zare­ago­wał sło­wami: „Kur.., co ty gwiż­dżesz?!”. Sędzia pod­szedł do niego i powie­dział tylko: „Usiądź i uspo­kój się”. Dziś w pol­skim śro­do­wi­sku tre­nerskim sytu­acja kobiet wygląda dużo lepiej, acz­kol­wiek sporo jest jesz­cze do zro­bie­nia. Świad­czy o tym scena z nie­daw­nej kon­fe­ren­cji tre­nerskiej. Jeden ze szko­le­niow­ców wszedł na mów­nicę i zwró­cił się do wszyst­kich sło­wem „pano­wie”, choć na sali była grupa kobiet. Dla­czego oni się tak zacho­wują? To już ich trzeba zapy­tać. Pewne ste­reo­typy wciąż funk­cjo­nują, choć pozy­tywne zmiany są widoczne. Opo­wia­dano mi, że w innych klu­bach coraz czę­ściej zatrud­nia się kobiety w roli tre­nerki, bo skoro „Kar­ku­towa w tym Zagłę­biu od tylu lat robi wyniki, to innej też można dać szansę” – takie słowa dowo­dzą, że wro­cła­wianka prze­ła­my­wała bariery i dziś może być okre­ślana mia­nem pre­kur­sorki, bo jako jedna z pierw­szych kobiet w naszym kraju tak mocno roz­py­chała się łok­ciami w zare­zer­wo­wa­nym dla męż­czyzn śro­do­wi­sku.

Kar­kut karierę zawod­ni­czą zakoń­czyła w czerwcu 2000 roku, a już w sierp­niu zaczęła pracę w Lubi­nie. Naj­pierw była asy­stentką Romana Jezier­skiego, lecz po paru mie­sią­cach zastą­piła go i samo­dziel­nie musiała popro­wa­dzić zespół, w któ­rym wciąż wystę­po­wały jej kole­żanki z par­kietu.

– Na początku na pewno bar­dziej byłam dla zawod­ni­czek kole­żanką niż sze­fową, ale pod­czas meczów czy tre­nin­gów sta­wia­łam gra­nicę i nie było ze mną dys­ku­sji, bo czu­łam, że to ja muszę podej­mo­wać decy­zje i na mnie spo­czywa odpo­wie­dzial­ność za dru­żynę. Część dziew­czyn, z któ­rymi bie­ga­łam po boisku, to zaak­cep­to­wała, a inne się obra­żały i prze­stały mi mówić po imie­niu, tylko z prze­ką­sem zwra­cały się do mnie „pani tre­ner” – wspo­mina pani Bożena, która przy oka­zji potwier­dza, że opi­nie suge­ru­jące, iż zespoły kobiece pro­wa­dzi się trud­niej niż męskie, są w pełni uza­sad­nione.

– Uwa­żam, że to prawda, choć trudno było mi to kie­dyś zro­zu­mieć. Może to dla­tego, że wycho­wa­łam się na podwórku z chło­pa­kami na styku ulic Pia­stow­skiej, Grun­waldz­kiej i Sien­kie­wi­cza we Wro­cła­wiu. To nie była łatwa i przy­jemna oko­lica. Tam jak się komuś coś nie podo­bało, to szybko wyja­śniano sprawę. A wra­ca­jąc do kwe­stii kobie­cych rela­cji w spo­rcie, to przy­znaję, że dziew­czyny są bar­dzo pamię­tliwe, bo być może są też bar­dziej wraż­liwe. Przy­wo­łam jedną histo­rię, która dobrze to poka­zuje. Kilka sezo­nów temu od początku roz­gry­wek czu­łam, że zupeł­nie nie mogę się doga­dać z jedną pił­karką. Nie było mię­dzy nami che­mii. Minęło pół sezonu i nic się nie zmie­niło. Wobec tego popro­si­łam ją do sie­bie na roz­mowę. Pytam, o co cho­dzi, a ona na to: „Bo jak gra­ły­śmy w waka­cje tur­niej towa­rzy­ski w Kosza­li­nie, to pani nie zare­ago­wała i nie zwró­ciła uwagi jed­nej z dziew­czyn, która się na mnie wydarła”. Zapy­ta­łam, czy nie szkoda jej życia na takie drob­nostki. Bo mając w zespole kil­ka­na­ście zawod­ni­czek i dodat­kowe osoby w szta­bie, naprawdę nie jestem w sta­nie wyła­pać tego, co każdy powie­dział i jaką zro­bił minę. Po tylu latach pracy na­dal uwa­żam, że każdy dzień to cenna lek­cja, pod­czas któ­rej można się wiele nauczyć. Kobieca szat­nia to zawsze nie­sa­mo­wita mie­szanka cha­rak­te­rów. Teraz w kry­zy­so­wych momen­tach szyb­ciej zapala mi się czer­wona lampka i bły­ska­wicz­nie reaguję, ale ze spo­ko­jem, by niczego nie zaogniać. To ważne w sytu­acjach kon­flik­to­wych – wyja­śnia.

– Poza tym kobie­cie bar­dzo trudno jest pro­wa­dzić kobiecy zespół. Czę­sto widzę, że jak przyj­dzie jaki­kol­wiek facet i powie cokol­wiek, to zawod­niczki od razu robią maślane oczy. Kobieta może mówić to samo, ale to już na nich takiego wra­że­nia nie robi. Podam przy­kład. Krótko po roz­po­czę­ciu pracy z Zagłę­biem przed­sta­wi­łam pił­kar­kom swoje warunki. Nie ma jedze­nia fast foodów, nie ma picia coli i pil­nuję ich wagi, za to są poranne tre­ningi i cza­sem zaję­cia w tere­nie. Sły­sza­łam, że chyba mnie pokrę­ciło. Minęło jakieś dzie­sięć lat i do klubu z Gdyni tra­fił duń­ski tre­ner Tho­mas Örneborg. Miał iden­tyczne wyma­ga­nia, ale zarówno zawod­niczki, jak i media były zachwy­cone. Wystar­czyło to, że był z zagra­nicy. Dla­czego tak jest? W Pol­sce to, co nasze, wciąż czę­sto ucho­dzi za gor­sze. Gdy gra­łam w Jugo­sła­wii i innych kra­jach, w przy­padku porażki to zawsze mnie i innym zawod­nicz­kom z obcych kra­jów się obry­wało, bo od nich wyma­gano wię­cej. Nikogo nie obcho­dziło, że tęsk­nię za rodziną, że mogę mieć kry­zys fizyczny. Pod­pi­sa­łaś kon­trakt, to graj! A u nas jest odwrot­nie. Z obco­kra­jow­cami obcho­dzimy się jak z jaj­kiem, chcemy roz­wią­zy­wać za nich każdy pro­blem, trak­tu­jemy ich lepiej niż naszych. To samo jest z tre­nerami. Za te same błędy czę­ściej obrywa się kra­jo­wym niż zagra­nicz­nym. Zawod­nicy i zawod­niczki w Pol­sce tre­sują szko­le­niow­ców. Czę­sto są nie­po­korni, wszystko im się nie podoba, suge­rują, że w innych kra­jach na pewno jest lepiej. Dopiero jak z tych kra­jów wra­cają do domu, to ich optyka się zmie­nia. Jak ktoś u nas narzeka, to zapra­szam np. na Bał­kany. Tam go dopiero prze­czoł­gają – dodaje Kar­kut, która uważa, że nie­raz pomo­gła jej tzw. kobieca intu­icja.

– Według pani naprawdę ist­nieje coś takiego? – zapy­ta­łem, a ona twier­dząco poki­wała głową. – W jaki spo­sób ta intu­icja przy­daje się w spo­rcie? – drą­ży­łem.

– Gdy byłam zawod­niczką, poma­gała pod­jąć decy­zję. Na boisku masz ułamki sekund, by oce­nić, czy podaję, rzu­cam, a może wycho­dzę do prze­chwytu i zazwy­czaj wybie­ra­łam wła­ści­wie. Od kiedy jestem tre­nerką, mam wra­że­nie, że ta intu­icja pod­czas ana­lizy pod­po­wiada mi, jak mogą zacho­wać się rywalki, jak będzie postę­po­wał ich tre­ner w okre­ślo­nych sytu­acjach. Taką intu­icję nazy­wam też pomocą bożą. Nie wiem dla­czego, ale nagle skądś przy­cho­dzą takie myśli, o tym, kogo wpu­ścić na boisko w danej chwili lub jakiej tak­tyki użyć – tłu­ma­czy.

Bez względu na to, czy Kar­kut korzy­stała z pomocy sił nad­przy­ro­dzo­nych, czy kobie­cej intu­icji, zazwy­czaj doko­ny­wała dobrych wybo­rów. W prze­ciw­nym razie nie byłaby tre­nerką klubu z Lubina przez pra­wie ćwierć wieku. Jak to w ogóle moż­liwe, zwłasz­cza w realiach pol­skiego sportu, gdzie nagłe zwol­nie­nia szko­le­niow­ców są na porządku dzien­nym?

– Mia­łam pro­po­zy­cje z innych klu­bów, ale pozo­sta­łam wierna Zagłę­biu. Po pierw­szym mistrzo­stwie zdo­by­tym w 2011 roku bar­dzo długo, bo aż dzie­sięć lat musie­li­śmy cze­kać na kolejny tytuł. W tym okre­sie wiele osób doma­gało się mojego zwol­nie­nia. Jak potem wresz­cie trzy razy z rzędu zdo­by­ły­śmy złoto, to żadna z nich nie powie­działa „prze­pra­szam” ani „gra­tu­luję”. Muszę podzię­ko­wać wła­dzom klubu za zaufa­nie. Zwłasz­cza pre­ze­sowi Witol­dowi Kule­szy, który jest bar­dzo cier­pliwy i jako były pił­karz dosko­nale rozu­mie sport. Sądzę, że klu­czem do naszych suk­ce­sów jest to, że w Zagłę­biu funk­cjo­nu­jemy jak w rodzi­nie. Gdy jest jakiś pro­blem do roz­wią­za­nia, wszy­scy się zbie­ramy, deba­tu­jemy, jak temu zara­dzić. Inte­re­su­jemy się tym, co sły­chać u innych nie tylko w spra­wach spor­to­wych, lecz także pry­wat­nych, bo to pomaga budo­wać więzi. Pamię­tamy, że spor­towcy to nie maszyny do osią­ga­nia suk­ce­sów – pod­kre­śla.

Aż dziw bie­rze, że tak uty­tu­ło­wana tre­nerka i jed­no­cze­śnie wybitna zawod­niczka ni­gdy nie dostą­piła zaszczytu pro­wa­dze­nia repre­zen­ta­cji Pol­ski. Trzeba jed­nak zauwa­żyć, że dwu­krot­nie była bar­dzo bli­sko obję­cia funk­cji selek­cjo­nerki. Pierw­szą ofertę otrzy­mała od Rady Tre­ne­rów ZPRP w 2006 roku, ale odmó­wiła. Uznała, że jej czas jesz­cze nadej­dzie, a teraz przy­szła pora na kogoś ze star­szych, bar­dziej doświad­czo­nych i uzna­nych tre­ne­rów, takich jak Zyg­fryd Kuchta czy Zenon Łakomy. Druga oferta to już rok 2010. Kar­kut była nawet wstęp­nie doga­dana z pre­ze­sem ZPRP Andrze­jem Kra­śnic­kim, ale kadrę objął jed­nak Duń­czyk Kim Rasmus­sen.

– Już się z tym pogo­dzi­łam, ale wtedy mia­łam żal, bo nikt mi o niczym nie powie­dział, niczego mi nie wyja­śniono. O tym, że repre­zen­ta­cja ma nowego tre­nera, dowie­dzia­łam się z radia – wyznaje.

Osta­tecz­nie Kar­kut w pew­nym momen­cie została selek­cjo­nerką, ale repre­zen­ta­cji kobiet w piłce ręcz­nej pla­żo­wej. Peł­niła tę funk­cję w latach 2009–12, gdy ta dys­cy­plina dopiero racz­ko­wała. Nie tylko w naszym kraju.

– Po raz pierw­szy spo­tka­łam się z nią w 1997 roku. Podej­rze­wam, że byłam jedną z pierw­szych osób z Pol­ski, która ją poznała. Na zakoń­cze­nie sezonu poje­cha­łam z klu­bem Hypo Niederösterreich na Sar­dy­nię. Tam naj­pierw roze­gra­ły­śmy tur­niej w kla­sycz­nej odmia­nie hand­ballu, a potem te same dru­żyny wal­czyły ze sobą na plaży. Do swo­jej pracy z kadrą pode­szłam bar­dzo pro­fe­sjo­nal­nie. Długo ana­li­zo­wa­łam grę rywa­lek, ścią­ga­łam też do dru­żyny świetne zawod­niczki z par­kietu. Jedną z nich była Klau­dia Pie­lesz, która została jedną z naj­sku­tecz­niej­szych pił­ka­rek pod­czas mistrzostw Europy. Faj­nym prze­ży­ciem był też wyjazd na mistrzo­stwa świata do Omanu. Szkoda tylko, że nie udało nam się wywal­czyć medalu na dużej impre­zie – przy­znaje.

Zawodniczka

Zanim Kar­kut została tre­nerką, była zawod­niczką. I to jaką! Począt­kowo jed­nak nie myślała o tym, by zostać szczy­pior­nistką. W trak­cie nauki w pią­tej kla­sie pod­sta­wówki bar­dzo chciała dostać się do Szkol­nego Klubu Spor­to­wego do grupy koszy­kar­skiej, ale na spraw­dzia­nie, jako pra­wo­ręczna, nie tra­fiła lewą ręką do kosza z dwu­taktu i nie została przy­jęta. Po nie­po­wo­dze­niu koszy­kar­skim przez jakiś czas jedy­nie obser­wo­wała ćwi­czące kole­żanki, z któ­rymi po zaję­ciach cho­dziła pograć w piłkę nożną. Któ­re­goś dnia ogło­szono kolejny nabór do SKS, tym razem w piłce ręcz­nej. Wkrótce Kar­kut została bram­karką i zna­la­zła się nawet w repre­zen­ta­cji szkoły, do któ­rej wzięła ją Bar­bara Kar­piń­ska – żona zna­ko­mi­tego tre­nera piłki ręcz­nej Marka Kar­piń­skiego. Nie­ba­wem rodzice pod­jęli jed­nak decy­zję o prze­pro­wadzce na drugi koniec Wro­cła­wia, a ich córka musiała zmie­nić szkołę. W nowym miej­scu już mieli bram­karkę, więc nauczy­cielka zapro­po­no­wała Bożence występy w polu. Gdy ta się krzy­wiła, powie­działa jej: „Spo­koj­nie, to pro­sta gra. Robisz trzy kroki i rzu­casz”. Nie­długo póź­niej od brata usły­szała o tre­ne­rze Jerzym Dyr­ka­czu i pro­wa­dzo­nej przez niego zna­ko­mi­tej junior­skiej dru­ży­nie AZS AWF Wro­cław.

Bożena Kar­kut była zna­ko­mitą szczy­pior­nistką. Co cie­kawe, jako zawod­niczka pra­wo­ręczna wystę­po­wała zwy­kle na pra­wym skrzy­dle. Dziś w piłce ręcz­nej to się prak­tycz­nie nie zda­rza.

– Bar­dzo chcia­łam tam tra­fić, więc moja mama zdo­była numer i zadzwo­niła do tre­nera Dyr­ka­cza, który wycho­wał ponad czter­dzie­ści repre­zen­tan­tek Pol­ski. Począt­kowo nie zamie­rzał się zgo­dzić, aż w końcu powie­dział, że weź­mie mnie na trzy­mie­sięczny okres próbny. Już po pierw­szym tre­ningu popro­sił mnie jed­nak, bym na kolejny przy­nio­sła swoje zdję­cie, bo trzeba będzie mnie zgło­sić do roz­gry­wek – mówi Kar­kut, która z ekipą AZS w roz­gryw­kach junior­skich co sezon grała o medale mistrzostw kraju. Podob­nie było zresztą na szcze­blu senior­skim. Złoty medal z 1984 roku to naj­pięk­niej­sze wspo­mnie­nie pani Bożeny z cza­sów gry w doro­słej dru­ży­nie z tak kla­so­wymi szczy­pior­nist­kami, jak Halina Moroz-Rac, Irena Pacek, Danuta Darm­stet­ter czy Danuta Załę­ska.

– Faj­nie mnie przy­jęły. Nie było żad­nych akcji w stylu: „Ej, młoda! Przy­nieś piłki”. Sza­no­wały to, co robi­łam, bo też od razu zorien­to­wały się, że mogę im pomóc w walce o naj­wyż­sze cele – wyja­śnia Kar­kut, która wraz z kole­żan­kami z AZS kilka razy uczest­ni­czyła też w Aka­de­mic­kich Mistrzo­stwach Pol­ski. Wów­czas AMP były uzna­wane za małe mistrzo­stwa kraju, bowiem swoje dru­żyny wysta­wiały w nich eks­tra­li­gowe ekipy z Wro­cła­wia, Gdań­ska czy Kra­kowa. To wła­śnie w tych zawo­dach Kar­kut usta­no­wiła swój strze­lecki rekord kariery wyno­szący dzie­więt­na­ście goli w jed­nym spo­tka­niu.

Nie­prze­ciętny talent pozwo­lił jej dość szybko zade­biu­to­wać w senior­skiej repre­zen­ta­cji, z którą jed­nak ni­gdy nie awan­so­wała na tur­niej olim­pij­ski, choć dwa razy była bar­dzo bli­sko. Naj­pierw w grud­niu 1983 roku pod­czas MŚ Grupy B w kato­wic­kim Spodku, gdzie 22-let­nia Kar­kut była kapi­tanką zespołu. Te mistrzo­stwa były jed­no­cze­śnie kwa­li­fi­ka­cjami do zbli­ża­ją­cych się igrzysk w Los Ange­les. Olim­pij­ską prze­pustkę uzy­ski­wały tylko zwy­cięż­czy­nie imprezy, a Polki prze­grały w finale z NRD 19:20. Inna sprawa, że do USA nasze szczy­pior­nistki i tak by nie poje­chały, bowiem kilka mie­sięcy póź­niej ogło­szono, że grupa państw bloku wschod­niego, w tym Pol­ska, zboj­ko­tuje zawody za oce­anem. Po raz drugi awans na igrzy­ska prze­szedł Biało-Czer­wo­nym koło nosa w 1990 roku pod­czas mistrzostw świata w Korei Połu­dnio­wej, w któ­rych Kar­kut była kró­lową strzel­czyń (jest pierw­szą i na razie ostat­nią Polką, która trium­fo­wała w kla­sy­fi­ka­cji naj­sku­tecz­niej­szych pił­ka­rek w impre­zie tej rangi). Nasze zawod­niczki do szczę­ścia potrze­bo­wały jedy­nie zwy­cię­stwa w ostat­nim meczu fazy wstęp­nej z Austrią. Dzięki niemu weszłyby do czwórki, wal­czy­łyby o medal i tym samym uzy­skały prawo uczest­nic­twa w olim­pij­skich zma­ga­niach w Bar­ce­lo­nie w 1992 roku. Pol­ski zespół prze­grał jed­nak 21:22.

– Tro­chę nas ten mecz z Austrią prze­rósł. I dru­żynę, i sztab szko­le­niowy. Tak to oce­niam z per­spek­tywy czasu, mając już duże doświad­cze­nie tre­ner­skie. Potrze­bo­wa­ły­śmy przed meczem więk­szego wspar­cia i lep­szej ana­lizy. Zakwa­te­ro­wano nas wtedy w luk­su­so­wym ośrodku Lotte World z małym Disney­lan­dem w środku. Tam na każ­dym pię­trze były nie­sa­mo­wite atrak­cje, a my ze wszyst­kich chcia­ły­śmy sko­rzy­stać, pró­bu­jąc zająć czymś głowę. Bie­ga­ły­śmy po hotelu, byle tylko nie myśleć o klu­czo­wym meczu. Nie pora­dzi­ły­śmy sobie ze stre­sem i źle zaczę­ły­śmy. Rywalki odsko­czyły na kilka goli, a poza tym mogły liczyć na wspar­cie arbi­trów. Sze­fem sędziów na tur­nieju był Austriak, więc w koń­cówce nie były­śmy zasko­czone, gdy nagle prze­ciw­niczki dostały kar­nego z kape­lu­sza, a nam anu­lo­wano pra­wi­dłową bramkę z kon­try. Szkoda, że tak to się uło­żyło. Zwłasz­cza że Austriaczki miały spore pro­blemy zdro­wotne i nie wszyst­kie pił­karki były u nich zdolne do gry. Mogły­śmy to lepiej wyko­rzy­stać. Do dziś bar­dzo żałuję, że nie udało mi się zagrać w igrzy­skach i nie mogłam zoba­czyć z bli­ska, jak wygląda to nie­sa­mo­wite święto sportu, nie mogłam zamiesz­kać w wio­sce z przed­sta­wi­cie­lami innych dys­cy­plin – pod­kre­śla Kar­kut, która nie­po­wo­dze­nia z kadrą powe­to­wała sobie w roz­gryw­kach klu­bo­wych. Po wielu sezo­nach spę­dzo­nych w AZS AWF Wro­cław prze­nio­sła się do innego wro­cław­skiego klubu – Ślęzy, by wresz­cie w 1989 roku, w wieku 28 lat, wyje­chać z kraju. Wystę­po­wała w Voždovacu Bel­grad, nor­we­skich zespo­łach Hau­ge­rud Oslo, Vestar Oslo i Toten HK, a potem, po kolej­nych kilku latach w AZS AWF Wro­cław, zna­la­zła się w austriac­kim Hypo Niederösterreich, z któ­rym zwy­cię­żała w Lidze Mistrzyń w 1998 i 2000 roku. Nie­zwy­kła była zwłasz­cza wyprawa do Jugo­sła­wii będą­cej wów­czas potęgą w grach zespo­ło­wych.

– Nawet po ciemku tam uczto­wano, śpie­wano i cały czas w coś grano. Jak nie w piłkę, to w kosza. Tam wszy­scy byli aktywni fizycz­nie, choć infra­struk­tura spor­towa pozo­sta­wiała wiele do życze­nia – wspo­mina. Trzeba jed­nak zazna­czyć, że choć wyjazd na Bał­kany popra­wił jej sytu­ację finan­sową, to pobyt w Bel­gra­dzie przy­padł na okres poprze­dza­jący wojnę w tym regio­nie Europy.

– Poje­cha­łam kie­dyś na drugi koniec mia­sta do mojej kole­żanki z Buł­ga­rii, którą zna­łam z meczów repre­zen­ta­cji. Kiedy prze­by­wa­łam w jej domu, na jedną z głów­nych ulic pod budyn­kiem tele­wi­zji wyje­chały czołgi. Doszło do zamie­szek, była strze­la­nina i ofiary. Na noc musia­łam zostać u kole­żanki, nie było mowy o powro­cie do mojego miesz­ka­nia. Rodzina, która została w Pol­sce, nie mogła się do mnie dodzwo­nić, wszy­scy umie­rali ze stra­chu, bo to prze­cież nie były czasy tele­fo­nów komór­ko­wych – opo­wiada i dodaje, że w tam­tych latach prak­tycz­nie każdy w Jugo­sła­wii miał broń i nawet pod­czas chrzcin czy wesel urzą­dzano zabawy z uży­ciem pisto­le­tów.

– Men­tal­ność ludzi z Bał­ka­nów jest, mówiąc deli­kat­nie, dość spe­cy­ficzna. Gdy zbli­żała się wojna, po Bel­gra­dzie jeź­dzili przed­sta­wi­ciele innych naro­do­wo­ści niż serb­ska i strze­lali w okna miesz­kań. Bywały przy­padki, że czło­wiek spo­koj­nie oglą­dał sobie tele­wi­zję w pokoju i za chwilę już nie żył. Cza­sem też gdy ktoś miał otwarty bal­kon, wrzu­cali do miesz­kań petardy. Jedna wpa­dła kie­dyś do mojego. Moją czte­ro­let­nią wów­czas córkę obu­dził potworny huk. Do dziś jest to dla niej trau­ma­tyczne prze­ży­cie – przy­wo­łuje wyda­rze­nia sprzed lat.

Kar­kut pod­kre­śla jed­nak, że pobyt w każ­dym z kra­jów coś jej dał. Wszę­dzie uczyła się języ­ków, bo uwa­żała to za swój obo­wią­zek. Wszę­dzie też nawią­zała przy­jaź­nie, które prze­trwały próbę czasu.

– Mogła­bym narze­kać na to, co spo­tkało mnie w Jugo­sła­wii. Tre­ner przy­cho­dził na zaję­cia z kawką, gazetką i papie­ro­skiem. Poza tym czę­sto się spóź­niał i ostro trak­to­wał zawod­niczki. Latem w hali bez kli­ma­ty­za­cji w tem­pe­ra­tu­rze 40 stopni Cel­sju­sza orga­ni­zo­wał po trzy tre­ningi dzien­nie. W ich trak­cie nie pozwa­lał pić wody i kazał ćwi­czyć w dre­sach. Wszystko po to, by w sezo­nie, gdy będzie chłod­niej i ścią­gnie się dres, czuć się lżej i swo­bod­niej na par­kie­cie. Pomimo takiego spo­sobu przy­go­to­wań osią­gnę­łam życiową formę i na mistrzo­stwach świata w 1990 roku w Korei Połu­dnio­wej zosta­łam kró­lową strzel­czyń i naj­lep­szą pra­wo­skrzy­dłową. Pobyt w Bel­gra­dzie to była taka szkoła życia. Z kolei w Nor­we­gii nauczy­łam się czer­pa­nia rado­ści z gry. U nas zawod­nicy nie cie­szyli się wtedy po zdo­by­ciu bramki. Piłka w siatce ozna­czała tylko dobrze wyko­naną robotę. Nikt tego spe­cjal­nie nie cele­bro­wał. A tam dziew­czyny kazały mi pod­no­sić rękę w geście triumfu po każ­dym tra­fie­niu. Kilka mie­sięcy minęło, zanim weszło mi to w krew. Ponadto w Nor­we­gii była taka zasada, że każda zawod­niczka co jakiś czas pro­wa­dziła tre­ningi z gru­pami mło­dzie­żo­wymi. To doświad­cze­nie pomo­gło mi potem w pracy tre­ner­skiej. Naj­bar­dziej w nowej roli przy­dały mi się jed­nak obser­wa­cje poczy­nione w Austrii, bo gra­łam tam pod okiem naprawdę wybit­nych tre­ne­rów – oce­nia.

Matka

Patrząc na spor­tow­ców i szko­le­niow­ców, czę­sto oce­niamy ich jedy­nie przez pry­zmat tego, co dzieje się na are­nie. Nic dziw­nego, że dla wielu Kar­kut to tylko była zawod­niczka i tre­nerka. Ale zgod­nie stwier­dzi­li­śmy, że w swoim życiu peł­niła jesz­cze jedną, istot­niej­szą rolę. Rolę matki.

– Pierw­sze dziecko stra­ci­łam. Synek się uro­dził, ale nie­długo póź­niej zmarł. Dla­tego gdy na świat przy­szła potem upra­gniona córka, bar­dzo bałam się o jej zdro­wie – powie­działa, ale pomię­dzy sło­wami robiła dłu­gie pauzy. Widzia­łem, że pró­bo­wała zacho­wać spo­kój, lecz w pew­nym momen­cie w jej oczach poja­wiły się łzy. Tro­chę pomil­cze­li­śmy.

– Kiedy zorien­to­wa­łam się, że po raz drugi jestem w ciąży, aku­rat zaczęło się mówić o kata­stro­fie w elek­trowni jądro­wej w Czar­no­bylu. Okres ocze­ki­wa­nia na poród to cią­gły strach i obawy, czy to, co stało się w ZSRR, może jakoś wpły­nąć na mnie, a szcze­gól­nie na moje dziecko. Córka uro­dziła się długo przed pla­no­wa­nym ter­mi­nem. Kilka lat póź­niej nagle zacho­ro­wała, przez tydzień miała olbrzy­mią gorączkę, bo ter­mo­metr cały czas poka­zy­wał 40 stopni. Szpi­tal opu­ściła bez dia­gnozy, leka­rze nie potra­fili stwier­dzić, co się z nią działo. Wciąż się o nią mar­twię. Śmiało mogę powie­dzieć, że gdy była mała, to na nią chu­cha­łam i dmu­cha­łam, żeby tylko nic złego jej się nie przy­tra­fiło. Ale dzięki niej sta­łam się moc­niej­sza. Wró­ci­łam na par­kiet już dwa mie­siące po poro­dzie. To dziś się prak­tycz­nie nie zda­rza. Od razu wystą­pi­łam w meczu ligo­wym. Mie­rzy­ły­śmy się ze Star­tem Gdańsk. Ni­gdy nie czu­łam się tak dobrze na boisku! Wszystko mi wycho­dziło, roze­gra­łam jedno z naj­lep­szych spo­tkań w życiu. Gdy tra­fi­łam do austriac­kiego Hypo Niederösterreich, przed roz­po­czę­ciem jed­nego sezonu tre­ner Gun­nar Pro­kop powie­dział, że celem zespołu jest zdo­by­cie Pucharu Europy i ten cel rze­czy­wi­ście udało nam się póź­niej zre­ali­zo­wać. Mówił: „Wie­rzę w to, bo mam w dru­ży­nie czter­na­ście matek. A matki są mocne. Matki są zor­ga­ni­zo­wane. Matki sobie pora­dzą”. To było wspa­niałe – opo­wia­dała mi pani Bożena drżą­cym gło­sem.

– Gra­łam, gdy mia­łam małe dziecko, a zatem wiem, jakie to wyzwa­nie. Przez lata, kiedy jecha­łam na jakiś obóz, zosta­wia­łam córkę w domu. Dopiero w Austrii wraz z innymi zawod­nicz­kami mia­łam szansę, by brać ze sobą dziecko, a kto chciał, mógł też zapro­sić męża czy nia­nię. Dziś to dla mnie oczy­wi­ste, by moje pił­karki miały takie moż­li­wo­ści – pod­kre­śla. – Cza­sem zbliża się ważny mecz, ale zawod­niczka dzwoni do mnie z pła­czem i infor­ma­cją, że dziś nie jest w sta­nie tre­no­wać, bo całą noc nie spała i musiała zaj­mo­wać się dziec­kiem. Nie jestem tre­ne­rem, który w takich chwi­lach mówi: „Masz zapła­cone, masz tre­no­wać”. Rozu­miem je, więc też ina­czej reaguję na takie komu­ni­katy. Nie da się jed­nak ukryć, że kobiety, które chcą wejść na szczyt w spo­rcie czy innych dzie­dzi­nach życia, muszą mieć oso­bo­wość, muszą radzić sobie z pre­sją i wie­loma prze­ciw­no­ściami. Trudno jest nam uło­żyć sobie życie pry­watne. Wyjazdy na obozy, zgru­po­wa­nia i mecze nie dają nam zbyt dużo czasu choćby na lep­sze pozna­nie naszych przy­szłych part­ne­rów. Być może dla­tego wiele z nas jest po roz­wo­dach – opo­wiada.

Pani Bożena zawsze mar­twiła się o swoje dzieci i zawod­niczki oraz ich rodziny. W pew­nym momen­cie jed­nak rów­nie mocno zaczęła mar­twić się o sie­bie. Pod­czas przy­go­to­wań do sezonu 2021/22, w któ­rym Zagłę­bie się­gnęło po mistrzo­stwo, zdia­gno­zo­wano u niej nowo­twór. W sierp­niu 2021 roku prze­szła ope­ra­cję, a następ­nie radio­te­ra­pię.

– Zna­la­złam się w sytu­acji, w któ­rej czło­wiek zaczyna zada­wać sobie różne pyta­nia. Tych pytań było coraz wię­cej, gdy zbli­żały się kolejne bada­nia i ope­ra­cja. O cho­ro­bie dowie­dzia­łam się na początku przy­go­to­wań, więc uzna­łam, iż muszę powie­dzieć o tym pre­ze­sowi klubu, by na wszelki wypa­dek rozej­rzał się za nowym szko­le­niow­cem, gdyby wyda­rzyło się coś złego. Musia­łam brać pod uwagę nawet naj­gor­szy sce­na­riusz. Wtedy usły­sza­łam: „Co będzie, to będzie. Na razie pra­cuj. Nikogo szu­kać nie będziemy”. Czu­łam wspar­cie szefa. Podob­nie było w dru­ży­nie. Dziew­czy­nom rów­nież powie­dzia­łam o dia­gno­zie, by oswo­iły się z myślą, że za chwilę być może będą pra­co­wać z innym tre­ne­rem. Naj­pierw zro­biło się smutno. Ale po tre­ningu zawod­niczki mnie przy­tu­lały, zapew­niały, że wszystko będzie dobrze. Gdy jecha­łam do szpi­tala na ope­ra­cję, to od każ­dej z nich dosta­łam jakąś wia­do­mość. Każda z nich była piękna, każda doda­wała mi sił. W trak­cie sezonu bar­dzo pomo­gła mi Renata Jaku­bow­ska – moja asy­stentka i była zna­ko­mita szczy­pior­nistka. Były dni, że słabo się czu­łam. Wtedy zawod­niczki pod­cho­dziły do mnie i mówiły, że jak chcę odpo­cząć, to spo­koj­nie mogę iść do domu i mam się nie mar­twić, bo one wszystko razem z Renią zre­ali­zują. To kore­spon­duje z moimi wcze­śniej­szymi sło­wami o rodzin­nych rela­cjach w Zagłę­biu. Jedna z naj­młod­szych pił­ka­rek powie­działa mi, że jej mama jest pie­lę­gniarką i jak będzie trzeba coś zała­twić w szpi­talu, to ona zadziała. Inna z kolei szu­kała roz­wią­zań z obszaru medy­cyny nie­kon­wen­cjo­nal­nej, które mogłyby mi pomóc, tak jak pomo­gły jej mamie. One wszyst­kie chciały mnie wyle­czyć. To było takie uro­cze! Mam naprawdę boski zespół – stwier­dziła wyraź­nie wzru­szona. – Prze­szłam wiele, za mną dużo trud­nych chwil. Sport mi w nich pomógł, bo mia­łam do czego wra­cać. Ja dzięki niemu żyję – dodała, a po jej policz­kach znów popły­nęły łzy. Na szczę­ście dziś czuje się już dobrze.

– W walce z cho­robą pomo­gła mi rów­nież wiara. Reli­gia jest dla mnie bar­dzo ważna. Przed meczami zostaję w szatni, lubię poroz­ma­wiać sobie z Bogiem. Wtedy jestem spo­koj­niej­sza – zazna­cza tre­nerka, któ­rej zespół pod­czas spo­tkań pobu­dza się łaciń­skim zawo­ła­niem „Sur­sum corda!” tłu­ma­czo­nym na język pol­ski jako „W górę serca!” i wypo­wia­da­nym pod­czas mszy świę­tej.

Pisząc o Boże­nie Kar­kut, nie można zapo­mnieć, że pra­cuje ona rów­nież jako nauczy­cielka w liceum SMS Zagłę­bie Lubin będą­cym nie­pu­bliczną Szkołą Mistrzo­stwa Spor­to­wego. Zresztą wła­dze szkoły także bar­dzo jej pomo­gły w trak­cie cho­roby.

– Im też należą się podzię­ko­wa­nia. Pra­cu­jąc w szkole, widzę, że nasto­lat­ko­wie coraz rza­dziej garną się do tre­no­wa­nia róż­nych dys­cy­plin. W ostat­nich latach podej­ście dzieci do sportu bar­dzo się zmie­niło i nie­stety wszystko zmie­rza ku gor­szemu. Mam coraz więk­sze dyle­maty pod­czas nabo­rów i zajęć. Nie­ko­niecz­nie tra­fiają do nas ci, któ­rzy mają pre­dys­po­zy­cje, ale z dru­giej strony, czy wypada im zwra­cać uwagę i zaostrzać tre­ningi, gdy widać, że chcą ćwi­czyć i wyle­wają pot, a ich rówie­śnicy tylko sie­dzą w domach przed kom­pu­te­rem? Non stop trzeba wpro­wa­dzać korekty do pro­gramu zajęć, bo z każ­dym rokiem dzieci są coraz mniej sprawne. Poza tym byle co spra­wia, że się znie­chę­cają. Naj­młodsi są prze­bodź­co­wani i widzą, że są łatwiej­sze drogi do sławy i pie­nię­dzy niż ta wio­dąca poprzez sport. Jeśli cokol­wiek chcemy zmie­nić, to musimy dopro­wa­dzić do sytu­acji, w któ­rej WF w szkole będzie stał na wyż­szym pozio­mie i uczeń pozna na lek­cjach różne dys­cy­pliny. Trzeba zacząć od pod­staw, ale dziś mało kto o nich myśli – pod­kre­śla Kar­kut, która w dzie­ciń­stwie chciała zostać wete­ry­na­rzem, a od lat jest ini­cja­torką róż­nych zbió­rek na rzecz pokrzyw­dzo­nych zwie­rząt. Jej główną pasją obok sportu jest jed­nak histo­ria. Głów­nie histo­ria Pol­ski, a w szcze­gól­no­ści okres zwią­zany z naszą walką o nie­pod­le­głość.

– Dzia­dek był żoł­nie­rzem Armii Kra­jo­wej we Lwo­wie, mama zakła­dała struk­tury Soli­dar­no­ści na AWF we Wro­cła­wiu, a wszy­scy jej bra­cia dzia­łali przez lata w opo­zy­cji. Teraz na ich gro­bach w rocz­nicę śmierci poja­wiają się zni­cze od władz pań­stwo­wych. Ja też jestem patriotką z krwi i kości. Ni­gdy nie wsty­dzi­łam się pol­sko­ści, gdy wystę­po­wa­łam w klu­bach zagra­nicz­nych. Chyba byłam nie­złą amba­sa­dorką, bo wie­lo­krot­nie sły­sza­łam od róż­nych osób w innych kra­jach, iż wpły­nę­łam na to, że zmie­nili swoje zda­nie o Pol­sce. Na lep­sze! – powie­działa z uśmie­chem na zakoń­cze­nie trwa­ją­cej kilka godzin roz­mowy w jej rodzin­nym Wro­cła­wiu. Do hotelu wró­ci­łem z prze­ko­na­niem, że wła­śnie spo­tka­łem jedną z naj­bar­dziej nie­zwy­kłych kobiet w pol­skim spo­rcie.

BOŻENA KAR­KUT

Uro­dzona w 1961 roku we Wro­cła­wiu. Była repre­zen­tantka Pol­ski w piłce ręcz­nej. Z ekipą AZS AWF Wro­cław się­gnęła po mistrzo­stwo kraju w 1984 roku. Kró­lowa strzel­czyń i naj­lep­sza pra­wo­skrzy­dłowa mistrzostw świata w 1990 roku. Z austriac­kim klu­bem Hypo Niederösterreich dwa razy trium­fo­wała w Lidze Mistrzyń (1998 i 2000). Po zakoń­cze­niu kariery została tre­nerką. Od 2000 roku pro­wa­dzi kobiecą dru­żynę Zagłę­bia Lubin, z którą przez 23 lata zdo­była 4 złote, 11 srebr­nych i 3 brą­zowe medale mistrzostw kraju oraz 8 razy się­gała po Puchar Pol­ski.