Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Fascynujące reportaże mieszkającej od lat w Nowym Jorku Anety Radziejowskiej. Relacja z USA z czasu ostatniego kryzysu, ale i opis zjawisk, które do niego doprowadziły.
Każdy z rozdziałów tej angażującej książki opowiedziany jest z punktu widzenia konkretnych Amerykanów – tych znanych i anonimowych. Autorka unika oceniania i wyciągania prostych wniosków.
Co powiedział telewizyjnemu kaznodziei Bóg o COVID-19? Dlaczego działacze społeczni oprotestowali szpitale polowe w Central Parku? Co łączy anioły Ameryki, helpdesk Facebooka i aparaty słuchowe? Który z ważnych polityków w dniu ogłoszenia pandemii rapował jako niedźwiedź? Czy karty do głosowania mogą być w ciąży? Który z wiceprezydentów wyprzedził pomysł YouTube? Czy masz na imię Karen? Jak często Melania Trump mówi „fucking Christmas”? Jakie to uczucie zmienić się z białego w czarnoskórego? Czy Czarne Pantery inspirują do sprzątania ulic? Dlaczego Al Gore zamarł po spotkaniu z Autorką tej książki? Skąd się wziął „teddy bear”? Make America White Again?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 265
Autorka: Aneta Radziejowska
Redakcja: Magdalena Binkowska
Korekta: Katarzyna Zioła-Zemczak
Projekt graficzny makiety: Marta Krzemień-Ojak
Skład: Jarosław Hess
Redaktor techniczny: Mariusz Kurkowski
Redaktor inicjujący: Roman Książek
Projekt graficzny okładki: Fajne Chłopaki
Zdjęcia: z archiwum Autorki
Redaktor prowadzący: Roman Książek
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Aneta Radziejowska
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2021
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl
www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-835-5
Konwersja do eBooka: Jarosław Jabłoński
Rozdział 1
Szpital pod namiotami
Rozdział 2
Lekkie ciała, ciężka rzeczywistość
Rozdział 3
Malutka srebrna pizza
Rozdział 4
Ameryka od zawsze jest wspaniała
Rozdział 5
Wycofany walczący
Rozdział 6
Republikanie mówią: Never Trump
Rozdział 7
Piękna i Pomarańczowa Bestia
Rozdział 8
Burmistrz (dawnego) Świata
Rozdział 9
Idź precz, Karen!
Rozdział 10
Rewolucja to my
Rozdział 11
Rasizm nie ma koloru
Rozdział 12
Czasem lepiej nie mieć
Rozdział 13
Barykady
Rozdział 14
Pilnowane pomniki
Zabite sklejką wystawy sklepów przy Madison Avenue. Nowy Jork, lipiec 2020
W marcu 2020 roku dosłownie w ciągu jednej nocy na idyllicznej East Meadow w Central Parku wyrosły białe namioty szpitala polowego, skład tlenu, chłodnie i polowe agregaty. Nieliczni spacerowicze reagowali różnie: przechodzili szybko z opuszczonymi głowami, wypowiadali cicho modlitwy lub słowa otuchy albo stali i po prostu patrzyli. Ktoś przypiął kwiaty do okalającej łąkę siatki. Pomimo chłodu zdarzało się, że wszystkie ławki wzdłuż ścieżki były zajęte. Zawsze na tej samej siadywała często starsza pani wpatrująca się intensywnie w jeden z namiotów. Pracownicy pobliskiego Mount Sinai jadali tam kanapki z plastikowych pojemników. Przez kilka tygodni wyjątkowo zimnej wiosny tego dziwacznego roku miejsce to – do tej pory jedno z najspokojniejszych w parku, na uboczu, bez turystycznych atrakcji – wyglądało jak scenografia do filmu katastroficznego.
Organizacja Samaritan’s Purse podobne szpitale stawiała między innymi w Kongo w czasie epidemii eboli, a w trakcie obecnej pandemii we Włoszech. W Central Parku mieli sześćdziesiąt osiem łóżek, prawie stu wolontariuszy i lekarzy. Jak mówili w wywiadach, mieszkańcy sąsiadującej z parkiem 5th Avenue są przyjaźnie nastawieni, dziękują i przynoszą im domowe wypieki.
Ale bardzo szybko chroniące drzewa płotki zapełniły się plakatami protestującymi przeciwko obecności w Nowym Jorku organizacji kierowanej przez Franklina Grahama, który zresztą w trzecim tygodniu funkcjonowania szpitala oskarżył władze stanu i miasta Nowy Jork o to, że jest prześladowany z powodów religijnych. To syn najsłynniejszego amerykańskiego skrajnie konserwatywnego kaznodziei, który zaczynał swoją działalność w stanach Południa i był – jak wspominają niektórzy – charyzmatycznym mówcą. Wspierał żarliwie Nixona i Bushów. Potrafił odrzucić lukratywne kontrakty z sobie tylko wiadomych powodów, ale nigdy nie odrzucał zaproszeń od osób mających władzę. Chciał wpływać i wpływał na polityków i politykę. Mniej go interesowały procesy społeczne, choć kiedyś, komentując przemówienie Martina Luthera Kinga, stwierdził, że „dzieci białe i czarne będą razem chodzić w Alabamie dopiero wtedy, gdy na Ziemi zapanuje królestwo Boże, nie wcześniej”.
Franklin na jego tle wypada dość blado, ale organizacja, którą kieruje, nadal ma ogromne wpływy polityczne i jasno określone poglądy. Każdy, kto z nim współpracuje, także personel medyczny i wolontariusze w prowadzonych przez jego organizację szpitalach polowych – musi podpisać dokument nazywany „statement of faith”. Zawiera on między innymi stwierdzenia typu: „Wierzymy, że małżeństwo jest związkiem wyłącznie jednego genetycznego mężczyzny i jednej genetycznej kobiety”.
Organizacja Grahamów, i oni sami, jest znana ze skrajnie konserwatywnych poglądów na temat kobiet, które zdaniem jej członków powinny zajmować się wyłącznie domem i dziećmi. Siostry Franklina nie otrzymały żadnego wykształcenia, bo kobiecie do spełniania jej życiowych zadań nie jest coś takiego potrzebne. Sam Franklin, wychwalany przez będącego wtedy prezydentem Trumpa, uznał, że nie tylko AIDS jest karą boską dla homoseksualistów, których określa jako „wrogów”. Jego zdaniem także COVID-19 to efekt „grzechu, który jest na świecie”.
– Moja babcia uwielbiała starego Grahama i zawsze mówiła, że powinien zostać prezydentem Południa. Bo ja, rozumiesz, jestem dziecię Alabamy – wyznaje pewnego dnia niespodziewanie osoba, która wytrwale pilnuje plakatu oprotestowującego szpital. – Jestem Tammy, Tammy z Alabamy, i jeśli chcesz znać moje zdanie, to i kobiety, i tacy jak ja, powinni wziąć tyłki w troki i zwiewać stamtąd, bo to nie jest dla nas dobre miejsce.
– Ale teraz nie mogą.
– Teraz nie mogą – zgadza się. – Teraz są w pułapce. I modlę się za nich i za tych chorych w namiotach. Tego nikt mi nie zabroni.
Moja Alabama to księżyc tak olbrzymi, że wydaje się, iż nadstawia się do głaskania. Kraina splątanych, słodkich i niepokojących zapachów, magnolii i foteli bujanych na zawsze pustych gankach. Może jeszcze historia Zeldy… I to o chyba wszystko. A nie, jeszcze wąskie, kilkusetmetrowe baraki, w których odbywają się targi staroci, setki stoisk z meblami i biżuterią, pozostałości lamp naftowych i zetlałe perfumy, blada dziewuszka sprzedająca olejki z bóg wie czego. Z namaszczeniem wybieram trzy, patrzy z niedowierzaniem.
Samochody organizacji Franklina Grahama na 5th Avenue, tuż przy wejściu do Central Parku
– Och, i jak tu nie kochać turystów – śmieje się Tammy.
Jego Alabama to stan, gdzie wciąż działa Ku Klux Klan i który ma jeden z najwyższych wskaźników przemocy domowej. Miejsce, w którym gdy gwałciciel ożeni się ze zgwałconą nieletnią, oskarżenie zostaje wycofane, a mąż staje się automatycznie prawnym opiekunem małoletniej małżonki.
Przeflancowani z odległych od siebie światów, stoimy teraz tak samo bezradni, zmęczeni, zamaskowani, w tym zawieszonym w czasie miejscu, przy tej samej kartce, którą cierpliwie znów przypina, bo wiatr zrobił swoje.
– Bardzo nie lubisz tego szpitala? – pytam.
– Nie mam nic przeciwko! Nie lubię organizacji, która go postawiła, nie wierzę im. Czemu nie postawili swoich namiotów na tyłach prawdziwego szpitala?
– Nie mam pojęcia. Czemu?
– Bo tam nikt by ich nie widział! Tu mają reklamę.
Pojawienie się szpitala w Central Parku wzbudziło protesty i aktywistów, i polityków. Brad Hoylman, senator stanu Nowy Jork, stwierdził, że wrogie nastawienie Grahama do osób LGBT jest sprzeczne z wyrażanym przez niego pragnieniem niesienia pomocy i ulgi mieszkańcom miasta. Zaapelował też do władz Mount Sinai – to szpital, który podpisał umowę o współpracy z Samaritan’s Purse – żeby zażądali dokumentu, w którym Graham oświadczy, że rozumie obowiązujące w Nowym Jorku prawo zabraniające dyskryminacji z powodu płci, wieku, rasy, statusu emigracyjnego i orientacji seksualnej.
Burmistrz Bill de Blasio usiłował pogodzić wszystkie racje. Mówił, że owszem, poglądy Grahama są niepokojące, ale osobiście zobowiązał Mount Sinai, że będą pilnować, aby nie robić różnic między pacjentami, i że każdy otrzyma potrzebną pomoc. Nie wszyscy byli tego pewni.
W Niedzielę Wielkanocną Graham wygłosił z jednego z namiotów przemówienie transmitowane przez Fox News, prawicową stację telewizyjną. Była to przy okazji zachęta do wpłat na jego organizację.
Plakaty oprotestowujące organizację Grahamów, Central Park
Na ścieżce biegnącej obok łąki pojawili się natychmiast protestujący. Niektórzy mówili, że zgłaszali się jako wolontariusze i mimo że są mieszkańcami miasta i mają doświadczenie w pracy z pacjentami, odmówiono im, bo nie chcieli podpisać oświadczenia o wyznawaniu tych samych poglądów co organizacja.
Graham w wywiadach twierdził, że nowojorczycy przyjmują jego akcję fantastycznie i jedynie niewielka grupa protestuje, i że tego właśnie się spodziewał po takich jak oni. Stwierdził też, że faktycznie nie dopuścił do współpracy, jak to określił, garstki wykwalifikowanych pracowników, bo nie chcieli się podpisać pod „wyznaniem wiary”, a dla niego to warunek konieczny. Jego organizacja chce i ma prawo mieć do czynienia wyłącznie z ludźmi, którzy myślą tak samo i mają te same poglądy, ale oczywiście wszyscy pacjenci są traktowani jednakowo dobrze.
Niewielka ekipa telewizyjna chce nakręcić krótki materiał z namiotami w tle, Tammy uprzejmie podtyka im kolejny plakat. Zmarznięty chłopak coś mówi do mikrofonu. Zmęczony policjant podsypia w wozie patrolowym. Samaritan’s Purse wystąpiło o ochronę. Na każdym rogu łąki stoją radiowozy. Nikt chyba nie wierzy, żeby ktokolwiek chciał atakować szpital. W mieście jest coraz gorzej. Protestujący przestają przychodzić, wysyłają listy do polityków. Ci swoje ogłaszają w mediach społecznościowych. Lokalne media robią wywiady z każdą ze stron. Nocą przychodzi burza, zalewa namioty i część sprzętu.
W szpitalu Samaritan’s Purse udzielono pomocy trzystu pięćdziesięciu ośmiu chorym. Znów rozpętała się dyskusja. Przy pomocy gwardii stanowej miasto otworzyło szpital tymczasowy w Javits Center. To największa hala wystawowa na Manhattanie. Przygotowano tu miejsca dla prawie dziewięciuset chorych. Nigdy jednocześnie tylu nie było; jednych przywożono, inni wychodzili, stały ruch. Chorzy leczeni pod namiotami spokojnie mogli być ulokowani właśnie tam. Problemem nie był brak miejsc w szpitalach, jak się wszyscy na początku obawiali, a brak lekarzy i personelu medycznego oraz sprzętu, leków i środków ochrony w pierwszym okresie epidemii. Błąd w ocenie. Gdy późną jesienią zaczęło znów przybywać chorych, gubernator stanu tym razem apelował przede wszystkim o to, by wrócili do pracy emerytowani pracownicy służby zdrowia oraz o uzupełnienie zapasów krwi.
Białe namioty zniknęły na początku maja 2020 roku. O wiele dłużej stał na 5th Avenue, tuż przy wejściu do Central Parku, autobus firmy Graham oraz stoiska z materiałami ewangelizacyjnymi i reklamowymi. Po szpitalu zostały na łące wyraźne ślady. Nie było chętnych do biegania. W czerwcu odbył się tam protest pracowników nowojorskich szpitali, którzy wsparli ruch Black Lives Matter. Zaroiło się od ludzi. W następny weekend wrócili piknikowicze i dzieciaki z psami.
Nie wiem, co się stało z panią z ławki. Nie wiem, co dziś robi Tammy.
Rodzina Grahamów to najsłynniejsi amerykańscy telewizyjni kaznodzieje. Ale nie jedyni. Aktualnie najbogatszy jest Kenneth Max Copeland ze stanu Teksas. Jego majątek szacuje się na 300 milionów dolarów. Był nieformalnym doradcą duchowym prezydenta George’a H.W. Busha, a potem jego syna. Trzykrotnie żonaty, zawsze lekko spocony, jest wyznawcą prosperity gospel, czyli ewangelii sukcesu i twierdzi, że każdy, kto da pieniądze na jego Kenneth Coppeland Ministry, zostanie za to sowicie przez Boga wynagrodzony w dobrach materialnych. Osobie niezaangażowanej chyba dość trudno zrozumieć, dlaczego ludzie nie tylko słuchają, ale i wpłacają ogromne sumy, żeby temu podskakującemu indywiduum robiącemu dziwaczne miny zapewnić na przykład własne lotnisko i samolot. Copeland tłumaczy, że zwykłe środki transportu są pełne demonów; pociągi, metro, samoloty – wszędzie demony. Na wieść, że Joe Biden wygrał wybory, zaczął się śmiać i śmiał się przez kilka minut w trakcie spotkania z wiernymi, którzy najpierw byli całkowicie zdezorientowani, a potem zaczęli dość niepewnie naśladować swojego kaznodzieję. Copeland uważa się za „ekstremalnego chrześcijanina” i od lat tłumaczy wiernym, że nie powinni używać leków i bać się chorób, bo mają przecież wiarę i modlitwę, a biorąc lekarstwo, pokazują, że ich wiara jest mizerna. W trakcie pandemii znów trafił na pierwsze strony gazet, bo polecił widzom dotykać ekranu telewizora, gdy będzie się za nich modlił, co miało uchronić przed zarażeniem i ewentualnie wyleczyć już chorych na COVID-19. Twierdził też, że strach przed wirusem to grzech i znak wiary w diabła. Nie zgadzał się na odwołanie spotkań kościelnych. Mówił, że nawet jeśli ktoś ma gorączkę, to żaden problem: powinien przyjść, bo przecież zostanie natychmiast uleczony. Jego wypowiadane w natchnieniu teorie – twierdzi, że otrzymuje informacje wprost od Boga i często sobie gawędzą – mają czasami duży potencjał kabaretowy.
Bóg powiedział mu kiedyś, że COVID-19 został sprowadzony do Ameryki, bo krytykujący prezydenta Trumpa naruszyli Bożą ochronę, która była mu dana. Ale nie ma co się martwić. On, Copeland, wykonał na wirusie wyrok, potraktował go mianowicie „wiatrem Bożym”, po czym przemówił do wirusa osobiście, machając rękami: „Jesteś zniszczony na zawsze i nigdy nie wrócisz”.
Paula White nie dokonuje tak spektakularnych egzekucji na wirusie, za to „doprowadziła Donalda Trumpa do Chrystusa”. Nie ma jeszcze aż takiego majątku – ledwie 5 milionów dolarów – ale jest sławna, wpada w transy podczas spotkań z wiernymi i słyszy przemawiające do niej głosy.
Przyjaźni się z Trumpem od wielu lat i już gdy planował start w wyborach w 2012 roku, udało jej się przekonać ponad czterdziestu kolegów kaznodziejów do poparcia tego pomysłu. W 2016 roku agitowała na rzecz jego nominacji na różne sposoby. Na spotkaniach z wiernymi i w trakcie swoich programów telewizyjnych opowiadała na przykład, jak to kiedyś szła z Donaldem 5th Avenue w Nowym Jorku i widziała robotników budowlanych, którzy odrywali się od pracy i biegli jak mogli najszybciej, żeby go przywitać. Innym razem, gdy gościła w jego klubie golfowym, zobaczyła, jak podszedł do latynoskiego pracownika i uścisnął mu dłoń. Miało to zmiękczyć wizerunek kandydata i pokazać, że ludzie pracy go lubią i że nie jest rasistą, o czym zresztą zapewniała wielokrotnie przy różnych okazjach.
W trakcie pierwszej kampanii wyborczej wspomagała przyjaciela i jego ekipę modlitwami, a następnie otrzymała bardziej formalne zadania: dostała w Białym Domu stanowisko i występowała jako „doradczyni duchowa” prezydenta. Dziennikarze dopytywali, co właściwie robi. Odpowiadała, że jest po prostu przewodniczącą grupy składającej się z „około trzech tuzinów ludzi wiary”, którzy będą rozmawiać o takich problemach, jak reforma wymiaru sprawiedliwości i więziennictwa, kary za przestępstwa, wolność religijna i inne. Rzadko się spotykają, częściej są to telekonferencje, ale od czasu do czasu około dziesięć osób zjeżdża do Białego Domu na osobiste rozmowy z głową państwa, żeby wiedział, jak oni widzą daną sprawę.
Podczas konferencji Religion News Association w Nashville w stanie Tennessee powiedziała, że oczywiście nie może podać szczegółów, jednak zaręcza, że Donald Trump, choć publicznie powiedział, że nie czuje się za nic winny, więc nie musi prosić Boga o wybaczenie, w myślach żałuje niektórych swoich czynów, a poza tym jest człowiekiem głębokiej wiary i nastąpił u niego ogromny rozwój duchowy.
Co jakiś czas ukazywały się w prasie zdjęcia z seansów ściągania energii z nieba i wspólnej modlitwy w Białym Domu: kilka osób w kręgu wokół prezydenta, Paula z dłonią na jego głowie. W jakiś sposób są zresztą podobni. White niewątpliwie odbiega od stereotypowego wyobrażenia o duchowym przywódcy religijnym. Lubi obcisłe sukienki, nie boi się implantów i wyrazistego makijażu, który nieco tonuje na spotkania z wiernymi. Ma za sobą bankructwa i pogmatwane, badane przez sąd sprawy finansowe. Jest w trakcie trzeciego małżeństwa, choć w oficjalnych źródłach podaje najczęściej jedynie męża numer dwa i obecnego – Jonathana Caina, grającego na instrumentach klawiszowych w zespole rockowym. Pierwszy mąż to pomyłka z lat dziewczęcych. Z drugim dorobili się majątku, prowadząc wspólny Kościół; zakupili nawet za 3,5 miliona dolarów apartament w Trump Tower na 5th Avenue, w którym bywa do tej pory. Po rozwodzie Kościół uległ rozłamowi: część wiernych poszła za eksmężem. Legenda głosi, że to ona wpadła na pomysł wystartowania z programem telewizyjnym, w którym wspólnie będą się modlić i pokazywać ludziom, że Bóg nagradza dobrobytem, zdrowiem i pomyślnością, gdy wierny inwestuje w swojego kaznodzieję i dba o pomyślność Kościoła, więc to dzięki niej jej eks się wybił. Wcześniej był zwykłym pastorem.
Po rozwodzie swój religijny show prowadziła sama. To wtedy zadzwonił do niej przyszły prezydent. Żeby – jak opowiada – pogratulować jej wyników oglądalności i poprosić o „wsparcie duchowe” dla programu The Apprentice, którego uczestnicy starali się o stanowisko stażysty w firmie Trumpa. Oczywiście, że to zrobiła. Niestety, chwilę później oskarżono ją o romans z żonatym kaznodzieją, więc musiała się chwilowo usunąć z oczu wiernym. Ale wróciła, z nowymi pomysłami i w innym miejscu. Tym razem zaczęła od przejęcia New Destiny Christian Center (obecnie City of Destiny) w Apopka na Florydzie – lider tego zgromadzenia zmarł po przedawkowaniu mieszanki heroiny z kokainą. Wierni nie byli zachwyceni, ale zgodzili się warunkowo.
Przez cały czas prezydentury Trumpa przemieszczała się między Florydą, Nowym Jorkiem i D.C. W trakcie drugiej kampanii, gdy przedłużało się liczenie głosów, w swoim programie, choć na ogół nie jest tak ekspresyjna jak Copeland, wpadła w religijną ekstazę. Był to jeden z tych przypadków, gdy zaczęła „mówić językami” – prawie każdy telewizyjny kaznodzieja od czasu do czasu wchodzi w rodzaj transu, w którym zaczyna przemawiać do wiernych językami, których nie zna. Wzywała anioły z Afryki i Ameryki Południowej na pomoc i wyraźnie usłyszała, że zwycięstwo jest pewne. Od ludzi z Facebooka, na którym to wydarzenie było pokazywane, otrzymała w odpowiedzi porady dotyczące zakupu lepszego aparatu słuchowego.
White, Copeland i jego żona, z którą obecnie nie współpracuje, to jedynie trójka z dwudziestopięcioosobowej grupy nieformalnych doradców Donalda Trumpa, wybranych już w trakcie pierwszej kampanii wyborczej spośród dziewięciuset innych. Większość z nich to wyznawcy prosperity gospel – praktycznie każdy jest postacią i ciekawą, i kontrowersyjną.
James Dobson prowadzący program My Family Talk ma na koncie liczne wypowiedzi, które zadziwiały – najbardziej kontrowersyjna dotyczyła strzelaniny w szkole podstawowej w Sandy Hook, gdzie zginęło dwadzieścioro dzieci i sześciu pracowników. Stwierdził wtedy, że była to kara boska dla Ameryki za to, że niektórzy obywatele są ateistami, dokonują aborcji i popierają małżeństwa tej samej płci.
Jerry Falwell Jr., prezydent Liberty University (prywatny ewangelicki uniwersytet chrześcijański w Lynchburgu, Wirginia), syn słynnego kaznodziei, do pewnego czasu był znany z jednej jedynej kontrowersji: wyciągnął pistolet z kieszeni, żeby pokazać w trakcie wykładu, jak on by sobie poradził w razie strzelaniny. A potem się posypało... Jeden ze studentów, który przychodził czyścić basen w posiadłości Falwellów, w końcu miał dość i opowiedział, w jak nietypowy sposób był wykorzystywany. Otóż dostawał od swojego wykładowcy polecenie uprawiania seksu z jego żoną. Nie raz, często. Opowieści o tym jak, kiedy, kto patrzył i na co, stały się przerywnikiem między informacjami o wirusie.
Na aferę finansową nie trzeba było długo czekać. Okazało się, że wielu prezydenckich „doradców do spraw wiary” oraz tych „duchowych”, pobrało wielomilionowe pożyczki rozdzielane w ramach pomocy dla małych i średnich biznesów, które ucierpiały przez COVID-19. Cross Church of Arkansas, którego pastor był doradcą Trumpa, otrzymał 1,8 miliona dolarów, First Baptist Church of Dallas dostał akceptację na pożyczkę w wysokości 2–5 milionów dolarów, i tak dalej, i tak dalej. Paula White dla swojego Kościoła wystąpiła o skromniejszą pomoc: 150–350 tysięcy dolarów.
Takie sprawy, podobnie jak afery w Kościele katolickim związane z księżmi pedofilami, sprawami w sądach i płaceniem ogromnych odszkodowań, są jednym z powodów, przez które pierwszy raz w historii mniej niż połowa Amerykanów deklaruje przynależność do jakiegokolwiek Kościoła. A znakomita większość tych, którzy czują się związani z kościołem, synagogą lub meczetem, to tak zwani baby boomers i to z tych pierwszych, urodzonych między 1947 a 1957 rokiem. Najszybciej ubywa wiernych Kościołowi katolickiemu, ale również inne wyznania muszą zamykać lub wyprzedawać budynki.
Nikt, przynajmniej na razie, nie jest w stanie zbadać, jak ten trend przełoży się na powodzenie telewizyjnych kaznodziejów, którzy swoje religijne show prowadzą także za pośrednictwem Facebooka, a wkrótce pewnie zaczną się pokazywać i na TikToku.
Całkiem niedawno, szczególnie w domach na przedmieściach, trudno było sobie wyobrazić dzień bez wysłuchania radiowej, a później telewizyjnej pogadanki kaznodziei, który tłumaczył świat, mówił, co jest dobre, i prowadził akcje charytatywne. Można było na przykład zaadoptować korespondencyjnie dziecko z Afryki albo dołożyć parę dolarów na budowę szkoły gdzieś w Trzecim Świecie; przedszkolak mógł wysłać kilka centów ze swojej skarbonki na buciki dla małej dziewczynki z buszu i usłyszeć później, jak ta bardzo się cieszy. Budowało się świat. Jak to podsumowała jedna z moich starszych amerykańskich znajomych, której ostatni kryzys dał się mocno we znaki: „Byliśmy wtedy uczeni, jak być dobrymi ludźmi, i było dobrze być prowadzonym we właściwą stronę. Teraz wszystko kręci się w tych programach dookoła aborcji i pieniędzy, polityki i pieniędzy oraz pieniędzy”.
14 grudnia 2012 roku rano Adam Lanza zajrzał do sypialni swojej mamy. Piła kawę. Strzelił cztery razy. Precyzyjnie, w głowę. Zszedł do garażu. Do samochodu, który dostał od ojca na urodziny, wrzucił kilka sztuk broni. Zatrzymał się dopiero osiem kilometrów dalej, przy szkole podstawowej, do której chodził kilka lat wcześniej. Wszedł do środka. Korytarzem przechodziła akurat dyrektorka ze szkolną psycholog. Zastrzelił obydwie. Zaglądał kolejno do każdej klasy. Zabił chłopca w koszulce z Batmanem, który zaczął krzyczeć, żeby ostrzec kolegów, i przytrzymał im drzwi. Ktoś włączył interkom. Nauczycielki we wszystkich klasach usłyszały strzały i płacz. Zaczęły chować dzieci gdzie tylko się dało – do szaf i łazienek. Jedna nakryła uczniów swoim ciałem. Zastrzelił ją. Inna usiłowała osłonić ramionami swojego ulubieńca – zastrzelił obydwoje.
Zabił dwadzieścioro dzieci w wieku sześciu i siedmiu lat oraz sześciu pracowników szkoły. W pewnym momencie stanął na korytarzu, rozejrzał się, wyjął z kieszeni pistolet i strzelił do siebie. W kieszeni miał prawo jazdy starszego brata, który przez kilka godzin we wszystkich programach telewizyjnych był pokazywany jako sprawca.
Przyjechała policja, zaraz potem FBI, karetki, straż pożarna, ekipy telewizyjne. Cały teren został otoczony. Przeszukiwano wszystko dookoła, żeby się upewnić, czy nie ma innych napastników. Część rodziców dowiedziała się o strzelaninie z wiadomości radiowych lub od znajomych. Ochrona nie dopuszczała ich ani do szkoły, gdzie pracowały ekipy śledcze, ani do pobliskiej remizy. Dzieci były badane, przepytywane i kolejno odprowadzane do czekających rodziców. Wieczorem została gromadka tych, których poproszono o identyfikację zwłok. Lanza strzelał z karabinu w głowy lub piersi. W jego samochodzie zostawionym na szkolnym parkingu znaleziono dwanaście sztuk różnego rodzaju broni ręcznej. Miał przy sobie bushmastera XM15, glocka 20SF 10 mm i sig sauera P226 9 mm. To była zresztą jedynie część jego domowej kolekcji.
Obchodzenia się z bronią nauczyła go matka. Uważała, że syn będzie się dzięki temu czuł pewniej. Jeździli na targi i wystawy, spędzali weekendy, strzelając do celu. Nawet idąc na spacer do lasu, zabierali jakieś sztucery, żeby sobie postrzelać i ćwiczyć celność. Nie spotykał się ze znajomymi, a od co najmniej roku odmawiał kontaktu z mieszkającym osobno ojcem, który próbował podsuwać mu pomysły na różne zajęcia i nalegał na terapię. Dzwonił codziennie i codziennie dowiadywał się od byłej żony, że syn nie ma ochoty z nim rozmawiać. W trakcie śledztwa okazało się, że także z matką, z którą mieszkał, zaczął w pewnym momencie kontaktować się wyłącznie za pośrednictwem e-maili, o czym nikomu nie powiedziała. Wszystkim tłumaczyła, że ma z synem świetny kontakt, że Adam z nią codziennie rozmawia, ale nie lubi się pokazywać, bo nie wygląda za dobrze i o tym wie. Zresztą funkcjonowanie całego domu dostosowała do jego idiosynkrazji; nie ubrała choinki, bo mu przeszkadzała, wyrzuciła kota z tego samego powodu, a osobom przychodzącym do pomocy w gospodarstwie zabroniła używać dzwonka i prosiła, żeby zawsze zapowiadali się wcześniej i byli punktualnie, bo będzie czekać na nich przed wejściem. Ogrodnik, sprzątaczka, kucharka, sąsiedzi – wszyscy byli instruowani, jak mają się zachowywać. W części domu, którą zajmował, nie można było niczego dotykać. Na zdjęciach z dzieciństwa widać roześmianego chłopaczka. Na tym, które przez kilka następnych tygodni pojawiało się prawie każdego dnia we wszystkich mediach, wygląda jak przestraszony mieszkaniec innej planety. W trakcie śledztwa wyszło na jaw, że od dłuższego czasu prawie nie jadł, przeszkadzała mu faktura wielu produktów, kolory. Nancy starała się układać wszystko na talerzu w kolejności, w jakiej jej kazał, ale ciągle coś było nie tak. Tuż po świętach mieli jechać do stanu Waszyngton obejrzeć następną, tym razem specjalną, szkołę dla niego. Kupiła w tym celu samochód turystyczny z pełnym wyposażeniem, żeby nie musiał korzystać z hotelu. Śledczy doszli do wniosku, że nie bała się i nie podejrzewała, że Adam może ją zaatakować. Drzwi jej sypialni nie miały zamka. W domu w szufladach komody i w niezabezpieczonych żadnymi zamknięciami gablotkach znaleziono kilkanaście różnych rodzajów broni – krótkiej, długiej, półautomatycznej, pełny wybór. Na stole leżała koperta. Nancy Lanza na nadchodzące Boże Narodzenie przygotowała prezent dla syna – czek na zakup pistoletu CZ 83.
Rodziny dorosłych ofiar i rodzice zabitych dzieci dopiero po pewnym czasie zauważyli, że są filmowani, fotografowani, zaczepiani przez obcych, którzy nie są z prasy. Koło dzieci także ciągle się ktoś kręcił. Jeden z ojców znalazł w końcu wyjaśnienie w sieci. Dosłownie następnego dnia po strzelaninie ruszyła fala teorii na temat tego, co naprawdę miało się wydarzyć w szkole w Sandy Hook na przedmieściach miasta Newton, które do tej pory było znane jedynie mieszkańcom. Otóż… tego wypadku nie było. Wszyscy biorący udział w akcji to aktorzy zaangażowani do odegrania ról zrozpaczonych rodziców i zabitych dzieci. Prawdziwych ofiar też nie było, te dzieci nie istniały, dokumenty takie jak akty urodzenia i śmierci zostały sfałszowane. Nikt przecież nie widział zwłok. To znaczy nikt poza rodzicami. Czy też, jak ich zaczęto nazywać, „tak zwanymi rodzicami”. W drugiej wersji ofiary były, ale wypadek został zaaranżowany przez rząd lub głęboko zakonspirowane struktury CIA. Pierwsza wersja, z jakiegoś trudnego do ogarnięcia powodu, stała się wśród miłośników teorii spiskowych popularniejsza.
Tydzień po masakrze James Tracy, profesor Atlantic University na Florydzie, rozpoczął pisanie bloga, w którym najpierw powątpiewa, czy wszystko to naprawdę się wydarzyło, a potem usiłuje udowodnić, że na pewno nie. Zamieszczone na YouTube wideo The Sandy Hook Shooting – Fully Exposed miało już w styczniu, trzy tygodnie po wydarzeniu, 10 milionów widzów. Ludzie dzwonili do szeryfów i senatorów, żądając odpowiedzi na pytania typu: co się stało z raportem o drugim strzelającym? Dlaczego rozebrano szkołę? Odpowiedzi, że rutynowo sprawdzano, czy napastnik był sam, i że szkołę postanowili rozebrać rodzice, żeby reszta dzieci szybciej zapomniała o traumatycznych przeżyciach, były natychmiast odrzucane jako kłamstwa i próby ukrycia prawdy.
Lenny Pozner, specjalista IT, był niegdyś umiarkowanym zwolennikiem teorii spiskowych, szczególnie na temat zamachu na JFK i lądowania na Księżycu, dlatego jako pierwszy odkrył, co się dzieje w sieci, i złapał kontakt z najbardziej aktywnymi mistyfikatorami, jak ich nazywa, choć oni o sobie wolą mówić, że są odkrywcami prawdy. Przeczytał wszystko, doznał szoku i najpierw usiłował ich przekonać, że jego syn istniał naprawdę: to ten chłopiec, który ostrzegł swoich kolegów, a sam zginął. Był najmłodszą ofiarą. Trzy tygodnie wcześniej skończył sześć lat. W tej samej szkole uczyły się jego dwie starsze siostry. Jedna przetrwała w łazience, do której nauczycielka zdążyła upchnąć kilkunastu uczniów, kazała im leżeć bez ruchu i zabarykadowała drzwi swoimi plecami. Druga miała lekcje w odległej sali; słyszała przez interkom, co się dzieje. Strzały, krzyki, ciszę.
Pozner najpierw zwrócił się do InfoWars, który przedstawia się jako „najlepszy na świecie niezależny serwis newsowy walczący z globalizmem i promujący proludzką przyszłość”, bo zaglądał tam już wcześniej. Alex Jones, skrajnie prawicowy i jak się go nazywa, najbardziej płodny amerykański zwolennik i piewca teorii spiskowych, odpisał, że okej, mogą się spotkać, o ile udowodni, że jest naprawdę tym, za kogo się podaje, i że rzeczywiście on i żona byli rodzicami tego konkretnego dziecka. Zrezygnował. Dwa lata później, gdy okazało się, że teorii i dowodów przybywa, był gotowy do walki.
Wolfgang Halbig, emerytowany administrator szkoły, mieszkaniec Florydy i autor niedokończonego scenariusza o spisku rządu ukrywającym badania nad podróżami w czasie, sam o sobie mówi, że miał być ofiarą aborcji. Urodził się w 1946 roku w Niemczech dzięki temu, że jego babcia katoliczka obiecała córce, że jeśli donosi ciążę, to ona zajmie się dzieckiem. Gdy miał dwanaście lat, matka pewnego dnia kazała mu się spakować i zawiadomiła, że wyjeżdżają na Florydę. Na swoim Facebooku wspomina, że często był przezywany nazistą i bastardem. Reszta, jak mówi, to normalne życie, które najwyraźniej nabrało barw, gdy stał się kimś w rodzaju głównego śledczego. Założył sobie nawet w swoim domu pod Orlando biuro, gdzie w segregatorach trzyma między innymi zdjęcia z Sandy Hook, z aparatów i kamer, które porozmieszczał w różnych miejscach.
Mówi, że początkowo, jak wszystkich, wydarzenie to dosłownie go poraziło. Wysłał nawet 200 dolarów na zbiórkę zapoczątkowaną przez organizację charytatywną, bo sam ma wnuki i przejął się sprawą. Zaczął podejrzewać, że coś jest nie tak, gdy jedna ze szkół w jego miejscowości zwróciła się do niego o konsultację w sprawie bezpieczeństwa uczniów. Jak wspomina, pojawiły się wtedy w jego głowie pytania, które nie dawały mu spokoju: dlaczego nie było setek rannych? Przecież dzieci w panice na pewno biegały. Są małe i trudno w nie trafić. Dlaczego tak długo trwała identyfikacja zwłok? Dlaczego nie przyleciał helikopter ze sprzętem do reanimacji? Przecież powinni przypuszczać, że będą ciężko ranni. Dlaczego tak szybko przyjechało FBI?
Zaczął bombardować swoimi wątpliwościami ludzi, którzy byli świadkami masakry. Pytał na przykład, dlaczego zamknięta w szafie pielęgniarka szkolna zeznała, że miała zamknięte oczy, skoro pracując w służbie zdrowia, niewątpliwie była przyzwyczajona do widoku krwi. Dlaczego rodzice dwójki, która zmarła nieco później, nie oddali organów dzieci do transplantacji?
Gdy policja przyszła do jego domu z ostrzeżeniem, żeby więcej nie zaczepiał rodzin ofiar ani świadków, uznał, że to następny krok w kierunku wyciszenia sprawy.
W pierwszą rocznicę strzelaniny w Sandy Hook ojciec Adama Lanzy dostał od obcych ludzi wiele prezentów, o których mówi, że ciągle nie wie, jak je traktować, więc trzyma wszystkie w osobnym pokoju. Są wśród nich maskotki, obrazki z puchatymi aniołkami z napisem: „Pamiątka pierwszego roku w Niebie”, cukierki, których boi się jeść, bo myśli, że mogą być zatrute. Nie daje ich dotykać także swojej drugiej żonie, z którą ożenił się jakiś czas przed tym wszystkim, ale bał się o tym zawiadomić młodszego syna. Są też listy. Niektóre potępiające, a inne rozgrzeszające go z tego, że wychował potwora. W jeszcze innych obcy mu ludzie pocieszają go, że to nie jego wina, bo Adam był sterowany i wykorzystany przez CIA, deep state, rząd, Obamę – do wyboru – żeby pozbawić obywateli prawa do posiadania broni, więc też jest ofiarą i powinien się bronić.
W pokoju z prezentami od obcych trzyma też zdjęcie małego Adama, który długo wydawał się dzieckiem jak inne. Nawet wtedy, gdy zaniepokojona nauczycielka – a było to w siódmej klasie – przyniosła jego wypracowanie, które zszokowało ją opisami przemocy. Matka tłumaczyła, że Adam od dawna interesuje się wojnami, bitwami i bronią, chłopcy to lubią, a jej syn dodatkowo jest ponadnormatywnie inteligentny, więc pisze bardziej obrazowo. Kilka lat później trafił najpierw do jednego, później do drugiego lekarza. Otrzymał dwie różne diagnozy, w żadnej nie było mowy o tym, że może stać się niebezpieczny dla siebie lub kogoś innego. Uznaje się, że jego motywy nie są znane, ciągle bowiem nie jest wiadome, czy zaplanował wszystko, czy kierował się jakimś impulsem.
Ojciec Adama mówi, że chętnie zamieniłby się miejscami z każdym z rodziców dzieci zabitych przez jego dziecko. I że nie wie, co zrobiono z ciałem syna. Chociaż to potwór, to ciągle jego syn.
Jeremy Richman, ojciec sześcioletniej Avielle, która zginęła w tej samej sali co Noah, także otrzymywał od obcych ludzi prezenty, kartki z aniołkami i słowa wsparcia, a także pytania dotyczące istnienia jego córki, którą pochował na miejscowym cmentarzu. Mimo wszystko usiłowali wraz z żoną wieść normalne życie. Zmienili dom. Urodziła im się dwójka dzieci. Richman, neurobiolog, niegdyś zafascynowany swoim zawodem, porzucił w pewnym momencie pracę, za to napisał książkę o funkcjonowaniu mózgu. Nie jest to podręcznik dla specjalistów. To pozycja, która ma pokazać ludziom, że mózg to taki sam organ jak każdy inny i jego funkcjonowanie może zostać zaburzone, a skutki takich zaburzeń mogą być tragiczne. I że trzeba uważnie przyglądać się sobie i swoim bliskim oraz nie bać się przyznać, że ten organ zaczyna wykazywać objawy chorobowe. Nie ukrywał, że jego zdaniem to właśnie brak wiedzy na temat funkcjonowania mózgu doprowadził do tragedii w Sandy Hook. Wraz z żoną założyli Avielle Foundation, która zajmuje się zapobieganiu przemocy poprzez wprowadzenie powszechnych badań mózgu i edukację. W marcu 2019 roku Jeremy popełnił samobójstwo.
Pozner też zrezygnował z pracy i zajął się tylko i wyłącznie tropieniem osób, które w sieci udowadniały swoją wersję wydarzeń. Gdy udało mu się w końcu nawiązać pośredni kontakt z Halbigiem, był przekonany, że jego misja się skończy i będzie mógł wrócić do normalnego życia. Wysłał skany aktu urodzenia małego Noah i kopie jego zdjęć od dzieciństwa do prawie ostatniego dnia życia. Opisał swoją udrękę i przysiągł, że jego dziecko istniało naprawdę i naprawdę zginęło. Na odpowiedź czekał kilka tygodni. W końcu dowiedział się, że Wolfgang może mu uwierzyć, ale po otrzymaniu ostatecznego dowodu. Tym dowodem może być tylko i wyłącznie ekshumacja zwłok Noah. Oględzin miał dokonać Wolfgang ze swoimi współpracownikami.
Dawna Strefo Zero, stoisko zwolenników teorii spiskowych. 11 września 2020
„Problem w tym, że mój synek praktycznie nie miał głowy” – powiedział w jednym z wywiadów Pozner. Uświadomił sobie, że cokolwiek zrobi, będzie to jedynie napędzało jego przeciwników i we wszystkim znajdą dowód na to, że mają rację.
Także jego żona przez jakiś czas była jednym z „dowodów oszustwa rządu”. Pojawiło się przypuszczenie, że tak naprawdę jest szwajcarską dyplomatką, która kiedyś uczestniczyła w ONZ w spotkaniu na temat ograniczenia dostępu do broni. Zdjęcia w sieci zostały przeanalizowane i uznano, że na każdym z nich została doklejona w Photoshopie. Rzeczywiście, jej panieńskie nazwisko jest takie samo jak dyplomatki ze Szwajcarii, a jej rodzina pochodzi właśnie z tego kraju.
Wyprowadziła się z córkami do domu na wsi. On, już po rozwodzie, wynajął mieszkanie w pobliżu i szybko się okazało, że musi je zmienić – nie raz. Wykupuje skrzynki pocztowe w innych stanach, ale i tak zawsze go dopadną. Gdziekolwiek mieszka, obstawia pokój zdjęciami małego Noah na różnych etapach życia, żeby mieć sam dla siebie dowód, że istniał, bo jak mówi, czasem zaczyna w to wątpić. I zmienił taktykę. Przestał przekonywać, zaczął wyławiać z sieci wszelkie dokumenty, które zostały zamieszczone wbrew prawu. Szperał, identyfikował osoby, które to zrobiły, i żądał usunięcia zdjęć i nieprawdziwych informacji z Facebooka. Kiedy pojawiały się następne, zaczął zaskarżać do sądu. Przyznaje, że z czasem nauczył się sztuki zastawiania pułapek; sam podsuwa swoim przeciwnikom dokumenty lub informacje i śledzi drogi, jakimi się rozchodzą, co pomaga mu zidentyfikować i namierzyć sprawców.
Zaskarżył kobietę, mieszkankę Florydy, która napastowała go za pośrednictwem e-maili, oskarżała o ukrywanie prawdy, a w końcu napisała: „Śmierć już idzie po ciebie i nic nie możesz w tej sprawie zrobić”. W 2017 roku została skazana na pięć miesięcy więzienia.
W 2019 roku wygrał sprawę przeciwko autorom i wydawcom książki Nobody Died in Sandy Hook, w której podano, że akty urodzenia i śmierci Noah były sfałszowane. Sąd przyznał mu odszkodowanie w wysokości 450 tysięcy dolarów. Książkę napisali wspólnie James Tracy – ten, który zaczynał od bloga – i profesor Uniwersytetu Minnesoty James Fetzer. Jest poświęcona udowadnianiu tezy, że dzieci, które rzekomo miały zginąć, żyją, a część nawet w tej samej miejscowości.
Pozner pomógł innemu ojcu uzyskać zadośćuczynienie od prowadzącego InfoWars Alexa Jonesa i sam również go pozwał. Wygrał. Namówił też innych rodziców, żeby zrobili to samo. Aktualnie toczy się kilka spraw o podawanie fałszywych informacji i narażenie na ból i stres. Jones powoli wycofuje swoje absolutne poparcie dla tej teorii – a przynajmniej tak się wydaje.
Pozner założył także fundację, która pomaga innym ofiarom teorii spiskowych. Także takim jak Tiffany Moser, która początkowo – w całej grupie innych entuzjastów – zbierała informacje dla Halbiga, jeździła regularnie do Newton i odpytywała ludzi, ale szybko się przekonała, że śledztwo, w którym bierze udział, jest jednostronne i dowody sprzeczne z teorią są natychmiast kwalifikowane jako dezinformacja. Kiedy próbowała to przedyskutować na jednym z zebrań, stała się wrogiem. Zgłosiła się do Poznera, gdy zobaczyła w sieci swoje dane i inne osobiste informacje, także o swoim chorym dziecku, i zaczęła otrzymywać pogróżki.
Dopadł też w końcu Halbiga. Został zatrzymany rok temu za nielegalne posiadanie dokumentów należących do Poznera, udostępnianie ich i przekazywanie setkom nieupoważnionych osób.
Mały Noah już dłużej nie żyje, niż żył. Jego siostry wspomagają i mamę w prowadzeniu fundacji jego imienia, i tatę w jego misji – bo tak to teraz nazywa. Same stały się aktywistkami walczącymi o zaostrzenie przepisów o dostępności broni. Nawiązały kontakty z uczniami szkoły w Parkland na Florydzie, gdzie w walentynki 2018 roku jeden z uczniów zabił trzech pracowników i czternastu swoich kolegów z różnych klas w wieku od czternastu do siedemnastu lat i ranił kolejnych siedemnastu.
W styczniu 2021 roku rodzice dzieci zabitych w tych dwóch szkołach ostro zaprotestowali, gdy się okazało, że Marjorie Taylor Greene, niedawno wybrana posłanka należąca do Partii Republikańskiej, a pochodząca ze stanu Georgia, jest wyznawczynią teorii spiskowych i wierzy, że obydwa te wypadki były zainscenizowane, dokładnie tak samo jak próba zamachu na Ronalda Reagana w 1981 roku oraz 11 września.
Działająca w fundacji Sandy Hook Promise matka sześcioletniego Dylana, który wtedy zginął, zaprosiła posłankę na cmentarz i obiecała pokazać jej prochy synka, którego pochowała w ulubionej bawełnianej koszulce poszarpanej kulami, bo poszedł w niej tego dnia do szkoły. Organizacje założone przez rodziców, takie jak March for Our Lives – Parkland, Moms Demand Action i Everytown for Gun Safety wezwały Greene do rezygnacji z zasiadania w Kongresie.
Zapowiada się ciekawa walka. Ci ludzie są zmęczeni i zdeterminowani, a posłanka Greene jest wyznawczynią QAnon i została wybrana właśnie dlatego, że intensywnie promowała teorie spiskowe.
4 grudnia 2016 roku Edgar Maddison Welch, dwudziestosiedmiolatek z Karoliny Północnej, wdarł się do pizzerii w D.C. z AR-15 przewieszonym przez pierś, z pistoletem i nożem za pasem. Rozejrzał się i – jak później zeznał – popadł w konsternację, bo jakoś nie mógł rozpoznać tego znanego sobie z opisów w internecie miejsca. Do tylnych pomieszczeń dostał się, strzelając w zamek; w kuchni zastał jedynie osobę, która wyrabiała ciasto. Szukał drzwi do piwnicy. Nie było. Nie było w ogóle piwnicy. Nie było klatek z zapłakanymi dziewczynkami. Nie było rzeźni w olbrzymiej chłodni. Przeszukiwał systematycznie wszystkie pojemniki. W tym czasie jeden z pracowników wyprowadził klientów i zadzwonił po policję, która obstawiła lokal. Welch wyszedł po czterdziestu pięciu minutach z rękami podniesionymi do góry i poddał się. Policjantom powiedział, że najwyraźniej miał złe dane.
Przeszkolony w ochotniczej straży pożarnej, empatyczny, zawsze chętny do pomocy i religijny, czas spędzał głównie z rodziną i dwójką dzieci. Wyjechał raz na dłużej, z grupą mającą pomagać na Haiti. Robił, co mógł, także na co dzień. Spokojny, zrównoważony – tak go charakteryzowali sąsiedzi i współwyznawcy z Kościoła baptystów, którzy napisali do sądu list w jego sprawie, prosząc o łagodny wyrok.
.
.
.
...(fragment)...
Całość dostępna w wersji pełnej.