Strach - Care Santos - ebook

Strach ebook

Care Santos

5,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kontynuacja "Kłamstwa" i "Prawdy"

Czasem w życiu przychodzi taki moment, kiedy wszystko się zmienia. Tak właśnie zdarzyło się w życiu zarówno Xenii jak i Erica oraz Hugo.

Xenia i Eric wciąż są razem. Dziewczyna skupia się na nauce, a chłopak coraz lepiej radzi sobie w życiu i stara się umilić czas Hugonowi, który uwięziony jest w domu przez rodziców nie widzących dla niego ratunku.

W międzyczasie pomaga policji, narażając się rodzinie Medinów. W klanie pojawia się nowy szef, przez którego Eric wpada w tarapaty i zostaje porwany.

Rozpoczyna się walka o życie, która wcale nie jest łatwa, szczególnie, gdy cały czas czuje się… strach.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 170

Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




STRACH

Czasami w życiu może wyda­rzyć się coś, co zmieni je o sto osiem­dzie­siąt stopni. Poja­wia się strach. Strach przed życiem. Przed udźwi­gnię­ciem jego cię­żaru. Strach, że się temu nie podoła. Strach, że nie będzie się wie­działo, jak to zro­bić. Strach przed stra­chem.

To opo­wieść o ludziach, któ­rym wła­śnie coś takiego się przy­da­rzyło.

I o zazdro­ści, która nisz­czy nas od środka, lecz czę­sto też na zewnątrz. Która burzy wszystko, i płaci się za nią zawsze zbyt wysoką cenę. Jak Èric, jak Xènia, jak Hugo. Nie jest łatwo nauczyć się żyć.

– No dobrze, a cze­muż pan nie wyra­ził trzech życzeń? – zasta­no­wił się Her­bert White.

Major popa­trzył na niego wzro­kiem, jakim wiek doj­rzały patrzy na zaro­zu­miałą mło­dość.

– Wyra­zi­łem swoje życze­nia – odrzekł cicho, a jego pokryta pla­mami twarz zbla­dła.

– I rze­czy­wi­ście wszyst­kie trzy pań­skie życze­nia zostały speł­nione? – spy­tała pani White.

– Tak – odparł major, a szklanka zadzwo­niła po zde­rze­niu z moc­nymi zębami.

– A czy ktoś inny też już wypo­wia­dał życze­nia? – zapy­tała star­sza pani.

– Pierw­szy wła­ści­ciel łapki wyra­ził swoje trzy życze­nia – brzmiała odpo­wiedź. – Nie wiem, jakie były pierw­sze dwa, ale trze­cie było prośbą o śmierć. Wła­śnie w związku z tym łapka mnie się dostała.

Mał­pia łapka W. W. Jacobs1

Według sta­ty­styk co czter­dzie­ści sekund ktoś na świe­cie odbiera sobie życie. Osiem­set tysięcy ludzi rocz­nie, z któ­rych jedna trze­cia ma mię­dzy 15 a 29 lat. W wyniku samo­bój­stwa ginie wię­cej ludzi niż w kon­flik­tach zbroj­nych albo wypad­kach dro­go­wych. Ale o tym się nie mówi. Mało kto o tym wie.

Ludzie nie chcą roz­ma­wiać na pewne tematy. Wolą uda­wać, że one nie ist­nieją. Myślą, że w ten spo­sób ich unikną, oddalą od sie­bie. Mylą się. Igno­ro­wa­nie rze­czy nie spo­wo­duje ich znik­nię­cia. Przez to można tylko popeł­nić wię­cej błę­dów. Jed­nym z nich jest samo­bój­stwo.

Nie­które osoby mają wszystko zapla­no­wane od dłuż­szego czasu. Inne podej­mują decy­zję w ciągu kilku sekund. Cza­sami uprze­dzają o tym, co zamie­rzają zro­bić, ale czę­ściej po pro­stu to robią.

Oto nie­które z naj­częst­szych przy­czyn samo­bój­stwa: roz­sta­nie z part­ne­rem, pro­blemy rodzinne, prze­moc, cho­roba, uczu­cie samot­no­ści, depre­sja… Myśli samo­bój­cze nie są niczym nad­zwy­czaj­nym, pra­wie każdy kie­dyś je miał. Ale nie­wielu ludzi wpro­wa­dziło je potem w życie. A spo­śród nich tylko dzie­się­ciu na stu zmarło. Wśród nie­do­szłych samo­bój­ców jeden pro­cent pró­buje ponow­nie ode­brać sobie życie przed upły­wem roku.

Nie­które samo­bój­stwa wymy­kają się sta­ty­sty­kom, bo zarówno ich powód jak i osoby, które je popeł­niają, są nie­ty­powe: pro­wa­dzą nor­malne, wręcz wygodne życie i ni­gdy wcze­śniej nie prze­szła im przez głowę myśl, żeby się zabić. Nagle poja­wia się jed­nak coś, co zmie­nia wszystko.

Strach.

Strach przed życiem. Przed udźwi­gnię­ciem jego cię­żaru. Strach, że się temu nie podoła. Strach, że nie będzie się wie­działo, jak to zro­bić. Strach przed stra­chem. Bar­dziej boją się żyć niż znik­nąć na zawsze.

Ta histo­ria opo­wiada o kimś, kto do tych sta­ty­styk nie pasuje.

NIE­PO­MYŚLNY ZBIEG OKO­LICZ­NO­ŚCI

Zbli­żało się Boże Naro­dze­nie i ulice już od kilku dni przy­ozdo­bione były świą­tecz­nym oświe­tle­niem. Za pięt­na­ście siódma, jak każ­dego popo­łu­dnia przez ostat­nie cztery mie­siące, wysze­dłem z metra na placu Ken­nedy’ego i ruszy­łem nie­spiesz­nie w stronę jed­nej z alei w gór­nej czę­ści Bar­ce­lony. Piękna moder­ni­styczna ele­wa­cja kamie­nicy, w któ­rej miesz­kał Hugo, zasła­niało rusz­to­wa­nie roz­sta­wione na czas remontu. Przed wej­ściem do bramy wysła­łem do Xènii wia­do­mość: „Jak tam popo­łu­dnie?”. Odpo­wie­działa natych­miast: „Znu­dzona ucze­niem się o drob­no­ustro­jach”.

Za pięć siódma pozdro­wi­łem por­tiera, który jak zwy­kle otwo­rzył mi drzwi windy i zapy­tał, czy wszystko u mnie w porządku. Tra­dy­cyj­nie odpar­łem, że tak. Nie dzi­wił mnie już jego prze­pi­sowy uni­form, uprzej­mość i nie­scho­dzący z ust uśmiech, które tak bar­dzo zasko­czyły mnie przy naszym pierw­szym spo­tka­niu.

Dwie minuty przed siódmą zadzwo­ni­łem do drzwi miesz­ka­nia Hugona. Po dru­giej stro­nie usły­sza­łem kroki. Drzwi się otwarły i jak każ­dego popo­łu­dnia sta­nął w nich Armand z poważną miną, w prze­pi­so­wej libe­rii słu­żą­cego i bia­łych ręka­wicz­kach.

– Dzień dobry, pro­szę wejść, panie Èricu – powie­dział jak zwy­kle.

Wciąż nie mogłem się przy­zwy­czaić, że zwraca się do mnie per pan, cho­ciaż zna­li­śmy się już od kilku mie­sięcy. To brzmiało dla mnie dziw­nie. Wspo­mnia­łem mu o tym kie­dyś i popro­si­łem, żeby nie trak­to­wał mnie tak ofi­cjal­nie.

– Wolał­bym nie robić wyjąt­ków – odrzekł na to.

Cze­ka­jąc aż Armand zamknie drzwi, zda­łem sobie sprawę, że zdą­ży­łem się już przy­zwy­czaić do tego miej­sca. Gdy wsze­dłem pierw­szy raz do miesz­ka­nia Hugona, nie wie­dzia­łem na czym zatrzy­mać wzrok. Wszystko wpra­wiało mnie w osłu­pie­nie: wazony, złote ramy obra­zów, puszy­ste dywany, białe ręka­wiczki Armanda i jego sta­ro­modne maniery… Myśla­łem, że zna­la­złem się w muzeum albo w sta­rym fil­mie. W dziel­nicy, w któ­rej się wycho­wa­łem nikt nie zatrud­niał kamer­dy­nera.

Ruszy­łem kory­ta­rzem w stronę pokoju Hugona, gdzie spę­dza­li­śmy ostat­nio naj­wię­cej czasu. Hugo twier­dził, że to był jego zamek – jedyne miej­sce, w któ­rym czuł się dobrze. Przy­pusz­czam, że pokój stał się też jego kry­jówką przed uciąż­liwą wszech­obec­no­ścią rodzi­ców i gdzie miał wszystko pod kon­trolą.

Armand jed­nak zatrzy­mał mnie i wska­zał na duże dwu­skrzy­dłowe drzwi z ciem­nego drewna, które pro­wa­dziły do mojego ulu­bio­nego pomiesz­cze­nia w tym domu.

– Dzi­siaj pój­dziemy do biblio­teki.

Był to duży pokój bez okien, a jego cztery ściany zakry­wały cał­ko­wi­cie regały z tysią­cami ksią­żek. Na dywa­nie o geo­me­trycz­nym wzo­rze stały dwie kanapy z ciem­nej skóry, niski sto­lik i lampa. To wła­śnie tutaj odby­łem pierw­szą roz­mowę z Adelą i Jau­mem, rodzi­cami Hugona, zanim mnie zatrud­nili.

Armand zapro­sił mnie do środka. Nic nie zapo­wia­dało nie­spo­dzia­nek. Przy­cho­dząc do tego domu każ­dego popo­łu­dnia od wielu tygo­dni wie­dzia­łem, że rodzice Hugona byli dość nie­kon­wen­cjo­nalni. Pomy­śla­łem, że posta­no­wili prze­pro­wa­dzić ze mną jedną ze swo­ich nie­za­po­wie­dzia­nych roz­mów. Może chcieli się dowie­dzieć, czy ich syn ma lep­szy, bar­dziej opty­mi­styczny nastrój. Albo po pro­stu chcieli mi coś powie­dzieć. Pod­czas tego typu roz­mów oka­zy­wali mi zazwy­czaj swoją wdzięcz­ność za „moje sta­ra­nia, żeby zaprzy­jaź­nić się z Hugo­nem”. Zawsze odpo­wia­da­łem, że to nie był żaden wysi­łek, cho­ciaż ich syn miał cza­sami trudny cha­rak­ter. „Hugo potrze­buje tylko czasu”, powta­rza­łem. Uśmie­chali się wtedy smutno ale uprzej­mie i pytali, czy moim zda­niem ich syn mógłby za parę lat stać się cho­ciaż cie­niem tego chłopca, któ­rym był, zanim… Prze­rwali w tym miej­scu i w mil­cze­niu patrzyli na sie­bie ze smut­kiem. W tym domu cisza była czymś natu­ral­nym.

Hugo był nie­wi­domy. Kiedy się pozna­li­śmy, miał sie­dem­na­ście lat i wydał mi się naj­niesz­czę­śliw­szym czło­wie­kiem pod słoń­cem. I naj­bar­dziej anty­pa­tycz­nym. Jed­nego dnia zacho­wy­wał się jak praw­dziwy gbur, a następ­nego potra­fił nie odzy­wać się w ogóle. W dni gbu­ro­wate wku­rzał się na wszystko: na pogodę, na ludzi, na sie­bie, na rodzi­ców… Był nie do wytrzy­ma­nia, ale uda­wał, że nie zdaje sobie sprawy, jak bar­dzo jego słowa spra­wiały przy­krość innym. W ciche dni nie odzy­wał się ani jed­nym sło­wem. Odpo­wia­dał na wszel­kie pyta­nia, wzru­sza­jąc ramio­nami. Nic go nie obcho­dziło, zamy­kał się w sobie i w duchu prze­kli­nał ludz­kość.

Rozu­mia­łem go.

Kilka razy zasu­ge­ro­wa­łem Adeli i Jau­memu, że ich syn, jak każdy czło­wiek, potrze­buje wol­no­ści. Sie­dem­na­sto­la­tek nie może być zależny pod każ­dym wzglę­dem tylko od rodzi­ców, bo w końcu zwa­riuje. Powi­nien nabrać pew­no­ści sie­bie, unie­za­leż­nić się, zna­leźć jakieś zaję­cie, prze­żyć jakąś przy­godę, poznać ludzi, może zacząć upra­wiać jakiś sport. Powie­dział mi o kilku rze­czach i byłem gotowy im o nich opo­wie­dzieć, ale ni­gdy nie dali mi szansy. Uśmie­chali się tylko z tym swoim bez­gra­nicz­nym smut­kiem i mówili: „Dzię­ku­jemy za twoją tro­skę, Èricu, ale to nie­moż­liwe. Hugo już ni­gdy nie będzie mógł pro­wa­dzić nor­mal­nego życia i wszy­scy musimy się z tym pogo­dzić”.

Nikt nie może żyć cał­ko­wi­cie pozba­wiony wol­no­ści. Tym bar­dziej, jeśli wcze­śniej doświad­czył wol­no­ści abso­lut­nej.

Wróćmy jed­nak do dnia tuż przed świę­tami, kiedy Armand wpu­ścił mnie do biblio­teki i zamknął za sobą drzwi. Zdzi­wiło mnie, że pokój był pogrą­żony w mroku. Kamer­dy­ner włą­czył świa­tło i sta­nął wypro­sto­wany na środku dywanu w geo­me­tryczny wzór.

– Nastą­piły nie­spo­dzie­wane oko­licz­no­ści – rzekł z cha­rak­te­ry­styczną dla sie­bie powagą. Nie zare­ago­wa­łem, bo nie za bar­dzo wie­dzia­łem jak, więc mówił dalej: – Dzi­siaj ma pan wolne, Èricu. Hugona nie ma w domu. Sesja czy­ta­nia nie odbę­dzie się.

Zdzi­wiły mnie jego słowa. Jed­nym z warun­ków, który posta­wili rodzice Hugona, zanim mnie zatrud­nili, była kon­se­kwent­ność codzien­nych spo­tkań. Nie zdą­ży­łem oka­zać mojego zasko­cze­nia, bo Armand powie­dział:

– Oczy­wi­ście otrzyma pan za dzi­siaj zapłatę.

To nie pie­nią­dze mnie mar­twiły.

– Co się stało? – zapy­ta­łem.

Zaci­snął usta. Naj­wy­raź­niej wolałby niczego mi nie wyja­śniać. Odwró­cił wzrok i powie­dział:

– Doszło do wypadku.

– Hugo miał wypa­dek?

Ski­nął powoli głową.

– Co się stało?

– Nie mogę udzie­lić panu tej infor­ma­cji.

– Gdzie on jest?

– W szpi­talu.

– W któ­rym? Mogę go odwie­dzić?

– Pań­stwo uwa­żają, że nie powi­nien na razie przyj­mo­wać żad­nych wizyt.

– A co Hugo myśli na ten temat?

– Oba­wiam się, że w obec­nej sytu­acji jego zda­nie się nie liczy.

„Jasne, jak zwy­kle”, pomy­śla­łem, czu­jąc ogromny smu­tek i gniew. Przy­po­mnia­łem sobie poprzed­nie popo­łu­dnie. Prze­czy­ta­łem Hugo­nowi osiem roz­dzia­łów książki i oma­wia­li­śmy ich treść. Spra­wiał wra­że­nie bar­dziej sko­rego do roz­mowy niż zwy­kle. Kiedy wycho­dzi­łem, poże­gna­li­śmy się do następ­nego dnia. Pierw­szy raz uści­snę­li­śmy sobie dło­nie. Pomy­śla­łem, że to dobry znak, mały postęp. I zale­d­wie kilka godzin póź­niej wyda­rzyło się coś poważ­nego. Cza­sem los płata nam nie­zbyt zabawne figle.

– Dobrze – powie­dzia­łem zre­zy­gno­wa­nym tonem. – Przyjdę jutro.

– Jutro też nie będzie sesji czy­ta­nia – odparł kamer­dy­ner, wrę­cza­jąc mi kopertę z tygo­dniówką, cho­ciaż to nie był jesz­cze pią­tek. – Pań­stwo pro­sili, żebym to panu dał i prze­ka­zał, że na razie nie musi pan przy­cho­dzić.

Chyba dopiero wtedy uświa­do­mi­łem sobie powagę sytu­acji.

– Do kiedy? – zapy­ta­łem.

– Naj­le­piej będzie, jeśli poroz­ma­wia pan z panem Jau­mem albo panią Adelą. Zadzwo­nią do pana i poin­stru­ują, kiedy przyj­dzie na to czas. Oczy­wi­ście będzie pan na­dal otrzy­my­wał usta­lone wyna­gro­dze­nie. Pro­szę przy­cho­dzić co pią­tek, a ja oso­bi­ście…

Armand mówił ofi­cjal­nym, pozba­wio­nym wszel­kich emo­cji tonem. Zasta­na­wia­łem się, jak mu się to uda­wało.

– Nie wie pan, do któ­rego szpi­tala go zabrano? – prze­rwa­łem mu.

– Nawet gdy­bym wie­dział, nie sądzę, żebym mógł panu powie­dzieć.

W mil­cze­niu wyszli­śmy z biblio­teki. Pogrą­żony w myślach, cze­ka­łem aż Armand zamknie drzwi. Byłem pod wra­że­niem jego opa­no­wa­nia i pozor­nego spo­koju. Zasta­na­wia­łem się, co ten czło­wiek czuł, komu i w jakich oko­licz­no­ściach oka­zy­wał swoje uczu­cia.

Wró­ci­li­śmy kory­ta­rzem do przed­po­koju i poże­gnał mnie tak samo, jak zazwy­czaj, choć tego dnia jego słowa zabrzmiały bar­dziej nie­pew­nie:

– Do zoba­cze­nia, panie Èricu.

Zanim wsia­dłem do windy, wybra­łem numer komórki Hugona. Mar­twi­łem się o niego.

Meta­liczny głos poin­for­mo­wał mnie, że tele­fon był wyłą­czony lub poza zasię­giem.

To zna­czy, odcięty od świata.

POTWÓR

Często pod wpły­wem bie­żą­cych wyda­rzeń odświe­żamy sobie pewne wspo­mnie­nia i prze­szłość nabiera nowego zna­cze­nia.

O czymś sobie przy­po­mnia­łem.

W dzień poprze­dza­jący „nie­prze­wi­dziane oko­licz­no­ści”, o któ­rych wspo­mniał kamer­dy­ner, Hugo prze­rwał mi nagle czy­ta­nie.

– Nie nudzisz się? – zapy­tał.

– Czym? Czy­ta­niem?

– Nie. Potwo­rem.

Czy­ta­li­śmy wła­śnie roz­dział „Fran­ken­ste­ina”, w któ­rym potwór koń­czy opo­wia­dać swoją histo­rię. Kil­ka­krot­nie przy­siągł zemścić się na ludz­ko­ści. Czuł się samotny i prze­ra­ża­jący, pozba­wiony wszel­kiej nadziei. Nam się jed­nak podo­bał.

– To zna­czy tobą? – zapy­ta­łem prze­kor­nie.

Hugo uśmiech­nął się lekko.

– Nie wolał­byś poszu­kać sobie innej, nor­mal­nej pracy?

– Dzię­kuje, mam już pracę.

– Gów­nianą z gów­nia­nym ślep­cem.

– Wiesz, co mnie naprawdę nudzi? Twoje maru­dze­nie. I że nie robisz nic, żeby było ci lepiej.

– Może wkrótce coś zro­bię.

– Ach tak? Co?

– Będziesz prze­ra­żony.

– Naprawdę? Mnie trudno prze­stra­szyć.

– Wolę cię zasko­czyć.

– W porządku. Jeśli potrze­bu­jesz pomocy…

– Dzięki, ale sam sobie pora­dzę.

Byłem zain­try­go­wany, ale nie wzią­łem jego słów na poważ­nie.

Może chciał mnie ostrzec, zwró­cić na sie­bie uwagę.

Może byłem bar­dziej ślepy od niego.

ROZ­MOWY PRZEZ TELE­FON

Posta­no­wi­łem wró­cić do domu pie­chotą. Cho­ciaż droga była dość długa, pod­czas spa­ceru mogłem spo­koj­nie upo­rząd­ko­wać myśli. Kilka razy zadzwo­ni­łem do Hugona, ale meta­liczny głos znów poin­for­mo­wał mnie, że numer znaj­duje się poza zasię­giem. Nie chcia­łem cze­kać bez­czyn­nie. Żało­wa­łem, że nie mogę poroz­ma­wiać z Hugo­nem albo cho­ciaż z jego rodzi­cami, ale nie mia­łem ich nume­rów tele­fo­nów. Cokol­wiek się wyda­rzyło, wolał­bym o tym wie­dzieć.

Mia­łem ochotę zadzwo­nić do Xènii, ale wie­dzia­łem, że nie powi­nie­nem. Kiedy przed kil­koma mie­sią­cami zaczę­li­śmy spo­ty­kać się na poważ­nie, jej matka popro­siła mnie, żeby­śmy ogra­ni­czyli kon­takty na czas sesji egza­mi­na­cyj­nej. To doty­czyło też roz­pra­sza­nia jej SMS-ami i roz­mo­wami przez tele­fon. „Jeśli ją kochasz, pozwól jej się uczyć. Stu­dia są dla niej bar­dzo ważne”, powie­działa. Xènia speł­niła swoje dzie­cięce marze­nie, dosta­jąc się na medy­cynę. Egza­miny po pierw­szym seme­strze były jej chrztem bojo­wym. Bar­dzo się bała, że ich nie zda i będzie musiała porzu­cić stu­dia. Dla­tego spę­dzała codzien­nie dłu­gie godziny na nauce. Oboje wie­dzie­li­śmy, że ten wysi­łek się opłaci. Od naszego pierw­szego spo­tka­nia w sali odwie­dzin ośrodka wycho­waw­czego wyda­rzyło się tak wiele rze­czy. Kiedy życie się zmie­nia, czło­wiek powi­nien się do tego dosto­so­wać.

Dla mnie jedną z naj­waż­niej­szych zmian było zdo­by­cie wła­snego dachu nad głową. W dniu, w któ­rym w obec­no­ści Alberta, mojego doradcy praw­nego, pod­pi­sa­łem doku­menty u nota­riu­sza, nie posia­da­łem się ze szczę­ścia. W sumie to nie było nic nad­zwy­czaj­nego: miesz­ka­nie w dziel­nicy Sants, nie­da­leko dworca kole­jo­wego. Jed­nak fakt, że byłem jego wła­ści­cie­lem spra­wiał, że wyda­wało mi się naj­cu­dow­niej­szym miej­scem na ziemi! Kupi­łem je za pie­nią­dze ze sprze­daży miesz­ka­nia przy ulicy Pro­feta, które zosta­wił mi Ben, ale gdzie ni­gdy nie zamiesz­ka­łem.

Posta­no­wi­łem je sprze­dać z kilku powo­dów, które mogą wydać się dziwne. Ale jeśli przez całe dzie­ciń­stwo ota­czają cię ludzie pozba­wieni jakich­kol­wiek skru­pu­łów, jesteś przy­go­to­wany na różne sce­na­riu­sze. Na przy­kład, że ktoś cię uprze­dzi, zaj­mie bez­praw­nie twoje miesz­ka­nie, które zmieni w nar­ko­ty­kową dziu­plę, a potem nagle umrze, wykrwa­wia­jąc się w wan­nie jak zarżnięta świ­nia, bo gang Medina wydał na niego wyrok. Na moim sta­rym osie­dlu każdy, kto dotknął nar­ko­ty­ków, nara­żał się rodzi­nie Medi­nów. To wła­śnie spo­tkało tłu­stego Kevina, który oka­zał się idiotą i zdrajcą. Gdyby Ben wcze­śniej się na nim poznał, sprawy poto­czy­łyby się dla wszyst­kich zupeł­nie ina­czej.

Sprze­da­łem tamto miesz­ka­nie, bo nie mia­łem zamiaru przy­po­mi­nać sobie Kevina za każ­dym razem, kiedy chciał­bym się wyką­pać. Z pomocą Alberta oka­zało się to prost­sze, niż myśla­łem. Żeby zaosz­czę­dzić część pie­nię­dzy kupi­łem nie­wiel­kie, skromne miesz­ka­nie w spo­koj­nej dziel­nicy. Skła­dało się z sypialni, maleń­kiego salonu, któ­rego okna wycho­dziły na taras sąsiada, i kuchni o trzesz­czą­cym ze sta­ro­ści wypo­sa­że­niu. Ściany wyma­gały odma­lo­wa­nia i wiele rze­czy trzeba było napra­wić, ale nie przej­mo­wa­łem się tym. Miesz­ka­łem w znacz­nie gor­szych miej­scach (nie wspo­mi­na­jąc o czte­rech latach w popraw­czaku), więc nauczy­łem się cie­szyć tym, co naprawdę było mi nie­zbędne. To i tak było wiele. W rze­czywistości potrze­bu­jemy bar­dzo nie­wielu rze­czy. Pro­blem w tym, że pra­gniemy czę­sto tego, co jest nam nie­po­trzebne.

– Zor­ga­ni­zu­jesz para­pe­tówkę? – zapy­tał mnie Alberto, kiedy ode­bra­łem od nota­riu­sza klu­cze do mojego nowego miesz­ka­nia.

Uśmiech­ną­łem się uda­jąc, że się nad tym zasta­na­wiam.

Kiedy jed­nak wsze­dłem do domu, zamkną­łem za sobą drzwi, dotar­łem kory­ta­rzem do salonu, usia­dłem na pod­ło­dze przy oknie i wybu­chłem pła­czem.

PISZĄC…

„Nie zapo­mnisz o mnie, jeśli nie będziemy się widy­wać ani pra­wie ze sobą nie roz­ma­wiać?”, zapy­ta­łem Xènii SMS–em.

Odpo­wie­działa natych­miast: „Nie zapo­mnę, bo jesteś moim ulu­bio­nym orga­ni­zmem wie­lo­ko­mór­ko­wym”.

„Naprawdę?”

„Tylko słabe uczu­cie umiera z powodu odle­gło­ści. Nie zapo­mnia­ła­bym o tobie, nawet gdy­bym nie widziała cię przez sto lat”.

„Ja o tobie też”.

„Wiem”.

Dla pod­kre­śle­nia swo­ich słów dodała emo­ti­konki ośmiu kolo­ro­wych ser­du­szek.

WÓZEK INWA­LIDZKI

Rodzice Hugona, zatrud­nia­jąc mnie, posta­wili tylko dwa warunki: mia­łem przy­cho­dzić regu­lar­nie i nie zre­zy­gno­wać z pracy przed upły­wem roku. Nie wspo­mnieli jed­nak sło­wem o tym, żebym posta­rał się zatrosz­czyć o ich syna albo pró­bo­wał mu pomóc. Robi­łem to z wła­snej ini­cja­tywy, ale nie wycho­dziło mi to za dobrze.

Hugo poru­szał się po domu na wózku inwa­lidz­kim. Nie wyma­gało to od niego żad­nego wysiłku, bo zazwy­czaj wózek pchał Armand, zawo­żąc chło­paka w odpo­wied­nie miej­sce. Nawet w cza­sie naszych sesji czy­ta­nia, kiedy Hugo potrze­bo­wał sko­rzy­stać z toa­lety, naci­skał dzwo­nek zamon­to­wany na biurku. Po krót­kiej chwili poja­wiał się Armand i zawo­ził go do naj­więk­szej łazienki w miesz­ka­niu, która została odpo­wied­nio prze­bu­do­wana. Słu­żący zosta­wiał Hugona w środku i zamy­kał za sobą drzwi, cze­ka­jąc aż chło­pak znów go zawoła. Potem odwo­ził go do pokoju i czy­ta­łem mu dalej.

Pew­nego dnia zapy­ta­łem go, dla­czego sam nie cho­dzi do łazienki.

– Co?

– Dla­czego nie pój­dziesz sam? Prze­cież znasz drogę na pamięć, a poza tym twoje nogi prze­cież są zdrowe.

– Co ty gadasz? Moi rodzice dosta­liby szału – odpo­wie­dział. – Nie zno­szą tego.

– Czego? Że mają nie­wi­do­mego syna?

– Nie. Nie cier­pią, jak cho­dzę po omacku, bo to im jesz­cze bar­dziej przy­po­mina, że jestem nie­wi­domy.

Kiedy następ­nym razem potrze­bo­wał pójść do toa­lety, zła­pa­łem go za rękę, zanim naci­snął guzik dzwonka.

– Zapro­wa­dzę cię – powie­dzia­łem. – Oprzesz się o mnie i pój­dziemy razem do łazienki, zgoda?

– Świet­nie – uśmiech­nął się z drwiną – Wyce­lu­jesz też za mnie?

Wstał. Był tro­chę wyż­szy ode mnie i znacz­nie lepiej zbu­do­wany. Miał wyjąt­kowo dobrze umię­śnione ramiona i nogi, jak ktoś, kto upra­wia dużo sportu. Poło­żył rękę na moich ple­cach i ruszy­li­śmy. Cze­ka­łem na niego pod drzwiami, kiedy nagle poja­wiła się Adela.

– Co tutaj robisz? – zapy­tała.

– Cze­kam na Hugona. Przy­szedł tu na wła­snych nogach.

– Na wła­snych nogach? – zdzi­wiła się, jak­bym wła­śnie powie­dział, że jej syn cho­dził po sufi­cie. – Dla­czego nie zadzwo­nił po Armanda?

– Chcie­li­śmy spraw­dzić, czy sam sobie pora­dzi – odpo­wie­dzia­łem z zado­wo­le­niem. – I poszło mu bar­dzo dobrze.

– Powiedz mu, żeby się stąd nie ruszał – odparła pospiesz­nie. – Zaraz popro­szę Armanda, żeby przy­pro­wa­dził wózek. – Potem popa­trzyła na mnie z nie­za­do­wo­le­niem i dodała: – Pro­szę cię, Èricu, nie życzę sobie wię­cej takich pomy­słów. Skup się na swo­jej pracy, która polega wyłącz­nie na czy­ta­niu. Za to ci pła­cimy.

PIZZA

Właśnie wsze­dłem do domu, kiedy roz­legł się dzwo­nek mojego tele­fonu komór­ko­wego. Cho­ciaż nie roz­po­zna­łem numeru, ode­bra­łem natych­miast na wypa­dek, gdyby to był Hugo.

– Cześć stary, co sły­chać? – zapy­tał głos, który wydał mi się zna­jomy, ale ponie­waż zawa­ha­łem się, cią­gnął dalej: – Już o mnie zapo­mnia­łeś, zio­mie? Obie­ca­łem prze­cież, że się ode­zwę, kiedy tylko wyjdę z pudła, żebyś mógł mnie zapro­sić na…

– Omar! – zawo­ła­łem. – Skąd masz mój numer?

– Od Car­lesa. Przy oka­zji kazał ci prze­ka­zać, żebyś ode­zwał się kie­dyś do niego.

Car­les. Dyrek­tor ośrodka popraw­czego dla nie­let­nich, w któ­rym spę­dzi­łem cztery lata. Twardy facet, tro­chę roz­tar­gniony, ale z zasa­dami. Obie­ca­łem, że go odwie­dzę, ale jesz­cze tego nie zro­bi­łem. Zapi­sa­łem to sobie w myślach na mojej liście rze­czy do zro­bie­nia.

Omar nie cze­kał na moją odpo­wiedź. Mówił dalej z pod­nie­ce­niem:

– Jestem wolny, stary. No to jak? Zapro­sisz mnie na tę pizzę?

Nie pamię­tam, żebym kie­dy­kol­wiek mu coś takiego obie­cał, ale mia­łem wielką ochotę się z nim zoba­czyć.

– Dzi­siaj? – zapy­ta­łem.

– Może być też w przy­szłym roku, ziomku, ale nie wiem, czy do tego czasu dożyję.

Wyczu­łem w jego gło­sie lek­kie roz­cza­ro­wa­nie. Nie lubię zawo­dzić przy­ja­ciół, więc powie­dzia­łem:

– Dobra, wpad­nij do mnie.

– Gites, ulica Pro­feta?

– Nie, nie. – Zasko­czyła mnie jego dobra pamięć. – Teraz miesz­kam w Sants.

– Jak to?

– O wszyst­kim ci opo­wiem. Prze­ślę ci adres SMS–em.

Omar zja­wił się nie­mal po godzi­nie. Dobrze wyglą­dał. Wciąż był chudy, bar­dzo wysoki i przez to tro­chę nie­zgrabny, ale ufar­bo­wał sobie włosy na zie­lono. Miał na sobie spodnie dre­sowe o dwa roz­miary za duże, koszulkę NBA, złoty łań­cuch na szyi, a na gło­wie czapkę z dasz­kiem prze­su­nię­tym do tyłu. Wyglą­dał jak raper. Uści­snął mnie, rozej­rzał się dookoła i zapy­tał:

– Ukra­dli ci meble czy co?

W moim miesz­ka­niu było tylko jedno krze­sło i mate­rac. To rze­czy­wi­ście nie­wiele, ale na razie cał­ko­wi­cie mi wystar­czało. Krze­sło zna­la­złem przy kon­te­ne­rze na śmieci pod domem Hugona. Posta­wi­łem je w dużym pokoju z nadzieją, że kie­dyś pojawi się stół, kanapa, tele­wi­zor i wszyst­kie inne rze­czy, które ludzie mają zazwy­czaj w salo­nie. Mate­rac (dosta­łem go od ojca Sama razem z kom­ple­tem pościeli i poduszką) leżał na pod­ło­dze dru­giego pokoju, który słu­żył mi za sypial­nię. Wciąż nie mogłem uwie­rzyć, że to wszystko było moje. Dla kogoś, kto nie miał ni­gdy niczego na wła­sność, nawet stary mate­rac wydaje się skar­bem.

Zamó­wi­li­śmy dużą pizzę z tuń­czy­kiem, dwa piwa bez­al­ko­ho­lowe (Omar nie je wie­przo­winy i nie pije alko­holu) i zje­dli­śmy kola­cję, sie­dząc na pod­ło­dze, jak­by­śmy byli na pik­niku.

– Jak tam, stary, na­dal jesteś z tą dziew­czyną? Jak ona miała na imię?

– Xènia.

– Poznam ją kie­dyś?

– Ostat­nio rzadko się widu­jemy, bo zakuwa do egza­mi­nów.

Zmarsz­czył brwi.

– Nie spo­ty­ka­cie się, kiedy ona się uczy?

– Zga­dza się.

– Uwa­żaj, żeby ktoś ci jej nie sprząt­nął sprzed nosa.

– Nie sądzę – zaśmia­łem się.

– Dziew­czyn trzeba pil­no­wać, stary.

– Daj spo­kój – powie­dzia­łem, wie­dząc, że nie ma sensu z nim dys­ku­to­wać na ten temat.

Wzru­szył ramio­nami.

– Jak sobie chcesz. Tylko potem nie mów, że cię nie ostrze­ga­łem.

Mia­łem nadzieję, że Omar nie tak łatwo znaj­dzie sobie dziew­czynę, nie byłoby z nim łatwo wytrzy­mać. Kon­tro­lo­wa­nie dru­giej osoby w związku nie­zbyt dobrze wróży na jego przy­szłość.

– Ja też się uczę – powie­dzia­łem. – Jestem w ostat­niej kla­sie liceum. W przy­szłym roku pójdę na uni­we­rek.

Spoj­rzał na mnie oczami wiel­kimi jak spodki. Pew­nie byłby mniej zasko­czony, gdy­bym oznaj­mił, że zamie­rzam zmie­nić płeć.

– Serio? Co chcesz stu­dio­wać?

– Lite­ra­turę.

– Och! – zawo­łał, ale po jego spoj­rze­niu domy­śli­łem się, że nic nie rozu­mie.

– Chcę zostać pisa­rzem – wyja­śni­łem.

Gestem ręki zachę­cił mnie, żebym mówił dalej i wytłu­ma­czył mu swoje życiowe plany.

– Napi­szę powieść.

– Jasne, stary – rzu­cił, jakby się zga­dzał z moim pomy­słem. – Skoro to ci pasuje. Tobie idzie dobrze pisa­nie, a mnie kosze­nie róż­nych rze­czy. Każdy ma jakiś talent. – Pochło­nął kawa­łek pizzy dwoma kęsami i zapy­tał: – Pra­cu­jesz gdzieś?

– Tak. Czy­tam książki na godziny – powie­dzia­łem.

Wyba­łu­szył oczy.

– Że co robisz?

Wyja­śni­łem mu, że moja praca pole­gała na czy­ta­niu na głos, żeby ktoś inny mógł mnie słu­chać.

– I płacą ci za to? – zapy­tał.

– Wię­cej niż się spo­dzie­wa­łem.

– Co czy­tasz?

– Powie­ści.

Omar zamy­ślił się. Pew­nie to była naj­dziw­niej­sza rzecz, jaką w życiu usły­szał.

– I komu je czy­tasz? Jakiejś znu­dzo­nej życiem babci?

– A skąd! Sie­dem­na­sto­let­niemu chło­pa­kowi.

Znów zmarsz­czył brwi.

– Co jest z nim nie tak? Ma za dużo kasy i nie chce mu się samemu czy­tać? A może kręcą go nie­wol­nicy?

– Jest nie­wi­domy.

Omar natych­miast spo­waż­niał, cho­ciaż nie prze­stał zada­wać mi kolej­nych pytań. Pod tym kątem zupeł­nie się nie zmie­nił.

– Cho­lera, to fatal­nie. Co mu się stało?

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

„Opo­wie­ści z dresz­czy­kiem” pod red. W. Żukrow­skiego i T.A. Mala­now­skiego, przeł. Irena Mala­now­ska, Pań­stwowe Wydaw­nic­two „Iskry”, War­szawa 1957 r. [wróć]