Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kontynuacja "Kłamstwa" i "Prawdy"
Czasem w życiu przychodzi taki moment, kiedy wszystko się zmienia. Tak właśnie zdarzyło się w życiu zarówno Xenii jak i Erica oraz Hugo.
Xenia i Eric wciąż są razem. Dziewczyna skupia się na nauce, a chłopak coraz lepiej radzi sobie w życiu i stara się umilić czas Hugonowi, który uwięziony jest w domu przez rodziców nie widzących dla niego ratunku.
W międzyczasie pomaga policji, narażając się rodzinie Medinów. W klanie pojawia się nowy szef, przez którego Eric wpada w tarapaty i zostaje porwany.
Rozpoczyna się walka o życie, która wcale nie jest łatwa, szczególnie, gdy cały czas czuje się… strach.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 170
Czasami w życiu może wydarzyć się coś, co zmieni je o sto osiemdziesiąt stopni. Pojawia się strach. Strach przed życiem. Przed udźwignięciem jego ciężaru. Strach, że się temu nie podoła. Strach, że nie będzie się wiedziało, jak to zrobić. Strach przed strachem.
To opowieść o ludziach, którym właśnie coś takiego się przydarzyło.
I o zazdrości, która niszczy nas od środka, lecz często też na zewnątrz. Która burzy wszystko, i płaci się za nią zawsze zbyt wysoką cenę. Jak Èric, jak Xènia, jak Hugo. Nie jest łatwo nauczyć się żyć.
– No dobrze, a czemuż pan nie wyraził trzech życzeń? – zastanowił się Herbert White.
Major popatrzył na niego wzrokiem, jakim wiek dojrzały patrzy na zarozumiałą młodość.
– Wyraziłem swoje życzenia – odrzekł cicho, a jego pokryta plamami twarz zbladła.
– I rzeczywiście wszystkie trzy pańskie życzenia zostały spełnione? – spytała pani White.
– Tak – odparł major, a szklanka zadzwoniła po zderzeniu z mocnymi zębami.
– A czy ktoś inny też już wypowiadał życzenia? – zapytała starsza pani.
– Pierwszy właściciel łapki wyraził swoje trzy życzenia – brzmiała odpowiedź. – Nie wiem, jakie były pierwsze dwa, ale trzecie było prośbą o śmierć. Właśnie w związku z tym łapka mnie się dostała.
Małpia łapka W. W. Jacobs1
Według statystyk co czterdzieści sekund ktoś na świecie odbiera sobie życie. Osiemset tysięcy ludzi rocznie, z których jedna trzecia ma między 15 a 29 lat. W wyniku samobójstwa ginie więcej ludzi niż w konfliktach zbrojnych albo wypadkach drogowych. Ale o tym się nie mówi. Mało kto o tym wie.
Ludzie nie chcą rozmawiać na pewne tematy. Wolą udawać, że one nie istnieją. Myślą, że w ten sposób ich unikną, oddalą od siebie. Mylą się. Ignorowanie rzeczy nie spowoduje ich zniknięcia. Przez to można tylko popełnić więcej błędów. Jednym z nich jest samobójstwo.
Niektóre osoby mają wszystko zaplanowane od dłuższego czasu. Inne podejmują decyzję w ciągu kilku sekund. Czasami uprzedzają o tym, co zamierzają zrobić, ale częściej po prostu to robią.
Oto niektóre z najczęstszych przyczyn samobójstwa: rozstanie z partnerem, problemy rodzinne, przemoc, choroba, uczucie samotności, depresja… Myśli samobójcze nie są niczym nadzwyczajnym, prawie każdy kiedyś je miał. Ale niewielu ludzi wprowadziło je potem w życie. A spośród nich tylko dziesięciu na stu zmarło. Wśród niedoszłych samobójców jeden procent próbuje ponownie odebrać sobie życie przed upływem roku.
Niektóre samobójstwa wymykają się statystykom, bo zarówno ich powód jak i osoby, które je popełniają, są nietypowe: prowadzą normalne, wręcz wygodne życie i nigdy wcześniej nie przeszła im przez głowę myśl, żeby się zabić. Nagle pojawia się jednak coś, co zmienia wszystko.
Strach.
Strach przed życiem. Przed udźwignięciem jego ciężaru. Strach, że się temu nie podoła. Strach, że nie będzie się wiedziało, jak to zrobić. Strach przed strachem. Bardziej boją się żyć niż zniknąć na zawsze.
Ta historia opowiada o kimś, kto do tych statystyk nie pasuje.
Zbliżało się Boże Narodzenie i ulice już od kilku dni przyozdobione były świątecznym oświetleniem. Za piętnaście siódma, jak każdego popołudnia przez ostatnie cztery miesiące, wyszedłem z metra na placu Kennedy’ego i ruszyłem niespiesznie w stronę jednej z alei w górnej części Barcelony. Piękna modernistyczna elewacja kamienicy, w której mieszkał Hugo, zasłaniało rusztowanie rozstawione na czas remontu. Przed wejściem do bramy wysłałem do Xènii wiadomość: „Jak tam popołudnie?”. Odpowiedziała natychmiast: „Znudzona uczeniem się o drobnoustrojach”.
Za pięć siódma pozdrowiłem portiera, który jak zwykle otworzył mi drzwi windy i zapytał, czy wszystko u mnie w porządku. Tradycyjnie odparłem, że tak. Nie dziwił mnie już jego przepisowy uniform, uprzejmość i nieschodzący z ust uśmiech, które tak bardzo zaskoczyły mnie przy naszym pierwszym spotkaniu.
Dwie minuty przed siódmą zadzwoniłem do drzwi mieszkania Hugona. Po drugiej stronie usłyszałem kroki. Drzwi się otwarły i jak każdego popołudnia stanął w nich Armand z poważną miną, w przepisowej liberii służącego i białych rękawiczkach.
– Dzień dobry, proszę wejść, panie Èricu – powiedział jak zwykle.
Wciąż nie mogłem się przyzwyczaić, że zwraca się do mnie per pan, chociaż znaliśmy się już od kilku miesięcy. To brzmiało dla mnie dziwnie. Wspomniałem mu o tym kiedyś i poprosiłem, żeby nie traktował mnie tak oficjalnie.
– Wolałbym nie robić wyjątków – odrzekł na to.
Czekając aż Armand zamknie drzwi, zdałem sobie sprawę, że zdążyłem się już przyzwyczaić do tego miejsca. Gdy wszedłem pierwszy raz do mieszkania Hugona, nie wiedziałem na czym zatrzymać wzrok. Wszystko wprawiało mnie w osłupienie: wazony, złote ramy obrazów, puszyste dywany, białe rękawiczki Armanda i jego staromodne maniery… Myślałem, że znalazłem się w muzeum albo w starym filmie. W dzielnicy, w której się wychowałem nikt nie zatrudniał kamerdynera.
Ruszyłem korytarzem w stronę pokoju Hugona, gdzie spędzaliśmy ostatnio najwięcej czasu. Hugo twierdził, że to był jego zamek – jedyne miejsce, w którym czuł się dobrze. Przypuszczam, że pokój stał się też jego kryjówką przed uciążliwą wszechobecnością rodziców i gdzie miał wszystko pod kontrolą.
Armand jednak zatrzymał mnie i wskazał na duże dwuskrzydłowe drzwi z ciemnego drewna, które prowadziły do mojego ulubionego pomieszczenia w tym domu.
– Dzisiaj pójdziemy do biblioteki.
Był to duży pokój bez okien, a jego cztery ściany zakrywały całkowicie regały z tysiącami książek. Na dywanie o geometrycznym wzorze stały dwie kanapy z ciemnej skóry, niski stolik i lampa. To właśnie tutaj odbyłem pierwszą rozmowę z Adelą i Jaumem, rodzicami Hugona, zanim mnie zatrudnili.
Armand zaprosił mnie do środka. Nic nie zapowiadało niespodzianek. Przychodząc do tego domu każdego popołudnia od wielu tygodni wiedziałem, że rodzice Hugona byli dość niekonwencjonalni. Pomyślałem, że postanowili przeprowadzić ze mną jedną ze swoich niezapowiedzianych rozmów. Może chcieli się dowiedzieć, czy ich syn ma lepszy, bardziej optymistyczny nastrój. Albo po prostu chcieli mi coś powiedzieć. Podczas tego typu rozmów okazywali mi zazwyczaj swoją wdzięczność za „moje starania, żeby zaprzyjaźnić się z Hugonem”. Zawsze odpowiadałem, że to nie był żaden wysiłek, chociaż ich syn miał czasami trudny charakter. „Hugo potrzebuje tylko czasu”, powtarzałem. Uśmiechali się wtedy smutno ale uprzejmie i pytali, czy moim zdaniem ich syn mógłby za parę lat stać się chociaż cieniem tego chłopca, którym był, zanim… Przerwali w tym miejscu i w milczeniu patrzyli na siebie ze smutkiem. W tym domu cisza była czymś naturalnym.
Hugo był niewidomy. Kiedy się poznaliśmy, miał siedemnaście lat i wydał mi się najnieszczęśliwszym człowiekiem pod słońcem. I najbardziej antypatycznym. Jednego dnia zachowywał się jak prawdziwy gbur, a następnego potrafił nie odzywać się w ogóle. W dni gburowate wkurzał się na wszystko: na pogodę, na ludzi, na siebie, na rodziców… Był nie do wytrzymania, ale udawał, że nie zdaje sobie sprawy, jak bardzo jego słowa sprawiały przykrość innym. W ciche dni nie odzywał się ani jednym słowem. Odpowiadał na wszelkie pytania, wzruszając ramionami. Nic go nie obchodziło, zamykał się w sobie i w duchu przeklinał ludzkość.
Rozumiałem go.
Kilka razy zasugerowałem Adeli i Jaumemu, że ich syn, jak każdy człowiek, potrzebuje wolności. Siedemnastolatek nie może być zależny pod każdym względem tylko od rodziców, bo w końcu zwariuje. Powinien nabrać pewności siebie, uniezależnić się, znaleźć jakieś zajęcie, przeżyć jakąś przygodę, poznać ludzi, może zacząć uprawiać jakiś sport. Powiedział mi o kilku rzeczach i byłem gotowy im o nich opowiedzieć, ale nigdy nie dali mi szansy. Uśmiechali się tylko z tym swoim bezgranicznym smutkiem i mówili: „Dziękujemy za twoją troskę, Èricu, ale to niemożliwe. Hugo już nigdy nie będzie mógł prowadzić normalnego życia i wszyscy musimy się z tym pogodzić”.
Nikt nie może żyć całkowicie pozbawiony wolności. Tym bardziej, jeśli wcześniej doświadczył wolności absolutnej.
Wróćmy jednak do dnia tuż przed świętami, kiedy Armand wpuścił mnie do biblioteki i zamknął za sobą drzwi. Zdziwiło mnie, że pokój był pogrążony w mroku. Kamerdyner włączył światło i stanął wyprostowany na środku dywanu w geometryczny wzór.
– Nastąpiły niespodziewane okoliczności – rzekł z charakterystyczną dla siebie powagą. Nie zareagowałem, bo nie za bardzo wiedziałem jak, więc mówił dalej: – Dzisiaj ma pan wolne, Èricu. Hugona nie ma w domu. Sesja czytania nie odbędzie się.
Zdziwiły mnie jego słowa. Jednym z warunków, który postawili rodzice Hugona, zanim mnie zatrudnili, była konsekwentność codziennych spotkań. Nie zdążyłem okazać mojego zaskoczenia, bo Armand powiedział:
– Oczywiście otrzyma pan za dzisiaj zapłatę.
To nie pieniądze mnie martwiły.
– Co się stało? – zapytałem.
Zacisnął usta. Najwyraźniej wolałby niczego mi nie wyjaśniać. Odwrócił wzrok i powiedział:
– Doszło do wypadku.
– Hugo miał wypadek?
Skinął powoli głową.
– Co się stało?
– Nie mogę udzielić panu tej informacji.
– Gdzie on jest?
– W szpitalu.
– W którym? Mogę go odwiedzić?
– Państwo uważają, że nie powinien na razie przyjmować żadnych wizyt.
– A co Hugo myśli na ten temat?
– Obawiam się, że w obecnej sytuacji jego zdanie się nie liczy.
„Jasne, jak zwykle”, pomyślałem, czując ogromny smutek i gniew. Przypomniałem sobie poprzednie popołudnie. Przeczytałem Hugonowi osiem rozdziałów książki i omawialiśmy ich treść. Sprawiał wrażenie bardziej skorego do rozmowy niż zwykle. Kiedy wychodziłem, pożegnaliśmy się do następnego dnia. Pierwszy raz uścisnęliśmy sobie dłonie. Pomyślałem, że to dobry znak, mały postęp. I zaledwie kilka godzin później wydarzyło się coś poważnego. Czasem los płata nam niezbyt zabawne figle.
– Dobrze – powiedziałem zrezygnowanym tonem. – Przyjdę jutro.
– Jutro też nie będzie sesji czytania – odparł kamerdyner, wręczając mi kopertę z tygodniówką, chociaż to nie był jeszcze piątek. – Państwo prosili, żebym to panu dał i przekazał, że na razie nie musi pan przychodzić.
Chyba dopiero wtedy uświadomiłem sobie powagę sytuacji.
– Do kiedy? – zapytałem.
– Najlepiej będzie, jeśli porozmawia pan z panem Jaumem albo panią Adelą. Zadzwonią do pana i poinstruują, kiedy przyjdzie na to czas. Oczywiście będzie pan nadal otrzymywał ustalone wynagrodzenie. Proszę przychodzić co piątek, a ja osobiście…
Armand mówił oficjalnym, pozbawionym wszelkich emocji tonem. Zastanawiałem się, jak mu się to udawało.
– Nie wie pan, do którego szpitala go zabrano? – przerwałem mu.
– Nawet gdybym wiedział, nie sądzę, żebym mógł panu powiedzieć.
W milczeniu wyszliśmy z biblioteki. Pogrążony w myślach, czekałem aż Armand zamknie drzwi. Byłem pod wrażeniem jego opanowania i pozornego spokoju. Zastanawiałem się, co ten człowiek czuł, komu i w jakich okolicznościach okazywał swoje uczucia.
Wróciliśmy korytarzem do przedpokoju i pożegnał mnie tak samo, jak zazwyczaj, choć tego dnia jego słowa zabrzmiały bardziej niepewnie:
– Do zobaczenia, panie Èricu.
Zanim wsiadłem do windy, wybrałem numer komórki Hugona. Martwiłem się o niego.
Metaliczny głos poinformował mnie, że telefon był wyłączony lub poza zasięgiem.
To znaczy, odcięty od świata.
Często pod wpływem bieżących wydarzeń odświeżamy sobie pewne wspomnienia i przeszłość nabiera nowego znaczenia.
O czymś sobie przypomniałem.
W dzień poprzedzający „nieprzewidziane okoliczności”, o których wspomniał kamerdyner, Hugo przerwał mi nagle czytanie.
– Nie nudzisz się? – zapytał.
– Czym? Czytaniem?
– Nie. Potworem.
Czytaliśmy właśnie rozdział „Frankensteina”, w którym potwór kończy opowiadać swoją historię. Kilkakrotnie przysiągł zemścić się na ludzkości. Czuł się samotny i przerażający, pozbawiony wszelkiej nadziei. Nam się jednak podobał.
– To znaczy tobą? – zapytałem przekornie.
Hugo uśmiechnął się lekko.
– Nie wolałbyś poszukać sobie innej, normalnej pracy?
– Dziękuje, mam już pracę.
– Gównianą z gównianym ślepcem.
– Wiesz, co mnie naprawdę nudzi? Twoje marudzenie. I że nie robisz nic, żeby było ci lepiej.
– Może wkrótce coś zrobię.
– Ach tak? Co?
– Będziesz przerażony.
– Naprawdę? Mnie trudno przestraszyć.
– Wolę cię zaskoczyć.
– W porządku. Jeśli potrzebujesz pomocy…
– Dzięki, ale sam sobie poradzę.
Byłem zaintrygowany, ale nie wziąłem jego słów na poważnie.
Może chciał mnie ostrzec, zwrócić na siebie uwagę.
Może byłem bardziej ślepy od niego.
Postanowiłem wrócić do domu piechotą. Chociaż droga była dość długa, podczas spaceru mogłem spokojnie uporządkować myśli. Kilka razy zadzwoniłem do Hugona, ale metaliczny głos znów poinformował mnie, że numer znajduje się poza zasięgiem. Nie chciałem czekać bezczynnie. Żałowałem, że nie mogę porozmawiać z Hugonem albo chociaż z jego rodzicami, ale nie miałem ich numerów telefonów. Cokolwiek się wydarzyło, wolałbym o tym wiedzieć.
Miałem ochotę zadzwonić do Xènii, ale wiedziałem, że nie powinienem. Kiedy przed kilkoma miesiącami zaczęliśmy spotykać się na poważnie, jej matka poprosiła mnie, żebyśmy ograniczyli kontakty na czas sesji egzaminacyjnej. To dotyczyło też rozpraszania jej SMS-ami i rozmowami przez telefon. „Jeśli ją kochasz, pozwól jej się uczyć. Studia są dla niej bardzo ważne”, powiedziała. Xènia spełniła swoje dziecięce marzenie, dostając się na medycynę. Egzaminy po pierwszym semestrze były jej chrztem bojowym. Bardzo się bała, że ich nie zda i będzie musiała porzucić studia. Dlatego spędzała codziennie długie godziny na nauce. Oboje wiedzieliśmy, że ten wysiłek się opłaci. Od naszego pierwszego spotkania w sali odwiedzin ośrodka wychowawczego wydarzyło się tak wiele rzeczy. Kiedy życie się zmienia, człowiek powinien się do tego dostosować.
Dla mnie jedną z najważniejszych zmian było zdobycie własnego dachu nad głową. W dniu, w którym w obecności Alberta, mojego doradcy prawnego, podpisałem dokumenty u notariusza, nie posiadałem się ze szczęścia. W sumie to nie było nic nadzwyczajnego: mieszkanie w dzielnicy Sants, niedaleko dworca kolejowego. Jednak fakt, że byłem jego właścicielem sprawiał, że wydawało mi się najcudowniejszym miejscem na ziemi! Kupiłem je za pieniądze ze sprzedaży mieszkania przy ulicy Profeta, które zostawił mi Ben, ale gdzie nigdy nie zamieszkałem.
Postanowiłem je sprzedać z kilku powodów, które mogą wydać się dziwne. Ale jeśli przez całe dzieciństwo otaczają cię ludzie pozbawieni jakichkolwiek skrupułów, jesteś przygotowany na różne scenariusze. Na przykład, że ktoś cię uprzedzi, zajmie bezprawnie twoje mieszkanie, które zmieni w narkotykową dziuplę, a potem nagle umrze, wykrwawiając się w wannie jak zarżnięta świnia, bo gang Medina wydał na niego wyrok. Na moim starym osiedlu każdy, kto dotknął narkotyków, narażał się rodzinie Medinów. To właśnie spotkało tłustego Kevina, który okazał się idiotą i zdrajcą. Gdyby Ben wcześniej się na nim poznał, sprawy potoczyłyby się dla wszystkich zupełnie inaczej.
Sprzedałem tamto mieszkanie, bo nie miałem zamiaru przypominać sobie Kevina za każdym razem, kiedy chciałbym się wykąpać. Z pomocą Alberta okazało się to prostsze, niż myślałem. Żeby zaoszczędzić część pieniędzy kupiłem niewielkie, skromne mieszkanie w spokojnej dzielnicy. Składało się z sypialni, maleńkiego salonu, którego okna wychodziły na taras sąsiada, i kuchni o trzeszczącym ze starości wyposażeniu. Ściany wymagały odmalowania i wiele rzeczy trzeba było naprawić, ale nie przejmowałem się tym. Mieszkałem w znacznie gorszych miejscach (nie wspominając o czterech latach w poprawczaku), więc nauczyłem się cieszyć tym, co naprawdę było mi niezbędne. To i tak było wiele. W rzeczywistości potrzebujemy bardzo niewielu rzeczy. Problem w tym, że pragniemy często tego, co jest nam niepotrzebne.
– Zorganizujesz parapetówkę? – zapytał mnie Alberto, kiedy odebrałem od notariusza klucze do mojego nowego mieszkania.
Uśmiechnąłem się udając, że się nad tym zastanawiam.
Kiedy jednak wszedłem do domu, zamknąłem za sobą drzwi, dotarłem korytarzem do salonu, usiadłem na podłodze przy oknie i wybuchłem płaczem.
„Nie zapomnisz o mnie, jeśli nie będziemy się widywać ani prawie ze sobą nie rozmawiać?”, zapytałem Xènii SMS–em.
Odpowiedziała natychmiast: „Nie zapomnę, bo jesteś moim ulubionym organizmem wielokomórkowym”.
„Naprawdę?”
„Tylko słabe uczucie umiera z powodu odległości. Nie zapomniałabym o tobie, nawet gdybym nie widziała cię przez sto lat”.
„Ja o tobie też”.
„Wiem”.
Dla podkreślenia swoich słów dodała emotikonki ośmiu kolorowych serduszek.
Rodzice Hugona, zatrudniając mnie, postawili tylko dwa warunki: miałem przychodzić regularnie i nie zrezygnować z pracy przed upływem roku. Nie wspomnieli jednak słowem o tym, żebym postarał się zatroszczyć o ich syna albo próbował mu pomóc. Robiłem to z własnej inicjatywy, ale nie wychodziło mi to za dobrze.
Hugo poruszał się po domu na wózku inwalidzkim. Nie wymagało to od niego żadnego wysiłku, bo zazwyczaj wózek pchał Armand, zawożąc chłopaka w odpowiednie miejsce. Nawet w czasie naszych sesji czytania, kiedy Hugo potrzebował skorzystać z toalety, naciskał dzwonek zamontowany na biurku. Po krótkiej chwili pojawiał się Armand i zawoził go do największej łazienki w mieszkaniu, która została odpowiednio przebudowana. Służący zostawiał Hugona w środku i zamykał za sobą drzwi, czekając aż chłopak znów go zawoła. Potem odwoził go do pokoju i czytałem mu dalej.
Pewnego dnia zapytałem go, dlaczego sam nie chodzi do łazienki.
– Co?
– Dlaczego nie pójdziesz sam? Przecież znasz drogę na pamięć, a poza tym twoje nogi przecież są zdrowe.
– Co ty gadasz? Moi rodzice dostaliby szału – odpowiedział. – Nie znoszą tego.
– Czego? Że mają niewidomego syna?
– Nie. Nie cierpią, jak chodzę po omacku, bo to im jeszcze bardziej przypomina, że jestem niewidomy.
Kiedy następnym razem potrzebował pójść do toalety, złapałem go za rękę, zanim nacisnął guzik dzwonka.
– Zaprowadzę cię – powiedziałem. – Oprzesz się o mnie i pójdziemy razem do łazienki, zgoda?
– Świetnie – uśmiechnął się z drwiną – Wycelujesz też za mnie?
Wstał. Był trochę wyższy ode mnie i znacznie lepiej zbudowany. Miał wyjątkowo dobrze umięśnione ramiona i nogi, jak ktoś, kto uprawia dużo sportu. Położył rękę na moich plecach i ruszyliśmy. Czekałem na niego pod drzwiami, kiedy nagle pojawiła się Adela.
– Co tutaj robisz? – zapytała.
– Czekam na Hugona. Przyszedł tu na własnych nogach.
– Na własnych nogach? – zdziwiła się, jakbym właśnie powiedział, że jej syn chodził po suficie. – Dlaczego nie zadzwonił po Armanda?
– Chcieliśmy sprawdzić, czy sam sobie poradzi – odpowiedziałem z zadowoleniem. – I poszło mu bardzo dobrze.
– Powiedz mu, żeby się stąd nie ruszał – odparła pospiesznie. – Zaraz poproszę Armanda, żeby przyprowadził wózek. – Potem popatrzyła na mnie z niezadowoleniem i dodała: – Proszę cię, Èricu, nie życzę sobie więcej takich pomysłów. Skup się na swojej pracy, która polega wyłącznie na czytaniu. Za to ci płacimy.
Właśnie wszedłem do domu, kiedy rozległ się dzwonek mojego telefonu komórkowego. Chociaż nie rozpoznałem numeru, odebrałem natychmiast na wypadek, gdyby to był Hugo.
– Cześć stary, co słychać? – zapytał głos, który wydał mi się znajomy, ale ponieważ zawahałem się, ciągnął dalej: – Już o mnie zapomniałeś, ziomie? Obiecałem przecież, że się odezwę, kiedy tylko wyjdę z pudła, żebyś mógł mnie zaprosić na…
– Omar! – zawołałem. – Skąd masz mój numer?
– Od Carlesa. Przy okazji kazał ci przekazać, żebyś odezwał się kiedyś do niego.
Carles. Dyrektor ośrodka poprawczego dla nieletnich, w którym spędziłem cztery lata. Twardy facet, trochę roztargniony, ale z zasadami. Obiecałem, że go odwiedzę, ale jeszcze tego nie zrobiłem. Zapisałem to sobie w myślach na mojej liście rzeczy do zrobienia.
Omar nie czekał na moją odpowiedź. Mówił dalej z podnieceniem:
– Jestem wolny, stary. No to jak? Zaprosisz mnie na tę pizzę?
Nie pamiętam, żebym kiedykolwiek mu coś takiego obiecał, ale miałem wielką ochotę się z nim zobaczyć.
– Dzisiaj? – zapytałem.
– Może być też w przyszłym roku, ziomku, ale nie wiem, czy do tego czasu dożyję.
Wyczułem w jego głosie lekkie rozczarowanie. Nie lubię zawodzić przyjaciół, więc powiedziałem:
– Dobra, wpadnij do mnie.
– Gites, ulica Profeta?
– Nie, nie. – Zaskoczyła mnie jego dobra pamięć. – Teraz mieszkam w Sants.
– Jak to?
– O wszystkim ci opowiem. Prześlę ci adres SMS–em.
Omar zjawił się niemal po godzinie. Dobrze wyglądał. Wciąż był chudy, bardzo wysoki i przez to trochę niezgrabny, ale ufarbował sobie włosy na zielono. Miał na sobie spodnie dresowe o dwa rozmiary za duże, koszulkę NBA, złoty łańcuch na szyi, a na głowie czapkę z daszkiem przesuniętym do tyłu. Wyglądał jak raper. Uścisnął mnie, rozejrzał się dookoła i zapytał:
– Ukradli ci meble czy co?
W moim mieszkaniu było tylko jedno krzesło i materac. To rzeczywiście niewiele, ale na razie całkowicie mi wystarczało. Krzesło znalazłem przy kontenerze na śmieci pod domem Hugona. Postawiłem je w dużym pokoju z nadzieją, że kiedyś pojawi się stół, kanapa, telewizor i wszystkie inne rzeczy, które ludzie mają zazwyczaj w salonie. Materac (dostałem go od ojca Sama razem z kompletem pościeli i poduszką) leżał na podłodze drugiego pokoju, który służył mi za sypialnię. Wciąż nie mogłem uwierzyć, że to wszystko było moje. Dla kogoś, kto nie miał nigdy niczego na własność, nawet stary materac wydaje się skarbem.
Zamówiliśmy dużą pizzę z tuńczykiem, dwa piwa bezalkoholowe (Omar nie je wieprzowiny i nie pije alkoholu) i zjedliśmy kolację, siedząc na podłodze, jakbyśmy byli na pikniku.
– Jak tam, stary, nadal jesteś z tą dziewczyną? Jak ona miała na imię?
– Xènia.
– Poznam ją kiedyś?
– Ostatnio rzadko się widujemy, bo zakuwa do egzaminów.
Zmarszczył brwi.
– Nie spotykacie się, kiedy ona się uczy?
– Zgadza się.
– Uważaj, żeby ktoś ci jej nie sprzątnął sprzed nosa.
– Nie sądzę – zaśmiałem się.
– Dziewczyn trzeba pilnować, stary.
– Daj spokój – powiedziałem, wiedząc, że nie ma sensu z nim dyskutować na ten temat.
Wzruszył ramionami.
– Jak sobie chcesz. Tylko potem nie mów, że cię nie ostrzegałem.
Miałem nadzieję, że Omar nie tak łatwo znajdzie sobie dziewczynę, nie byłoby z nim łatwo wytrzymać. Kontrolowanie drugiej osoby w związku niezbyt dobrze wróży na jego przyszłość.
– Ja też się uczę – powiedziałem. – Jestem w ostatniej klasie liceum. W przyszłym roku pójdę na uniwerek.
Spojrzał na mnie oczami wielkimi jak spodki. Pewnie byłby mniej zaskoczony, gdybym oznajmił, że zamierzam zmienić płeć.
– Serio? Co chcesz studiować?
– Literaturę.
– Och! – zawołał, ale po jego spojrzeniu domyśliłem się, że nic nie rozumie.
– Chcę zostać pisarzem – wyjaśniłem.
Gestem ręki zachęcił mnie, żebym mówił dalej i wytłumaczył mu swoje życiowe plany.
– Napiszę powieść.
– Jasne, stary – rzucił, jakby się zgadzał z moim pomysłem. – Skoro to ci pasuje. Tobie idzie dobrze pisanie, a mnie koszenie różnych rzeczy. Każdy ma jakiś talent. – Pochłonął kawałek pizzy dwoma kęsami i zapytał: – Pracujesz gdzieś?
– Tak. Czytam książki na godziny – powiedziałem.
Wybałuszył oczy.
– Że co robisz?
Wyjaśniłem mu, że moja praca polegała na czytaniu na głos, żeby ktoś inny mógł mnie słuchać.
– I płacą ci za to? – zapytał.
– Więcej niż się spodziewałem.
– Co czytasz?
– Powieści.
Omar zamyślił się. Pewnie to była najdziwniejsza rzecz, jaką w życiu usłyszał.
– I komu je czytasz? Jakiejś znudzonej życiem babci?
– A skąd! Siedemnastoletniemu chłopakowi.
Znów zmarszczył brwi.
– Co jest z nim nie tak? Ma za dużo kasy i nie chce mu się samemu czytać? A może kręcą go niewolnicy?
– Jest niewidomy.
Omar natychmiast spoważniał, chociaż nie przestał zadawać mi kolejnych pytań. Pod tym kątem zupełnie się nie zmienił.
– Cholera, to fatalnie. Co mu się stało?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
„Opowieści z dreszczykiem” pod red. W. Żukrowskiego i T.A. Malanowskiego, przeł. Irena Malanowska, Państwowe Wydawnictwo „Iskry”, Warszawa 1957 r. [wróć]