Stracony rok - Katherine Marsh - ebook + książka

Stracony rok ebook

Katherine Marsh

5,0

Opis

2020 rok, Leonia, New Jersey, Stany Zjednoczone

Matthew ma trzynaście lat i czuje się sfrustrowany jak nigdy dotąd. Trwa pandemia, a on siedzi w izolacji z mamą i stuletnią prababcią. Tęskni za wolnością, tatą i konsolą zabraną przez mamę…

Pewnego dnia znajduje w rzeczach staruszki czarno-białą fotografię dwóch dziewczynek, które okaże się kluczem do ukrytego rozdziału jej przeszłości.

1932 rok, Kijów, Ukraina, Związek Radziecki

Mila mieszka tylko z Papą. Bardzo go kocha i wierzy w każde jego słowo. Kocha też Batiuszkę Stalina.

Jest dumna, że należy do Młodych Pionierów i święcie wierzy, że Związek Radziecki jest najlepszym miejscem na Ziemi. Pewnego dnia w drzwiach jej domu staje zagłodzona dziewczynka, która twierdzi, że jest jej kuzynką. Papa mówił, że nie ma rodziny. Czy to możliwe, że Papa kłamał? Czego jeszcze jej nie powiedział?

1932 rok, Brooklyn, Nowy Jork, Stany Zjednoczone

Helen mieszka w Ameryce, ale ma ukraińskie korzenie. Jej tata jest chory, mama pracuje, przyszłość wygląda szaro. Dodatkowo dochodzą do niej wiadomości o tym, że w Ukrainie ludzie umierają z głodu, ich rodzina także. Dlaczego w gazetach nic na ten temat nie piszą? Dlaczego ktoś ukrywa prawdę przed światem? I czy ona – dziewczynka – może ją opisać i wysłać dowody do „New York Times’a”?

Choć to wydaje się nieprawdopodobne, losy trójki bohaterów się łączą. Prawdę o przeszłości zna tylko jedna osoba. Czy zdecyduje się ją opowiedzieć?

Nowa powieść autorki Chłopca znikąd. Niezwykle aktualna. Inspirowana historią rodzinną autorki.

Nagrody:

a National Book Award Finalist

a Kirkus Reviews Best Book of the Year

a School Library Journal Best Book of the Year

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




The Lost Year
Text co­py­ri­ght © 2023 by Ka­the­rine Marsh
© tłu­ma­cze­nie: Sara Ma­na­ster­ska, Anna Klin­go­fer-Szo­sta­kow­ska © for Po­lish edi­tion by Wy­daw­nic­two Wid­no­krąg 2024 Co­ver co­py­ri­ghts © Ju­styna Sty­szyń­ska
Re­dak­torka pro­wa­dząca: Ka­ta­rzyna Wę­gie­rek
Re­dak­cja: Hanna Tru­bicka
Ko­rekta: Mag­da­lena Wój­cik
Kon­sul­ta­cje z ję­zyka ukra­iń­skiego: Olga Smol­nyt­ska
Skład i ła­ma­nie wer­sji pol­skiej: Ma­ria Gro­mek
Opieka pro­duk­cyjna: Mul­ti­print Jo­anna Da­nie­luk
Pia­seczno 2024 Wy­da­nie I
Wszel­kie prawa za­strze­żone.Żadna część ni­niej­szej pu­bli­ka­cji nie może by re­pro­du­ko­wana w ja­kiej­kol­wiek for­mie i w ja­ki­kol­wiek spo­sób bez pi­sem­nej zgody wy­dawcy.
ISBN 978-83-969661-2-4
Wy­daw­nic­two WID­NO­KRĄGwww.wy­daw­nic­two-wid­no­krag.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla mo­jej babci, Na­ta­shy, i jej oj­czy­zny

Moż­liwe, że nie od­zy­ska­łeś jesz­cze ca­łej swo­jej mocy i wszyst­kich wspo­mnień. Ale od­wagi nie trzeba przy­po­mi­nać: ni­gdy nie zo­staje za­po­mniana.

The Le­gend of Ze­lda: Bre­ath of the Wild

1

MAT­THEW

Le­onia, New Jer­sey, Stany Zjed­no­czone2020

Mroczna be­stia Ga­non ata­ko­wał. Wy­ce­lo­wa­łem Łuk Świa­tła w ja­rzące się serce po­twora i sko­czy­łem. Wy­pu­ści­łem jedną strzałę, po­tem drugą.

– Jest, jest! – do­pin­go­wała mnie Ze­lda. – Moc Ga­nona ma­leje!

Bra­ko­wało je­dy­nie kilku tra­fień Łu­kiem Świa­tła i mógł­bym za­ła­twić naj­więk­szego, naj­sil­niej­szego bossa w grze i od­blo­ko­wać za­koń­cze­nie. Ale zo­stała mi tylko po­łowa ży­cia. Po­trze­bo­wa­łem po­ży­wie­nia. I to szybko! Za­nim brak­nie mi punk­tów ży­cia do dal­szej walki!

– Mat­thew?

Zaj­rza­łem do ekwi­punku. Zja­dłem już wszyst­kie steki i pra­wie całe je­dze­nie.

– Mat­thew! – krzyk­nęła mama. Stała tuż nade mną.

– Już idę – od­par­łem, nie ru­sza­jąc się z ka­napy, gdzie le­ża­łem zwi­nięty w kłę­bek z moim Swit­chem.

– Czas wyjść na dwór – oświad­czyła mama.

Jest! Zo­stał mi jesz­cze szasz­łyk grzy­bowy.

– Grasz w Ze­ldę już od pię­ciu go­dzin – upo­mniała mnie.

Wy­bra­łem szasz­łyk z menu.

– Wiem! – krzyk­ną­łem. – Lek­cje od­ro­bi­łem dziś rano.

Na­wet nie kła­ma­łem. Już od mie­siąca, od­kąd za­częła się pan­de­mia, bra­łem udział w lek­cjach on­line z wła­snej sy­pialni, ale za­zwy­czaj roz­pra­wia­łem się z pra­cami do­mo­wymi w cza­sie, gdy na­uczy­ciele war­czeli na po­zo­sta­łych uczniów, pro­sząc ich, by włą­czyli ka­merki albo prze­stali wy­głu­piać się na cza­cie. Wszy­scy by­li­śmy uzie­mieni – szkoła, za­ję­cia spor­towe i im­prezy uro­dzi­nowe zo­stały od­wo­łane – ale moi przy­ja­ciele mo­gli przy­naj­mniej sie­dzieć na po­dwór­kach do­mów swo­ich ko­le­gów i przez ja­kąś go­dzinę dzien­nie czuli się nor­mal­nie. Mnie na­wet to ode­brano, bo kilka ty­go­dni wcze­śniej mama za­de­cy­do­wała o za­bra­niu mo­jej pra­babci z domu opieki i prze­nie­sie­niu jej do nas. Miała na imię Nadia i sto lat, więc nie mo­gli­śmy po­zwo­lić so­bie na naj­mniej­sze ry­zyko, je­śli cho­dzi o ko­ro­na­wi­rusa, włą­cza­jąc w to za­pro­sze­nie zna­jo­mych do ogródka za do­mem.

– Nie to mam na my­śli – oświad­czyła mama. – Czas wró­cić na pla­netę Zie­mia.

– Nie, dzię­kuję – od­par­łem.

Pla­neta Zie­mia była ostat­nim miej­scem, gdzie chcia­łem te­raz być. Sie­dzia­łem w aresz­cie do­mo­wym z mamą i pra­bab­cią. Nie zro­zum­cie mnie źle – ko­cha­łem pra­bab­cię. Kiedy mama i ja od­wie­dza­li­śmy ją w domu opieki, za­wsze wsu­wała mi ukrad­kiem w rękę ba­to­niki 3 Mu­ske­te­ers. Na­wet przed uda­rem nie była szcze­gól­nie roz­mowna, ale nie prze­szka­dzało mi to: uśmie­cha­li­śmy się do sie­bie, a mama za­da­wała pie­lę­gniar­kom i opie­ku­nom z domu opieki mi­liony iry­tu­ją­cych py­tań, aby upew­nić się, że do­brze trak­tują pra­bab­cię. Gdy ta wpro­wa­dziła się do nas, nie zro­biła się na­gle bar­dziej roz­mowna, cho­ciaż już mniej się uśmie­chała. Więk­szość czasu spę­dzała w łóżku, oglą­da­jąc te­le­wi­zję, albo pa­trząc przed sie­bie z po­nu­rym wy­ra­zem twa­rzy. Gdy mama miała w pracy kon­fe­ren­cje na Zoo­mie, cza­sami pro­siła mnie, że­bym za­no­sił pra­babci jej po­siłki – oso­bliwe mik­stury, jak owsianka z su­szo­nymi śliw­kami na pa­rze. Czu­łem ulgę, wra­ca­jąc na ka­napę do Ze­ldy. Link, moja po­stać, obu­dził się ze stu­let­niego snu i wy­ru­szył ku utra­co­nym wspo­mnie­niom, by uwol­nić kró­le­stwo Hy­rule spod wła­da­nia mrocz­nej be­stii Ga­nona. Cią­gle był w po­dróży, prze­mie­rza­jąc Hy­rule w po­szu­ki­wa­niu ma­gicz­nych przed­mio­tów i wal­czył z po­two­rami, za­miast cią­gle na nowo prze­ży­wać ten sam nudny pan­de­miczny dzień.

Po­żar­łem szasz­łyk grzy­bowy i po­ziom ener­gii Linka wzrósł. Mo­głem wra­cać do ak­cji. Nad­cho­dzę, Ze­ldo!

Pod­nio­słem Łuk Świa­tła, wy­ce­lo­wa­łem... i wtedy mama wy­rwała mi kon­solę z rąk.

Wrza­sną­łem i sko­czy­łem na równe nogi. Ale po­nie­waż długo le­ża­łem w jed­nej po­zy­cji, zdrę­twiała mi noga i po­tkną­łem się. Mama wes­tchnęła.

– Wi­dzisz? To za­nik mię­śni.

– Nie! Nie! Nie! Nie mo­żesz mi tego zro­bić! Pra­wie prze­sze­dłem całą grę!

Jej twarz na­wet nie drgnęła. Dla­czego po­my­śla­łem, że zro­zu­mie, o czym mó­wię? To tata grał ze mną u sie­bie w domu – ale to było, za­nim wy­je­chał do swo­jej strasz­nie waż­nej pracy w Pa­ryżu.

Mama wska­zała mi drzwi.

– Marsz na ze­wnątrz – po­wie­działa.

Gdy wra­cało mi czu­cie w no­gach, prze­mknęło mi przez myśl, że mógł­bym zła­pać mo­jego Swit­cha i uciec. Jed­nak mama wy­da­wała się bar­dziej go­towa do walki niż sama mroczna be­stia Ga­non.

– Po­zwól mi cho­ciaż za­sej­wo­wać – po­wie­dzia­łem bła­gal­nym to­nem.

Ale mama nie za­mie­rzała da­wać mi kon­soli do ręki.

– Po­wiedz, co mam na­ci­snąć – za­żą­dała.

Nie ma nic bar­dziej stre­su­ją­cego niż pa­trze­nie, jak mama pró­buje ogar­nąć moją elek­tro­nikę. Z prze­ra­że­niem my­śla­łem, że przez przy­pa­dek ska­suje cały do­tych­cza­sowy prze­bieg gry. Po­pro­si­łem ją, żeby po­ka­zała mi ekran, bym mógł upew­nić się, że robi wszystko do­brze.

– Jak długo mu­szę zo­stać na dwo­rze? – za­py­ta­łem. My­śla­łem, że po­wie „pół go­dziny” i zdo­łam prze­ko­nać ją do pięt­na­stu mi­nut, ale mama już wszystko prze­wi­działa.

– Mu­szę szybko wy­sko­czyć po za­kupy, za­nim Jack za­dzwoni, żeby cze­piać się szcze­gó­łów w moim ar­ty­kule. – Mama była re­dak­torką w ty­go­dniku kie­ro­wa­nym przez tego ca­łego Jacka, na któ­rego nie­ustan­nie na­rze­kała. – Pra­bab­cia ucięła so­bie drzemkę, więc masz zo­stać na ze­wnątrz, do­póki nie wrócę.

– A nie mógł­bym zo­stać w domu z Ze­ldą? Obie­cuję, że będę ci­cho! – bła­ga­łem.

– Jesz­cze czego. – Mama pod­nio­sła moją kon­solę do góry. – Za­bie­ram to ze sobą.

– To prze­moc wo­bec dzieci! – za­wo­ła­łem. Nie do końca żar­to­wa­łem. Co niby mia­łem ro­bić poza do­mem zu­peł­nie sam? Wy­cią­gną­łem te­le­fon, żeby wy­słać do mo­jego przy­ja­ciela Jo­sha wia­do­mość z prośbą o wspar­cie. „SOS! Mama za­brała mo­jego Swit­cha”.

– I żad­nych te­le­fo­nów na po­dwórku. – Mama wy­cią­gnęła rękę, żeby go skon­fi­sko­wać. – To ma być prze­rwa od elek­tro­niki na świe­żym po­wie­trzu.

Mama za­ło­żyła ma­seczkę, przy­łbicę i rę­ka­wiczki, po czym wy­pro­wa­dziła mnie, po­zba­wio­nego elek­tro­niki, za drzwi. Na­prawdę jej w tam­tej chwili nie­na­wi­dzi­łem. Ale nie mo­głem prze­cież uciec i za­miesz­kać z tatą. Przy­jął ofertę pracy ko­re­spon­denta w Pa­ryżu, a po­tem przez dur­nego ko­ro­na­wi­rusa za­mknęli gra­nice. Nie mia­łem jak go od­wie­dzić, a on mu­siał tam zo­stać, o ile nie chciał stra­cić pracy – gdyby wy­je­chał, nie wpusz­czono by go po­now­nie do Fran­cji.

Mie­li­śmy cał­kiem spore po­dwórko z ta­ra­sem od­cho­dzą­cym od po­koju pra­babci, parą bra­mek do gry w piłkę nożną i huś­tawką za­wie­szoną na drze­wie. Ale rany! Mia­łem trzy­na­ście lat, nie sie­dem. Do tego ko­pa­nie piłki do nogi zu­peł­nie sa­memu szybko ro­biło się nudne. Ru­szy­łem w stronę ga­rażu w po­szu­ki­wa­niu cze­goś do zro­bie­nia. Wtedy za­uwa­ży­łem pu­dło, które tata dał mi, za­nim ze­szłej je­sieni wy­pro­wa­dził się do Pa­ryża. Po­wie­dział, że to rze­czy z jego miesz­ka­nia w Bro­okly­nie i sprzęt spor­towy, któ­rego nie mógł za­brać do sa­mo­lotu.

Jako pierw­sze wpa­dły mi w oko rę­ka­wice do bejs­bola. Mniej­szą, moją, obej­mo­wała więk­sza – taty. Ich wi­dok przy­po­mniał mi tam­ten dzień ze­szłej je­sieni. Tata i ja by­li­śmy w parku Pro­spect, ra­zem z mnó­stwem lu­dzi, któ­rzy nie no­sili ma­se­czek ani przy­łbic ani nie wska­ki­wali nie­mal w krzaki, żeby tylko nie przejść zbyt bli­sko osoby nad­cho­dzą­cej z na­prze­ciwka. Wszy­scy urzą­dzali pik­niki i do­pin­go­wali małe dzieci, gra­jące w piłkę nożną, albo przy­sta­wali, by się przy­wi­tać i po­zwo­lić swoim psom na­wza­jem się ob­wą­chać. Tata i ja rzu­ca­li­śmy so­bie piłkę, spo­koj­nie i bez żad­nej spiny, na­wet ze sobą nie roz­ma­wia­jąc. Cie­szy­li­śmy się każ­dym mla­śnię­ciem piłki o rę­ka­wice, bla­skiem słońca i je­sien­nym za­pa­chem wy­sy­cha­ją­cych li­ści. Po­tem po­szli­śmy do Pep­pino’s, na­szej ulu­bio­nej piz­ze­rii, obej­rze­li­śmy na ich te­le­wi­zo­rze, jak jan­kesi po­wa­lają na ło­patki red sok­sów, i zje­dli­śmy ca­lu­teńką pizzę pep­pe­roni XL.

Na samo wspo­mnie­nie tego dnia za­kłuło mnie w klatce pier­sio­wej. Pod­nio­słem rę­ka­wice i roz­dzie­li­łem je. Wtedy za­uwa­ży­łem, co le­żało pod nimi: Łuk Świa­tła.

No do­bra, nie był to praw­dziwy Łuk Świa­tła, ale praw­dziwy łuk, a pod nim le­żało w nie­ła­dzie kilka strzał. Ich groty były tępe, ale mo­gły spo­wo­do­wać znacz­nie więk­sze znisz­cze­nia niż zwy­czajne za­bawki z przy­ssaw­kami na czubku, przy­naj­mniej wnio­sku­jąc z ostrze­że­nia wy­dru­ko­wa­nego na sa­mym łuku czer­wo­nymi li­te­rami: „WY­MAGA NAD­ZORU OSOBY DO­RO­SŁEJ”.

Za­czą­łem bu­szo­wać w ko­szu do re­cyc­lingu w po­szu­ki­wa­niu pu­stych pu­szek, z któ­rych mógł­bym zbu­do­wać moją wła­sną mroczną be­stię Ga­nona – albo mroczną be­stię Pu­szona, jak go na­zwa­łem, bo, sami prze­cież wie­cie, miał być zro­biony z pu­szek. Ale mama cho­mi­ko­wała puszki z zu­pami i fa­solką na wy­pa­dek apo­ka­lipsy, jak wszy­scy, któ­rzy przez ko­ro­na­wi­rusa wpa­dli w pa­nikę, więc nie zna­la­złem ich wiele. Mu­sia­łem wy­ko­rzy­stać pu­ste opa­ko­wa­nia po nu­tri­drin­kach – nie ma nic bar­dziej prze­ra­ża­ją­cego niż po­twór zbu­do­wany z pre­pa­ra­tów od­żyw­czych dla sta­rych lu­dzi – ale na­wet one nie po­zwo­liły mi osią­gnąć szcze­gól­nie im­po­nu­ją­cego roz­miaru. Aby uczy­nić mroczną be­stię Pu­szona nieco wyż­szą, prze­cią­gną­łem me­ta­lowy sto­lik ka­wowy do kra­wę­dzi ta­rasu i usta­wi­łem pusz­kowy ka­dłub na bla­cie. Na­stęp­nie uklą­kłem z Łu­kiem Świa­tła za wiel­kim krza­kiem aza­lii na ty­łach po­dwó­rza i za­czą­łem uda­wać, że je­stem Lin­kiem, a Ze­lda do­pin­guje mnie do walki.

– Da­waj, Link! Ce­luj w ża­rzące punkty! – wy­krzyk­ną­łem wy­so­kim, ze­ldo­wa­tym gło­sem.

Głu­pawe, wiem. Ale ba­wi­łem się cał­kiem nie­źle, szcze­gól­nie gdy wy­sko­czy­łem zza krzaka, na­cią­gną­łem strzałę i wy­pu­ści­łem ją. Mroczna be­stia Pu­szon ru­nęła na zie­mię z cu­dow­nie gło­śnym gru­cho­tem, a puszki po­to­czyły się po ta­ra­sie.

Te­raz do­my­ślam się, że to ten ha­łas mu­siał obu­dzić pra­bab­cię. Jed­nak w tam­tym mo­men­cie w ogóle o niej nie my­śla­łem. Nie my­śla­łem o ni­czym – ani o ta­cie, ani o pan­de­mii, ani o tym, że mama za­brała mo­jego Swit­cha. Uwol­ni­łem się od tego wszyst­kiego i by­łem bo­ha­te­rem z mi­sją do wy­peł­nie­nia, a los kró­le­stwa spo­czy­wał na mo­ich bar­kach. Wsko­czy­łem na ta­ras, ze­bra­łem puszki i zbu­do­wa­łem po­twora na nowo. Znowu wy­co­fa­łem się za krzak aza­lii, gdzie ode­gra­łem długą roz­mowę Ze­ldy z Lin­kiem. Tak się na­krę­ci­łem, że gdy wy­sko­czy­łem zza krzaka, wy­strze­li­łem z łuku, nie pa­trząc, gdzie ce­luję. Na po­czątku nie są­dzi­łem, że to coś zmie­nia – w naj­gor­szym ra­zie od­jął­bym so­bie po­łowę serca za kiep­ski strzał. W miarę jak po­dą­ża­łem wzro­kiem za le­cącą strzałą, uświa­da­mia­łem so­bie, że mija mroczną be­stię Pu­szona i kie­ruje się pro­sto na sto­jącą w otwar­tych drzwiach pra­bab­cię.

– Pra­bab­ciu! – krzyk­ną­łem.

Ale było już za późno. Roz­brzmiało gło­śne brzdęk­nię­cie, a po chwili do­strze­głem, że jej spodnie po­krył brą­zowy płyn. W chwili cał­ko­wi­tej pa­niki po­my­śla­łem, że ustrze­li­łem z łuku wła­sną pra­bab­cię, aż zda­łem so­bie sprawę, że krew jest prze­cież czer­wona, a nie brą­zowa. Wtedy zo­ba­czy­łem po­jem­ni­czek le­żący u jej stóp. Nie tra­fi­łem pra­babci, tylko cze­ko­la­dowy nu­tri­drink, który trzy­mała w ręku.

Pra­bab­cia pod­nio­sła wzrok znad prze­siąk­nię­tych nu­tri­drin­kiem spodni i za­śmiała się krótko i dziw­nie. To spło­szyło mnie nie­mal tak bar­dzo jak fakt, że w nią strze­li­łem. Pra­wie ni­gdy się nie śmiała.

– Prze­pra­szam! Tak strasz­nie prze­pra­szam! – wy­krzyk­ną­łem. – Za­cze­kaj, za­raz przy­niosę ręcz­nik.

W tym sa­mym mo­men­cie sa­mo­chód mamy pod­je­chał pod dom. Dał się sły­szeć trzask za­my­ka­nych drzwi. Od­głos kro­ków zbli­żał się w moją stronę. Rzu­ci­łem Łuk Świa­tła w krzaki. A przy­naj­mniej tam ce­lo­wa­łem, ale on wy­lą­do­wał u stóp mo­jej mamy.

Ja­kieś dwie se­kundy upły­nęły, za­nim zro­zu­miała, co za­szło, i ka­zała mi iść do mo­jego po­koju. Sły­sza­łem, jak po­maga pra­babci się prze­brać i jak gniew­nie stąpa do piw­nicy, żeby wrzu­cić jej spodnie do pra­nia. Po­tem wpa­dła do mo­jego po­koju na Roz­mowę.

– Spro­wa­dzi­li­śmy tu pra­bab­cię, żeby była bez­pieczna, a nie po to, że­byś mógł trak­to­wać ją jak żywy cel! – krzyk­nęła.

Prawdę mó­wiąc, cały ten in­cy­dent wstrzą­snął mną do ży­wego, a tym­cza­sem mama ujęła to tak, jak­bym pla­no­wał zo­stać plu­to­nem eg­ze­ku­cyj­nym pra­babci.

– Na­prawdę prze­pra­szam – po­wie­dzia­łem. – Ale nie ce­lo­wa­łem w nią. Nie za­uwa­ży­łem na­wet, że tam jest!

Mama spoj­rzała na mnie krzywo.

– A pa­trzy­łeś w ogóle, gdzie strze­lasz?

Mój we­wnętrzny ad­wo­kat pod­po­wia­dał mi, żeby tego nie ro­bić, ale mimo wszystko wy­pa­li­łem:

– Wy­sko­czyła zu­peł­nie znie­nacka.

– Ja­sne – po­wie­działa mama. – Twoja pra­bab­cia to praw­dziwy ninja.

– To był wy­pa­dek, okej? Od razu ją prze­pro­si­łem. Nic jej nie było. Na­wet się za­śmiała.

Gdyby mama nie chciała za wszelką cenę spra­wić, bym czuł się jak kom­pletny buc, mógł­bym ją za­py­tać, czemu jej zda­niem pra­bab­cia się za­śmiała – zu­peł­nie jakby zna­le­zie­nie się na ce­low­niku po­pra­wiło jej hu­mor. Ale mama naj­wy­raź­niej mnie nie słu­chała.

– Ona ma sto lat, Mat­thew. Mo­głeś tra­fić ją w oko albo spra­wić, że straci rów­no­wagę!

– Prze­cież prze­pro­si­łem – wy­mam­ro­ta­łem pod no­sem.

Tego mama też naj­wy­raź­niej nie usły­szała.

– Nie po­wi­nie­neś w ogóle ba­wić się łu­kiem i strza­łami – cią­gnęła. – Wy­sła­łam wia­do­mość two­jemu ta­cie. Nie ro­zu­miem, czemu w ogóle zo­sta­wił ten...

– To nie jego wina!

– Nie – zgo­dziła się. – Wina jest twoja.

– Okej, prze­pra­szam. Na­prawdę prze­pra­szam. Zro­bi­łem coś głu­piego. – Od­cze­ka­łem chwilę, żeby po­ka­zać, że mó­wię po­waż­nie. Po­tem do­da­łem: – Mogę te­raz do­stać z po­wro­tem moją kon­solę?

– Nie!

– Ale wy­sze­dłem na dwór! I prze­pro­si­łem!

– Przy­kro mi, Mat­thew, ale po­trze­bu­jesz prze­rwy od elek­tro­niki. Praw­dzi­wej prze­rwy.

Co?! By­łem tak bli­sko przej­ścia Ze­ldy do końca! Spo­koj­nie, tylko spo­koj­nie, po­wie­dzia­łem so­bie.

– Jak długo?

Mógł­bym przy­siąc, że uśmiech­nęła się jak ja­kiś prze­bie­gły czarny cha­rak­ter.

– Dwa ty­go­dnie – po­wie­działa.

Zgią­łem się wpół, jakby ugo­dziła mnie strzała.

– Tata ni­gdy by mi tego nie zro­bił!

Mama wzru­szyła ra­mio­nami.

– Jego dom, jego za­sady. Mój dom, moje za­sady.

– Ale ja nie mogę na­wet iść do jego domu! – wy­krzyk­ną­łem. – Tata jest na in­nym kon­ty­nen­cie!

– Przy­kro mi, że je­steś z nami uwię­ziony – po­wie­działa mama. – Jed­nak zde­cy­do­wa­nie za dużo czasu spę­dzasz przy­kle­jony do ekranu. Po­trzebny ci de­toks. A skoro tak lu­bisz grze­bać w cu­dzych pu­dłach, chcia­ła­bym, że­byś spę­dził tro­chę two­jego no­wego wol­nego czasu, po­ma­ga­jąc pra­babci upo­rząd­ko­wać jej rze­czy.

– Masz na my­śli pu­dła w jej po­koju?

– Tak.

Pra­wie każ­dego ranka mama ogła­szała, że dziś wresz­cie nad­szedł dzień, by przej­rzeć pu­dła, które pra­bab­cia trzy­mała wcze­śniej w ma­ga­zy­nie domu opieki. Ale każ­dego wie­czora o wpół do dzie­sią­tej mama pa­dała na ka­napę i oświad­czała, że jest zbyt zmę­czona, by się za to za­brać.

– To dla cie­bie ide­alne za­ję­cie – do­dała.

Spró­bo­wa­łem so­bie wy­obra­zić, co może w nich być. Sztuczne zęby, nie­ważne ku­pony pro­mo­cyjne, przed­wieczna bie­li­zna. Te­raz na­prawdę ża­ło­wa­łem mo­jego ze­ldo­wego larpa. Nie chcia­łem tkwić w za­ku­rzo­nym, kwa­śno pach­ną­cym po­koju i py­tać pra­bab­cię o jej rze­czy. Chcia­łem zo­ba­czyć mo­ich przy­ja­ciół. Chcia­łem zo­ba­czyć tatę. Chcia­łem na­wet wró­cić do gim­na­zjum (kto by przy­pusz­czał, że kie­dy­kol­wiek to po­wiem?). Jed­nak nie mo­głem nic zro­bić.

Mama mu­siała do­strzec wy­raz pa­niki na mo­jej twa­rzy, bo na­gle zła­god­niała.

– Jak tylko skoń­czysz po­ma­gać pra­babci po­rząd­ko­wać pu­dła, po­roz­ma­wiamy o tym, kiedy do­sta­niesz kon­solę, do­brze?

2

MILA

Ki­jów, Ukra­ina, Zwią­zek Ra­dziecki1932

Scho­dzi­łam wła­śnie po scho­dach, tu­piąc jak słoń, jak ma­wiała Da­sza, kiedy za­uwa­ży­łam wy­sta­jący spod wej­ścio­wych drzwi róg ko­perty.

– Po­woli, Mi­leczko! – za­wo­łała z kuchni moja opie­kunka. – Skrę­cisz so­bie kark!

Świat był we­dług niej groź­nym miej­scem. Nie­ustan­nie przed czymś mnie ostrze­gała – przed prze­cią­gami, ko­tami, drza­zgami, że­laz­kami, wan­nami. Opo­wia­dała tra­giczne hi­sto­rie: o przy­ja­ciółce, która nie spięła war­ko­czy, gdy sma­żyła ko­tlety, po czym sta­nęła w pło­mie­niach, o ku­zy­nie, który roz­dra­pał miej­sce po uką­sze­niu ko­mara, po czym wdało się za­ka­że­nie i go za­biło, o męż­czyź­nie z jej wio­ski, który tak się za­śmie­wał z wła­snego żartu, że za­dła­wił się ki­szo­nym ogór­kiem i umarł. Znała wię­cej osób, które zgi­nęły dziwną śmier­cią, niż wy­da­wało się to moż­liwe. Do­szłam do wnio­sku, że praw­dzi­wym ry­zy­kiem była zna­jo­mość z Da­szą. (Po­wie­dzia­łam jej to kie­dyś, ale nie wi­działa w tym nic za­baw­nego).

Je­dy­nym nie­bez­pie­czeń­stwem, przed któ­rym Da­sza ni­gdy nie mu­siała mnie ostrze­gać, był po­ród. Mama zmarła pod­czas mo­ich na­ro­dzin. Zda­rzyło się to tak dawno temu – mi­nęło już dwa­na­ście lat – że wła­ści­wie mnie to nie tra­piło. Papa dał mi na imię Lud­myła (zdrob­niale Mila), co ozna­cza „ko­chana przez lu­dzi”, i rze­czy­wi­ście tak było. Mia­łam Da­szę, która dbała o prak­tyczną stronę mo­jego ży­cia, i papę, który ko­chał mnie za dwoje ro­dzi­ców. On sam był sie­rotą, lecz mimo to mia­łam ro­dzinę – Ba­tiuszkę Sta­lina, wo­dza Związku Ra­dziec­kiego, który ko­chał wszyst­kie dzieci, i ko­le­żanki z Mło­dych Pio­nie­rów, zwłasz­cza moją naj­lep­szą przy­ja­ciółkę Ka­tię.

Tam­tej je­sieni osza­la­łam na punk­cie przy­jęć. Wszy­scy szó­sto­kla­si­ści je urzą­dzali; za­pra­szano chłop­ców i dziew­czynki, grano w ka­lam­bury i or­ga­ni­zo­wano lo­te­rie, po­ja­wiał się też ma­gik, a przy­naj­mniej ktoś, kto grał na akor­de­onie lub pia­ni­nie. Do­sta­wa­łam mnó­stwo za­pro­szeń, ale papa po­zwa­lał mi by­wać tylko w do­mach naj­bar­dziej za­ufa­nych to­wa­rzy­szy, więc moja obec­ność zda­wała się zna­kiem, że sam Sta­lin po­chwa­lał tę za­bawę. Wo­la­łam jed­nak my­śleć, że po­zy­cja papy nie była je­dy­nym po­wo­dem, dla któ­rego by­łam gwiazdą Ki­jowa – a przy­naj­mniej ulicy Lip­skiej. Umia­łam też świet­nie tań­czyć.

Ko­lejne za­pro­sze­nie! Na­tu­ral­nie tak wła­śnie po­my­śla­łam, gdy zo­ba­czy­łam biały ko­niu­szek ko­perty pod drzwiami. Był nie­dzielny po­ra­nek, do­sko­nała pora, żeby coś ta­kiego pod­rzu­cić. Na­tych­miast ogar­nęło mnie pod­eks­cy­to­wa­nie: Kto? Co? Kiedy? Gdzie? Ka­tia mó­wiła, że urzą­dzi w stycz­niu przy­ję­cie no­wo­roczne, je­śli jej oj­ciec po­zwoli. Pod­ko­chi­wała się w Wani Bojko, który mnie także się po­do­bał, do­póki z nim nie za­tań­czy­łam, a on nie po­de­ptał mi pal­ców stóp. A może to za­pro­sze­nie od Niny Kra­wiec, ogni­wo­wej w na­szej gru­pie pio­nie­rek? A może od Dimy Dem­czaka, bo prze­pro­wa­dził się we wrze­śniu, po tym jak jego ojca aresz­to­wano za ukry­wa­nie po­cho­dze­nia (oka­zało się, że jego dzia­dek był za­moż­nym po­sia­da­czem ziem­skim!). Dima dał mi kie­dyś cze­ko­ladki z Miszką Ko­so­ła­pym – pro­du­kują je w fa­bryce Czer­wony Paź­dzier­nik, która robi naj­lep­sze sło­dy­cze – ale papa po­wie­dział, że to­wa­rzysz Dem­czak jest wro­giem kla­so­wym i po­win­nam uwa­żać, od kogo przyj­muję pre­zenty.

Przy­kuc­nę­łam i wy­cią­gnę­łam ko­pertę – uwal­nia­jąc zimny po­dmuch gru­dnio­wego po­wie­trza – a gdy się jej przyj­rza­łam, zo­ba­czy­łam na­gry­zmo­lone na niej moje na­zwi­sko: Ło­ma­czenko. Już sam nie­dbały cha­rak­ter pi­sma po­wi­nien mi pod­po­wie­dzieć, że wia­do­mość w środku nie po­cho­dziła od ni­kogo ze szkoły nu­mer 6, ale tak mnie za­śle­piła ra­dość, że nie za­uwa­ży­łam tego szcze­gółu. Otwo­rzy­łam ko­pertę i onie­mia­łam. Była pu­sta. Czyżby nadawca za­po­mniał o za­pro­sze­niu?

Ro­ze­rwa­łam ko­pertę. Po chwili mój wzrok sku­pił się na sza­rym pa­pro­chu w środku. Do­tknę­łam go, a on prze­mknął na mój pa­lec. Wrza­snę­łam – bar­dziej z za­sko­cze­nia niż ze stra­chu. Da­sza ru­szyła pę­dem do holu, ale papa był szyb­szy. Tylko zer­k­nął na pu­stą ko­pertę, po czym strą­cił z mo­jej dłoni wesz i zgniótł ją ob­ca­sem buta. Wy­rwał mi ko­pertę, gdy ko­lejne dwie wszy wy­pa­dły z niej na pod­łogę.

– Zbierz je! – krzyk­nął do Da­szy.

Ska­kali po holu, tu­piąc za­wzię­cie ni­czym para ko­zac­kich tan­ce­rzy. Wi­dok był ko­miczny. Do­pin­go­wa­łam ich, uśmie­cha­jąc się od ucha do ucha, aż okrzyk: „Mam cię, zdrajco!”, po­łą­czony z pac­nię­ciem kap­cia papy, za­sy­gna­li­zo­wał zwy­cię­stwo. Na­gro­dzi­łam trupę hoj­nym aplau­zem, ale tego nie do­ce­nili. Papa pod­biegł i chwy­cił mnie za rękę, po czym uważ­nie przyj­rzał się miej­scu, na które prze­sko­czyła wesz.

– Ani śladu – po­wie­dział i z czu­ło­ścią uca­ło­wał moją dłoń. – Nie zdą­żyła się wbić. – Po­tem od­wró­cił się na pię­cie i wbił wzrok w pur­pu­rową twarz Da­szy.

– Ty głu­pia babo! – ryk­nął. – Ni­gdy nie po­zwa­laj jej otwie­rać ko­re­spon­den­cji!

Da­sza skrzy­wiła się, jakby ją ude­rzył.

– Da­sza nic nie za­wi­niła, papo – po­wie­dzia­łam. – My­śla­łam, że to do mnie.

Uśmiech­nę­łam się, żeby mu po­ka­zać, że nic się nie stało, ale papa wpa­try­wał się we mnie w mil­cze­niu.

– Je­steś zbyt ufna – stwier­dził w końcu.

– Nie, papo. To ty je­steś zbyt po­ważny. Spójrz, prze­stra­szy­łeś biedną Da­szę.

Ko­bieta była biała jak ściana. Tylko jej sza­ro­zie­lone oczy pły­wały w tę i z po­wro­tem ni­czym para ner­wo­wych ryb. Papa wła­śnie tak dzia­łał na lu­dzi – nikt nie chciał go draż­nić. Ale te­raz na­wet nie spoj­rzał na moją opie­kunkę. Nie od­ry­wał wzroku ode mnie.

– Wiesz, dla­czego przy­słano nam te wszy?

– To ja­kiś żart?

Papa spoj­rzał na mnie groź­nie.

– To nie czas na żarty! Wszy prze­no­szą ty­fus. To wróg pró­bo­wał nas za­ra­zić.

Szybko zer­k­nę­łam na swoją dłoń. Ty­fus to straszna cho­roba – Da­sza opo­wia­dała mi o epi­de­mii, która w cza­sie wojny za­biła po­łowę jej wio­ski. Naj­pierw do­staje się okrop­nej go­rączki, po­tem po­ja­wiają się wy­mioty, a na końcu całe ciało po­kry­wają plamy.

– Je­steś pe­wien?

Papa kiw­nął głową z po­ważną miną.

– Wi­dzia­łaś tych lu­dzi cią­gną­cych do mia­sta?

– Ku­ła­ków?

– Tak – po­twier­dził po­sęp­nie papa. – Wła­śnie ich.

Od wcze­snej je­sieni do Ki­jowa na­pły­wali lu­dzie ze wsi, twier­dzący, że bra­kuje tam żyw­no­ści. Papa po­wie­dział mi, żeby nie wie­rzyć w ich kłam­stwa. To byli ku­łacy, bo­gaci chłopi, któ­rzy, wraz z du­chow­nymi, ary­sto­kra­cją i zwo­len­ni­kami cara, na­le­żeli do na­szych wro­gów kla­so­wych. W pio­nie­rach uczy­li­śmy się o tym, jak ważne jest po­zby­cie się ku­ła­ków ze spo­łe­czeń­stwa. Nie chcieli od­dać swo­jej ziemi ani do­łą­czyć do ko­lek­tyw­nych go­spo­darstw i ukry­wali zboże, żeby nie mu­sieć się nim dzie­lić. Papa ma­wiał, że wo­le­liby że­brać na uli­cach, niż pra­co­wać ra­zem dla wspól­nego do­bra. Je­dy­nym po­wo­dem ra­cjo­no­wa­nia żyw­no­ści w mia­stach byli ku­łacy, ich za­chłan­ność i le­ni­stwo.

– Po­li­cja zła­pała zgraję dzie­cia­ków, które pró­bo­wały wsu­nąć wła­śnie taką ko­pertę pod drzwi to­wa­rzy­sza Haw­ry­luka. Pod­czas prze­słu­cha­nia przy­znały, że zdej­mo­wały wszy z osób cho­rych na ty­fus i wpusz­czały je pod drzwi człon­ków par­tii, żeby nas po­za­ra­żać.

– Co za nie­go­dzi­wość!

Ciem­no­nie­bie­skie oczy papy zła­god­niały.

– Dziwi cię to? Samo to, że je­steś dziec­kiem, Mi­leczko, nie ozna­cza, że nie mo­żesz swoim dzia­ła­niem wspie­rać zła... albo do­bra. Po­myśl o bied­nym Paw­liku Mo­ro­zo­wie...

Trzy­na­sto­letni Paw­lik Mo­ro­zow był or­ga­ni­za­to­rem od­działu pio­nie­rów, który we wrze­śniu do­niósł na swo­jego ojca do władz za nie­le­galne udzie­la­nie po­mocy ku­ła­kom. Kilka dni póź­niej ro­dzina Paw­lika bru­tal­nie za­mor­do­wała chłopca. Dużo o nim my­śla­łam, od kiedy prze­czy­ta­łam jego hi­sto­rię w paź­dzier­ni­ko­wym nu­me­rze „Pio­nier­skiej Prawdy”. Nie mia­łam żad­nych wąt­pli­wo­ści, że był bo­ha­te­rem, i zga­dza­łam się z resztą swo­jego od­działu pio­nie­rek, które na­pi­sały na­wet list do sę­dziego, że za­bójcy nie po­winni li­czyć na żadne mi­ło­sier­dzie. Nie by­łam jed­nak pewna, czy po­tra­fi­ła­bym zro­bić to, co Paw­lik. Oczy­wi­ście ni­komu o tym nie po­wie­dzia­łam. Tylko za­pew­ni­łam samą sie­bie, że papa ni­gdy nie do­pu­ściłby się zdrady.

– I tak nie po­wi­nie­neś się tak zło­ścić na Da­szę – od­par­łam. – Prze­cież nie wie­działa o tym spi­sku ku­ła­ków.

Da­sza po­chy­liła głowę.

– Prze­bacz­cie mi, to­wa­rzy­szu.

Papa przy­cią­gnął mnie do sie­bie i przy­tu­lił. Gu­ziki jego sta­linki, ta­kiej sa­mej woj­sko­wej ko­szuli, jaką no­sił sam Ba­tiuszka Sta­lin, wci­skały się we mnie. Ale po­zy­cja jego pod­bródka wska­zy­wała, że pa­trzył nad moją głową na Da­szę.

– Wy­ba­czam, Da­rio Pie­trowno. Wiesz, że mój gniew wy­nika z mi­ło­ści. Mila to moje je­dyne dziecko, moja du­szyczka... Gdyby stała się jej ja­kaś krzywda...

– Nie sta­nie się jej żadna krzywda – za­pew­niła go Da­sza.

– Papo – wtrą­ci­łam i od­su­nę­łam się od niego. – To nie­po­trzebne! Nic mi nie jest. Da­szo, zo­stało ci wy­ba­czone. Czy mogę do­stać coś słod­kiego?

Rano od­kry­łam w spi­żarni se­kretny za­pas pra­lin z Miszką Ko­so­ła­pym. Da­sza spoj­rzała py­ta­jąco na papę, który kiw­nął głową. Zmru­żył ciem­no­nie­bie­skie oczy, a ja wie­dzia­łam, że Da­sza z pa­ru­ją­cymi kub­kami her­baty przy­nie­sie też cze­ko­ladki.

Papa spoj­rzał na mnie z uśmie­chem, do któ­rego by­łam przy­zwy­cza­jona, ła­go­dzą­cym bruzdy na jego twa­rzy.

– Czego je­steś taka pewna, li­siczko?

– Że do­stanę sma­ko­łyk, na który za­słu­guję!

Papa ro­ze­śmiał się na tę moją zu­chwa­łość.

– I pew­nie masz ochotę na ja­kąś hi­sto­rię, co?

– Tak!

W nie­dzielę papa czę­sto pra­co­wał, ale kiedy nie mu­siał, roz­pa­lał w ko­minku w po­koju, który za cza­sów car­skich był ele­ganc­kim sa­lo­nem, i po­pi­ja­jąc her­batę, opo­wia­dał mi różne hi­sto­rie. Gdy by­łam mała – mia­łam może cztery czy pięć lat – oznaj­mił, że nie bę­dzie mi na­bi­jał głowy opo­wie­ściami, któ­rych sam słu­chał jako dziecko: o księż­nicz­kach i cza­row­ni­cach, ga­da­ją­cych zwie­rzę­tach i wróż­kach. Wy­ja­śnił, że to wszystko kłam­stwa, a on chce trak­to­wać mnie jak in­te­li­gentną istotę, którą je­stem. To, jak zmie­niał się świat, było o wiele bar­dziej cu­downe niż te zmy­ślone hi­sto­rie. Papa opo­wia­dał mi o ro­bot­ni­kach, któ­rzy w nie­całe pięć lat zbu­do­wali hy­dro­elek­trow­nię w Woł­cho­wie, z tur­biną o mocy ośmiu ty­sięcy koni me­cha­nicz­nych, i o ba­da­czach po­lar­nych, dziel­nie zma­ga­ją­cych się z su­ro­wymi ark­tycz­nymi wa­run­kami dla chwały Związku Ra­dziec­kiego, o pio­nie­rze, nie­wiele star­szym od niego sa­mego, który po­mógł Ar­mii Czer­wo­nej po­ko­nać bun­tow­ni­ków w Ta­dży­ki­sta­nie, i o naj­szyb­szym ope­ra­to­rze wcią­garki w ko­pal­niach wę­gla w Don­ba­sie.

Cho­ciaż by­łam już na to o wiele za duża, to gdy tylko za­pło­nął ogień, usia­dłam na ko­la­nach papy. Da­sza przy­nio­sła cze­ko­ladki i her­batę, a on opo­wie­dział mi o śmia­łej wy­pra­wie „A. Si­bi­ria­kowa”, ra­dziec­kiego lo­do­ła­ma­cza, który wy­ru­szył la­tem, aby pod­jąć pierw­szą – udaną – próbę prze­pły­nię­cia Mo­rza Ark­tycz­nego w ciągu jed­nego se­zonu. We wrze­śniu ze­psuł się wał na­pę­dowy i sta­tek dry­fo­wał przez je­de­na­ście dni, za­nim za­łoga wcią­gnęła za­im­pro­wi­zo­wane ża­gle i wpły­nęła na Mo­rze Be­ringa, a stam­tąd da­lej do osta­tecz­nego celu, usta­na­wia­jąc re­kord świata. Po po­wro­cie ma­ry­na­rze zo­stali uho­no­ro­wani wie­loma od­zna­cze­niami przez Ba­tiuszkę Sta­lina. Och, była to piękna opo­wieść, a co naj­lep­sze – tata lu­bił mi o tym przy­po­mi­nać – praw­dziwa.

Ale nie mo­głam się po­wstrzy­mać i co rusz zer­ka­łam na swoją rękę. Na­dal czu­łam mro­wie­nie w miej­scu, gdzie wy­lą­do­wała wesz. Dzieci ku­ła­ków, które ją przy­słały, były mo­imi wro­gami, a jed­nak czu­łam się do­tknięta ich nie­na­wi­ścią, jakby to było zwy­kłe nie­po­ro­zu­mie­nie. Wy­obra­ża­łam so­bie, jak opo­wia­dam im o „A. Si­bi­ria­ko­wie”, o na­szej przy­szło­ści peł­nej chwały. Ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że to ja źle zro­zu­mia­łam.

3

MAT­THEW

Le­onia, New Jer­sey, Stany Zjed­no­czone2020

Po dwu­dzie­stu czte­rech go­dzi­nach bez mo­jego Swit­cha chcia­łem już tylko paść na ka­napę jak Link z po­łową ży­cia. Ale na­stęp­nego po­po­łu­dnia, jak tylko wy­lo­go­wa­łem się ze szkol­nego Zooma i zja­dłem obiad, mama wy­słała mnie do po­koju pra­babci, gdzie mia­łem roz­po­cząć wy­peł­nia­nie swo­ich obo­wiąz­ków.

Pra­bab­cia sie­działa pod­parta na łóżku. Miała na so­bie fio­le­tową po­domkę, a na gło­wie tur­ban i wy­glą­dała jak ja­kaś kró­lowa.

– Hej! – wy­krzyk­ną­łem, by spra­wić wra­że­nie bar­dziej pod­eks­cy­to­wa­nego, niż by­łem w isto­cie. – Mama chce, że­bym po­mógł ci przej­rzeć twoje pu­dła.

– Nie dzi­siaj – od­parła pra­bab­cia.

– Ale mama chce...

– Nie – ucięła.

Na­gle przy­szło mi do głowy, że może mama od po­czątku wie­działa, że pra­bab­cia bę­dzie sta­wać oko­niem. Mama i ona znały się w końcu le­piej niż zwy­czajna bab­cia i wnuczka: pra­bab­cia opie­ko­wała się mamą, gdy jej wła­sna mama – córka pra­babci – za­cho­ro­wała na raka. Szkoda tylko, że mama mnie nie uprze­dziła. Ten upór nie był w stylu pra­babci.

– No weź – po­wie­dzia­łem. – Im wcze­śniej z tym skoń­czymy, tym szyb­ciej wró­cisz do... – Ale nie umia­łem so­bie wy­obra­zić, do czego pra­bab­cia mia­łaby wró­cić. Zro­biło mi się tro­chę smutno. – Yyy, oglą­da­nia te­le­wi­zji – za­koń­czy­łem wresz­cie.

Pra­bab­cia rzu­ciła ner­wowe spoj­rze­nie na pu­dła, jakby per­spek­tywa, że będę prze­dzie­rał się przez jej sztuczne szczęki i góry sta­rej bie­li­zny, nie­szcze­gól­nie ją cie­szyła – zu­peł­nie jak mnie.

– Od któ­rego mam za­cząć? – za­py­ta­łem.

Pięć z nich stało rzę­dem wzdłuż ściany. Pra­bab­cia nie­chęt­nie wska­zała pal­cem na śred­niej wiel­ko­ści pu­dło na końcu rzędu.

Gdy prze­nio­słem je bli­żej, a po­tem roz­cią­łem no­życz­kami ta­śmę, którą było za­kle­jone, przy­po­mniał mi się ten pro­gram w te­le­wi­zji pu­blicz­nej, gdzie lu­dzie po­ka­zują eks­per­tom różne stare bi­be­loty ze stry­chu, a po­tem oka­zuje się, że były one warte mi­liony do­la­rów. Mama opo­wie­działa mi kie­dyś, że pra­bab­cia uro­dziła się w Ukra­inie[1] pod­czas re­wo­lu­cji. Co, je­śli pra­bab­cia na­dal prze­cho­wy­wała ja­kieś przed­mioty z tam­tych cza­sów, może na­wet za­gi­niony skarb ca­rów? W czwar­tej kla­sie uczy­li­śmy się, że ca­ro­wie byli bo­ga­tymi ro­syj­skimi kró­lami i że pod­czas re­wo­lu­cji paź­dzier­ni­ko­wej bol­sze­wicy za­mor­do­wali ostat­niego z nich, ra­zem z całą jego ro­dziną. Per­spek­tywa, że w mgnie­niu oka stanę się sławny i bo­gaty, wzbu­dziła we mnie odro­binę en­tu­zja­zmu wo­bec cze­ka­ją­cego mnie za­da­nia.

Jed­nak gdy tylko pod­nio­słem klapy pu­dła, moje fan­ta­zje o in­kru­sto­wa­nych klej­no­tami jaj­kach i zło­tych sza­blach do­bie­gły końca. W pu­dle znaj­do­wała się sterta al­bu­mów z pły­tami. Wie­dzia­łem, co to ta­kiego, bo tata czę­sto mó­wił o „wi­ny­lach” i o tym, że mają lep­szy dźwięk. Przej­rza­łem płyty pra­babci, ale były to tylko nudne na­gra­nia mu­zyki kla­sycz­nej – głów­nie kon­certy for­te­pia­nowe.

– Nie mamy do nich ad­ap­tera – po­wie­dzia­łem.

Cho­ciaż nie in­te­re­so­wała mnie jej mu­zyka, przy­kro mi było przy­no­sić złą wia­do­mość. Mu­siała lu­bić te płyty, skoro ni­gdy ich nie wy­rzu­ciła.

– Może mama mo­głaby ja­kiś ku­pić? – za­pro­po­no­wa­łem. – Usta­wi­li­by­śmy go dla cie­bie tu­taj.

– Nie trzeba – od­parła. Ale zo­ba­czy­łem, że ob­rzuca płyty szyb­kim spoj­rze­niem.

– Gra­mo­fony pew­nie nie są dro­gie. Mama mo­głaby za­mó­wić ja­kiś z Ama­zona. Nie mu­sia­łaby na­wet wy­cho­dzić z domu. Mogę z nią po­roz­ma­wiać...

– Nie – prze­rwała mi pra­bab­cia. Mó­wiła ci­cho, pra­wie szep­tem, lecz w jej gło­sie sły­chać było pew­ność. – Chcę tylko ci­szy.

Nie do końca jej wie­rzy­łem, ale co mo­głem zro­bić? Wy­rów­na­łem stertę płyt, żeby wy­glą­dała po­rząd­nie, gdyby mama ze­chciała spraw­dzić. Wtedy do­strze­głem na dnie pu­dła ja­kieś pa­piery i brą­zową przy­pinkę. Na jej awer­sie wy­gra­we­ro­wana była ko­bieta w spód­nicy do ko­lan, rzu­ca­jąca kulę do krę­gli. „Liga ko­bieca – naj­wyż­szy z trzech” brzmiał na­pis na gó­rze, a obok znaj­do­wała się data – 1958 rok. Pod­nio­słem przy­pinkę, żeby pra­bab­cia mo­gła ją zo­ba­czyć.

– Gra­łaś w krę­gle? – za­py­ta­łem.

Nie umia­łem so­bie wy­obra­zić, żeby te­raz mo­gła pod­nieść kulę. Ale ona uśmiech­nęła się do mnie sze­roko.

– Tak – po­wie­działa.

Tym­cza­sem zdą­ży­łem już zaj­rzeć do pa­pie­rów. Były w nich punkty z imie­niem pra­babci, Nadia John­son, za­no­to­wa­nym na gó­rze strony, pod­czas gdy na­zwa jej ze­społu, The Knoc­ko­uts, wid­niała na dole. Strasz­nie kiep­sko gram w krę­gle – gdy wy­pusz­czam kulę, za­wsze lą­duje w ryn­nie, chyba że pusz­czam ją spo­mię­dzy nóg, jak małe dziecko – ale pra­bab­cia za­li­czała ude­rze­nia przy­naj­mniej przy po­ło­wie rzu­tów.

– Je­steś na­prawdę do­bra – stwier­dzi­łem.

– By­łam – po­pra­wiła mnie.

– Za­czę­łaś grać jako dziecko?

Pra­bab­cia za­śmiała się tylko, a ja przy­po­mnia­łem so­bie, że miesz­kała w Ukra­inie. Naj­wy­raź­niej nie mieli tam gry w krę­gle.

– Po woj­nie – po­wie­działa. – Tom nas tam za­brał. Do Sa­int Paul.

Tom był moim pra­dziad­kiem. Wie­dzia­łem o nim w su­mie tylko tyle, że wal­czył pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej i brał udział w Ofen­sy­wie Ar­deń­skiej.

– Wy­gra­łaś ja­kieś tur­nieje? – za­py­ta­łem.

– Kilka.

Ale po ta­be­lach z punk­ta­cją mo­głem po­znać, że była to fał­szywa skrom­ność. Kto by po­my­ślał, że pra­bab­cia była prak­tycz­nie pro­fe­sjo­nalną za­wod­niczką!

– Po­win­naś dać mi ja­kieś wska­zówki – po­wie­dzia­łem. – Ktoś za­wsze ma uro­dziny w krę­gielni, a ja za każ­dym ra­zem sro­mot­nie prze­gry­wam. Mo­gli­by­śmy na­wet pójść...

Wtedy przy­po­mnia­łem so­bie, że nie mo­gli­śmy ni­g­dzie iść i że nie było już żad­nych im­prez uro­dzi­no­wych, a już na pewno nie w ro­ją­cej się od wi­ru­sów krę­gielni, gdzie każdy wty­kał swoje ska­żone łap­ska w otwory tej sa­mej kuli, a po­tem jadł neo­nowe na­chosy z cu­dow­nie kle­istym so­sem se­ro­wym ze wspól­nej mi­ski w barku.

– W każ­dym ra­zie kie­dyś.

Nie mo­głem się po­wstrzy­mać – wes­tchną­łem ciężko.

– Te­raz – za­żą­dała pra­bab­cia. – Po­każ mi.

Przez uła­mek se­kundy mia­łem wra­że­nie, że ona też za­po­mniała, co działo się na ze­wnątrz, i do­ma­gała się, że­bym za­brał ją do krę­gielni. Ale po chwili zda­łem so­bie sprawę, że po pro­stu chciała, bym po­ka­zał jej moją tech­nikę te­raz, w jej po­koju. Wsta­łem więc i za­de­mon­stro­wa­łem, jak wy­pu­ścił­bym kulę na nie­ist­nie­ją­cym to­rze. Czu­łem się strasz­nie głu­pio, ale pra­bab­cia na­wet się nie za­śmiała.

– Ra­miona – po­wie­działa. – Wy­pro­stuj je.

Spró­bo­wa­łem po­now­nie, tym ra­zem z ra­mio­nami skie­ro­wa­nymi w stronę wy­obra­żo­nego toru.

– Ugnij ko­lana – po­in­stru­owała.

Dała mi jesz­cze kilka wska­zó­wek, a ja wpro­wa­dzi­łem je w ży­cie. W końcu wy­pu­ściła z sie­bie gło­śny dźwięk, jak­bym tra­fił strike’a. Było to tro­chę ob­cia­chowe, ale nie mo­głem po­wstrzy­mać ra­do­snego uśmie­chu.

– Moja przy­pinka – za­żą­dała, ma­cha­jąc do mnie ręką.

Przy­nio­słem jej ją. Ręce pra­babci trzę­sły się, gdy od­pi­nała za­trzask z tyłu. Wpięła od­znakę w moją bluzę z kap­tu­rem.

– Mistrz! – oświad­czyła.

– Dzię­kuję – po­wie­dzia­łem. – Ale na­leży do cie­bie.

– Za­trzy­maj ją – roz­ka­zała, za­my­ka­jąc od­znakę swoją dło­nią w mo­jej.

– Je­steś pewna? – za­py­ta­łem.

Ski­nęła głową, więc z po­wro­tem przy­pią­łem od­znakę do mo­jej bluzy z kap­tu­rem.

– To na­prawdę su­per. Dzięki.

Wy­star­czyło, że do­tkną­łem od­znaki pal­cem, a mo­głem z ła­two­ścią wy­obra­zić so­bie, jak rzuca kulą i zdo­bywa dla Knoc­ko­uts zwy­cię­stwo w tur­nieju. Mu­siała się wtedy czuć tak samo jak ja, kiedy po­ko­na­łem bossa w Ze­ldzie. Może po­wi­nie­nem jej to po­ka­zać, kiedy do­stanę z po­wro­tem Swit­cha?

– Za­ła­twmy jesz­cze jedno – za­pro­po­no­wa­łem. Pod­sze­dłem do pu­deł. Te­raz, gdy już wie­dzia­łem, że grała w krę­gle jak mało kto, mia­łem na­dzieję, że od­kryję jesz­cze inne jej ta­lenty – może była też bie­gaczką olim­pij­ską czy coś w tym stylu?

Chwy­ci­łem sto­jące po­środku pu­dło z za­pa­da­ją­cymi się do środka ścian­kami, które wy­da­wało mi się szcze­gól­nie stare.

– Co po­wiesz na to? – za­pro­po­no­wa­łem.

Ale pra­bab­cia za­marła, jakby ktoś rzu­cił na nią za­klę­cie.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­ta­łem.

– Wy­rzuć to. – Wró­ciła do ży­cia.

Wy­rzu­ce­nie pu­dła tylko uła­twi­łoby mi pracę: osta­tecz­nie miał­bym jedno mniej do przej­rze­nia. Ogar­nęła mnie jed­nak cie­ka­wość. Pra­bab­cia przez tyle lat nie po­zbyła się ta­jem­ni­czej za­war­to­ści pu­dła. Czemu te­raz chce ją wy­rzu­cić?

– Tylko szybko zaj­rzę – po­wie­dzia­łem. – Na wy­pa­dek, gdyby była tam inna od­znaka.

Roz­cią­łem ta­śmę kle­jącą i po­cią­gną­łem ją z obu koń­ców. Ale to, co zna­la­złem w pu­dle, oka­zało się w naj­wyż­szym stop­niu nie­in­te­re­su­jące. Była tam sterta po­żół­kłych pa­pie­rów, te­czek i ze­szy­tów. Przy­po­mi­nało to tro­chę stertę śmieci, jaką na ko­niec roku szkol­nego wy­no­si­łem z mo­jej szafki. Wsu­ną­łem ręce w głąb, żeby upew­nić się, czy pod spodem nic wię­cej nie ma. Ale zna­la­złem wy­łącz­nie – pod kil­koma war­stwami pa­pie­rów – wy­pło­wiałe czarno-białe zdję­cie dwóch dziew­czy­nek z wiel­kimi oczami, sto­ją­cych na tle de­ko­ra­cji przed­sta­wia­ją­cej las. Wy­glą­dało, jakby zo­stało zro­bione ze dwie­ście lat temu, tak sta­ro­modne mi się wy­da­wały, z ostro za­zna­czo­nymi po­licz­kami i nie­ru­cho­mymi, po­waż­nymi twa­rzami. By­łem jed­nak za­do­wo­lony, że je zna­la­złem. Nie umia­łem so­bie wy­obra­zić, że pra­bab­cia chciała wy­rzu­cić to zdję­cie. Pew­nie po pro­stu o nim za­po­mniała.

Przy­nio­słem je do jej łóżka i pod­sta­wi­łem jej pod nos.

– Kto to? – za­py­ta­łem.

Pra­bab­cia wzięła zdję­cie i de­li­kat­nie mu­snęła dło­nią twa­rze obu dziew­czy­nek. Nic nie po­wie­działa, więc spoj­rza­łem na tył fo­to­gra­fii. Wtedy za­uwa­ży­łem, że ktoś na­pi­sał tam: Nadia i He­len.

– Ej – za­czą­łem. – Kim jest He­len?

Jej nie­bie­sko­szare oczy po­wil­got­niały. Za­częła szybko mru­gać, ale nie mo­gła po­wstrzy­mać łzy, która w końcu po­pły­nęła po jej po­liczku. Przy­po­mi­nała mi w tam­tym mo­men­cie tatę, który roz­pła­kał się, kiedy kom­plet­nie wpa­dłem w hi­ste­rię po tym, jak po­wie­dział mi, że przy­jął ofertę pracy w Pa­ryżu. Gdyby ktoś chciał znać moje zda­nie: uwa­żam, że płacz do­ro­słego to coś znacz­nie gor­szego niż kom­pletna hi­ste­ria u dziecka. Nie wie­dzia­łem, co po­wie­dzieć, ale jed­no­cze­śnie czu­łem, że coś po­wie­dzieć mu­szę.

– Wszystko w po­rządku? – za­py­ta­łem i na­tych­miast po­czu­łem się głu­pio, bo ewi­dent­nie nie było w po­rządku.

Pra­bab­cia po­tarła oczy, ale łzy upar­cie le­ciały jej po po­licz­kach. We­pchnęła mi zdję­cie do ręki.

– Za­bierz to – po­wie­działa.

– Ale...

– Rób, co mó­wię! – W jej gło­sie sły­chać było nutę pa­niki, więc odło­ży­łem fo­to­gra­fię do pu­dełka.

– Pro­szę – wy­du­siła – idź już.

Sta­ną­łem bez ru­chu. By­łem w szoku. Ale jed­no­cze­śnie na­prawdę chcia­łem wie­dzieć, co ją tak wy­pro­wa­dziło z rów­no­wagi.

– Czy to z cza­sów, kiedy miesz­ka­łaś w Ukra­inie?

Ge­stem wska­zała mi drzwi. Ni­czego nie za­mie­rzała mi mó­wić. Jed­nak nie chcia­łem odejść, kiedy była taka po­ru­szona. Ale wła­śnie wtedy za­dzwo­nił – mo­ty­wem prze­wod­nim z Lost Wo­ods z Ze­ldy – mój te­le­fon. Nu­mer za­czy­nał się od +33, co ozna­czało tatę. We Fran­cji za­pa­dła już noc, więc gdy­bym te­raz nie ode­brał, tata po­szedłby spać i nie uda­łoby mi się z nim po­roz­ma­wiać. Po­słu­cha­łem więc po­le­ce­nia pra­babci i opu­ści­łem jej po­kój.

– Cześć, tato – po­wie­dzia­łem, truch­ta­jąc do mo­jego po­koju.

– Mat­tie! Co u cie­bie?

Na dźwięk jego głosu ogar­nęła mnie ulga, ale jed­no­cze­śnie czu­łem się, jakby ktoś na­dep­nął mi na pierś.

– Nic ta­kiego – od­par­łem.

Tak na­prawdę na­wet przez ostat­nią go­dzinę mnó­stwo się wy­da­rzyło. Tamte chwile z pra­bab­cią i zdję­ciem były wy­jąt­kowo dziwne. Ale mia­łem wra­że­nie, że to jej pry­watna sprawa, więc nie chcia­łem od razu się wy­ga­dać.

– Ano­ni­mowe źró­dła do­no­szą, że zna­la­złeś mój łuk i strzały – oświad­czył tata.

„Ano­ni­mowe źró­dła” – tak tata mó­wił o ma­mie. Uwa­żał, że to bar­dzo za­bawne, bo był prze­cież re­por­te­rem. Zwy­kle się z nim zga­dza­łem, ale nie mia­łem dziś ochoty na ko­lejne ka­za­nie, zwłasz­cza że pra­bab­cia wy­da­wała się o wiele bar­dziej po­ru­szona sprawą ze zdję­ciem niż tym, że przy­pad­kiem tra­fi­łem ją strzałą.

– Mama za­brała mo­jego Swit­cha – po­wie­dzia­łem. – I mu­szę po­móc pra­babci upo­rząd­ko­wać jej rze­czy.

– Spra­wie­dliwa kara dla łucz­nika, który zszedł z wła­ści­wej ścieżki.

Tata znowu pró­bo­wał żar­to­wać, ale ja nie by­łem w na­stroju. Wspią­łem się na moje pię­trowe łóżko i po­ło­ży­łem, czu­jąc, jak opa­no­wuje mnie gniew.

– Mo­jego Swit­cha?! No na­prawdę. Ja umie­ram z nu­dów! Tu jest okrop­nie!

– Przy­kro mi, Mat­tie. Wiem, że nie jest ci ła­two sie­dzieć w domu bez przy­ja­ciół i bez szkoły.

I bez cie­bie, po­my­śla­łem. Ale nie chcia­łem tego po­wie­dzieć. Ba­łem się, że za­chce mi się pła­kać, jak pra­babci. Na­gle za­czą­łem się za­sta­na­wiać, czy ta cała He­len, kim­kol­wiek była, też ją zo­sta­wiła.

– Masz dużo pracy? – za­py­ta­łem.

Mu­sia­łem zmie­nić te­mat. Na szczę­ście tata za­wsze chęt­nie roz­ma­wiał o pracy.

– I to jak! Wczo­raj ob­je­cha­łem wszyst­kie naj­bar­dziej za­tło­czone od­działy co­vi­dowe w mie­ście. To był na­prawdę po­tworny wi­dok... – cią­gnął da­lej o prze­pra­co­wa­nych le­ka­rzach i le­kar­kach, i o pa­cjen­tach, któ­rych trzeba było kłaść na łóż­kach w ko­ry­ta­rzu. Mimo prze­ra­ża­ją­cej sy­tu­acji wy­da­wało mi się, że jest dumny, bo może stać na li­nii frontu.

– Czy to bez­pieczne? – prze­rwa­łem mu, zda­jąc so­bie sprawę, że pew­nie mó­wię jak mama.

– Oczy­wi­ście. Mu­sia­łem na­ło­żyć pe­łen strój ochrony... czu­łem się jak w ska­fan­drze astro­nauty!

Wma­wia­łem so­bie, że ta od­po­wiedź mnie uspo­ko­iła.

– Słu­chaj, Mat­tie, dużo my­śla­łem – cią­gnął tata. – Ży­jemy w praw­dzi­wym hi­sto­rycz­nym mo­men­cie z tą pan­de­mią. Twoje wnuki będą cię kie­dyś o to py­tać. My­śla­łeś może, żeby pi­sać pa­mięt­nik?

– Nie bar­dzo.

Cały tata: wszystko było dla niego ma­te­ria­łem do wie­czor­nych wia­do­mo­ści. Tylko że ja nie chcia­łem być re­por­te­rem. Chcia­łem za­po­mnieć o tej kom­plet­nej po­rażce.

– Ale po­je­dziemy ra­zem w Alpy, prawda? – upew­ni­łem się.

Za­nim tata wy­je­chał, ku­pił mi na li­piec bi­let do Pa­ryża. Mie­li­śmy zo­ba­czyć mia­sto, a po­tem spę­dzić dwa ty­go­dnie, cho­dząc po gó­rach.

– Na pewno – po­twier­dził tata. – Wzią­łem już wolne w pracy. Ale w mię­dzy­cza­sie wy­świadcz mi przy­sługę. Po­myśl o tym pi­sa­niu dzien­nika. W ogóle wy­ślę ci ta­kiego ład­nego mo­le­skine’a. To marka no­tat­ni­ków pro­jek­to­wa­nych na wzór tych uży­wa­nych daw­niej przez zna­nych pi­sa­rzy w Pa­ryżu. Bę­dziesz mógł w nim za­pi­sać wszystko, co się dzieje, wszyst­kie swoje uczu­cia.

Mia­łem wra­że­nie, że tata za­po­mniał, że nie zno­si­łem pi­sać, szcze­gól­nie o mo­ich uczu­ciach. Ale nie po­wie­dzia­łem mu tego.

My­śla­łem, że mama bę­dzie chciała wie­dzieć, jak mi po­szło z pu­dłami, lecz wie­czo­rem w cza­sie ko­la­cji na­wet mnie o to nie za­py­tała. Po­sta­wiła tace w po­koju te­le­wi­zyj­nym, że­by­śmy mo­gli oglą­dać w cza­sie je­dze­nia wie­czorne wia­do­mo­ści. To nie było w jej stylu – za­zwy­czaj pro­te­sto­wała prze­ciwko ga­pie­niu się w ekran w trak­cie po­sił­ków – ale o ko­ro­na­wi­ru­sie opo­wia­dano co­raz strasz­niej­sze hi­sto­rie i mama pew­nie chciała być na bie­żąco. Wszy­scy się oba­wiali, że po­cho­rują się le­ka­rze, a w na­stęp­nej ko­lej­no­ści osoby ze scho­rze­niami współ­ist­nie­ją­cymi – wnio­sku­jąc z re­klam le­ków na re­ceptę, le­cą­cych mię­dzy ko­lej­nymi czę­ściami pro­gramu, do tej dru­giej grupy na­le­żeli pra­wie wszy­scy. W hrab­stwie Ber­gen, gdzie miesz­ka­li­śmy, od­no­to­wano naj­wię­cej za­cho­ro­wań w ca­łym New Jer­sey. „To tylko kwe­stia czasu” – ostrze­gał pra­cow­nik ochrony zdro­wia – „za­nim miej­sco­wym szpi­ta­lom skoń­czą się łóżka”.

Mama cią­gle wzdy­chała, od­kła­dała wi­de­lec i po­trzą­sała głową.

– Ab­so­lut­nie nie mo­żemy się za­ra­zić – oświad­czyła.

Spoj­rzała w kie­runku po­koju pra­babci. Wie­dzia­łem do­sko­nale, co so­bie po­my­ślała: że ktoś tak stary jak ona nie ma szans prze­trwać tej cho­roby.

– Nie martw się – po­wie­dzia­łem. – Tu­taj jest bez­pieczna.

Nie by­łem pe­wien, czy kto­kol­wiek był bez­pieczny, szcze­gól­nie te­raz, po obej­rze­niu tych okrop­nych wia­do­mo­ści, ale mia­łem wra­że­nie, że mama po­trze­bo­wała, żeby ktoś do­dał jej otu­chy.

– Ona na­wet nie chciała tu­taj przy­jeż­dżać – po­wie­działa mama, zer­ka­jąc na drzwi do po­koju pra­babci.

– Jak to? – My­śla­łem, że mama po pro­stu po­wie­działa pra­babci, że za­biera ją ze sobą, na co ta od­po­wie­działa: „Su­per, wy­no­śmy się stąd!”. Sun­set Acres nie było wcale ta­kim cu­dow­nym miej­scem – co prawda wy­pra­wili na cześć pra­babci cał­kiem przy­zwo­ite przy­ję­cie, kiedy skoń­czyła w stycz­niu sto lat, ale wszy­scy tam cią­gle krzy­czeli, bo po­łowa miesz­kań­ców była głu­cha, a ko­ry­ta­rze śmier­działy mo­czem.

– Oświad­czyła, że jak do­sta­nie co­vida, to do­sta­nie. I tak żyła dłu­żej, niż po­winna. Że chce już umrzeć. I że nie chce być dla mnie cię­ża­rem.

Mama chwy­ciła swój ta­lerz i na­gle wstała.

– Po­wie­dzia­łam jej, że chyba zwa­rio­wała, je­śli my­śli, że zo­sta­wię ją tam na pewną śmierć.

Po­ma­sze­ro­wała do kuchni. Wy­da­wała się zła na pra­bab­cię, ale mia­łem wra­że­nie, że cho­dziło o coś bar­dziej skom­pli­ko­wa­nego. Ni­komu nie jest przy­jem­nie sły­szeć, jak bli­ska mu osoba mówi, że chce umrzeć, na­wet je­śli ta osoba skoń­czyła już sto lat.

Po­mo­głem ma­mie za­ła­do­wać ta­le­rze do zmy­warki, za­nim zdą­żyła mnie o to po­pro­sić, ale ona na­wet tego nie za­uwa­żyła. Gdy skoń­czy­li­śmy, po­wie­działa, że boli ją głowa i że musi się po­ło­żyć w sy­pialni. Nor­mal­nie by mnie to nie ob­cho­dziło, bo mógł­bym dzięki temu po­grać w spo­koju na Swit­chu. Jed­nak te­raz sie­dze­nie sa­memu w sa­lo­nie wy­dało mi się ja­kieś do­łu­jące.

Mama od­dała mi przy­naj­mniej te­le­fon, więc na­pi­sa­łem do Jo­sha: „Nu­dzi mi się. Co ro­bisz?” – lecz on nie od­po­wie­dział. Pew­nie jadł ko­la­cję z ro­dziną – jego ro­dzice nie byli roz­wie­dzeni, a do tego miał brata i sio­strę. Na­rze­kał, że jest uwię­ziony z nimi w domu i cią­gle się kłócą, ale grali też całą piątką w FIF-ę i Mo­no­pol, a do tego mieli je­den wie­czór, pod­czas któ­rego to dzieci go­to­wały dla do­ro­słych i mo­gły usma­żyć na ko­la­cję na­le­śniki. Spró­bo­wa­łem jesz­cze na­pi­sać do Adama, dru­giego chło­paka, z któ­rym cał­kiem nie­źle się ro­zu­miem, ale on też nie od­po­wie­dział.

Gra­łem w Ro­bloxa na te­le­fo­nie, póki nie pa­dła mi ba­te­ria. Zro­bi­łem się ner­wowy: chcia­łem mo­jego Swit­cha z po­wro­tem. Gdy­bym po­ko­nał mroczną be­stię Ga­nona – a by­łem już tak bli­sko! – Ze­lda po­ka­za­łaby ostat­nie ważne wspo­mnie­nie o ży­ciu w Hy­rule, za­nim wszystko zmie­niło się na gor­sze i Ga­non prze­jął wła­dzę nad kró­le­stwem. Wy­ko­rzy­stu­jąc in­for­ma­cje z prze­szło­ści, mógł­bym przy­wró­cić bez­pie­czeń­stwo i po­rzą­dek i od­zy­skać na­leżny Ze­ldzie tron.

Wró­cił­bym do gry znacz­nie szyb­ciej, gdy­bym wy­rzu­cił tamto pu­dło i ni­gdy wię­cej nie wspo­mniał pra­babci o zdję­ciu, które od­kry­łem w środku. Ale po­tem do­tkną­łem jej od­znaki i przy­po­mnia­łem so­bie, jak pa­trzyła na fo­to­gra­fię, pró­bu­jąc po­wstrzy­mać płacz. Mu­sia­łem za­py­tać ją jesz­cze raz.

4

HE­LEN

Bro­oklyn, Nowy Jork, Stany Zjed­no­czone1932

Tatko sie­dział po jed­nej stro­nie ku­chen­nego stołu, ja po dru­giej, i ły­pa­li­śmy na sie­bie jak prze­ciw­nicy pod­czas sza­cho­wej roz­grywki. Mię­dzy nami jed­nak nie było sza­chow­nicy, tylko ta­lerz go­łąb­ków.

– Jedz – po­wie­dział po ukra­iń­sku.

Pa­trzy­łam na bla­do­zie­lo­no­szarą bez­kształtną bryłkę w za­sty­głej ka­łuży po­ma­rań­czo­wego płynu. Na­wet gdyby ten go­łą­bek był go­rący, ni­czego by to nie zmie­niło. Nie zno­si­łam smaku przy­wię­dłych li­ści ka­pu­sty, z ich wo­nią potu, bre­jo­wa­tym ry­żem i far­szem z mie­lo­nego mięsa. Do­cho­dziła dzie­wiąta wie­czo­rem – od ko­la­cji mi­nęły po­nad dwie go­dziny – i go­łą­bek zdą­żył już wy­sty­gnąć.

– Nie.

Tatko mógłby mnie prze­ko­nać do za­koń­cze­nia na­szego star­cia – po­wie­dzieć, że „mama spę­dziła cały dzień na go­to­wa­niu” albo „tylko kilka kę­sów, ko­cha­nie”. To jed­nak do niego nie pa­so­wało. Ude­rzył pię­ścią w stół, aż ta­lerz brzęk­nął.

– Jedz!

– Nie – po­wtó­rzy­łam, tym ra­zem po an­giel­sku. Był to ję­zyk wol­no­ści, a ja nie za­mie­rza­łam po­zwo­lić, żeby kto­kol­wiek mi roz­ka­zy­wał.

Tatko zro­bił się czer­wony, ale ani drgnął. Nie­ważne, jak się zło­ścił, ni­gdy nie ude­rzył ani mnie, ani Pe­tera. Przy­naj­mniej to mu­sia­łam mu przy­znać. Wie­dzia­łam jed­nak, że prze­sie­dzimy tu całą noc, aż wresz­cie we­zmę wi­de­lec do ręki i za­cznę jeść.

Sły­sza­łam, jak mama wzdy­cha w sy­pialni. Gdyby to za­le­żało od niej, ze­skro­ba­łaby je­dze­nie z mo­jego ta­le­rza i po­słała mnie do łóżka go­dzinę temu. Nie wtrą­cała się jed­nak – z sza­cunku dla au­to­ry­tetu taty.

– Masz szczę­ście – ma­wiała, gdy tylko skar­ży­łam się na niego. – Tatko ma do­brą pracę. Może nas utrzy­mać.