Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
2020 rok, Leonia, New Jersey, Stany Zjednoczone
Matthew ma trzynaście lat i czuje się sfrustrowany jak nigdy dotąd. Trwa pandemia, a on siedzi w izolacji z mamą i stuletnią prababcią. Tęskni za wolnością, tatą i konsolą zabraną przez mamę…
Pewnego dnia znajduje w rzeczach staruszki czarno-białą fotografię dwóch dziewczynek, które okaże się kluczem do ukrytego rozdziału jej przeszłości.
1932 rok, Kijów, Ukraina, Związek Radziecki
Mila mieszka tylko z Papą. Bardzo go kocha i wierzy w każde jego słowo. Kocha też Batiuszkę Stalina.
Jest dumna, że należy do Młodych Pionierów i święcie wierzy, że Związek Radziecki jest najlepszym miejscem na Ziemi. Pewnego dnia w drzwiach jej domu staje zagłodzona dziewczynka, która twierdzi, że jest jej kuzynką. Papa mówił, że nie ma rodziny. Czy to możliwe, że Papa kłamał? Czego jeszcze jej nie powiedział?
1932 rok, Brooklyn, Nowy Jork, Stany Zjednoczone
Helen mieszka w Ameryce, ale ma ukraińskie korzenie. Jej tata jest chory, mama pracuje, przyszłość wygląda szaro. Dodatkowo dochodzą do niej wiadomości o tym, że w Ukrainie ludzie umierają z głodu, ich rodzina także. Dlaczego w gazetach nic na ten temat nie piszą? Dlaczego ktoś ukrywa prawdę przed światem? I czy ona – dziewczynka – może ją opisać i wysłać dowody do „New York Times’a”?
Choć to wydaje się nieprawdopodobne, losy trójki bohaterów się łączą. Prawdę o przeszłości zna tylko jedna osoba. Czy zdecyduje się ją opowiedzieć?
Nowa powieść autorki Chłopca znikąd. Niezwykle aktualna. Inspirowana historią rodzinną autorki.
Nagrody:
a National Book Award Finalist
a Kirkus Reviews Best Book of the Year
a School Library Journal Best Book of the Year
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 356
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla mojej babci, Natashy, i jej ojczyzny
Możliwe, że nie odzyskałeś jeszcze całej swojej mocy i wszystkich wspomnień. Ale odwagi nie trzeba przypominać: nigdy nie zostaje zapomniana.
The Legend of Zelda: Breath of the Wild
1
MATTHEW
Leonia, New Jersey, Stany Zjednoczone2020
Mroczna bestia Ganon atakował. Wycelowałem Łuk Światła w jarzące się serce potwora i skoczyłem. Wypuściłem jedną strzałę, potem drugą.
– Jest, jest! – dopingowała mnie Zelda. – Moc Ganona maleje!
Brakowało jedynie kilku trafień Łukiem Światła i mógłbym załatwić największego, najsilniejszego bossa w grze i odblokować zakończenie. Ale została mi tylko połowa życia. Potrzebowałem pożywienia. I to szybko! Zanim braknie mi punktów życia do dalszej walki!
– Matthew?
Zajrzałem do ekwipunku. Zjadłem już wszystkie steki i prawie całe jedzenie.
– Matthew! – krzyknęła mama. Stała tuż nade mną.
– Już idę – odparłem, nie ruszając się z kanapy, gdzie leżałem zwinięty w kłębek z moim Switchem.
– Czas wyjść na dwór – oświadczyła mama.
Jest! Został mi jeszcze szaszłyk grzybowy.
– Grasz w Zeldę już od pięciu godzin – upomniała mnie.
Wybrałem szaszłyk z menu.
– Wiem! – krzyknąłem. – Lekcje odrobiłem dziś rano.
Nawet nie kłamałem. Już od miesiąca, odkąd zaczęła się pandemia, brałem udział w lekcjach online z własnej sypialni, ale zazwyczaj rozprawiałem się z pracami domowymi w czasie, gdy nauczyciele warczeli na pozostałych uczniów, prosząc ich, by włączyli kamerki albo przestali wygłupiać się na czacie. Wszyscy byliśmy uziemieni – szkoła, zajęcia sportowe i imprezy urodzinowe zostały odwołane – ale moi przyjaciele mogli przynajmniej siedzieć na podwórkach domów swoich kolegów i przez jakąś godzinę dziennie czuli się normalnie. Mnie nawet to odebrano, bo kilka tygodni wcześniej mama zadecydowała o zabraniu mojej prababci z domu opieki i przeniesieniu jej do nas. Miała na imię Nadia i sto lat, więc nie mogliśmy pozwolić sobie na najmniejsze ryzyko, jeśli chodzi o koronawirusa, włączając w to zaproszenie znajomych do ogródka za domem.
– Nie to mam na myśli – oświadczyła mama. – Czas wrócić na planetę Ziemia.
– Nie, dziękuję – odparłem.
Planeta Ziemia była ostatnim miejscem, gdzie chciałem teraz być. Siedziałem w areszcie domowym z mamą i prababcią. Nie zrozumcie mnie źle – kochałem prababcię. Kiedy mama i ja odwiedzaliśmy ją w domu opieki, zawsze wsuwała mi ukradkiem w rękę batoniki 3 Musketeers. Nawet przed udarem nie była szczególnie rozmowna, ale nie przeszkadzało mi to: uśmiechaliśmy się do siebie, a mama zadawała pielęgniarkom i opiekunom z domu opieki miliony irytujących pytań, aby upewnić się, że dobrze traktują prababcię. Gdy ta wprowadziła się do nas, nie zrobiła się nagle bardziej rozmowna, chociaż już mniej się uśmiechała. Większość czasu spędzała w łóżku, oglądając telewizję, albo patrząc przed siebie z ponurym wyrazem twarzy. Gdy mama miała w pracy konferencje na Zoomie, czasami prosiła mnie, żebym zanosił prababci jej posiłki – osobliwe mikstury, jak owsianka z suszonymi śliwkami na parze. Czułem ulgę, wracając na kanapę do Zeldy. Link, moja postać, obudził się ze stuletniego snu i wyruszył ku utraconym wspomnieniom, by uwolnić królestwo Hyrule spod władania mrocznej bestii Ganona. Ciągle był w podróży, przemierzając Hyrule w poszukiwaniu magicznych przedmiotów i walczył z potworami, zamiast ciągle na nowo przeżywać ten sam nudny pandemiczny dzień.
Pożarłem szaszłyk grzybowy i poziom energii Linka wzrósł. Mogłem wracać do akcji. Nadchodzę, Zeldo!
Podniosłem Łuk Światła, wycelowałem... i wtedy mama wyrwała mi konsolę z rąk.
Wrzasnąłem i skoczyłem na równe nogi. Ale ponieważ długo leżałem w jednej pozycji, zdrętwiała mi noga i potknąłem się. Mama westchnęła.
– Widzisz? To zanik mięśni.
– Nie! Nie! Nie! Nie możesz mi tego zrobić! Prawie przeszedłem całą grę!
Jej twarz nawet nie drgnęła. Dlaczego pomyślałem, że zrozumie, o czym mówię? To tata grał ze mną u siebie w domu – ale to było, zanim wyjechał do swojej strasznie ważnej pracy w Paryżu.
Mama wskazała mi drzwi.
– Marsz na zewnątrz – powiedziała.
Gdy wracało mi czucie w nogach, przemknęło mi przez myśl, że mógłbym złapać mojego Switcha i uciec. Jednak mama wydawała się bardziej gotowa do walki niż sama mroczna bestia Ganon.
– Pozwól mi chociaż zasejwować – powiedziałem błagalnym tonem.
Ale mama nie zamierzała dawać mi konsoli do ręki.
– Powiedz, co mam nacisnąć – zażądała.
Nie ma nic bardziej stresującego niż patrzenie, jak mama próbuje ogarnąć moją elektronikę. Z przerażeniem myślałem, że przez przypadek skasuje cały dotychczasowy przebieg gry. Poprosiłem ją, żeby pokazała mi ekran, bym mógł upewnić się, że robi wszystko dobrze.
– Jak długo muszę zostać na dworze? – zapytałem. Myślałem, że powie „pół godziny” i zdołam przekonać ją do piętnastu minut, ale mama już wszystko przewidziała.
– Muszę szybko wyskoczyć po zakupy, zanim Jack zadzwoni, żeby czepiać się szczegółów w moim artykule. – Mama była redaktorką w tygodniku kierowanym przez tego całego Jacka, na którego nieustannie narzekała. – Prababcia ucięła sobie drzemkę, więc masz zostać na zewnątrz, dopóki nie wrócę.
– A nie mógłbym zostać w domu z Zeldą? Obiecuję, że będę cicho! – błagałem.
– Jeszcze czego. – Mama podniosła moją konsolę do góry. – Zabieram to ze sobą.
– To przemoc wobec dzieci! – zawołałem. Nie do końca żartowałem. Co niby miałem robić poza domem zupełnie sam? Wyciągnąłem telefon, żeby wysłać do mojego przyjaciela Josha wiadomość z prośbą o wsparcie. „SOS! Mama zabrała mojego Switcha”.
– I żadnych telefonów na podwórku. – Mama wyciągnęła rękę, żeby go skonfiskować. – To ma być przerwa od elektroniki na świeżym powietrzu.
Mama założyła maseczkę, przyłbicę i rękawiczki, po czym wyprowadziła mnie, pozbawionego elektroniki, za drzwi. Naprawdę jej w tamtej chwili nienawidziłem. Ale nie mogłem przecież uciec i zamieszkać z tatą. Przyjął ofertę pracy korespondenta w Paryżu, a potem przez durnego koronawirusa zamknęli granice. Nie miałem jak go odwiedzić, a on musiał tam zostać, o ile nie chciał stracić pracy – gdyby wyjechał, nie wpuszczono by go ponownie do Francji.
Mieliśmy całkiem spore podwórko z tarasem odchodzącym od pokoju prababci, parą bramek do gry w piłkę nożną i huśtawką zawieszoną na drzewie. Ale rany! Miałem trzynaście lat, nie siedem. Do tego kopanie piłki do nogi zupełnie samemu szybko robiło się nudne. Ruszyłem w stronę garażu w poszukiwaniu czegoś do zrobienia. Wtedy zauważyłem pudło, które tata dał mi, zanim zeszłej jesieni wyprowadził się do Paryża. Powiedział, że to rzeczy z jego mieszkania w Brooklynie i sprzęt sportowy, którego nie mógł zabrać do samolotu.
Jako pierwsze wpadły mi w oko rękawice do bejsbola. Mniejszą, moją, obejmowała większa – taty. Ich widok przypomniał mi tamten dzień zeszłej jesieni. Tata i ja byliśmy w parku Prospect, razem z mnóstwem ludzi, którzy nie nosili maseczek ani przyłbic ani nie wskakiwali niemal w krzaki, żeby tylko nie przejść zbyt blisko osoby nadchodzącej z naprzeciwka. Wszyscy urządzali pikniki i dopingowali małe dzieci, grające w piłkę nożną, albo przystawali, by się przywitać i pozwolić swoim psom nawzajem się obwąchać. Tata i ja rzucaliśmy sobie piłkę, spokojnie i bez żadnej spiny, nawet ze sobą nie rozmawiając. Cieszyliśmy się każdym mlaśnięciem piłki o rękawice, blaskiem słońca i jesiennym zapachem wysychających liści. Potem poszliśmy do Peppino’s, naszej ulubionej pizzerii, obejrzeliśmy na ich telewizorze, jak jankesi powalają na łopatki red soksów, i zjedliśmy caluteńką pizzę pepperoni XL.
Na samo wspomnienie tego dnia zakłuło mnie w klatce piersiowej. Podniosłem rękawice i rozdzieliłem je. Wtedy zauważyłem, co leżało pod nimi: Łuk Światła.
No dobra, nie był to prawdziwy Łuk Światła, ale prawdziwy łuk, a pod nim leżało w nieładzie kilka strzał. Ich groty były tępe, ale mogły spowodować znacznie większe zniszczenia niż zwyczajne zabawki z przyssawkami na czubku, przynajmniej wnioskując z ostrzeżenia wydrukowanego na samym łuku czerwonymi literami: „WYMAGA NADZORU OSOBY DOROSŁEJ”.
Zacząłem buszować w koszu do recyclingu w poszukiwaniu pustych puszek, z których mógłbym zbudować moją własną mroczną bestię Ganona – albo mroczną bestię Puszona, jak go nazwałem, bo, sami przecież wiecie, miał być zrobiony z puszek. Ale mama chomikowała puszki z zupami i fasolką na wypadek apokalipsy, jak wszyscy, którzy przez koronawirusa wpadli w panikę, więc nie znalazłem ich wiele. Musiałem wykorzystać puste opakowania po nutridrinkach – nie ma nic bardziej przerażającego niż potwór zbudowany z preparatów odżywczych dla starych ludzi – ale nawet one nie pozwoliły mi osiągnąć szczególnie imponującego rozmiaru. Aby uczynić mroczną bestię Puszona nieco wyższą, przeciągnąłem metalowy stolik kawowy do krawędzi tarasu i ustawiłem puszkowy kadłub na blacie. Następnie ukląkłem z Łukiem Światła za wielkim krzakiem azalii na tyłach podwórza i zacząłem udawać, że jestem Linkiem, a Zelda dopinguje mnie do walki.
– Dawaj, Link! Celuj w żarzące punkty! – wykrzyknąłem wysokim, zeldowatym głosem.
Głupawe, wiem. Ale bawiłem się całkiem nieźle, szczególnie gdy wyskoczyłem zza krzaka, naciągnąłem strzałę i wypuściłem ją. Mroczna bestia Puszon runęła na ziemię z cudownie głośnym gruchotem, a puszki potoczyły się po tarasie.
Teraz domyślam się, że to ten hałas musiał obudzić prababcię. Jednak w tamtym momencie w ogóle o niej nie myślałem. Nie myślałem o niczym – ani o tacie, ani o pandemii, ani o tym, że mama zabrała mojego Switcha. Uwolniłem się od tego wszystkiego i byłem bohaterem z misją do wypełnienia, a los królestwa spoczywał na moich barkach. Wskoczyłem na taras, zebrałem puszki i zbudowałem potwora na nowo. Znowu wycofałem się za krzak azalii, gdzie odegrałem długą rozmowę Zeldy z Linkiem. Tak się nakręciłem, że gdy wyskoczyłem zza krzaka, wystrzeliłem z łuku, nie patrząc, gdzie celuję. Na początku nie sądziłem, że to coś zmienia – w najgorszym razie odjąłbym sobie połowę serca za kiepski strzał. W miarę jak podążałem wzrokiem za lecącą strzałą, uświadamiałem sobie, że mija mroczną bestię Puszona i kieruje się prosto na stojącą w otwartych drzwiach prababcię.
– Prababciu! – krzyknąłem.
Ale było już za późno. Rozbrzmiało głośne brzdęknięcie, a po chwili dostrzegłem, że jej spodnie pokrył brązowy płyn. W chwili całkowitej paniki pomyślałem, że ustrzeliłem z łuku własną prababcię, aż zdałem sobie sprawę, że krew jest przecież czerwona, a nie brązowa. Wtedy zobaczyłem pojemniczek leżący u jej stóp. Nie trafiłem prababci, tylko czekoladowy nutridrink, który trzymała w ręku.
Prababcia podniosła wzrok znad przesiąkniętych nutridrinkiem spodni i zaśmiała się krótko i dziwnie. To spłoszyło mnie niemal tak bardzo jak fakt, że w nią strzeliłem. Prawie nigdy się nie śmiała.
– Przepraszam! Tak strasznie przepraszam! – wykrzyknąłem. – Zaczekaj, zaraz przyniosę ręcznik.
W tym samym momencie samochód mamy podjechał pod dom. Dał się słyszeć trzask zamykanych drzwi. Odgłos kroków zbliżał się w moją stronę. Rzuciłem Łuk Światła w krzaki. A przynajmniej tam celowałem, ale on wylądował u stóp mojej mamy.
Jakieś dwie sekundy upłynęły, zanim zrozumiała, co zaszło, i kazała mi iść do mojego pokoju. Słyszałem, jak pomaga prababci się przebrać i jak gniewnie stąpa do piwnicy, żeby wrzucić jej spodnie do prania. Potem wpadła do mojego pokoju na Rozmowę.
– Sprowadziliśmy tu prababcię, żeby była bezpieczna, a nie po to, żebyś mógł traktować ją jak żywy cel! – krzyknęła.
Prawdę mówiąc, cały ten incydent wstrząsnął mną do żywego, a tymczasem mama ujęła to tak, jakbym planował zostać plutonem egzekucyjnym prababci.
– Naprawdę przepraszam – powiedziałem. – Ale nie celowałem w nią. Nie zauważyłem nawet, że tam jest!
Mama spojrzała na mnie krzywo.
– A patrzyłeś w ogóle, gdzie strzelasz?
Mój wewnętrzny adwokat podpowiadał mi, żeby tego nie robić, ale mimo wszystko wypaliłem:
– Wyskoczyła zupełnie znienacka.
– Jasne – powiedziała mama. – Twoja prababcia to prawdziwy ninja.
– To był wypadek, okej? Od razu ją przeprosiłem. Nic jej nie było. Nawet się zaśmiała.
Gdyby mama nie chciała za wszelką cenę sprawić, bym czuł się jak kompletny buc, mógłbym ją zapytać, czemu jej zdaniem prababcia się zaśmiała – zupełnie jakby znalezienie się na celowniku poprawiło jej humor. Ale mama najwyraźniej mnie nie słuchała.
– Ona ma sto lat, Matthew. Mogłeś trafić ją w oko albo sprawić, że straci równowagę!
– Przecież przeprosiłem – wymamrotałem pod nosem.
Tego mama też najwyraźniej nie usłyszała.
– Nie powinieneś w ogóle bawić się łukiem i strzałami – ciągnęła. – Wysłałam wiadomość twojemu tacie. Nie rozumiem, czemu w ogóle zostawił ten...
– To nie jego wina!
– Nie – zgodziła się. – Wina jest twoja.
– Okej, przepraszam. Naprawdę przepraszam. Zrobiłem coś głupiego. – Odczekałem chwilę, żeby pokazać, że mówię poważnie. Potem dodałem: – Mogę teraz dostać z powrotem moją konsolę?
– Nie!
– Ale wyszedłem na dwór! I przeprosiłem!
– Przykro mi, Matthew, ale potrzebujesz przerwy od elektroniki. Prawdziwej przerwy.
Co?! Byłem tak blisko przejścia Zeldy do końca! Spokojnie, tylko spokojnie, powiedziałem sobie.
– Jak długo?
Mógłbym przysiąc, że uśmiechnęła się jak jakiś przebiegły czarny charakter.
– Dwa tygodnie – powiedziała.
Zgiąłem się wpół, jakby ugodziła mnie strzała.
– Tata nigdy by mi tego nie zrobił!
Mama wzruszyła ramionami.
– Jego dom, jego zasady. Mój dom, moje zasady.
– Ale ja nie mogę nawet iść do jego domu! – wykrzyknąłem. – Tata jest na innym kontynencie!
– Przykro mi, że jesteś z nami uwięziony – powiedziała mama. – Jednak zdecydowanie za dużo czasu spędzasz przyklejony do ekranu. Potrzebny ci detoks. A skoro tak lubisz grzebać w cudzych pudłach, chciałabym, żebyś spędził trochę twojego nowego wolnego czasu, pomagając prababci uporządkować jej rzeczy.
– Masz na myśli pudła w jej pokoju?
– Tak.
Prawie każdego ranka mama ogłaszała, że dziś wreszcie nadszedł dzień, by przejrzeć pudła, które prababcia trzymała wcześniej w magazynie domu opieki. Ale każdego wieczora o wpół do dziesiątej mama padała na kanapę i oświadczała, że jest zbyt zmęczona, by się za to zabrać.
– To dla ciebie idealne zajęcie – dodała.
Spróbowałem sobie wyobrazić, co może w nich być. Sztuczne zęby, nieważne kupony promocyjne, przedwieczna bielizna. Teraz naprawdę żałowałem mojego zeldowego larpa. Nie chciałem tkwić w zakurzonym, kwaśno pachnącym pokoju i pytać prababcię o jej rzeczy. Chciałem zobaczyć moich przyjaciół. Chciałem zobaczyć tatę. Chciałem nawet wrócić do gimnazjum (kto by przypuszczał, że kiedykolwiek to powiem?). Jednak nie mogłem nic zrobić.
Mama musiała dostrzec wyraz paniki na mojej twarzy, bo nagle złagodniała.
– Jak tylko skończysz pomagać prababci porządkować pudła, porozmawiamy o tym, kiedy dostaniesz konsolę, dobrze?
2
MILA
Kijów, Ukraina, Związek Radziecki1932
Schodziłam właśnie po schodach, tupiąc jak słoń, jak mawiała Dasza, kiedy zauważyłam wystający spod wejściowych drzwi róg koperty.
– Powoli, Mileczko! – zawołała z kuchni moja opiekunka. – Skręcisz sobie kark!
Świat był według niej groźnym miejscem. Nieustannie przed czymś mnie ostrzegała – przed przeciągami, kotami, drzazgami, żelazkami, wannami. Opowiadała tragiczne historie: o przyjaciółce, która nie spięła warkoczy, gdy smażyła kotlety, po czym stanęła w płomieniach, o kuzynie, który rozdrapał miejsce po ukąszeniu komara, po czym wdało się zakażenie i go zabiło, o mężczyźnie z jej wioski, który tak się zaśmiewał z własnego żartu, że zadławił się kiszonym ogórkiem i umarł. Znała więcej osób, które zginęły dziwną śmiercią, niż wydawało się to możliwe. Doszłam do wniosku, że prawdziwym ryzykiem była znajomość z Daszą. (Powiedziałam jej to kiedyś, ale nie widziała w tym nic zabawnego).
Jedynym niebezpieczeństwem, przed którym Dasza nigdy nie musiała mnie ostrzegać, był poród. Mama zmarła podczas moich narodzin. Zdarzyło się to tak dawno temu – minęło już dwanaście lat – że właściwie mnie to nie trapiło. Papa dał mi na imię Ludmyła (zdrobniale Mila), co oznacza „kochana przez ludzi”, i rzeczywiście tak było. Miałam Daszę, która dbała o praktyczną stronę mojego życia, i papę, który kochał mnie za dwoje rodziców. On sam był sierotą, lecz mimo to miałam rodzinę – Batiuszkę Stalina, wodza Związku Radzieckiego, który kochał wszystkie dzieci, i koleżanki z Młodych Pionierów, zwłaszcza moją najlepszą przyjaciółkę Katię.
Tamtej jesieni oszalałam na punkcie przyjęć. Wszyscy szóstoklasiści je urządzali; zapraszano chłopców i dziewczynki, grano w kalambury i organizowano loterie, pojawiał się też magik, a przynajmniej ktoś, kto grał na akordeonie lub pianinie. Dostawałam mnóstwo zaproszeń, ale papa pozwalał mi bywać tylko w domach najbardziej zaufanych towarzyszy, więc moja obecność zdawała się znakiem, że sam Stalin pochwalał tę zabawę. Wolałam jednak myśleć, że pozycja papy nie była jedynym powodem, dla którego byłam gwiazdą Kijowa – a przynajmniej ulicy Lipskiej. Umiałam też świetnie tańczyć.
Kolejne zaproszenie! Naturalnie tak właśnie pomyślałam, gdy zobaczyłam biały koniuszek koperty pod drzwiami. Był niedzielny poranek, doskonała pora, żeby coś takiego podrzucić. Natychmiast ogarnęło mnie podekscytowanie: Kto? Co? Kiedy? Gdzie? Katia mówiła, że urządzi w styczniu przyjęcie noworoczne, jeśli jej ojciec pozwoli. Podkochiwała się w Wani Bojko, który mnie także się podobał, dopóki z nim nie zatańczyłam, a on nie podeptał mi palców stóp. A może to zaproszenie od Niny Krawiec, ogniwowej w naszej grupie pionierek? A może od Dimy Demczaka, bo przeprowadził się we wrześniu, po tym jak jego ojca aresztowano za ukrywanie pochodzenia (okazało się, że jego dziadek był zamożnym posiadaczem ziemskim!). Dima dał mi kiedyś czekoladki z Miszką Kosołapym – produkują je w fabryce Czerwony Październik, która robi najlepsze słodycze – ale papa powiedział, że towarzysz Demczak jest wrogiem klasowym i powinnam uważać, od kogo przyjmuję prezenty.
Przykucnęłam i wyciągnęłam kopertę – uwalniając zimny podmuch grudniowego powietrza – a gdy się jej przyjrzałam, zobaczyłam nagryzmolone na niej moje nazwisko: Łomaczenko. Już sam niedbały charakter pisma powinien mi podpowiedzieć, że wiadomość w środku nie pochodziła od nikogo ze szkoły numer 6, ale tak mnie zaślepiła radość, że nie zauważyłam tego szczegółu. Otworzyłam kopertę i oniemiałam. Była pusta. Czyżby nadawca zapomniał o zaproszeniu?
Rozerwałam kopertę. Po chwili mój wzrok skupił się na szarym paprochu w środku. Dotknęłam go, a on przemknął na mój palec. Wrzasnęłam – bardziej z zaskoczenia niż ze strachu. Dasza ruszyła pędem do holu, ale papa był szybszy. Tylko zerknął na pustą kopertę, po czym strącił z mojej dłoni wesz i zgniótł ją obcasem buta. Wyrwał mi kopertę, gdy kolejne dwie wszy wypadły z niej na podłogę.
– Zbierz je! – krzyknął do Daszy.
Skakali po holu, tupiąc zawzięcie niczym para kozackich tancerzy. Widok był komiczny. Dopingowałam ich, uśmiechając się od ucha do ucha, aż okrzyk: „Mam cię, zdrajco!”, połączony z pacnięciem kapcia papy, zasygnalizował zwycięstwo. Nagrodziłam trupę hojnym aplauzem, ale tego nie docenili. Papa podbiegł i chwycił mnie za rękę, po czym uważnie przyjrzał się miejscu, na które przeskoczyła wesz.
– Ani śladu – powiedział i z czułością ucałował moją dłoń. – Nie zdążyła się wbić. – Potem odwrócił się na pięcie i wbił wzrok w purpurową twarz Daszy.
– Ty głupia babo! – ryknął. – Nigdy nie pozwalaj jej otwierać korespondencji!
Dasza skrzywiła się, jakby ją uderzył.
– Dasza nic nie zawiniła, papo – powiedziałam. – Myślałam, że to do mnie.
Uśmiechnęłam się, żeby mu pokazać, że nic się nie stało, ale papa wpatrywał się we mnie w milczeniu.
– Jesteś zbyt ufna – stwierdził w końcu.
– Nie, papo. To ty jesteś zbyt poważny. Spójrz, przestraszyłeś biedną Daszę.
Kobieta była biała jak ściana. Tylko jej szarozielone oczy pływały w tę i z powrotem niczym para nerwowych ryb. Papa właśnie tak działał na ludzi – nikt nie chciał go drażnić. Ale teraz nawet nie spojrzał na moją opiekunkę. Nie odrywał wzroku ode mnie.
– Wiesz, dlaczego przysłano nam te wszy?
– To jakiś żart?
Papa spojrzał na mnie groźnie.
– To nie czas na żarty! Wszy przenoszą tyfus. To wróg próbował nas zarazić.
Szybko zerknęłam na swoją dłoń. Tyfus to straszna choroba – Dasza opowiadała mi o epidemii, która w czasie wojny zabiła połowę jej wioski. Najpierw dostaje się okropnej gorączki, potem pojawiają się wymioty, a na końcu całe ciało pokrywają plamy.
– Jesteś pewien?
Papa kiwnął głową z poważną miną.
– Widziałaś tych ludzi ciągnących do miasta?
– Kułaków?
– Tak – potwierdził posępnie papa. – Właśnie ich.
Od wczesnej jesieni do Kijowa napływali ludzie ze wsi, twierdzący, że brakuje tam żywności. Papa powiedział mi, żeby nie wierzyć w ich kłamstwa. To byli kułacy, bogaci chłopi, którzy, wraz z duchownymi, arystokracją i zwolennikami cara, należeli do naszych wrogów klasowych. W pionierach uczyliśmy się o tym, jak ważne jest pozbycie się kułaków ze społeczeństwa. Nie chcieli oddać swojej ziemi ani dołączyć do kolektywnych gospodarstw i ukrywali zboże, żeby nie musieć się nim dzielić. Papa mawiał, że woleliby żebrać na ulicach, niż pracować razem dla wspólnego dobra. Jedynym powodem racjonowania żywności w miastach byli kułacy, ich zachłanność i lenistwo.
– Policja złapała zgraję dzieciaków, które próbowały wsunąć właśnie taką kopertę pod drzwi towarzysza Hawryluka. Podczas przesłuchania przyznały, że zdejmowały wszy z osób chorych na tyfus i wpuszczały je pod drzwi członków partii, żeby nas pozarażać.
– Co za niegodziwość!
Ciemnoniebieskie oczy papy złagodniały.
– Dziwi cię to? Samo to, że jesteś dzieckiem, Mileczko, nie oznacza, że nie możesz swoim działaniem wspierać zła... albo dobra. Pomyśl o biednym Pawliku Morozowie...
Trzynastoletni Pawlik Morozow był organizatorem oddziału pionierów, który we wrześniu doniósł na swojego ojca do władz za nielegalne udzielanie pomocy kułakom. Kilka dni później rodzina Pawlika brutalnie zamordowała chłopca. Dużo o nim myślałam, od kiedy przeczytałam jego historię w październikowym numerze „Pionierskiej Prawdy”. Nie miałam żadnych wątpliwości, że był bohaterem, i zgadzałam się z resztą swojego oddziału pionierek, które napisały nawet list do sędziego, że zabójcy nie powinni liczyć na żadne miłosierdzie. Nie byłam jednak pewna, czy potrafiłabym zrobić to, co Pawlik. Oczywiście nikomu o tym nie powiedziałam. Tylko zapewniłam samą siebie, że papa nigdy nie dopuściłby się zdrady.
– I tak nie powinieneś się tak złościć na Daszę – odparłam. – Przecież nie wiedziała o tym spisku kułaków.
Dasza pochyliła głowę.
– Przebaczcie mi, towarzyszu.
Papa przyciągnął mnie do siebie i przytulił. Guziki jego stalinki, takiej samej wojskowej koszuli, jaką nosił sam Batiuszka Stalin, wciskały się we mnie. Ale pozycja jego podbródka wskazywała, że patrzył nad moją głową na Daszę.
– Wybaczam, Dario Pietrowno. Wiesz, że mój gniew wynika z miłości. Mila to moje jedyne dziecko, moja duszyczka... Gdyby stała się jej jakaś krzywda...
– Nie stanie się jej żadna krzywda – zapewniła go Dasza.
– Papo – wtrąciłam i odsunęłam się od niego. – To niepotrzebne! Nic mi nie jest. Daszo, zostało ci wybaczone. Czy mogę dostać coś słodkiego?
Rano odkryłam w spiżarni sekretny zapas pralin z Miszką Kosołapym. Dasza spojrzała pytająco na papę, który kiwnął głową. Zmrużył ciemnoniebieskie oczy, a ja wiedziałam, że Dasza z parującymi kubkami herbaty przyniesie też czekoladki.
Papa spojrzał na mnie z uśmiechem, do którego byłam przyzwyczajona, łagodzącym bruzdy na jego twarzy.
– Czego jesteś taka pewna, lisiczko?
– Że dostanę smakołyk, na który zasługuję!
Papa roześmiał się na tę moją zuchwałość.
– I pewnie masz ochotę na jakąś historię, co?
– Tak!
W niedzielę papa często pracował, ale kiedy nie musiał, rozpalał w kominku w pokoju, który za czasów carskich był eleganckim salonem, i popijając herbatę, opowiadał mi różne historie. Gdy byłam mała – miałam może cztery czy pięć lat – oznajmił, że nie będzie mi nabijał głowy opowieściami, których sam słuchał jako dziecko: o księżniczkach i czarownicach, gadających zwierzętach i wróżkach. Wyjaśnił, że to wszystko kłamstwa, a on chce traktować mnie jak inteligentną istotę, którą jestem. To, jak zmieniał się świat, było o wiele bardziej cudowne niż te zmyślone historie. Papa opowiadał mi o robotnikach, którzy w niecałe pięć lat zbudowali hydroelektrownię w Wołchowie, z turbiną o mocy ośmiu tysięcy koni mechanicznych, i o badaczach polarnych, dzielnie zmagających się z surowymi arktycznymi warunkami dla chwały Związku Radzieckiego, o pionierze, niewiele starszym od niego samego, który pomógł Armii Czerwonej pokonać buntowników w Tadżykistanie, i o najszybszym operatorze wciągarki w kopalniach węgla w Donbasie.
Chociaż byłam już na to o wiele za duża, to gdy tylko zapłonął ogień, usiadłam na kolanach papy. Dasza przyniosła czekoladki i herbatę, a on opowiedział mi o śmiałej wyprawie „A. Sibiriakowa”, radzieckiego lodołamacza, który wyruszył latem, aby podjąć pierwszą – udaną – próbę przepłynięcia Morza Arktycznego w ciągu jednego sezonu. We wrześniu zepsuł się wał napędowy i statek dryfował przez jedenaście dni, zanim załoga wciągnęła zaimprowizowane żagle i wpłynęła na Morze Beringa, a stamtąd dalej do ostatecznego celu, ustanawiając rekord świata. Po powrocie marynarze zostali uhonorowani wieloma odznaczeniami przez Batiuszkę Stalina. Och, była to piękna opowieść, a co najlepsze – tata lubił mi o tym przypominać – prawdziwa.
Ale nie mogłam się powstrzymać i co rusz zerkałam na swoją rękę. Nadal czułam mrowienie w miejscu, gdzie wylądowała wesz. Dzieci kułaków, które ją przysłały, były moimi wrogami, a jednak czułam się dotknięta ich nienawiścią, jakby to było zwykłe nieporozumienie. Wyobrażałam sobie, jak opowiadam im o „A. Sibiriakowie”, o naszej przyszłości pełnej chwały. Nigdy nie przyszło mi do głowy, że to ja źle zrozumiałam.
3
MATTHEW
Leonia, New Jersey, Stany Zjednoczone2020
Po dwudziestu czterech godzinach bez mojego Switcha chciałem już tylko paść na kanapę jak Link z połową życia. Ale następnego popołudnia, jak tylko wylogowałem się ze szkolnego Zooma i zjadłem obiad, mama wysłała mnie do pokoju prababci, gdzie miałem rozpocząć wypełnianie swoich obowiązków.
Prababcia siedziała podparta na łóżku. Miała na sobie fioletową podomkę, a na głowie turban i wyglądała jak jakaś królowa.
– Hej! – wykrzyknąłem, by sprawić wrażenie bardziej podekscytowanego, niż byłem w istocie. – Mama chce, żebym pomógł ci przejrzeć twoje pudła.
– Nie dzisiaj – odparła prababcia.
– Ale mama chce...
– Nie – ucięła.
Nagle przyszło mi do głowy, że może mama od początku wiedziała, że prababcia będzie stawać okoniem. Mama i ona znały się w końcu lepiej niż zwyczajna babcia i wnuczka: prababcia opiekowała się mamą, gdy jej własna mama – córka prababci – zachorowała na raka. Szkoda tylko, że mama mnie nie uprzedziła. Ten upór nie był w stylu prababci.
– No weź – powiedziałem. – Im wcześniej z tym skończymy, tym szybciej wrócisz do... – Ale nie umiałem sobie wyobrazić, do czego prababcia miałaby wrócić. Zrobiło mi się trochę smutno. – Yyy, oglądania telewizji – zakończyłem wreszcie.
Prababcia rzuciła nerwowe spojrzenie na pudła, jakby perspektywa, że będę przedzierał się przez jej sztuczne szczęki i góry starej bielizny, nieszczególnie ją cieszyła – zupełnie jak mnie.
– Od którego mam zacząć? – zapytałem.
Pięć z nich stało rzędem wzdłuż ściany. Prababcia niechętnie wskazała palcem na średniej wielkości pudło na końcu rzędu.
Gdy przeniosłem je bliżej, a potem rozciąłem nożyczkami taśmę, którą było zaklejone, przypomniał mi się ten program w telewizji publicznej, gdzie ludzie pokazują ekspertom różne stare bibeloty ze strychu, a potem okazuje się, że były one warte miliony dolarów. Mama opowiedziała mi kiedyś, że prababcia urodziła się w Ukrainie[1] podczas rewolucji. Co, jeśli prababcia nadal przechowywała jakieś przedmioty z tamtych czasów, może nawet zaginiony skarb carów? W czwartej klasie uczyliśmy się, że carowie byli bogatymi rosyjskimi królami i że podczas rewolucji październikowej bolszewicy zamordowali ostatniego z nich, razem z całą jego rodziną. Perspektywa, że w mgnieniu oka stanę się sławny i bogaty, wzbudziła we mnie odrobinę entuzjazmu wobec czekającego mnie zadania.
Jednak gdy tylko podniosłem klapy pudła, moje fantazje o inkrustowanych klejnotami jajkach i złotych szablach dobiegły końca. W pudle znajdowała się sterta albumów z płytami. Wiedziałem, co to takiego, bo tata często mówił o „winylach” i o tym, że mają lepszy dźwięk. Przejrzałem płyty prababci, ale były to tylko nudne nagrania muzyki klasycznej – głównie koncerty fortepianowe.
– Nie mamy do nich adaptera – powiedziałem.
Chociaż nie interesowała mnie jej muzyka, przykro mi było przynosić złą wiadomość. Musiała lubić te płyty, skoro nigdy ich nie wyrzuciła.
– Może mama mogłaby jakiś kupić? – zaproponowałem. – Ustawilibyśmy go dla ciebie tutaj.
– Nie trzeba – odparła. Ale zobaczyłem, że obrzuca płyty szybkim spojrzeniem.
– Gramofony pewnie nie są drogie. Mama mogłaby zamówić jakiś z Amazona. Nie musiałaby nawet wychodzić z domu. Mogę z nią porozmawiać...
– Nie – przerwała mi prababcia. Mówiła cicho, prawie szeptem, lecz w jej głosie słychać było pewność. – Chcę tylko ciszy.
Nie do końca jej wierzyłem, ale co mogłem zrobić? Wyrównałem stertę płyt, żeby wyglądała porządnie, gdyby mama zechciała sprawdzić. Wtedy dostrzegłem na dnie pudła jakieś papiery i brązową przypinkę. Na jej awersie wygrawerowana była kobieta w spódnicy do kolan, rzucająca kulę do kręgli. „Liga kobieca – najwyższy z trzech” brzmiał napis na górze, a obok znajdowała się data – 1958 rok. Podniosłem przypinkę, żeby prababcia mogła ją zobaczyć.
– Grałaś w kręgle? – zapytałem.
Nie umiałem sobie wyobrazić, żeby teraz mogła podnieść kulę. Ale ona uśmiechnęła się do mnie szeroko.
– Tak – powiedziała.
Tymczasem zdążyłem już zajrzeć do papierów. Były w nich punkty z imieniem prababci, Nadia Johnson, zanotowanym na górze strony, podczas gdy nazwa jej zespołu, The Knockouts, widniała na dole. Strasznie kiepsko gram w kręgle – gdy wypuszczam kulę, zawsze ląduje w rynnie, chyba że puszczam ją spomiędzy nóg, jak małe dziecko – ale prababcia zaliczała uderzenia przynajmniej przy połowie rzutów.
– Jesteś naprawdę dobra – stwierdziłem.
– Byłam – poprawiła mnie.
– Zaczęłaś grać jako dziecko?
Prababcia zaśmiała się tylko, a ja przypomniałem sobie, że mieszkała w Ukrainie. Najwyraźniej nie mieli tam gry w kręgle.
– Po wojnie – powiedziała. – Tom nas tam zabrał. Do Saint Paul.
Tom był moim pradziadkiem. Wiedziałem o nim w sumie tylko tyle, że walczył podczas drugiej wojny światowej i brał udział w Ofensywie Ardeńskiej.
– Wygrałaś jakieś turnieje? – zapytałem.
– Kilka.
Ale po tabelach z punktacją mogłem poznać, że była to fałszywa skromność. Kto by pomyślał, że prababcia była praktycznie profesjonalną zawodniczką!
– Powinnaś dać mi jakieś wskazówki – powiedziałem. – Ktoś zawsze ma urodziny w kręgielni, a ja za każdym razem sromotnie przegrywam. Moglibyśmy nawet pójść...
Wtedy przypomniałem sobie, że nie mogliśmy nigdzie iść i że nie było już żadnych imprez urodzinowych, a już na pewno nie w rojącej się od wirusów kręgielni, gdzie każdy wtykał swoje skażone łapska w otwory tej samej kuli, a potem jadł neonowe nachosy z cudownie kleistym sosem serowym ze wspólnej miski w barku.
– W każdym razie kiedyś.
Nie mogłem się powstrzymać – westchnąłem ciężko.
– Teraz – zażądała prababcia. – Pokaż mi.
Przez ułamek sekundy miałem wrażenie, że ona też zapomniała, co działo się na zewnątrz, i domagała się, żebym zabrał ją do kręgielni. Ale po chwili zdałem sobie sprawę, że po prostu chciała, bym pokazał jej moją technikę teraz, w jej pokoju. Wstałem więc i zademonstrowałem, jak wypuściłbym kulę na nieistniejącym torze. Czułem się strasznie głupio, ale prababcia nawet się nie zaśmiała.
– Ramiona – powiedziała. – Wyprostuj je.
Spróbowałem ponownie, tym razem z ramionami skierowanymi w stronę wyobrażonego toru.
– Ugnij kolana – poinstruowała.
Dała mi jeszcze kilka wskazówek, a ja wprowadziłem je w życie. W końcu wypuściła z siebie głośny dźwięk, jakbym trafił strike’a. Było to trochę obciachowe, ale nie mogłem powstrzymać radosnego uśmiechu.
– Moja przypinka – zażądała, machając do mnie ręką.
Przyniosłem jej ją. Ręce prababci trzęsły się, gdy odpinała zatrzask z tyłu. Wpięła odznakę w moją bluzę z kapturem.
– Mistrz! – oświadczyła.
– Dziękuję – powiedziałem. – Ale należy do ciebie.
– Zatrzymaj ją – rozkazała, zamykając odznakę swoją dłonią w mojej.
– Jesteś pewna? – zapytałem.
Skinęła głową, więc z powrotem przypiąłem odznakę do mojej bluzy z kapturem.
– To naprawdę super. Dzięki.
Wystarczyło, że dotknąłem odznaki palcem, a mogłem z łatwością wyobrazić sobie, jak rzuca kulą i zdobywa dla Knockouts zwycięstwo w turnieju. Musiała się wtedy czuć tak samo jak ja, kiedy pokonałem bossa w Zeldzie. Może powinienem jej to pokazać, kiedy dostanę z powrotem Switcha?
– Załatwmy jeszcze jedno – zaproponowałem. Podszedłem do pudeł. Teraz, gdy już wiedziałem, że grała w kręgle jak mało kto, miałem nadzieję, że odkryję jeszcze inne jej talenty – może była też biegaczką olimpijską czy coś w tym stylu?
Chwyciłem stojące pośrodku pudło z zapadającymi się do środka ściankami, które wydawało mi się szczególnie stare.
– Co powiesz na to? – zaproponowałem.
Ale prababcia zamarła, jakby ktoś rzucił na nią zaklęcie.
– Wszystko w porządku? – zapytałem.
– Wyrzuć to. – Wróciła do życia.
Wyrzucenie pudła tylko ułatwiłoby mi pracę: ostatecznie miałbym jedno mniej do przejrzenia. Ogarnęła mnie jednak ciekawość. Prababcia przez tyle lat nie pozbyła się tajemniczej zawartości pudła. Czemu teraz chce ją wyrzucić?
– Tylko szybko zajrzę – powiedziałem. – Na wypadek, gdyby była tam inna odznaka.
Rozciąłem taśmę klejącą i pociągnąłem ją z obu końców. Ale to, co znalazłem w pudle, okazało się w najwyższym stopniu nieinteresujące. Była tam sterta pożółkłych papierów, teczek i zeszytów. Przypominało to trochę stertę śmieci, jaką na koniec roku szkolnego wynosiłem z mojej szafki. Wsunąłem ręce w głąb, żeby upewnić się, czy pod spodem nic więcej nie ma. Ale znalazłem wyłącznie – pod kilkoma warstwami papierów – wypłowiałe czarno-białe zdjęcie dwóch dziewczynek z wielkimi oczami, stojących na tle dekoracji przedstawiającej las. Wyglądało, jakby zostało zrobione ze dwieście lat temu, tak staromodne mi się wydawały, z ostro zaznaczonymi policzkami i nieruchomymi, poważnymi twarzami. Byłem jednak zadowolony, że je znalazłem. Nie umiałem sobie wyobrazić, że prababcia chciała wyrzucić to zdjęcie. Pewnie po prostu o nim zapomniała.
Przyniosłem je do jej łóżka i podstawiłem jej pod nos.
– Kto to? – zapytałem.
Prababcia wzięła zdjęcie i delikatnie musnęła dłonią twarze obu dziewczynek. Nic nie powiedziała, więc spojrzałem na tył fotografii. Wtedy zauważyłem, że ktoś napisał tam: Nadia i Helen.
– Ej – zacząłem. – Kim jest Helen?
Jej niebieskoszare oczy powilgotniały. Zaczęła szybko mrugać, ale nie mogła powstrzymać łzy, która w końcu popłynęła po jej policzku. Przypominała mi w tamtym momencie tatę, który rozpłakał się, kiedy kompletnie wpadłem w histerię po tym, jak powiedział mi, że przyjął ofertę pracy w Paryżu. Gdyby ktoś chciał znać moje zdanie: uważam, że płacz dorosłego to coś znacznie gorszego niż kompletna histeria u dziecka. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale jednocześnie czułem, że coś powiedzieć muszę.
– Wszystko w porządku? – zapytałem i natychmiast poczułem się głupio, bo ewidentnie nie było w porządku.
Prababcia potarła oczy, ale łzy uparcie leciały jej po policzkach. Wepchnęła mi zdjęcie do ręki.
– Zabierz to – powiedziała.
– Ale...
– Rób, co mówię! – W jej głosie słychać było nutę paniki, więc odłożyłem fotografię do pudełka.
– Proszę – wydusiła – idź już.
Stanąłem bez ruchu. Byłem w szoku. Ale jednocześnie naprawdę chciałem wiedzieć, co ją tak wyprowadziło z równowagi.
– Czy to z czasów, kiedy mieszkałaś w Ukrainie?
Gestem wskazała mi drzwi. Niczego nie zamierzała mi mówić. Jednak nie chciałem odejść, kiedy była taka poruszona. Ale właśnie wtedy zadzwonił – motywem przewodnim z Lost Woods z Zeldy – mój telefon. Numer zaczynał się od +33, co oznaczało tatę. We Francji zapadła już noc, więc gdybym teraz nie odebrał, tata poszedłby spać i nie udałoby mi się z nim porozmawiać. Posłuchałem więc polecenia prababci i opuściłem jej pokój.
– Cześć, tato – powiedziałem, truchtając do mojego pokoju.
– Mattie! Co u ciebie?
Na dźwięk jego głosu ogarnęła mnie ulga, ale jednocześnie czułem się, jakby ktoś nadepnął mi na pierś.
– Nic takiego – odparłem.
Tak naprawdę nawet przez ostatnią godzinę mnóstwo się wydarzyło. Tamte chwile z prababcią i zdjęciem były wyjątkowo dziwne. Ale miałem wrażenie, że to jej prywatna sprawa, więc nie chciałem od razu się wygadać.
– Anonimowe źródła donoszą, że znalazłeś mój łuk i strzały – oświadczył tata.
„Anonimowe źródła” – tak tata mówił o mamie. Uważał, że to bardzo zabawne, bo był przecież reporterem. Zwykle się z nim zgadzałem, ale nie miałem dziś ochoty na kolejne kazanie, zwłaszcza że prababcia wydawała się o wiele bardziej poruszona sprawą ze zdjęciem niż tym, że przypadkiem trafiłem ją strzałą.
– Mama zabrała mojego Switcha – powiedziałem. – I muszę pomóc prababci uporządkować jej rzeczy.
– Sprawiedliwa kara dla łucznika, który zszedł z właściwej ścieżki.
Tata znowu próbował żartować, ale ja nie byłem w nastroju. Wspiąłem się na moje piętrowe łóżko i położyłem, czując, jak opanowuje mnie gniew.
– Mojego Switcha?! No naprawdę. Ja umieram z nudów! Tu jest okropnie!
– Przykro mi, Mattie. Wiem, że nie jest ci łatwo siedzieć w domu bez przyjaciół i bez szkoły.
I bez ciebie, pomyślałem. Ale nie chciałem tego powiedzieć. Bałem się, że zachce mi się płakać, jak prababci. Nagle zacząłem się zastanawiać, czy ta cała Helen, kimkolwiek była, też ją zostawiła.
– Masz dużo pracy? – zapytałem.
Musiałem zmienić temat. Na szczęście tata zawsze chętnie rozmawiał o pracy.
– I to jak! Wczoraj objechałem wszystkie najbardziej zatłoczone oddziały covidowe w mieście. To był naprawdę potworny widok... – ciągnął dalej o przepracowanych lekarzach i lekarkach, i o pacjentach, których trzeba było kłaść na łóżkach w korytarzu. Mimo przerażającej sytuacji wydawało mi się, że jest dumny, bo może stać na linii frontu.
– Czy to bezpieczne? – przerwałem mu, zdając sobie sprawę, że pewnie mówię jak mama.
– Oczywiście. Musiałem nałożyć pełen strój ochrony... czułem się jak w skafandrze astronauty!
Wmawiałem sobie, że ta odpowiedź mnie uspokoiła.
– Słuchaj, Mattie, dużo myślałem – ciągnął tata. – Żyjemy w prawdziwym historycznym momencie z tą pandemią. Twoje wnuki będą cię kiedyś o to pytać. Myślałeś może, żeby pisać pamiętnik?
– Nie bardzo.
Cały tata: wszystko było dla niego materiałem do wieczornych wiadomości. Tylko że ja nie chciałem być reporterem. Chciałem zapomnieć o tej kompletnej porażce.
– Ale pojedziemy razem w Alpy, prawda? – upewniłem się.
Zanim tata wyjechał, kupił mi na lipiec bilet do Paryża. Mieliśmy zobaczyć miasto, a potem spędzić dwa tygodnie, chodząc po górach.
– Na pewno – potwierdził tata. – Wziąłem już wolne w pracy. Ale w międzyczasie wyświadcz mi przysługę. Pomyśl o tym pisaniu dziennika. W ogóle wyślę ci takiego ładnego moleskine’a. To marka notatników projektowanych na wzór tych używanych dawniej przez znanych pisarzy w Paryżu. Będziesz mógł w nim zapisać wszystko, co się dzieje, wszystkie swoje uczucia.
Miałem wrażenie, że tata zapomniał, że nie znosiłem pisać, szczególnie o moich uczuciach. Ale nie powiedziałem mu tego.
Myślałem, że mama będzie chciała wiedzieć, jak mi poszło z pudłami, lecz wieczorem w czasie kolacji nawet mnie o to nie zapytała. Postawiła tace w pokoju telewizyjnym, żebyśmy mogli oglądać w czasie jedzenia wieczorne wiadomości. To nie było w jej stylu – zazwyczaj protestowała przeciwko gapieniu się w ekran w trakcie posiłków – ale o koronawirusie opowiadano coraz straszniejsze historie i mama pewnie chciała być na bieżąco. Wszyscy się obawiali, że pochorują się lekarze, a w następnej kolejności osoby ze schorzeniami współistniejącymi – wnioskując z reklam leków na receptę, lecących między kolejnymi częściami programu, do tej drugiej grupy należeli prawie wszyscy. W hrabstwie Bergen, gdzie mieszkaliśmy, odnotowano najwięcej zachorowań w całym New Jersey. „To tylko kwestia czasu” – ostrzegał pracownik ochrony zdrowia – „zanim miejscowym szpitalom skończą się łóżka”.
Mama ciągle wzdychała, odkładała widelec i potrząsała głową.
– Absolutnie nie możemy się zarazić – oświadczyła.
Spojrzała w kierunku pokoju prababci. Wiedziałem doskonale, co sobie pomyślała: że ktoś tak stary jak ona nie ma szans przetrwać tej choroby.
– Nie martw się – powiedziałem. – Tutaj jest bezpieczna.
Nie byłem pewien, czy ktokolwiek był bezpieczny, szczególnie teraz, po obejrzeniu tych okropnych wiadomości, ale miałem wrażenie, że mama potrzebowała, żeby ktoś dodał jej otuchy.
– Ona nawet nie chciała tutaj przyjeżdżać – powiedziała mama, zerkając na drzwi do pokoju prababci.
– Jak to? – Myślałem, że mama po prostu powiedziała prababci, że zabiera ją ze sobą, na co ta odpowiedziała: „Super, wynośmy się stąd!”. Sunset Acres nie było wcale takim cudownym miejscem – co prawda wyprawili na cześć prababci całkiem przyzwoite przyjęcie, kiedy skończyła w styczniu sto lat, ale wszyscy tam ciągle krzyczeli, bo połowa mieszkańców była głucha, a korytarze śmierdziały moczem.
– Oświadczyła, że jak dostanie covida, to dostanie. I tak żyła dłużej, niż powinna. Że chce już umrzeć. I że nie chce być dla mnie ciężarem.
Mama chwyciła swój talerz i nagle wstała.
– Powiedziałam jej, że chyba zwariowała, jeśli myśli, że zostawię ją tam na pewną śmierć.
Pomaszerowała do kuchni. Wydawała się zła na prababcię, ale miałem wrażenie, że chodziło o coś bardziej skomplikowanego. Nikomu nie jest przyjemnie słyszeć, jak bliska mu osoba mówi, że chce umrzeć, nawet jeśli ta osoba skończyła już sto lat.
Pomogłem mamie załadować talerze do zmywarki, zanim zdążyła mnie o to poprosić, ale ona nawet tego nie zauważyła. Gdy skończyliśmy, powiedziała, że boli ją głowa i że musi się położyć w sypialni. Normalnie by mnie to nie obchodziło, bo mógłbym dzięki temu pograć w spokoju na Switchu. Jednak teraz siedzenie samemu w salonie wydało mi się jakieś dołujące.
Mama oddała mi przynajmniej telefon, więc napisałem do Josha: „Nudzi mi się. Co robisz?” – lecz on nie odpowiedział. Pewnie jadł kolację z rodziną – jego rodzice nie byli rozwiedzeni, a do tego miał brata i siostrę. Narzekał, że jest uwięziony z nimi w domu i ciągle się kłócą, ale grali też całą piątką w FIF-ę i Monopol, a do tego mieli jeden wieczór, podczas którego to dzieci gotowały dla dorosłych i mogły usmażyć na kolację naleśniki. Spróbowałem jeszcze napisać do Adama, drugiego chłopaka, z którym całkiem nieźle się rozumiem, ale on też nie odpowiedział.
Grałem w Robloxa na telefonie, póki nie padła mi bateria. Zrobiłem się nerwowy: chciałem mojego Switcha z powrotem. Gdybym pokonał mroczną bestię Ganona – a byłem już tak blisko! – Zelda pokazałaby ostatnie ważne wspomnienie o życiu w Hyrule, zanim wszystko zmieniło się na gorsze i Ganon przejął władzę nad królestwem. Wykorzystując informacje z przeszłości, mógłbym przywrócić bezpieczeństwo i porządek i odzyskać należny Zeldzie tron.
Wróciłbym do gry znacznie szybciej, gdybym wyrzucił tamto pudło i nigdy więcej nie wspomniał prababci o zdjęciu, które odkryłem w środku. Ale potem dotknąłem jej odznaki i przypomniałem sobie, jak patrzyła na fotografię, próbując powstrzymać płacz. Musiałem zapytać ją jeszcze raz.
4
HELEN
Brooklyn, Nowy Jork, Stany Zjednoczone1932
Tatko siedział po jednej stronie kuchennego stołu, ja po drugiej, i łypaliśmy na siebie jak przeciwnicy podczas szachowej rozgrywki. Między nami jednak nie było szachownicy, tylko talerz gołąbków.
– Jedz – powiedział po ukraińsku.
Patrzyłam na bladozielonoszarą bezkształtną bryłkę w zastygłej kałuży pomarańczowego płynu. Nawet gdyby ten gołąbek był gorący, niczego by to nie zmieniło. Nie znosiłam smaku przywiędłych liści kapusty, z ich wonią potu, brejowatym ryżem i farszem z mielonego mięsa. Dochodziła dziewiąta wieczorem – od kolacji minęły ponad dwie godziny – i gołąbek zdążył już wystygnąć.
– Nie.
Tatko mógłby mnie przekonać do zakończenia naszego starcia – powiedzieć, że „mama spędziła cały dzień na gotowaniu” albo „tylko kilka kęsów, kochanie”. To jednak do niego nie pasowało. Uderzył pięścią w stół, aż talerz brzęknął.
– Jedz!
– Nie – powtórzyłam, tym razem po angielsku. Był to język wolności, a ja nie zamierzałam pozwolić, żeby ktokolwiek mi rozkazywał.
Tatko zrobił się czerwony, ale ani drgnął. Nieważne, jak się złościł, nigdy nie uderzył ani mnie, ani Petera. Przynajmniej to musiałam mu przyznać. Wiedziałam jednak, że przesiedzimy tu całą noc, aż wreszcie wezmę widelec do ręki i zacznę jeść.
Słyszałam, jak mama wzdycha w sypialni. Gdyby to zależało od niej, zeskrobałaby jedzenie z mojego talerza i posłała mnie do łóżka godzinę temu. Nie wtrącała się jednak – z szacunku dla autorytetu taty.
– Masz szczęście – mawiała, gdy tylko skarżyłam się na niego. – Tatko ma dobrą pracę. Może nas utrzymać.