Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Drugi tom unikalnej antologii najlepszych świątecznych opowieści kryminalnych
Ten wyjątkowy zbiór zawiera rozmaite opowiadania kryminalne, które łączy magiczny świąteczny klimat. Czytelnicy znajdą tu zarówno klasyczne, jak i współczesne utwory, pełne kryminalnych zagadek, mrocznych tajemnic, zaskakujących zwrotów akcji, a czasem również atmosfery grozy.
Misternie skonstruowane fabuły, ekscentryczni bohaterowie i niesamowita świąteczna atmosfera sprawią, że ta antologia będzie wymarzonym prezentem dla każdego, komu Święta Bożego Narodzenia kojarzą się z wciągającą lekturą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 831
Josephine Bell
Doris Bell Coolier Ball, jedna z założycielek (brytyjskiego) Crime Writers’ Association (Stowarzyszenia Autorów Kryminałów) oraz jego prezeska w latach 1959–1960, przyjęła pseudonim Josephine Bell głównie z powodu Sherlocka Holmesa. Powszechnie było wiadomo, że Arthur Conan Doyle wiele cech wielkiego detektywa wzorował na swoim profesorze z Uniwersytetu w Edynburgu, doktorze Josephie Bellu. Jako że autorka była także lekarzem, wyjątkowo podobała się jej także analogia do tego faktu, kiedy wykorzystała nazwisko doktora jako pseudonim, pod którym napisała czterdzieści pięć książek. Kolędnicy po raz pierwszy pojawili się w „Murder Under the Mistletoe” pod redakcją Cynthii Manson (Nowy Jork, Signet, 1992).
* * *
Stara pani Fairlands ostrożnie zeszła z niskiego krzesła, które przysunęła blisko kominka. Przy każdej okazji, kiedy dokonywała tych akrobacji, uświadamiała sobie z całą wyrazistością swoje osiemdziesiąt jeden lat. Uświadamiała i na nowo postanawiała uniknąć jakichś upokarzających, być może niebezpiecznych wydarzeń. Jednak uparcie trwała przy swojej rutynie ścierania kurzu z kominka, na którym stało wiele, stanowczo zbyt wiele zdjęć i drobnych ozdóbek codziennie zbierających tłusty londyński kurz.
Pani Fairlands mieszkała na parterze, w mieszkaniu wyodrębnionym z szeregu niegdyś modnych domów wczesnej epoki wiktoriańskiej. Przed nią dom należał do jej rodziny od trzech pokoleń, ona sama też się tu urodziła i wychowała. W tych odległych czasach dzieciństwa cały dom zapełniali ludzie — od najwyższego piętra, w którym pokoje dziecięce zamieszkiwali najgłośniejsi i najbardziej energiczni członkowie rodziny, poprzez dystyngowane, cichsze pokoje rodziców i mieszkającej przy rodzinie cioci na pierwszym piętrze i parterze po suterenę — miejsce pracy służby, kuchnię i spiżarnię.
Zbyt wielu młodych mężczyzn zginęło w dwóch wojnach światowych, zbyt wiele dziewcząt wyszło za mąż i opuściło dom, by rodzina jak dawniej mogła go używać w późnych latach czterdziestych. Pani Fairlands, od dawna owdowiała, odziedziczyła nieruchomość po śmierci ostatniego z braci. Przez jakiś czas go wynajmowała, ale i to się skończyło. Oczywistym rozwiązaniem wydawała się przebudowa. Wtedy pani Fairlands była energiczną siedemdziesięciolatką, zdeterminowaną, by dalej mieszkać samotnie wśród ukochanych przedmiotów, odkąd jej jedyna córka wyszła za mąż i zamieszkała na dzikich pustkowiach Devon.
Przebudowa poszła doskonale i została dokonana bez większych zmian w konstrukcji domu. Piwnica, z wejściem przez byłe drzwi tylne, została oddzielona i wynajęta biznesmenowi, który spędzał w Londynie tylko trzy dni w tygodniu, ale nie chciał korzystać z hotelu. Pierwotny hol pozostał miejscem wspólnym, z którego wchodziło się do pozostałych trzech mieszkań. Na parterze pani Fairlands miała trzy duże pomieszczenia; jedno z nich podzielono na kuchnię i łazienkę. Drzwiami do jej mieszkania zostały pierwotne drzwi prowadzące z holu do jadalni. Na końcu korytarza nowe drzwi prowadziły do byłego pokoju porannego, jej buduaru, jak lubiła go nazywać, i sypialni, poprzednio gabinetu.
Buduar mieścił się od frontu, a jego okna wychodziły na drogę. Miał kwadratowe okno w wykuszu, z którego rozciągał się dobry widok na główne drzwi wejściowe i prowadzące do niego schody, wąski ogródek przed domem, teraz wybetonowany, a z okna po drugiej stronie — na drzwi wejściowe i schody do domu obok, oddzielonego niskim murem.
Pani Fairlands z typowym dla siebie uporem, siłą charakteru, kręgosłupem moralnym lub jak tam jeszcze otoczenie opisywało jej osobowość — mieszkała w swoim lokum od jedenastu lat, wszystkim opowiadając, że odpowiada jej to doskonale, lecz z upływem czasu odczuwała coraz większą samotność, nudę i niepokój. Gospodyni przychodziła trzy razy w tygodniu na cztery godziny; to wystarczyło, by utrzymać porządek w domu. W tamtych czasach ta szacowna kobieta gotowała pani Fairlands solidny angielski obiad, który zjadały razem, jak również jeszcze kilka obiadów do zjedzenia na zimno lub odgrzania. Jednak trzy wizyty, które trwały pół dnia, poświęcone na sprzątanie i gotowanie, zostawiały pełne cztery dni w tygodniu, kiedy pani Fairlands musiała poradzić sobie sama lub pójść do restauracji na głównej ulicy. Po swoich osiemdziesiątych urodzinach coraz mniej chętnie zdobywała się na ten wysiłek. Jednak co tydzień pisała do swojej córki Dorothy, donosząc jej, jak dobrze się czuje i jak niechętnie wyprowadziłaby się z Londynu, w którym przeżyła całe życie, z wyjątkiem ewakuacji do Wiltshire w czasie wojny.
Pisała to szczerze. Listy mówiły prawdę, ale jednak nie całą. Pani Fairlands nie wspominała w nich o tym, że co rano umycie się i ubranie zajmowało jej niemal godzinę. Nie wspominała także, że czasami ze zmęczenia nie chciało się jej robić kolacji, potem zaś musiała wstawać w nocy, osłabiona i spragniona, by podgrzać sobie mleko. Nie wspominała też, że chociaż pilnowała zwyczaju ścierania kurzu w całym mieszkaniu co rano, wchodziła na swoje niskie krzesło zawsze ze skrytą obawą, że spadnie, złamie sobie biodro i być może nie będzie w stanie sięgnąć po ciężką laskę, którą trzymała przy fotelu, by zastukać do mieszkania piętro wyżej.
Tego akurat dnia wkrótce po swoich osiemdziesiątych pierwszych urodzinach odłożyła ścieranie kurzu na później, gdyż była to wigilia Bożego Narodzenia, a po wytarciu kominka pani Fairlands postawiła na nim wszystkie świąteczne kartki od kilku znajomych i licznych młodszych krewnych.
Tego roku, pomyślała ze smutkiem, to ustawianie nie ma właściwie sensu. Dorothy i Hugh z dziećmi nie przyjadą jak zwykle, ona nie może jechać do nich. Mali nudziarze dostali ospy, chociaż mieli już po kilkanaście lat, oprócz Bobbiego, który, jak się zastanowić, miał dopiero dziesięć lat. Wszyscy powinni byli ją przejść dawno temu, na samym początku szkoły. Wizytę trzeba było odwołać, a chociaż pani Fairlands zaoferowała, że sama pojedzie do Devon, dzieci poinformowały ją, że ten wirus może wywołać u niej półpaśca, a nie chcą jej narażać, nie wspominając już o niebezpieczeństwach, jakie stwarza podróż o tej porze roku, pogoda i tłumy podróżnych wyjeżdżających na święta, jak napisała Dorothy.
Pani Fairlands ze smutną miną odwróciła się od kominka i powoli podeszła do okna. W tym roku prognoza pogody obiecywała czarne Boże Narodzenie, tak czarne, jak perspektywa całych dwóch dni odosobnienia w czasie, kiedy cały świat zachodni świętuje przesilenie zimowe, a chrześcijanie wspominają narodziny swojej wiary.
Starsza pani odwróciła się od ponurego widoku za oknem, nieco zziębnięta od zimnego powiewu przeciskającego się przez zamknięte krawędzie. Przy ogniu było jej niemal zbyt ciepło, ale w tak dużym pomieszczeniu trzeba było dobrze napalić. W dawnych czasach na kominku płonęły polana, teraz jednak pani Fairlands nie miała już sił, by je unieść albo przenieść. Wszyscy radzili, by sprawiła sobie przytulny piecyk albo żeby wręcz pozbyła się paliwa stałego, zamontowała centralne ogrzewanie, może grzejnik elektryczny, który da miłe światło. Jednak pani Fairlands uznała te propozycje za dowód defetyzmu, niemal obraźliwe aluzje do jej wieku. W skrytości ducha myślała teraz o swoim życiu jak o zakładzie z czasem. Zostało jej niewiele przyjemności, a rzucanie wyzwań wiekowi było jedną z nich.
Odeszła od okna i przeszła do odległego kąta pokoju, przy kominku. Stojący tu niewielki stolik, zwykle jak kominek zastawiony mnóstwem przedmiotów, został uprzątnięty, by zrobić miejsce dla choinki. Wstawiono ją do dużej donicy przeznaczonej tylko do tego celu. Gospodyni zostawiła choinkę w doniczce, którą owinęła marszczonym czerwonym papierem, pospinanym agrafkami, jednak nie powiesiła jeszcze ozdób.
Pani Fairlands zabrała się do pracy. Wiedziała, że przy świetle sztucznym trudniej będzie zawiązać węzły na czarnej tasiemce, której używała do bombek. Dorothy przysłała jej nowomodne paski miękkiego metalu, które wystarczyło tylko przewlec przez oczka na bombkach i owinąć wokół gałązek choinki, jednak pani Fairlands tylko raz ich użyła. Metalowa nitka wysunęła się jej z rąk, bombka spadła na ziemię i rozbiła się w drobny mak, więc starsza pani wróciła do wypraktykowanej przez lata metody z czarną muliną, zostawiając metal w pudełku. Niech wykorzystają go wnuki, które zawsze czyniły to gwałtownie, prędko i bardzo sprawnie.
Wieszając bombki, pani Fairlands wzdychała; samotne ubieranie choinki nie jest przyjemne. Nikt jej nie zobaczy aż do pierwszego dnia po świętach, kiedy przyjdzie gospodyni. Gdyby lokatorzy nie wyjechali, zaprosiłaby ich na skromny poczęstunek; jednak biznesmen z sutereny wrócił do własnego domu w Essex, para z pierwszego piętra zawsze przenosiła się na święta do hotelu, zostawiając mieszkanie dla Dorothy, Hugh i dzieci. W tym roku lokatorki z ostatniego piętra, trzy studentki, wyjechały na narty ze znajomymi ze studiów. Dom był pusty. Nie było kogo zaprosić — no może sąsiadów, jednak to niemożliwe. Mieli paskudne dzieci, rozwydrzone, rozpasane bachory, których nie dało się opanować. Pani Fairlands już się im skarżyła na potłuczone szkło i papierki od cukierków wyrzucane przed jej dom; nie mogła pochwalić się im swoją choinką, mogliby ją zniszczyć. Może trzeba było przyjąć zaproszenie May lub zaprosić ją do siebie. Była to ostatnia jej koleżanka, chociaż nigdy nie były blisko. I okropna gaduła. Gadała non stop, jakby powiedział Hugh.
Zanim pani Fairlands zawiesiła ostatnią złotą bombkę i udrapowała ostatnie pasmo anielskiego włosa, po czym ukoronowała choinkę sześcioramienną srebrną gwiazdą na najwyższej gałązce i ustawiła prosto świeczki w stojakach, zapadł zmierzch. Musiała kończyć wieszanie ozdób przy wszystkich światłach zapalonych. Potem znów podeszła do okien, zasłoniła je, zgasiła wszystkie światła na ścianach i z jedną lampką obok fotela usiadła obok jarzącego się na kominku ognia.
Zauważyła, że jej zwykła pora herbaty minęła niemal godzinę temu. Była jednak zmęczona. Przyjemnie zmęczona, zadowolona ze swego dzieła, lśniącego cicho w ciemnym kącie, przywołującego tyle wspomnień z dzieciństwa spędzonego w tym domu, krótkiego małżeństwa, przeciętego bitwą nad Marną, Dorothy, jej jedynaczki, która również tu się wychowała, gdyż nie miały gdzie mieszkać i pani Fairlands wróciła do rodziców, których tak niedawno opuściła. Teraz uznała, że zrezygnuje z herbaty, a zamiast tego zje wcześniej kolację — gotowane jajko i ciasto.
Przysnęła, lekko pochrapując; jej stara, pomarszczona dłoń podrygiwała od czasu do czasu, głowa zsuwała się z poduszki i znów na nią wracała.
Przebudziła się nagle, zdezorientowana, drżąca. W uszach jej dzwoniło, co po chwili, kiedy oprzytomniała, okazało się dzwonieniem dzwonków — nie tylko do drzwi wejściowych, lecz także do pozostałych dwóch mieszkań; ich przenikliwy dźwięk roznosił się echem po domu.
Wciąż drżąca, z językiem wyschłym ze strachu i z otwartymi ustami, staruszka usiadła, próbując zebrać myśli. Która to godzina? Według zegarka na kominku dochodzi siódma. Czy naprawdę przespała całe dwie godziny? Teraz już panuje cisza. Czy naprawdę obudził ją dzwonek, wszystkie dzwonki w domu? Jeśli tak, to bardzo dobrze. Nie powinna spać po południu, i to jeszcze w fotelu.
Pani Fairlands podniosła się cała drżąca. Ten ktoś, kto wydzwaniał do drzwi, chyba zrezygnował i poszedł sobie. Stała nieruchomo, czując, jak znów ogarnia ją drżenie. Przypomniała sobie to, co Dorothy, Hugh i nieliczni pozostali znajomi mówili jej od czasu do czasu: „Jak się nie boisz mieszkać sama?!”. „Najpierw dzwonią, a kiedy nikt nie otwiera, wiedzą, że nikogo nie ma w domu, więc się włamują”.
Na ten dzwonek nikt nie odpowiedział, więc ten, kto dzwonił, jeśli faktycznie miał złe zamiary, już może wyłamuje zamek lub obchodzi dom w poszukiwaniu otwartego okna.
Stojąc tak na środku salonu, zbierając się na odwagę, by obejść mieszkanie, zasunąć resztę zasłon i zaryglować resztę okien, pani Fairlands usłyszała dźwięki, które od razu wyjaśniły sytuację. Były to, początkowo nieskładne, fałszywe, uspokajająco znajome dźwięki Once in Royal David’s City.
Kolędnicy! Oczywiście. Dlaczego nie pomyślała o tym od razu, zamiast straszyć siebie samą ponurymi podejrzeniami?
Jak zawsze pomna swojego wieku i zakładu z czasem, pani Fairlands podeszła do okna w wykuszu, odrobinę odsunęła zasłonę i wyjrzała. Stała tam grupa sześciorga młodych ludzi w ciemnych strojach: cztery dziewczyny w szalikach na głowach i dwóch chłopców w wełnianych czapkach. Mieli ze sobą jedną latarkę, którą oświetlali kartkę trzymaną przez stojącego w środku.
Pani Fairlands przyglądała się im przez kilka sekund. Oczywiście widzieli światło w jej oknie, więc wiedzieli, że ktoś jest w domu, a ona głupia bała się, że to włamywacze. Jeśli włamywacz szukał pustego domu, to światło go wręcz odstraszyło. Wszystkie jej obawy dotyczące dzwonka, na który nikt nie zareagował, były absurdalne.
Z ogromną ulgą, widząc, że kolędnicy po skończonej pieśni prostują się, zastukała w szybę. Śpiewacy obrócili się szybko i oświetlili latarką jej twarz. Chociaż nieco ją to zaskoczyło, uśmiechnęła się i pokiwała głową, starając się okazać, że docenia ich występ.
— Jeszcze jedną kolędę, proszę pani? — zawołał chłopiec.
Pani Fairlands znów pokiwała głową, puściła zasłonkę i poszła do sekretarzyka, w którym trzymała torebkę. W portmonetce miała bardzo niewiele srebra, ale znalazła półkoronówkę, której szukała. Wzięła ją do ręki. Na zewnątrz grzmiała już kolęda The Holly and the Ivy. Dzieci dobrze nauczono muzyki w szkole, uznała pani Fairlands. W małych grupach rzadko śpiewano prawdziwe kolędy; częściej były to pierwsze dwa wersy Come, All Ye Faithful, po czym następowało głośne pukanie.
Idąc do drzwi z półkoronówką w ręce, pani Fairlands drugą uniosła do gardła, żeby zasunąć poły rozpinanego swetra, przed wyjściem z ciepłego pokoju na zimny korytarz i do drzwi na dwór. Wyczuła broszkę; od razu ogarnęły ją złe przeczucia. Była to broszka z brylantem, bardzo cenna, dziedzictwo po matce. Może błędem będzie pokazać się w drzwiach z półkoronówką i obnosić się świecidełkiem wartym kilkaset dolarów. Być może kolędnicy nawet już ją widzieli w świetle latarki, którą na nią skierowali.
Pani Fairlands wsunęła monetę do kieszeni swetra, odpięła broszkę, podeszła szybko do małej choinki na stoliku, sięgnęła do jej szczytu i wpięła broszkę w sam środek srebrzystej gwiazdy. Potem, zaśmiewając się z własnej przezorności, poszła do drzwi wejściowych akurat w chwili, kiedy dzwonek zadzwonił do jej własnych drzwi. Otworzyła je i stanęła naprzeciwko kilku świeżych młodych twarzy i mocnych sylwetek stojących na schodach.
— Przepraszam, że tak długo to trwało — powiedziała. — Musicie mi wybaczyć, nie jestem już młoda.
— Jak widać — zauważył młodszy chłopiec, wbijając w nią wzrok. Chyba nigdy nie widział niczego tak starego jak ten dinozaur.
— Zamknij się! — zgromiła go stojąca obok dziewczyna.
— Nie bądź chamem — dodała najwyższa.
— Bardzo ładnie śpiewacie — powiedziała pani Fairlands. — Naprawdę ładnie. Uczycie się w szkole?
— Przede wszystkim w klubie — odparł starszy chłopiec głosem, który wznosił się i opadał, zapewne na progu mutacji, pomyślała pani Fairlands, przypominając sobie braci.
Wyciągnęła rękę z półkoronówką. Najwyższa z czterech dziewcząt, trzymająca kartkę z tekstem, z uśmiechem wzięła monetę.
— Mam nadzieję, że nie trzymałam was za długo — powiedziała pani Fairlands. — Nie możecie za długo stać przy każdym domu, bo nic nie zarobicie.
— Na ogół nikt nam nic nie daje — powiedziała jedna z pozostałych dziewczynek.
— Każą się nam wynosić — wtrącił młodszy chłopiec, najbardziej żywiołowy.
— Na ogół nie robimy tego dla pieniędzy — wyjaśniła najwyższa dziewczynka. — To znaczy nie dla nas.
— Oddajemy je do klubu. Na organizację charytatywną Oxfam i tak dalej — dodał wysoki chłopiec.
— Nie chcecie ich dla siebie? — zdziwiła się pani Fairlands. — Wystarczy wam kieszonkowe?
Dzieci z powagą pokiwały głowami.
— Ja rozwożę gazety — powiedział starszy chłopiec.
— A ja czasami opiekuję się dziećmi — dodała najstarsza dziewczynka.
— Dziękuję za wizytę — powiedziała pani Fairlands. Zaczynała marznąć, stojąc tak w otwartych drzwiach. — Muszę wracać do mojego ciepłego pokoju. Wy też musicie się ruszyć, bo się poprzeziębiacie.
— Dziękujemy! — odparli kolędnicy chórem. — Bardzo dziękujemy, do widzenia!
Zamknęła drzwi i przekręciła klucz w zamku, a dzieci odwróciły się, z tupotem zbiegły po schodach i trzasnęły furtką. Wróciła do saloniku i przez okno przyglądała się, jak stłoczyły się na schodach domu obok. Znów dobiegły ją dźwięki Once in Royal David’s City, słabsze, bo z oddalenia. Ze łzami w starych oczach odsunęła się od okna i przez kilka minut stała, wpatrując się w gasnące węgle słabnącego ognia.
Po chwili jednak otrząsnęła się, wzięła pogrzebacz, dołożyła do ognia, poszła do kuchni i nastawiła czajnik. Wracając do salonu, spojrzała znów na choinkę. Broszka z brylantem naprawdę dodaje blasku gwieździe, pomyślała. Ponownie rozbawiona swoim oryginalnym pomysłem, poszła do sypialni i ze szkatułki na toaletce wyjęła dwa inne cenne przedmioty — naszyjnik z pereł i bransoletkę z brylantami. Tej ostatniej nie zakładała od wielu lat. Nanizała je na kawałki anielskiego włosa i powiesiła w gałązkach choinki.
Właśnie skończyła przygotowywanie podwieczorku połączonego z kolacją, kiedy znów zabrzmiał dzwonek do drzwi frontowych. Zostawiła tacę w kuchni, podeszła do drzwi mieszkania i otworzyła je. Znów napłynęły do niej dźwięki kolędy; tym razem było to Hark, the Herald Angels Sing. Śpiewał chyba tylko jeden człowiek. Czyżby kolędowało tylko jedno dziecko? — zastanawiała się.
Pośpieszyła do okna salonu, odsunęła zasłonę i wyjrzała. Nie, nie był sam, tylko sam śpiewał. Czysty, wysoki głos chłopięcy brzmiał tu donośniej. Okutane po uszy dziecko stało z głową odwróconą od niej, skierowane ku trzem towarzyszom, drobnym, o bladych twarzach, wpatrzonym w drzwi. W przeciwieństwie do poprzedniej grupy nie zauważyli jej w oknie i nie odwrócili się do niej. Byli mniejsi, wyraźnie młodsi, z wielką powagą traktowali swoje zadanie. Pani Fairlands, wzruszona, znów chętna do odpędzenia samotności kilkuminutową pogawędką, wyjęła z portmonetki kolejne pół korony i wyszła na korytarz, do drzwi wejściowych.
— Dziękuję, dzieci — powiedziała, otwierając je. — To było bardzo…
Ale pochwała uwięzła jej w gardle; staruszka krzyknęła lekko i próbowała się wycofać. Teraz dzieci miały na twarzach czarne pończochy. W wyciętych szparach migotały ich oczy; miały też otwory na nosy i usta.
— To bardzo głupi dowcip! — odezwała się pani Fairlands piskliwie. — Nie dam wam pieniędzy, które przyniosłam. Idźcie do domu! Idźcie sobie!
Cofnęła się do wewnątrz i złapała za klamkę, by zamknąć drzwi, jednak drobne postacie zbliżyły się. Jedna z nich przytrzymała drzwi, druga odepchnęła staruszkę dalej. Pani Fairlands zobaczyła, jak czwarta postać — ta, która przed chwilą śpiewała — waha się, po czym odwraca i wybiega na ulicę.
— Przestańcie! — zawołała pani Fairlands głosem, który niegdyś był rozkazujący, teraz jednak załamał się, kiedy powtórzyła polecenie. Trzy postacie bez słowa i bez litości popychały ją do wnętrza; zamknęły drzwi wejściowe, przekręciły klucz, po czym popychając ją, teraz już potykającą się, przerażoną i oszołomioną, poprowadziły ją do jej własnych drzwi i jej salonu.
To było wyzwanie straszliwe, przerażające, niesłychane. Pani Fairlands zawsze reagowała na wyzwania z pełną energią i teraz też się tak stało. Wyrwała się z uścisku pary małych dłoni i trzepnęła po uszach drugą niską postać. Odwróciła się do trzeciej z nich, częściowo odciągnęła pończochę z jego twarzy i gwałtownie popchnęła go na ścianę; rozległo się miłe plaśnięcie, kiedy twarz zderzyła się ze ścianą.
— Przestańcie! — wydyszała starsza pani. — Przestańcie, bo wezwę policję!
Na te słowa cała trójka skoczyła na nią i pchając, uderzając i popychając, zawlokła ją do krzesła. Staruszka opierała się jeszcze przez chwilę, lecz zaczynało jej brakować tchu. Kiedy napastnicy ją posadzili, nie była już w stanie się poruszyć. Intruzi przywiązali jej ręce i nogi w kostkach do krzesła i odsunęli się nieco. Zaczęli rozmawiać, na początku jednocześnie, ale jeden z nich gestem uciszył pozostałych dwóch.
Kiedy pani Fairlands usłyszała ich głosy, zesztywniała z przerażenia i zaskoczenia. Takie słownictwo, wyrażenia, taki ton, takie zło panoszy się na świecie, w jej domu, w jej spokojnym pokoju! Poczuła zimno na twarzy, miała wrażenie, że zaraz zemdleje. Oni wciąż zarzucali ją żądaniami.
— Chcemy pieniędzy. Gdzie je trzymasz? No już. Gadaj. Gdzie pieniądze?
— W banku — wydyszała staruszka.
— To nie pieniądze. Gdzie?
Pani Fairlands pokazała im drogę do sekretarzyka, tam napastnicy znaleźli i przeszukali jej torebkę; zabrali trzy banknoty jednofuntowe i pięć szylingów w drobnych. To była cała gotówka, jaką miała w domu.
Napastnicy byli wyraźnie zaskoczeni tak małym łupem. Otoczyli ofiarę i zaczęli jej grozić, mamrocząc jednocześnie przekleństwa.
— Nie jestem bogata — powtarzała uparcie pani Fairlands. — Żyję głównie z czynszu za mieszkania i bardzo niewielkiego dochodu. Wszystko wpłacam do banku. Co tydzień realizuję czek, czek na drobną sumę, za którą kupuję jedzenie i płacę gospodyni.
— Biżuteria — powiedział jeden z nich. — Masz biżuterię. Bogate stare krowy mają klejnoty, widzieliśmy je. Po to przyszliśmy. Masz je. Dawaj.
Staruszka ożywiła się nieco, powiedziała, gdzie znaleźć jej ubogie świecidełka. W świetle ognia broszka z brylantem migotała dyskretnie z kąta pokoju. Napastnicy byli zbyt głupi, zbyt prymitywni, zbyt… okropni, by wpaść na to, żeby dokładnie przeszukać pokój. Niech sobie wezmą korale, tanią biżuterię codzienną, wisiorek z bursztynem. Kobieta oparła obolałą głowę o twarde oparcie krzesła i zamknęła oczy.
Napastnicy wrócili po bardzo długim czasie, wcale nie w lepszych nastrojach. Burczeli między sobą, niemal się kłócili, głośno i ochryple.
— Radio nic niewarte. Prehistoryczne. Żadnego tranzystora. Ani adaptera. Może dałoby się zabrać ten stary zegar.
— Kasa w banku. Stara kutwa.
— Lepiej chodźmy.
Pani Fairlands, nie otwierając oczu, usłyszała słaby dźwięk za oknem. Odezwał się pojedynczy dzwonek do drzwi. Kolejni kolędnicy? Gdyby się dowiedzieli, co tu się dzieje, mogliby ją ocalić. Gdyby wiedzieli…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki