Święta po sąsiedzku - Anna Wolf - ebook + audiobook + książka
BESTSELLER

Święta po sąsiedzku ebook

Wolf Anna

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.

13 osób interesuje się tą książką

Opis

Rose i Jason są sąsiadami, ale nie jest to dla nich powodem do radości. Wręcz przeciwnie: jeśli można powiedzieć, że cokolwiek ich łączy, to tylko wzajemna niechęć. Jason mieszka ze swoją babcią, Rose – z dziadkiem. Kiedy okazuje się, że starsi państwo bez ich wiedzy i zgody zaaranżowali Święta w gronie znajomych, młodzi muszą zakopać wojenny topór, ale czy na długo? Jedno jest pewne: to będzie najbardziej szalona i zaskakująca Gwiazdka w ich życiu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 269

Oceny
4,0 (900 ocen)
412
216
154
84
34
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
lorelei_l

Nie polecam

Boszesz jak tam książka mnie zmęczyła- bohaterowie jak z zachowaniem jak 12 latki, w ciągu 2-3 dni wszystkie możliwe pomysł wrzucone przez autorkę na raz, ostatnie 50 stron to już przelatywałam większość tekstu wzrokiem.
61
malgablock

Nie polecam

nudna
30
olgapawlikowska

Nie polecam

FATALNA. Wypracowanie licealisty byłoby lepiej napisane. Autorka nie umie zawiązać akcji, a na pierwszych kilkunastu stronach bohaterka umie tylko powtarzać w myślach, że nie znosi bohatera. Za co? Trudno stwierdzić. Szkoda czasu
31
Jusa153

Nie polecam

straszny gniot .
20
aaluiisa

Nie polecam

Masakra.. dawno sie tak nie meczyłam... bohaterowie zachowywali sie jak dzieci , a nie osoby w wieku 25/30lat.. gubione wątki, pomieszany czas.. przeczytałam tylko dlatego, że bardzo byłam jej ciekawa i lubię książki autorki. Zastanawiałam się czy nie porzucić jej już po dwóch rozdziałach, jednak dobrnęłam do końca i niestety nic nie sprawiło, żeby dać wyższą ocenę niż 1 gwiazdka. Na siłę dodawany "humor" nawet nie pomógł. I te ciągłe wzajemne wyzwiska bohaterów. Żenada :(
21

Popularność




Projekt okładki: Justyna Knapik

Redaktor prowadzący: Grażyna Muszyńska

Redakcja: Kamila Recław

Redakcja techniczna i skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski

Korekta: Katarzyna Szajowska, Renata Jaśtak

Ilustracje na okładce:

© MarySan/Shutterstock

© Lana_marcy_art/Shutterstock

Grafika w tekście: designed by brgfx/Freepik i Freepik

© by Anna Wolf

© for this edition by MUZA SA, Warszawa 2023

ISBN 978-83-287-2867-7

Wydawnictwo Akurat

Wydanie I

Warszawa 2023

–fragment–

Rozdział 1

Grudzień był w tym roku wyjątkowo łagodny. Wprawdzie śnieg prószył co jakiś czas, ale nie zanosiło się na spore opady. W sumie na nic się nie zanosiło. Jednego dnia było pochmurnie, a kolejnego świeciło słońce. Zawsze jednak była jakaś szansa na iście białe święta…

Z tą myślą Rose Templeton właśnie skończyła pracę. Była zmęczona marudzącymi klientami, którym wyjątkowo nic dziś nie pasowało. Czasem się zastanawiała, po co niektórym projektanci wnętrz, skoro i tak sami wiedzą lepiej? To nie takie, tamto też. A to inny kolor, a jeszcze coś tam. Ona znała się na swojej pracy i zawsze uwzględniała sugestie klientów, ale czasem zdarzały się takie fenomeny, że nawet jej szefowa przy nich wysiadała. Dzisiaj właśnie tak było. Po wymianie zdań sama zaproponowała, że przejmie klientów Rose, i szybko pożałowała. Kiedy tylko wyszli, Tina wróciła do niej i oznajmiła, że właśnie zakończyła z nimi współpracę oraz poradziła im, żeby poszukali sobie innej firmy, bo one nie są w stanie spełnić ich oczekiwań. Szefowa widziała projekty i przyznała, że gdyby sama była klientem, brałaby od ręki. A tak spławiła małżeństwo.

– Cześć! – zawołała Rose, idąc do wyjścia.

– Zaczekaj! – Pam dogoniła blondynkę.

– Co tam? – zapytała, wkładając płaszcz.

– Jakieś plany na święta?

– Nie. To znaczy standardowo: dziadek i ja.

– Szczęściara. U mnie jak zwykle cała zgraja ludzi. Wszyscy będą się znowu przekrzykiwać i matka szału dostanie.

– Czasem tak jest przyjemnie.

– Chyba nie wiesz, o czym mówisz – zaśmiała się Pam. – Leć, bo widzę, jak nogami przebierasz.

– Taaa, muszę jechać po zakupy, a zostawiłam listę w domu – mruknęła.

– Auć, to się najeździsz.

– Mhm. Pa. – Machnęła koleżance z pracy ręką, po czym wyszła z firmy.

Ledwo przekroczyła próg, uderzył w nią nieprzyjemnie zimny podmuch wiatru. Naciągnęła czapkę i spojrzała w górę. Zanosiło się, że znowu może spaść śnieg. Nie ociągając się, bo miała jeszcze te nieszczęsne zakupy do zrobienia, wsiadła do samochodu, odłożyła torebkę na miejsce pasażera i odpaliła silnik, po czym zwinnie wycofała z firmowego parkingu i wyjechała na ulicę. Słowa Pam sprawiły, że w drodze do domu zdała sobie sprawę, że jej tegoroczne święta będą takie jak zwykle, czyli nudnie spokojne. Nie zanosiło się na nic zaskakującego, a czasem może fajnie byłoby mieć jakichś gości. Mieli oczywiście z dziadkiem rodzinę, ale nikt ich nigdy nie odwiedzał. Odkąd zamieszkała w Great Falls, wszyscy zapomnieli o ich istnieniu, więc zawsze spędzali Boże Narodzenie we dwójkę. Nie narzekała, bo przynajmniej w domu nie panował harmider. Wystarczy, że pogoda ostatnimi czasy płatała figle i potrafiła zaskoczyć niczym niezapowiedziany gość. Rose pomyślała, że nie miałaby nic przeciwko mroźnym i białym świętom. O nie. A dzięki girlandom z tysiącami światełek, którymi ozdobiono drzewa, ulice i wystawy sklepowe, oraz mroźnemu powietrzu zaczynała nawet czuć magiczną atmosferę, która unosiła się i krążyła wokół, a Rose to uwielbiała – Boże Narodzenie było jej ulubionym świętem. Wspaniale było czuć lekkie szczypanie mrozu na policzkach, od którego robiły się rumiane niczym dojrzałe jabłka. I zawsze uśmiechała się na widok unoszących się obłoczków pary, gdy wydychała powietrze z płuc. Dzisiaj też był taki mroźny dzień.

– Oho – mruknęła, bo właśnie zaczął lekko prószyć śnieg.

Wszystkie stacje radiowe nadawały świąteczne piosenki i Rose nuciła je pod nosem, jadąc do domu. Święta były jej żywiołem. Podobnie jak dzisiejsza kolacja miała takim być. Niespecjalnie się na nią cieszyła. O nie. Nie chciała widzieć tego pacana na oczy. Tolerowała go ze względu na panią Neli, ale tak naprawdę chętnie wystrzeliłaby kolesia w kosmos.

Miesiąc temu zachował się jak szczeniak i przykleił jej filiżankę do spodeczka. Kiedy mocniej szarpnęła, cała zawartość wylądowała na niej. Była wściekła, więc w akcie zemsty powinna odpłacić mu pięknym za nadobne, ale miała dosyć. Była zmęczona klientami i nim. Jason O’Connell był jak wielki wrzód na równie wielkim końskim zadzie. Miała nadzieję, że ktoś mu w końcu pokaże. Dobra, był przystojnym wrzodem, ale to nie zmieniało faktu, że wkurzał Rose i po tamtym zajściu miała do niego taki żal, że do tej pory ich stosunki nie uległy poprawie.

Podjechała przed dom, zaparkowała na lekko oprószonym śniegiem podjeździe i odwróciła głowę. Auto sąsiada stało przed domem. Skrzywiła się, szybko wysiadła i nie zwalniając tempa, udała się do domu. Już od progu przywitał ją szerokim uśmiechem dziadek.

– Co tym razem? – zapytała, nawet nie ściągając płaszcza, bo zaraz i tak miała wychodzić.

– Nic.

– Dziadku… – upomniała go.

– Byłaś na zakupach? Przypominam ci, że lodówka świeci pustkami.

– Przyjechałam po listę.

– A co do tego… – wręczył Rose kartkę – …dopisałem kilka rzeczy.

– To jest kilka rzeczy? – sapnęła na widok dodatkowych produktów.

– Cóż… – Wzruszył ramionami.

– Ech – westchnęła. – Dobra. Jeszcze tylko się czegoś napiję i już mnie nie ma.

Poszła do kuchni i przyjrzała się dość długiej liście zakupów. Zastanawiała się, na cholerę im tyle jedzenia? Dziadek sporo tu dopisał, choć zazwyczaj nie wtrącał się do takich rzeczy. Ale w sumie dobrze. Cieszyła się, że tak mu dopisuje apetyt i skoro chciał, żeby tyle kupiła…

Uniosła wzrok na kalendarz. Został tydzień do świąt. Równo siedem dni. Od kilku lat ich święta były spokojne, podobnie jak codzienne życie, incydentalnie tylko zakłócane przez kolesia mieszkającego po sąsiedzku, który czasem mógłby po prostu dać jej święty spokój. Ale niestety dzisiaj właśnie miała do nich wpaść na kolację ze swoim dziadkiem. W tym miesiącu była ich kolej odwiedzin u sąsiadów. Problem był jedynie taki, że ten człowiek potrafił wyprowadzić ją z równowagi w ciągu sekundy. Był irytujący jak mało kto. Zresztą to ten typ, który nie pasował do opisu „chłopak z sąsiedztwa”, chyba że z urody, ale to inna bajka. Jego uroda nie szła w parze z byciem miłym dla niej, a przynajmniej jej tego nigdy nie okazywał. Był raczej jak wrzód na dupie. Czasem miała ochotę przefasonować mu tę buźkę. A jak tylko otwierał usta, zawsze mówił coś wkurzającego. Aż ją korciło, żeby wepchnąć mu do środka kostkę mydła, żeby tylko się zamknął.

– Rose? – rozniósł się głos dziadka.

– Tak? – Odwróciła się i upiła solidny łyk soku pomarańczowego.

– Masz wszystko na liście?

– Mam – odpowiedziała, nie bardzo rozumiejąc jego pytanie, skoro sam jej ją dał. – Możesz mi powiedzieć, na co nam tyle jedzenia? Masz zamiar nakarmić wojsko?

– Nie, ale święta to święta.

– Które spędzimy we dwójkę, a tego – pomachała kartką – nie przeje nawet dziesięć osób.

– Rose, dziecko, nie kłóć się ze starym człowiekiem, tylko jedź na te zakupy.

– Oczywiście. – Pokiwała głową i ruszyła do wyjścia. – Będę za godzinę! – krzyknęła, żeby dziadek się nie martwił, gdyby długo nie wracała.

– Uważaj na siebie, zapowiadają śnieg!

– Wiem! – odkrzyknęła już przy drzwiach.

Wyszła z domu, poprawiła swój wełniany płaszcz w odcieniu zgniłej zieleni i zaciągnęła się mroźnym powietrzem. Wypuściła obłoczek pary. Przygładziła włosy i zeszła z werandy, kierując się do auta. Rozejrzała się tylko, czy czasem wroga nie było w pobliżu, i wsiadła do samochodu, żeby po chwili wycofać sprzed domu i ruszyć po te nieszczęsne zakupy.

Wszystko obserwował z sąsiedniego domu Jason, który, tak się złożyło, również musiał jechać do marketu. Jego babcia czasem była zwyczajnie upierdliwa. Nie rozumiała, że mógł to zrobić jutro albo pojutrze. Chociaż w sumie nie, bo właśnie sobie przypomniał o kolacji. Na samą myśl humor mu siadł. Wyglądał niczym chodząca chmura gradowa. Brakowało tylko, żeby ciskał piorunami.

– Pamiętaj, nie zapomnij kupić wszystkiego – odezwała się starsza pani, która od jakiejś minuty obserwowała wnuczka.

– A czy ja kiedykolwiek o czymś zapomniałem?

– Nie, ale zawsze może być ten pierwszy raz. Poza tym zakochany człowiek…

– Zakochany? – Stanął do niej przodem. – Zakochałaś się? Tylko mi nie mów, że w sąsiedzie zza płotu. Wszyscy tylko nie on – jęknął.

– A co masz do naszych sąsiadów?

– Wszystko – warknął. – Jadę po zakupy.

– Weź jakiś alkohol!

– Diabli mi ją nadali – wymamrotał pod nosem, kiedy wkładał kurtkę.

– Mówiłeś coś? – padło zza jego pleców, na co miał ochotę przewrócić oczami. Jego babcia była czasem niemożliwa i na dodatek skradała się niczym kot.

– Nie – odpowiedział. – Niedługo wrócę.

– Uważaj tylko na śnieżynki w zielonych płaszczach! – zawołała za nim, czym jeszcze bardziej go zirytowała. Wyglądało na to, że podglądała ich sąsiadkę i wiedziała, że on też patrzył.

– Cholera – wymamrotał pod nosem.

Wyszedł z domu, trzasnął drzwiami i stanął na werandzie. Tak mniej więcej wyglądały jego rozmowy ze starszą panią. A jego pech polegał na tym, że dziadek Rose i jego babcia, czyli dwoje starych wapniaków, wymyślili sobie, że raz w miesiącu będą się umawiać na wspólne kolacyjki, które mieli przygotowywać właśnie Rose i Jason. Czyli takie sąsiedzkie odwiedziny.

Zazgrzytał zębami. Nie do końca lubił te wieczory, bo atmosfera czasem była tak gęsta, że można było ją kroić nożem, albo i nawet siekierą. Dlatego nie chciał spotykać się z Rose Templeton, jeśli to nie było konieczne, bo ta kobieta działała na niego jak płachta na byka. Ładna, nawet bardzo ładna płachta, ale z całych sił się powstrzymywał, żeby nie powiedzieć jej czegoś złośliwego. A na jego nieszczęście ich dziadkowie się przyjaźnili i mógł sobie mówić, co chciał, ale w ten jeden wieczór musiał przełknąć wszystko i tolerować swojego gościa. Jeszcze gorzej było tylko wtedy, kiedy to oni szli z rewizytą. I tak już od jakiegoś czasu.

Dzisiejszego wieczoru wypadała kolacja w domu O’Connellów. Musiał ją przyrządzić wspólnie z sąsiadką, podczas gdy ich dziadkowie jak zwykle rozegrają sobie w spokoju partyjkę pokera.

Zacisnął szczęki i wsiadł do samochodu. Odpalił silnik i wyjechał z podjazdu, po czym ruszył do lokalnego supermarketu po te nieszczęsne zakupy. Oczywiście mógł jechać o każdej porze, ale nie był w stanie sobie odmówić i ruszył właśnie teraz.

Kwadrans później przemieszczał się między sklepowymi alejkami, pchając wózek, do którego wrzucał produkty z listy, starając się nie rzucać w oczy kobiecie, którą widział codziennie. Zauważył jej auto na parkingu, więc teraz próbował nie wejść dziewczynie w drogę, mimo że miał wielką ochotę coś przy niej palnąć. To było silniejsze od niego. Wiedział, że reagowała na niego alergicznie. Cóż, sam był sobie winien, ale i ona nie pozostawała bez skazy.

Kontynuował zakupy, a kilka alejek dalej Rose wrzuciła do koszyka ostatnią rzecz i ruszyła do kasy. Powoli przesuwała się za innymi klientami, nucąc pod nosem świąteczną piosenkę, która umilała wszystkim zakupy. Myślała o tym, jak szybko leci czas. Zanim się obejrzy, nadejdzie Boże Narodzenie, które, jak co roku, spędzi tylko z dziadkiem. Starszy pan był jej najbliższą rodziną i choć czasem robił się upierdliwy, całkiem dobrze się z nim dogadywała. No, może z małymi wyjątkami. Ale prawda była też taka, że nie miała sumienia się wyprowadzić i zostawić go samego. W zasadzie można było powiedzieć, że opiekowali się sobą nawzajem, i to w dość specyficzny sposób. A wszystko zaczęło się po tym, jak wprowadziła się do niego po śmierci rodziców. Nikt z dalszej rodziny nie chciał się nią zająć. Wszyscy byli zajęci robieniem karier. Zupełnie tak jak ona teraz, kiedy projektowała wnętrza. Ale wtedy była jeszcze nastolatką i po tym feralnym w skutkach wydarzeniu potrzebowała prawnego opiekuna. Kiedy okazało się, że siostra mamy się nią nie zajmie, stery przejął dziadek. Dla niej było bez różnicy, czy mieszka z ciotką, czy z dziadkiem, a opieka nie kręciła nosem. Kiedy więc dopełniono formalności, starszy pan Templeton mógł się nią zająć. Wtedy miała piętnaście lat, a lada chwila dwadzieścia pięć. Minęła prawie dekada, a jej się wydawało, jakby to było wczoraj. Czas płynie nieubłaganie, czy ktoś tego chce, czy nie, podsumowała w myślach, a potem westchnęła na wspomnienie rodziców. Kiedy zginęli, nie była już gówniarzem, który nie wiedział, jak zawiązać sznurówki, ale boleśnie odczuła ich stratę. Dlatego tak przywiązała się do dziadka. Zaopiekował się nią jak własną córką i kiedy jakieś trzy lata temu zaczął niedomagać, a wujek Phil, czyli brat jej taty, chciał go umieścić w domu starców, Rose się sprzeciwiła. Powiedziała wtedy, że się nim zajmie. Wujek nawet nie protestował. Doskonale wiedziała, że uznał takie rozwiązanie za najprostsze i najtańsze. Prawda była jednak taka, że Phil nie miał czasu na odwiedzanie własnego ojca, bo mieszkał daleko.

A ona na dobre wtedy związała się z Great Falls, postanawiając zostać w mieście dla dziadka, do którego kiedyś przyjeżdżała co roku na wakacje i czasem na święta. Czuła się tu naprawdę jak u siebie. Znała dosłownie wszystko i wszystkich. Zresztą kochała Montanę. Urodziła się w tym stanie, chociaż później rodzice wybrali życie w Seattle.

– Dwieście dwadzieścia siedem dolarów – oświadczyła kasjerka, która właśnie skończyła skanować zakupy Rose, gdy ta odpłynęła gdzieś myślami.

– A tak, już płacę. – Rose sięgnęła do torebki po portfel i z zaskoczeniem stwierdziła, że go tam nie ma. Zaczęła przekopywać jej zawartość, jednak bez skutku. – Chyba zapomniałam zabrać portmonetki z domu. Najmocniej przepraszam. – Było jej głupio, zwłaszcza że zrobiła duże zakupy, a za nią czekało już kilka osób.

Ja to mam szczęście, sarknęła w duchu, świadoma, że to nie był pierwszy raz. Już kilkakrotnie powtarzała sobie w podobnej sytuacji, że mogłaby czasem pomyśleć, zanim wyjdzie z domu.

– Zapłacę za tę panią – usłyszała nagle za sobą znajomy głos.

Miała ochotę przewrócić oczami, ale jedynie wypuściła powietrze, odwróciła się i spojrzała na swojego sąsiada, który stał jeszcze za jednym klientem. Głupek był uśmiechnięty od ucha do ucha. Miała ochotę mu coś powiedzieć, ale tylko uśmiechnęła się sztucznie. Dobrze wiedziała, że przyjdzie jej zapłacić za jego dobroczynność. Z tym człowiekiem nic nie było za darmo.

– Ale…

– Nie sprzeczaj się, oddasz mi później, złotko. – Jason powiedział to specjalnie, wiedziała o tym, tak samo jak on wiedział, że dziewczyna ma teraz ochotę wbić mu widelec w oko.

– Jasne – mruknęła. – Dzięki. – Posłała mu krzywy uśmiech i czym prędzej wyszła ze sklepu, pchając przed sobą wózek.

Nie zamierzała z nim rozmawiać. Owszem, pomógł jej, choć nie musiał, ale mógł już sobie darować to uszczypliwe „złotko”. Też coś. No ale to cały on, jej sąsiad, który wkurzał ją jak nikt inny na świecie. Ich konflikt trwał już jakiś czas i nie zapowiadało się, żeby mieli zakopać topór wojenny. Rose miała za to ochotę zakopać Jasona, najlepiej w ogórkach. Wyszłoby wszystkim na dobre. Ten facet irytował ją tak, że na jego widok wolała się odwrócić, wybrać inną drogę lub zwyczajnie nie wychodzić z domu. Miała swój powód i on dobrze wiedział jaki.

Idąc do auta, karciła się w myślach. W ogóle najchętniej cofnęłaby czas i zabrała ze sobą portfel, żeby nie doszło do tej sytuacji i żeby nie wyszła na nieporadną sierotę, za którą on na pewno ją miał. To nie tak, że nienawidziła Jasona, chociaż… No dobra, facet wyjątkowo działał jej na nerwy. Drażnił ją do granic możliwości. Albo to ona była przewrażliwiona, albo on faktycznie był wrzodem na dupie. Hmmm, jednak zdecydowanie to drugie, pomyślała i wyjęła kluczyki.

Szybko zapakowała zakupy do bagażnika, poszła odstawić wózek, a potem wróciła pędem do samochodu. Miała zamiar zmyć się stamtąd jak najszybciej, żeby nie dać swemu wybawcy nawet cienia szansy na napawanie się zwycięstwem.

Wskoczyła za kierownicę i odpaliła silnik. Była tak zaaferowana planem ucieczki, że nie zauważyła, jak ktoś podszedł do jej auta. Podskoczyła wystraszona, gdy ten ktoś zapukał w boczną szybę. Odwróciła głowę i rozpoznawszy intruza, miała ochotę palnąć go w łeb, ale zamiast tego uśmiechnęła się sztucznie i uchyliła nieco okno.

– Uciekasz? – zapytał rozbawiony Jason.

– Że niby przed tobą? – prychnęła. – Chciałbyś.

– Oj, wiele rzeczy bym chciał, tylko pytanie, czy ty byś chciała mi je dać.

– Mogłabym ci dać… – Udała, że się zastanawiała.

– Słucham, mów.

– W zęby, koleś. Może być? Czy jednak poprosisz Mikołaja o jakieś inne prezenty na Boże Narodzenie?

– Ale z ciebie jędza.

– Święty się odezwał. Odejdź, bo przejadę ci po stopach – ostrzegła go, bo naprawdę była gotowa to zrobić.

– Nie zrobisz tego – mruknął.

– Przekonamy się? – zapytała. Wrzuciła wsteczny i zaczęła powoli cofać.

– Wariatka! – krzyknął. – I tak się dzisiaj widzimy!

Rose zacisnęła palce na kierownicy. Miał rację, dzisiaj wypadał ten jeden dzień w miesiącu, kiedy musieli być dla siebie mili na sąsiedzkiej kolacji. A kto był jej sąsiadem? Oczywiście, Jason O’Connell. Facet, którego z miłą chęcią potrąciłaby na pasach i odjechałaby z miejsca zdarzenia, nie sprawdziwszy, czy przeżył. Takie panowały między nimi stosunki i to wszystko była jego wina. Wyłącznie jego, bo nie potrafił trzymać gęby na kłódkę. A pech chciał, że mieszkali obok siebie. Ona z dziadkiem, Jason z babcią. Byli jednym słowem sąsiadami zza płotu.

– Cholera jasna – mruknęła pod nosem.

Może jakoś by się od tego wymigała, ale znając jej szczęście… Nie miała szans. Lepiej było porzucić płonne nadzieje, bo jej plan i tak od razu spaliłby na panewce. Dziadek miał nosa i od razu wiedziałby, że Rose się miga. Miał jakiś wewnętrzny wykrywacz kłamstw, coś jak wykrywacz metalu. Był inteligentny, owszem, choć już nie był tak sprawny jak dawniej, bo potrafił przypalić nawet wodę, którą postawił na gazie. No ale takie rzeczy zdarzają się nawet młodym, kiedy są bardzo zaabsorbowani czymś innym.

Pół godziny później zaparkowała przed ich dużym domem, wyciągnęła z samochodu zakupy i z dwiema wielkimi papierowymi torbami ruszyła do środka. Już miała wejść na schody werandy, gdy nagle ktoś niespodziewanie głośno zatrąbił. Przestraszona upuściła jedną z toreb, która upadła z hukiem. Zaklęła rozwścieczona. Dobrze wiedziała, kto to zrobił. Powinna się już uodpornić na te głupie żarty, ale za każdym cholernym razem udawało mu się ją wystraszyć. Jak ona go nie cierpiała! Wściekła odwróciła się w prawą stronę i zobaczyła Jasona, który z zadowoloną miną wysiadał właśnie z samochodu. Miała ochotę zetrzeć mu z twarzy ten jego uśmieszek.

– Coś się stało? – zapytał głupio.

– Już ty dobrze wiesz co.

– Aż ci para uszami idzie. – Zaśmiał się, czym jeszcze bardziej wkurzył Rose.

– Idź do diabła!

– Bardzo chętnie, ale najpierw ty do niego trafisz za swój niewyparzony język, owieczko.

Tego było już dla Rose za wiele. Złapała pierwszą lepszą rzecz i rzuciła nią w tego bęcwała.

– Porąbało cię?! – krzyknął Jason, kiedy kubek jogurtu wylądował na jego ukochanym samochodzie, roztrzaskując się i brudząc karoserię, którą wczoraj mył.

– Nie. Ale… lepiej uważaj, co będziesz jadł dziś wieczorem – odpowiedziała i zaczęła zbierać porozrzucane zakupy.

– Chcesz mnie otruć? – zapytał, wpatrując się w blondynkę.

– Czasami mam taką ochotę – mruknęła pod nosem.

Podniosła swoje torby, rzuciła mu jeszcze kose spojrzenie i szybko ruszyła do domu. Pokonała schody werandy, weszła do środka i zamknęła za sobą drzwi nogą. Dopiero w kuchni, gdy odstawiła zakupy na blat, odetchnęła z ulgą, że nie widzi już tego kretyna na oczy. To był właśnie cały on. Tutaj pomógł, a tam zrobił coś, przez co miała ochotę go zamordować. Jason O’Connell był najgorszym sąsiadem, jaki mógł się jej trafić.

Ściągnęła płaszcz i odwiesiła go do szafy w korytarzu, a potem zzuła buty, żeby nie ubrudzić podłogi i nie musieć jej znowu myć. Po chwili wróciła do kuchni, żeby sprawdzić stan zakupów, które upuściła. Okazało się, że przez blondyna potłukł się słoik z majonezem i teraz nadawał się tylko do wyrzucenia. Rose miała ochotę wziąć ten majonez i wysmarować nim karoserię samochodu Jasona, żeby tylko zrobić mu na złość. Naprawdę czasem miała ochotę uszkodzić go za to jego głupie zachowanie. Nie byli już nastolatkami, tylko dorosłymi ludźmi, a ten baran zachowywał się jak szczeniak.

– Kupiłaś wszystko? – zapytał dziadek, który właśnie wszedł do kuchni.

– Tak, ale – stanęła do niego przodem – ja tam nie idę.

– Jak to?

– Jak to? A tak to. Mam ochotę skręcić kark temu baranowi.

– Jason znowu coś zmalował?

– Dziadku. – Rose popatrzyła z czułością na siedemdziesięcioośmiolatka w niebieskiej koszuli i spodniach wyprasowanych w kant. – Tak można mówić o nastolatku, a to jest stary koń.

– Który wciąż cię wkurza – stwierdził starszy pan.

– Jeszcze jak! Nie masz pojęcia – marudziła, dając upust emocjom.

– Ale i tak musimy iść tam razem. Teraz nasza kolej, dobrze o tym wiesz. Nie wypada nam odmówić.

– Nie możemy czegoś zamówić? To tylko jeden wieczór, przecież nic się nie stanie – próbowała go przekonać.

– Rose Templeton, nie tak cię wychowałem – powiedział lekko oburzony, mimo że oboje wiedzieli, że wcale nie wychowywał wnuczki.

– Nie znoszę go.

– To dosyp mu czegoś do jedzenia i będzie po sprawie – cmoknął zabawnie.

– Mam go otruć? – zapytała zaskoczona.

– Tam od razu otruć. Podaj mu cichaczem coś na przeczyszczenie. Będzie miał z głowy cały wieczór, a ty święty spokój.

– Wiesz, że jesteś diabłem wcielonym? – Zaśmiała się i ucałowała dziadka w policzek.

– Kochanie, gdy ma się tyle lat co ja, pewne zasady już nie obowiązują. Więcej mi wolno niż nie wolno. Więc zbieraj się i idziemy. A tym gogusiem się nie przejmuj i naprawdę rozważ dosypanie mu czegoś w ramach nauczki. Może być nawet coś na sen, najwyżej przy kolacji padnie jak mucha twarzą w jedzenie. Będziemy mieć z Neli chociaż temat do rozmowy. Ostatnio jakoś wieje nudą.

Rose miała ochotę wyściskać dziadka, ale musiała schować zakupy, poza tym i tak już sobie poszedł. Czasem pojawiał się i znikał niczym duch. Cieszyła się, że chociaż jego miała blisko. Stworzyli dwuosobową, czasem dziwną, ale jednak rodzinę.

Przed wyjściem do sąsiadów postanowiła dokończyć ubieranie choinki. Miała to zrobić rano, ale nie zdążyła, więc liczyła, że teraz się wyrobi. Sięgnęła po stojący przy kominku karton, postawiła go na niewielkim stoliku, żeby nie schylać się, i otworzyła wieko. Bombki, które lata świetności miały za sobą, wciąż jednak prezentowały się dobrze. Niektóre pamiętała z dzieciństwa. Uśmiechnęła się na wspomnienie wieszania ich razem z tatą, który musiał ją czasem podsadzić, bo nie sięgała wyższych gałązek. To były czasy, które już nigdy nie powrócą. Nie tylko dlatego, że jej tato nie żył, ale ze względu na to, że ona nie była już dzieckiem. Dorosła.

Sięgnęła po szklanego bałwanka i powiesiła go na środku, po czym powoli i sukcesywnie wyjmowała ozdoby i ubierała choinkę, żeby ta ładnie wyglądała. Jak co roku. Tylko że co roku zawsze pojawiała się nowa bombka, którą kupowała, odkąd się tutaj na stałe wprowadziła. W sumie uzbierało się już dziesięć takich specjalnych.

Zrobiła krok w tył, obejrzała choinkę z każdej strony i uśmiechnęła się na jej widok.

– Pięknie wygląda – skomentował jej dziadek. – Babcia byłaby zadowolona.

– Myślisz?

– O tak. A teraz szykuj się. Pora się zbliża.

– To już? – Spojrzała na zegarek. – Cholera.

– Wyrażaj się.

– Wybacz, dziadku – mruknęła i ruszyła do swojego pokoju. Czasem strofował ją, jakby wciąż była małym dzieckiem.

* * *

koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji

Wydawnictwo Akurat

imprint MUZA SA

ul. Sienna 73

00-833 Warszawa

tel. +4822 6211775

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl

Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz