Syrena - John Everson - ebook

Syrena ebook

Everson John

4,2

Opis

Evan od urodzenia cierpi na paniczny lęk przed wodą. Od roku próbuje poradzić sobie z traumą po stracie syna, który utonął w oceanie. Co wieczór chodzi na plażę i obserwuje miejsce, w którym zginął Josh, a potem idzie do baru po żonę, Sarę, która radzi sobie z tragedią w bardziej klasyczny sposób.

Pewnego wieczoru zwabiony dziwną pieśnią udaje się na skały bliżej fal, gdzie napotyka piękną, nagą kobietę. Jego wyprawy nad ocean nabierają innego charakteru, szczególnie, gdy między nim, a tajemniczą nieznajomą wybucha gorący romans. Evan zatraca się w coraz mroczniejszym związku, choć próbuje odnaleźć więź łączącą go niegdyś z żoną i wyrwać się z niebezpiecznych ramion morskiej piękności. Bill, przyjaciel Evana, ostrzega go przed legendarną syreną pojawiającą się w przybrzeżnych wodach.

Czy Ligeja jest morskim potworem, czy tylko niebezpieczną kochanką? Czy Evan zdoła ocalić siebie i bliskich?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 365

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (5 ocen)
2
2
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
squirr

Całkiem niezła

Gardzę tobą, Evan. #teamsiren
00

Popularność




Tytuł oryginału: Siren

Autor: John Everson

Copyright © Wydawnictwo Dom Horroru, 2023

Copyright © John Everson, 2010

Dom Horroru,

ul. Gorlicka 66/26

51-314 Wrocław

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Przekład: Łukasz Radecki

Redakcja i korekta: Marta Sobiecka

Projekt okładki: Grim Poppy Design

Skład i łamanie: Krzysztof Biliński

Wydanie I

Wrocław 2023

ISBN 978-83-67342-60-5

www.domhorroru.pl

facebook.com/domhorroru

instagram.com/domhorroru

PODZIĘKOWANIE

Pamięć, inspiracja i wyobraźnia. To trzy klucze do tej powieści. „Syrena” została zainspirowana wspomnieniami hipnotyzującej muzyki i moich licznych wizyt na różnych plażach wzdłuż wybrzeża Kalifornii. Jednak słowa powstały z dala od brzegu, podczas moich tygodniowych nocy pisania w 2009 roku w Rizzo’s w Naperville, w stanie Illinois.

Podziękowania dla Eriki i reszty ekipy za to, że zawsze miałem moją szklankę przynajmniej w połowie pełną! Dziękuję również Cocteau Twins, których nieziemska, eteryczna muzyka stanowiła idealne tło dla wielu godzin pisania tej powieści, kiedy pracowałem w domu.

Jest o wiele więcej osób, niż mogę tutaj zmieścić, którym należy się wdzięczność za wsparcie. Dziękuję mojej rodzinie, Geri i Shaunowi, za umożliwienie mi wkładania mojego „fikcyjnego” kapelusza i znikanie na wiele godzin w moim „innym” świecie. Dziękuję Don D’Aurii i wszystkim w Leisure za to, że w ten sposób przeżywam moje mroczne sny. Dziękuję również Dave’owi Barnettowi, Shane’owi Ryanowi Staleyowi i Mateuszowi Bandurskiemu za złożenie pięknych limitowanych edycji i przetłumaczenie mojej pracy.

Dziękuję moim pierwszym czytelnikom: Rhondzie Wilsonowi, Paulowi Legerskiemu, Martelowi Sardinie i Billowi Gagliani, za poprawienie wielu faktów i gramatycznych gaf; Lonowi Czarneckiemu i Johnowi Borowskiemu, za przeniesienie moich wizji do sieci i filmu; a także takim osobom, jak: P.S. Gifford, Bill Breedlove, Dave Benton, Erik Smith, Peter D. Schwotzer, Nate Kenyon, Edward Lee, Jonathan Maberry, Bryan Smith, Kresby, WIL Keiper, Brian Yount, Paul Mannering, Sheili Halterman, Deb Kuhn, Peg Phillips, Mallecs i Rentfros za zachętę i wsparcie oraz za bycie zawsze, gdy ich potrzebuję.

Prolog

1979

Sól wisiała w powietrzu niczym mgła. Smak oceanu wypełniał usta Andy’ego, gdy prowadziła go po skałach. Surowe światło nocnego nieba podniosło się i podążało po szwach jej dżinsów. Andy nie mógł oderwać wzroku od kształtu jej tyłka, kiedy kroczyła w górę i w dół przez labirynt nadmorskich głazów, prowadząc go do sekretnego miejsca, jakie przygotowała. Miejsca, w którym miała wyskoczyć z tych dżinsów. Miejsca, gdzie podzielą się krwią.

Była starszą kobietą. Ciemnowłosą, szczupłą i seksowną starszą kobietą o imieniu Cassie. Andy poznał ją w artystycznej kawiarni, w której uczył się po szkole. Powiedziała, że ma dwadzieścia trzy lata, ale jej oczy skrywały wiedzę o rzeczach znacznie starszych niż jej wiek. Andy był zarówno przestraszony, jak i zachwycony atencją kobiety, ale ostatecznie przyciągnął go urok jej ciemnych oczu. I dziś wieczorem chciał odprawić z nią rytuał. Zaklęcie, jak powiedziała, aby wezwać z zewnątrz moc na Ziemię. Moc, którą mogłaby wykorzystać. Moc, która przyniesie korzyści im obojgu… jeśli zrobi tak, jak ona powiedziała. Podsumowując: nie dbał tak naprawdę o część mocy… interesował się tylko zdobyciem jej. Od tygodni nawiedzała go w marzeniach – bez względu na to, czy spał czy nie.

– Tutaj – oznajmiła Cassie. Odwróciła się do niego i otoczyła rękoma jego szyję. Za jej włosami widział fale rozbijające się słabymi białymi iskrami na skalistym brzegu. – Czuję tu coś mocnego – powiedziała. – W tym miejscu jest moc. Wiem to od lat.

Andy wzruszył ramionami. Wyglądało to, jak jakikolwiek inny odcinek tej zapomnianej przez Boga plaży. Nawet w dzień nikt tutaj nie pływał. Plaża była zdradliwa. W zatoce zgłaszano obserwacje większej liczby rekinów niż można by się spodziewać, bo pływało ich tu niewiele.

Ale kiedy Cassie przycisnęła ciepłe wargi do jego ust, Andy zapomniał o plaży i czuł tylko żar ciała napierającego na jego własne. I błysk namiętności w oczach, które na niego patrzyły. Mogła być starsza, ale była drobna, z jędrnymi i okazałymi piersiami, a gdy spoglądał jej w oczy, wiedział, że dziś wieczorem… stanie się mężczyzną.

Dla siedemnastoletniego chłopca była to niesamowita, cudowna myśl, od której aż trzęsły się kolana.

Tymczasem Cassie myślała o zaklęciu, które zamierzała rzucić. W oceanie była moc, matka wszelkiego życia. Ciężka, głęboka, cicha moc. Moc równie zdradliwa i niepewna, co bezkresna. W tym miejscu było jeszcze coś, choć nie miała do końca pewności, co to takiego. Śpiewało w powietrzu niczym niewyraźny głos szarańczy.

Poprowadziła Andy’ego na otwartą przestrzeń plaży, tuż przy linii odpływu i opróżniła swoją torbę, wysypując wszystko na piasek. Dłońmi wykopała osiem dziur w kręgu na piasku i umieściła w nich świece, w środku kładąc pęk związanych ptasich nóg. Pocałowała Andy’ego i pchnęła go do tyłu, by rozluźnił się, leżąc na ziemi. Potem z uśmiechem podniosła się i przeszła wzdłuż linii wody, aż znalazła to, czego potrzebowała. Wracając do kręgu, zakręciła sznurkiem wodorostów po całym obwodzie świec.

Andy obserwował, jak układa coraz więcej przedmiotów w środku koła: liście i włosy oraz kawałki ciemnych sękatych rzeczy, które mogły być zarówno roślinami, jak i kawałkami ciała. Nie był pewien, czy chciał wiedzieć.

Cassie zapalała świece, które pomimo ochrony z wykopanych dołków w piasku, migotały szybko w nocnym wietrze. Usiadła, opierając ręce na biodrach i przyjrzała się swojej pracy. Po chwili skinęła głową i sięgnęła do skórzanej torebki po nóż. Nie był to standardowy kuchenny nóż do steków, ani nawet motylek ulicznego wojownika. Nie, to było coś wyjątkowego; ostrze zwężało się krzywą, która naśladowała falę oceanu. Uchwyt z ciemnego drewna był rzeźbiony w dziwnie postrzępione postacie otaczające zakrwawiony kamień.

– Teraz jesteśmy gotowi – powiedziała Cassie. Jej oczy tańczyły z odbiciem płomieni.

– Powiedz mi, co mam robić – rzekł Andy. Nienawidził, gdy jego głos brzmiał tak słabo wobec szeptu fal.

Gdzieś łkał nocny ptak. Nie dało się stwierdzić, czy był to okrzyk bólu, czy zwycięstwa.

– W naszym kręgu mamy elementy powietrza, ognia, ziemi i wody, jak również ziarna życia i śmierci. Teraz dodajemy elementy krwi i pasji, aby ukończyć zaklęcie.

– Nie musisz czegoś powiedzieć albo machnąć różdżką?

Cassie roześmiała się.

– Powiem kilka rzeczy, kiedy będziemy się pieprzyć, ale tak naprawdę… magia jest kombinacją tego wszystkiego. Spustem jest moja wola i my, będąc razem…

Pochyliła się, żeby go pocałować, a oczy Andy’ego uciekły w tył głowy. Boże, smakowała tak dobrze. Wymknęła się z jego objęć, położyła nóż między nimi i zdjęła koszulę, dając mu znak, by zrobił to samo. Potem wstała, zrzuciła dżinsy, pozbyła się różowych majtek bikini i znów usiadła, naga na ziemi. Andy wzdrygnął się, gdy jego tyłek dotknął zimnego piasku.

– Daj mi swoją rękę – szepnęła. Zrobił to. – Oddaj mi życie – powiedziała i przeciągnęła ostrze w poprzek jego dłoń. Skrzywił się, ale nic nie powiedział, gdy wypłynęła krew.

Przecięła kawałek na swojej skórze, a potem zacisnęła dłonie, trzymając ręce na środku kręgu płomienia.

– Moje życie w twoim – szepnęła. Kiedy rozluźniła uścisk, krople ich wymieszanej krwi splamiły totemy w piasku.

A potem ciepłe piersi Cassie znalazły się na piersi Andy’ego. Jej włosy oplatały jego twarz, usta ssały mu język z głodem, którego nigdy nie zaznał. Błyskawicznie zrobił się twardy i po chwili przewróciła go tak, że teraz to on był na wierzchu, a ona szepnęła:

– Teraz, Andy. Teraz.

Andy osunął się na aksamitną skórę jej ud i poczuł jej ciepło na sobie. Naparł, przesunął się i ogarnął go chwilowy strach. Co, jeśli nie będzie mógł trafić…

I wtedy ogarnęło go ciepło; już tam był. Uczucie było niesamowite, jakby płynna ręka objęła jego kutasa, drażniąc go i drocząc się z nim w taki sposób, w jaki dłonie nigdy nie dałyby rady. Przycisnął się do niej, próbując znaleźć drogę głębiej, by być bliżej niej. Pocałował ją, wciskając się w jej usta. Odwzajemniła taniec jego języka, ale potem jej oczy zapłonęły i odepchnęła go.

– Mocniej – zażądała. – Spraw, bym cię poczuła.

Próbował podołać, ale wciąż wymagała więcej.

Andy dźgał ją szybciej, uderzając w nią z coraz większą siłą. Ich skóra zderzała się i odbijała w rytm fal, a jej krzyk przeszedł w crescendo: napięty, lękliwy, choć pewny. Wciąż żądała więcej. Obejmowała jego ramiona, podnosząc i przyciągając na przemian. Otworzyła szeroko usta, podążył jej śladem, a ona jęknęła.

– Chwyć moje włosy – syknęła.

Wsunął dłoń w jej włosy i pociągnął ją za biodra.

– Moja szyja – powiedziała wtedy. – Przyciśnij mnie mocno, Andy. Muszę to wszystko poczuć.

Andy zdjął dłoń z jej włosów i objął rękoma gardło, ściskając jak szmacianą lalkę. Ona trzymała go równie mocno przy szyi, podtrzymując jego zapamiętałość, popychając go do tyłu, aby uniósł jej głowę z piasku, a następnie puszczając, przygniótł ją całym ciałem. Po kilku sekundach jej krzyk stał się niekontrolowany, a jego namiętność jeszcze się rozpaliła. Gdy pierwsze fale orgazmu pochłonęły go w gorączce, wbijał się w nią szybciej, szybciej, szybciej, podnosząc jej głowę i uderzając nią w piasek całym sobą, jakby byli jednym ciałem, owładniętym pożądaniem. Jej ręce i uda zachęcały go, jej krzyki przeszły z: Tak, tak, w gardłowe pomruki i jęki. Zatracił się w ruchu, krzycząc z nią w ostrym staccato błagań rozkoszy.

Nie zauważył od razu, kiedy jej okrzyki ekstazy się zmieniły. Ale gdy fala namiętności opadła, dźwięki wydawane przez partnerkę ucichły. Euforia ulotniła się jak woda przez piasek, Andy zamrugał i zwolnił. Rozluźnił palce na jej gardle, ramiona zwolniły uścisk.

Cassie leżała pod nim bez ruchu. Pochylił się, by ją pocałować.

– Cassie? – wyszeptał. Ale jej aksamitne usta nie poruszyły się.

– Cassie, obudź się – ponaglił.

Piasek, tuż obok jej czarnych włosów, był ciemny i kiedy Andy wziął ją w ramiona, odkrył powód. Klejący, gorący, okropny powód.

Ostry głaz, ukryty pod piaskiem, lśnił w świetle księżyca, jego czubek był czarny od krwi, a kiedy Andy spanikował i puścił jej nieruchome ciało, Cassie się nie poruszyła. Jedna ręka spoczywała pod plecami, a nogi pozostały wykręcone w nienaturalnym przykucnięciu. Cienka kropla śliny zsunęła się po policzku, a Andy dostrzegł, że jej piersi są nieruchome. Absolutnie, aseksualnie nieruchome. Nie poruszał ich żaden oddech.

– Cholera, cholera, cholera – wyszeptał i pochylił się nad jej klatką piersiową, nasłuchując. Jej serce nie biło.

Andy włożył spodnie i chodził po plaży, podskakując nerwowo na każdy dźwięk nocy. Myślał o swoich nadziejach związanych ze studiami, marzeniach o stypendiach i drużynie futbolowej. To miał być jego bilet ucieczki od tego turystycznego miasta-pułapki. Za każdym razem, gdy wracał do światła umierających świec, te sny zmieniały się w obraz zardzewiałych więziennych krat.

Kiedy w końcu znów opadł obok ciała Cassie, łzy zwilżały mu twarz. Jej klatka piersiowa pozostała nieruchoma. Przesunął dłonią po białej skórze, po zgrabnym, zimnym ciele. Wiedział, że nie może jej tak zostawić. Nie mógł też nikomu powiedzieć, co zrobił. Jej życie się skończyło, bez względu na wszystko. Dlaczego musiało skończyć się także jego?

– To nie moja wina! – krzyknął gniewnie w stronę morskich fal, choć nie było nikogo, kto mógłby go usłyszeć.

W świetle północnego księżyca Andy podjął decyzję. Nie miał zamiaru umrzeć razem z nią. Powrzucał wszystkie świece i totemy do wielkiej skórzanej torby i wziął Cassie na ramię. Z torbą w drugiej ręce wlókł jej ciało w dół plaży. Był tam skalny występ – Mewi Szpic – rozciągający się w czerni oceanu. Chłopak pomyślał, że będzie to równie dobre miejsce, jak każde inne. Kiedy dotarł do krawędzi skalistego palca, położył ciało na kamieniu i ostatni raz spojrzał na jej szczupłą, nieruchomą twarz.

Jego pierwsza starsza kobieta. Może ostatnia.

– Cholera – wyszeptał ponownie.

Andy zebrał kilka kamieni rozmiaru pięści i wepchnął je do torby, po czym przeciągnął długie rączki przez głowę i szyję kobiety. Z początku głowa nie chciała przecisnąć się przez obręcze, ale wrzasnął gniewnie i szarpnął z czystą furią, aż wreszcie skóra rozprężyła się i ustąpiła. Torba osunęła się wokół jej gardła, a kosmyki czarnych włosów poplamione czerwienią zaplątały się między jego palcami. Przez cały czas milczał, wpychając do torby kolejne kamienie. Jedną z rzeczy, których człowiek uczy się podczas życia w pobliżu oceanu, jest to, że przedmioty mają tendencję do tonięcia.

Wepchnął kilka dodatkowych kamieni w tył dżinsów, zmagał się z nimi, gdy utkwiły w połowie nogawki, a potem włożył kolejny ciężki kamień w jej koszulę i przewiązał rękawy wokół kostki. Usatysfakcjonowany tym, że na pewno pójdzie na dno, Andy ponownie dźwignął kobietę z ziemi i zatoczył się na skraj skalistego cypla. Z okrzykiem udręki i bólu zepchnął ją ze skały, by spadła i zanurzyła się w spienionych objęciach fal, zaledwie kilka stóp niżej.

Zatonęła bez dźwięku. Andy biegł. Minęły godziny, zanim przestał płakać.

Poniżej poziomu fal, Cassie opadała poruszana zmiennym prądem, aż wreszcie zatrzymała się na złamanym dziobie kadłuba starego gnijącego wraku. Wodorosty poruszały jej głową, gdy przeciążona kamieniami torebka i dżinsy ciągnęły w dół. Ciemna posoka z tyłu czaszki rozpuszczała się w morzu. Ciągłe ssanie i napór ciśnienia wody uwalniały coraz więcej krwi prosto do serca pierwszej matki.

Ocean przyjął jej ciało.

Krew przesuwała się jak dymiące wstążki ponad śnieżnobiałą skałą tuż obok jej głowy, która wystawała, nieznacznie przygnieciona brązowym osadem stuleci. Choć krwawa nić falowała i rozrzedziła się w wodzie, część zatrzymała się jak zastygła chmura.

Gdyby ktokolwiek to obserwował, zobaczyłby, że biały kamień przesunął się nieznacznie. I kilka minut później poruszył się znowu. Ujrzałby coś podobnego do leja, pojawiającego się w błocie, gdy uniesie się ostry kamień. Chmura oceanicznego pyłu wirowała wraz z nim.

Zobaczyły szkieletowy przegub, który wciąga ten skalisty biały palec do ukrytego pod błotem domu i zauważyłby, że błoto drży i ześlizguje się, gdy kości próbują się uwolnić i wznoszą w górę cztery kolejne kościste fragmenty.

Widziałby, że ta ręka kołysze głowę Cassie, jak matka, tylko że… zamiast dawać opiekę, coś jej odbiera. Karmi się. Kościste palce gładzą delikatnie falujące loki czarnych włosów.

Tylko że nie było tam nikogo, kto mógłby to oglądać.

Nikt nie zobaczył, że stuletni sen dobiegł końca, dzięki zewowi zaklęcia Cassie… I mocy jej krwi.

Rozdział pierwszy

Dzisiaj

Kamień przeleciał przez taflę wody jak pocisk, przeskakując przez fale i odbijając się raz, dwa, trzy i cztery razy, zanim osiągnął metę w białej pianie. Zniknął bez piątego skoku w nieubłaganym oceanie.

Evan wzruszył ramionami i wziął kolejny kamień. Zwyczajny. Szary i gładki. Tym razem zyskał tylko dwa odbicia, zanim kamyk został skradziony przez fale.

– Ramię jest już zmęczone – powiedział do siebie i zostawił następny kamień tam, gdzie leżał.

Ocean skradł wszystko.

Pochylił się, podniósł szczypce kraba i rzucił je w pianę.

Wszystko.Evan otarł łzę z policzka i ruszył wzdłuż plaży. Noc wisiała nad nim z własną, pełną pośpiechu ciszą, ale on wciąż słyszał dźwięki z przeszłości. Słyszał głos Josha, unoszący się na falach. Jego syn. Jego chłopczyk.

Tata! Josh krzyczał, a jego głos wypełnił się nagłą paniką. A potem, tato?A potem nie było żadnego dźwięku.

– Przestań – wrzasnął Evan, jak robił to prawie co noc, zły na siebie za więcej rzeczy niż mógł opisać. Ale strach na pewno znajdował się na szczycie tej listy. Długiej listy słów.

W myślach pojawiały się aktualnie: strach, tchórz, zafajdaniec, słabeusz, żenujący, nieudacznik, kupałajna, pierdolec… słowa przeradzały się dalej, wraz z palącym ciepłem jego łez.

Evan podniósł kolejny kamień i rzucił go w fale. Ale tym razem nie zatrzymał się, by zobaczyć, jak daleko poleciał, zanim zatonął. Zamiast tego mężczyzna odwrócił się w stronę świateł domu.

Kamień podskoczył siedem razy.

Sprzęt nagłośnieniowy grał piosenkę Georgia Satellites i Sara uśmiechnęła się do siebie, ponieważ kiedy rozejrzała się po barze, myślała, że być może jest jedyną osobą wystarczająco starą, aby pamiętać Georgia Satellites. Kiedy prostackie nuty jej młodości rozpłynęły się w chrapliwym ryku i podwójnych gitarach Foo Fighters, zobaczyła, że głowy kilku facetów wokół pojedynczego stołu bilardowego zaczynają podrygiwać z większym zapałem.

W jakiś sposób rock jej nie ruszał – dzięki niewidocznej kotwicy zarzuconej na dno serca. Nigdy nie umknie swojej przeszłości. I czy nie dlatego tu była?

– Czy mogę postawić ci piwo? – zapytał jeden z chłopców od bilarda. Sara spojrzała w jego pełne nadziei oczy, nie z przychylnością, ale z prostym pytaniem. Czemu?

Jej dni przygód na jedną noc minęły dwie dekady temu i wiedziała, że linie wzdłuż obwisłych policzków oraz srebrzyste sieci we włosach są najbardziej oczywistym wskaźnikiem, że czas nie obszedł się z nią łagodnie. Żaden facet o kruczoczarnych włosach i klatce piersiowej, którą miał odwagę uwypuklić, ściskając się mocniej paskiem, nie mógłby się nią zainteresować. Mimo to, właśnie taki facet stał teraz przy niej, położył dłoń na ramieniu i zaproponował piwo.

A co tam, do cholery? – pomyślała i poprosiła o Guinnessa. Może zobaczył obrączkę, gdy jej dłoń z łatwością owinęła się wokół szklanki.

– Jesteś mężatką? – zapytał mężczyzna, zajmując stołek obok niej. Nie cofnął ręki. Zamiast tego przesunął ją z ramienia, wzdłuż jej pleców, aby zacisnąć ją bezpośrednio na udzie.

Skinęła głową.

– Mniej więcej tak długo, jak ty żyjesz – powiedziała z uśmiechem.

Spojrzała na niego znużonym wzrokiem i być może coś sprawiło, że jego kręgosłup przeszył chłód rzeczywistości, ponieważ jego natrętna dłoń zniknęła. Rzucił kilka dolarów na bar, skinął głową i wrócił do stołu bilardowego. Sara usłyszała ciche głosy i śmiech. Nie odwróciła się. W jej życiu był tylko ból serca, tak wielki, że mogła go tylko dopełniać. Jeśli ktoś się teraz z niej nabijał, bo siedziała tu stara i samotna w barze… nie zamierzała się tym przejmować. Nie zamierzała zrobić nic, z wyjątkiem jeszcze jednego przechylenia szklanki z piwem. W porządku, może dwóch.

A potem wróci do domu. Tam dom twój, gdzie serce twoje, pomyślała.

– Ale gdzie poszło moje serce? – odpowiedziała sobie na głos.

System nagłośnieniowy – cokolwiek stało się z szafami grającymi – był teraz pompowany rytmem Britney, więc głosy w barze wokół niej zaczęły się podnosić.

To była godzina młodzieżowa, pomyślała Sara. Czas, aby dorośli wrócili do domu.

Spojrzała na neonowy szyld nad głową i uśmiechnęła się smutno do seksownej wytatuowanej istoty za barem, która nie miała zahamowań przed eksponowaniem swoich wdzięków i flirtowała z chłopcami od stołu bilardowego dla napiwków. Sara spojrzała na swoje piwo.

Piana w ostatnim łyku Guinnessa rozśmieszyła ją. Nie potrafiłaby wyjaśnić, dlaczego. Po prostu uderzyło ją to, jakie to zabawne… cała ta ciemna, ciężka ciecz barwiąca masę szkła, a na wierzchu ten biały wieniec z bąbelków próbujący zatrzymać wszystko wewnątrz. Wiedziała wiele o trzymaniu różnych rzeczy w sobie. Dlatego właśnie tu była. Trzymała w sobie to wszystko.

– Coś nie tak z twoim piwem? – Usłyszała głos z tyłu. Odwróciła się powoli, bojąc się, że wrócił chłopak od bilarda. Ale wtedy tembr głosu pogłębił się i zobaczyła twardą linię szczęki i delikatną troskę w głęboko osadzonych niebieskich oczach. Pokręciła głową.

– Nie – powiedziała. – Piwo jest w porządku. – Podniosła szklankę i opróżniła połowę w jednym desperackim pociągnięciu.

– Chodźmy do domu, co? – powiedział Evan i odciągnął ją od stołka. Potknęła się tylko nieznacznie, gdy dzwonki przy drzwiach zabrzęczały, ogłaszając ich wyjście, tak jak robiły to niemal każdego wieczora. Barmanka przewróciła oczami i oczyściła kontuar. Nie zastanawiała się, dlaczego każdej nocy staruszkę trzeba było eskortować do domu. Właśnie obciągnęła t-shirt, by uśmiechnąć się fałszywie do chłopców pijących Buda, gdy wbijali ósmą bilę.Cholerni pijacy nigdy nie zostawiali dobrego napiwku.

Rozdział drugi

Strata to wszechogarniająca pasja. Kylie mogłaby ci to opowiedzieć w mgnieniu oka, gdyby jeszcze w ogóle mogła mówić.

– Nigdy nie powiedziałem, że zabiorę cię ze sobą – krzyczał Abram w ciemnym kącie klubu przy plaży. Nikt z obecnych nie słyszał tego wybuchu, jedynie dziewczyna z szokującymi białymi włosami i krótką różową spódnicą słyszała go głośno i wyraźnie. Słyszała całym swym ciałem.Na scenie niski gitarzysta w okularach i koszuli w kratę przebijał się najuczciwszą drogą przez Have You Ever Seen The Rain z repertuaru Creedence Clearwater Revival, a Kylie nagle straciła pewność, czy to zdrada Abrama, czy moc piosenki sprawiły, że płakała.

Ale wiedziała, co spowodowało, że jej łzy przeszły w uśmiech, gdy Abram wyjaśnił, że nie ma czasu na związek, że dostał szansę w Bay Area i musi poświęcić się temu, żeby coś osiągnąć. Ale może kiedyś, jeśli…

Kylie zignorowała żałosne wyjaśnienia Abrama dotyczące porzucenia. Nabierz je, wykorzystaj i porzuć… Znała tę zasadę. Teraz kraciasty chłopak przy mikrofonie śpiewał: Stop, children, what’s that sound, a uderzyła ją nie moc starych tekstów Buffalo Springfield, ale wspomnienie grupy Muppetów śpiewających hipisowską piosenkę.

Właśnie wtedy, gdy Abram próbował zrobić swoją najlepszą poważną minę, tę z pomarszczonym czołem, by wytłumaczyć, że pilnie musi ją zostawić, Kylie zaczęła się głośno śmiać.Abram był wyraźnie zszokowany i trochę speszony. A kiedy wciąż się śmiała, uczucie rosło w niej jak eksplozja – eksplozja emocji, która tylko z pozoru zawierała wszystko, co powinno przypominać śmiech; Abram oddalił się.

Kylie zdała sobie sprawę, że nie było go długo po tym, jak skończył się śmiech, łzy i zła piosenka Johna Mayera. Powinna była wiedzieć, że Abram ją opuści. Przecież zawsze to robili.

Wyślizgnęła się przez boczne drzwi Piaskowej Pułapki i ruszyła pustym chodnikiem Piątej Ulicy w kierunku oceanu. Księżyc był wysoko na niebie i nie chciała wracać do domu. W tej chwili w myśli o pustym łóżku nie było nic pocieszającego.

Zrzuciła sandały na krawędź betonowej ścieżki i szła boso po zimnym piasku. Po chwili poczuła jeszcze chłodniejszy pocałunek fal spływających po palcach. Gdzieś z daleka usłyszała wysoki, czysty głos. Ktoś nucił piosenkę.

Ruszyła w tamtą stronę. Muzyka zawsze sprawiała, że czuła się lepiej w najgorszych chwilach, a te z pewnością należały do najgorszych z najgorszych. Naprawdę go kochała. W pewnym stopniu kochała ich wszystkich, ale tym razem, tym razem… myślała, że będzie inaczej. Wyrzuciła chmurę piasku palcami i roześmiała się z goryczą. Nigdy nie mogło być inaczej, ponieważ faceci byli zawsze tacy sami. Chcieli od dziewczyny jednej rzeczy i gdy dostali ją kilka razy, nudzili się. A potem chcieli czegoś innego. Kogoś innego.

Muzyka zdawała się dobiegać z końca plaży, nieopodal skalistego palca, który wystawał z przybrzeżnych fal. Nazywano go Mewim Szpicem, ponieważ w miesiącach letnich ten odcinek zdradzieckiej skały był prawie w całości skąpany w hałaśliwych stadach. Ale teraz skały były puste. Ciemne, postrzępione krawędzie na tle nastrojowego, nocnego nieba.

Ktoś tam był, Kylie była tego pewna. I przepięknie śpiewał. Nie mogła zrozumieć słów, ale przyciągnęła ją melodia pełna bólu i nadziei.

Dotarła do krawędzi naturalnego pomostu i ostrożnie przeszła nad wodą. Piosenka dochodziła z samego szczytu, ale żeby tam dotrzeć, Kylie musiała przejść całą drogę wzdłuż krawędzi, a potem się wspiąć.

W nocy ocean jest piękny, pomyślała, kiedy wspięła się na głaz pokryty poczerniałymi glonami. Pomiędzy spokojnymi uderzeniami fal a pięknem piosenki uświadomiła sobie, że nie czuje już gniewu na Abrama. Nawet smutku. Cała uraza i frustracja dnia zostały skradzione przez melodię. Energia nocy zdawała się odsuwać od niej, a Kylie postanowiła odpocząć chwilę na skałach.Usiadła i wpatrywała się w nikłe białe grzbiety fal, czuła żywy i ciepły posmak oceanu w gardle. Wdychała to i pozwalała wszystkiemu odpłynąć. Muzyka była wszędzie, cicha, ale obejmująca wszystko. Zamknęła oczy i pozwoliła, by zabrała ją w lepsze miejsce.

Delikatne dreszcze, niczym opuszki palców, migrowały po jej plecach. Kylie rozluźniła się i zamknęła oczy. Już się nie przejmowała. Muzyka była teraz w niej, a jej wołanie było wszystkim.

Kylie nie poczuła pazurów, gdy poruszały się po jej ciele, zręcznie pozbawiając ją ubrania. Ledwie je zarejestrowała, gdy wędrowały wzdłuż piersi i szyi. Przez sen na jawie zadrżała i walczyła, przedzierając się przez dziwną mgłę, która ogarnęła jej umysł, gdy nagle zobaczyła oczy o złotych plamkach wpatrujące się w nią głodem drapieżnika, i wreszcie uświadomiła sobie, że jest obnażona i zagrożona.

Ale wtedy było już za późno.

Kylie krzyknęła raz, gdy piosenka nagle się skończyła.

Tylko raz.

Nikt nie słyszał, jak dwie zimne dłonie ściągnęły jej ciało ze skał w powitalne objęcia oceanu.

Rozdział trzeci

Światło słoneczne dotykało zmiętej pościeli. Evan obudził się, mrużąc oczy od wiązki padającej na jego twarz. Zerknął na ten szpon świtu. Tak wcześnie. Rankiem noce wydawały się za krótkie, ale gdy wpatrywał się w sufit o drugiej po północy, wydawały się o wiele za długie.

Obok niego chrapała Sara. Wiedział, że jeszcze przez jakiś czas będzie nieobecna.

Od śmierci Josha spała coraz dłużej i dłużej, ponieważ coraz częściej była w barze. Evan martwiłby się, że go zdradza i podrywa chłopaków, jednak zwykle to on zjawiał się, aby zabrać ją do domu. Każdej nocy chodzili samotnie ze swoją prywatną boleścią, ale ostatecznie na końcu szli razem.

Pocałował ją lekko w czoło i zsunął się z łóżka, by ogarnąć się w łazience. Rok temu Sara już byłaby na dole, gadając w kuchni i budząc zarówno Evana, jak i Josha swoim radosnym hałasem. W końcu „jej chłopcy”szliby korytarzem, ziewając i rozciągając się w ciepłej kuchni z zapachem jaj, kaszy i kawy, zbierali się przy stole, aby porozmawiać o nadchodzącym dniu.Josh był ósmoklasistą w Bayside, a w ich śniadaniowych pogawędkach zaczęła się już przewijać rozmowa o liceum. Czy powinien złapać byka za rogi i iść na zaawansowaną historię? Jego stopnie pozwalały na to, ale czy naprawdę chciał odrabiać trudniejsze zadania domowe?

Evan naciskał, aby postawił na zajęcia z historii, które dadzą mu wstęp na lepszy college, ale Josh na ogół przewracał oczami.

– Dlaczego myślisz, że pójdę na studia, tato? – podkpiwał.

Sarah wspierała go, dokładając jeszcze do pieca:

– Nie widzę nic złego w byciu zawodowym ratownikiem.

Podczas golenia Evan patrzył na ciemne kręgi pod oczami i skrzywił się mimowolnie. Jak wielką różnicę uczynił ten jeden rok. Twarz, która na niego patrzyła, wyglądała na szczupłą i zmęczoną, a siwe włosy zdobiły skronie i zwijały się na pokrytej czernią piersi. Miał teraz niewielki brzuch – niezły jak na faceta po czterdziestce, ale rok temu był bardziej sprężysty, zdrowszy.

Sara nadal spała, kiedy wyszedł spod prysznica i ubrał się do pracy; jej usta były otwarte i spoczywały na poduszce. Evan pragnął ją obudzić, pocałować ją z taką namiętnością, jaką kiedyś dzielili się rano; Coś, o czym będziesz pamiętać podczas pobytu w biurze – szeptała, gdy jej niespokojne palce odpinały pasek, który dopiero co założył. Ale wiedział lepiej. Te dni odeszły razem z jego synem.

Zatrzymał się na chwilę w korytarzu, tak jak każdego ranka, by spojrzeć na plakaty nad łóżkiem na ścianie w pokoju Josha. Od tamtego dnia nie tknęli tam niczego. Poranne światło przesuwało się po pustym łóżku i dotykało kredensu pokrytego zbieraniną książek, czasopism i kolekcjonerskich kart z muzykami rockowymi. Evan był dumny z zainteresowania Josha muzyką; odbijały się w nich jego własne fascynacje. Siadali często we dwóch obok siebie przy fortepianie lub z gitarą akustyczną, śpiewając folkowe, rockowe i nonsensowne piosenki. Evan uśmiechnął się do wspomnień o Joshu, gdy ten miał pięć lat. Wymyślił tekst o tym, jak Josh łapie ogon jaszczurki w łazience i używa go do mycia zębów. Twarz chłopca zmarszczyła się z obrzydzenia, gdy śmiał się i jęczał:

– Nie ma mowy, tato, fuj! Obrzydliwość!

Łza zagroziła ucieczką z kącika oka Evana, ale ją otrząsnął. I odszedł. Po raz pierwszy obiecał sobie, że wkrótce, już niedługo, wejdzie do tego pokoju z pudłami. Zostawili go dokładnie tak, jak Josh zostawił go tego ranka, kiedy on i Evan poszli nad ocean. Wraz z Sarą uznali, że pozostawienie w nienaruszonym stanie pokoju Josha to sposób na to, by syn nadal był obecny w ich życiu. Wizualna pamięć czasu, kiedy był z nimi. Ale życie Josha, jego zapach i dźwięk, powoli odpływały. Cała jego magia zniknęła teraz z tego miejsca.

Ani Evan, ani Sara nie ruszyli dalej. Byli tak samo pogrążeni w smutku, jakby pokój był przywiązany do zakurzonych artefaktów z dawno minionego życia.

– Czas odpuścić i zrobić z tym porządek – powiedział Evan do pustego korytarza. Ale w głowie odpowiedział sobie: Ale nie dzisiaj.

Kiedy Evan wjechał na parking, w porcie już panował gwar. Obawiał się czwartków, ponieważ łodzie rybackie zawsze wydawały się najcięższe tego dnia… a to oznaczało, że będzie zasuwał, aby nadążyć z dokumentami i fakturami oraz wszystkimi innymi papierkowymi raportami, które obowiązywały w małej portowej bazie. Jeśli mieszka się w maleńkim mieście portowym, takim jak Delilah, to pracuje się albo w handlu rybami, albo w bloku turystyczno-pułapkowym miasta. Kiedyś było tu tajne portowe schronienie dla handlarzy rumem. Z czasem Delilah stała się niewielkim legalnym portem na wybrzeżu Kalifornii, w którym rybacy i małe firmy przewozowe mogli dokować za minimalną opłatą i z dużą dozą osobistej uwagi. Ta zachęta wznosiła się i opadała wraz z dekadami. W ciągu ostatnich dwudziestu lat miasto sprzedawało się bardziej jako osobliwa atrakcja turystyczna niż jako faktyczny port.

W śródmieściu nadal znajdowało się kilka oryginalnych domów w stylu wiktoriańskim, zbudowanych na przełomie ubiegłego stulecia, a dzięki skoordynowanym wysiłkom ze strony ojców miasta i właścicieli firm, główna ulica, Serenade, została zmodernizowana i opracowana tak, by wyglądała, jak rząd domków dla lalek. Długi, osłonięty łuk Ukrytej Zatoki pysznił się zadbanym odcinkiem złotego piasku, wydartym spośród mil skał oraz głazów, a w miesiącach letnich i jesiennych, ten samotny odcinek plaży wypełniał się parasolami i chłodziarkami. Głównie turystów. Wszyscy mieszkańcy zajęci byli sprzedażą i nie mieli czasu na korzystanie z własnej plaży.

Evan wchodził po schodach, biorąc po dwa stopnie naraz, by wspiąć się na taras widokowy otaczający Delilah Harbor Authority. Spóźnił się ponownie; nieważne, jak bardzo się starał, nie mógł wejść na pokład na czas. Drzwi z wyblakłym, drewnianym ekranem zatrzasnęły się za nim. Zaklął pod nosem. Hałas zaalarmowałby Darrena, który ostatnio o wszystko miał ból dupy.

– Po prostu wracasz z przerwy? – zawołał szef zza stosu listów ładunkowych, gdy Evan przeszedł przez portowe „wielkie biuro”. Wielkie było trochę nieprecyzyjne – Darren wybiegł z pokoju trzy metry na trzy i pół, którego brzozowa boazeria i stosy niewypełnionych list załadunkowych sprawiły, że jego przestrzeń wyglądała na jeszcze mniejszą niż wcześniej. Ale… Darren jako jedyny miał tu biuro.

– Tak – odparł Evan, starając się, by jego głos brzmiał naturalnie. – Śniadanie.

Nie zatrzymał się, by nie dać Darrenowi szansy na skrytykowanie go za to, że nie działał według wskazówek zegara. Wśliznął się za biurko, czując się jak zrugany uczniak.

Evan, Bill, Candice i Maggie – wszyscy mieli biurka na otwartej przestrzeni, tuż za gabinetem Darrena, którą nazywali Bull pen1. W pobliżu znajdował się jeszcze niewielki pokój, w którym kapitanowie statków uzupełniali swoje listy ładunkowe i inne szczegóły, dotyczące papierów przewozowych. Do najmniej ważnych z nich należały opłaty portowe.

Żaden z pracowników Delilah Harbour Authority nie spędzał nigdy całego dnia przy biurku, ponieważ zawsze byli wzywani do pomocy w doku. Evan był złotą rączką, służył jako główny księgowy. Umiał także zarzucić kotwicę linową i rąbnąć beczkę ryb.

Maggie uniosła brew i uśmiechnęła się, szepcząc:

– Pójdziesz do kozy!

– Wiem, wiem. Muszę sobie z tym poradzić – Evan przytaknął, zanim wyznał: – Sara bardzo późno wróciła do domu… wciąganie jej nie zawsze jest łatwe, a potem nie mogłem zasnąć…

Maggie potrząsnęła dzikimi, kasztanowymi lokami, które musiała potem odgarnąć.

– Nie jestem szefem, nie musisz mi się tłumaczyć. – Uśmiechnęła się trochę smutno. – Andy powiedział, że ostatnio często przebywa w O’Flaherty. Wiesz, on też nie może spać bez swojego piwa.

– Domyślam się, że nie tonie w myślach – odparł Evan. Maggie otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale się zawahała. Nie miała na to łatwej odpowiedzi. Bill podniósł wzrok znad terminalu i zacisnął usta, ale choć zmarszczka przeszła mu przez czoło, nie dołączył do rozmowy.

W pomieszczeniu na chwilę zapadła cisza.

Rozdział czwarty

Evan patrzył, jak woda wypełnia wgłębienia pozostawione przez gołe stopy na piasku. Fale kołysały się, były stałe, przewidywalne w cichym szumie w głąb lądu i nagłym świście odwrotu, a jednocześnie nieprzewidywalne. Podczas spaceru po plaży zamoczył stopy tylko raz, a teraz jego ślady nagle migotały z powodu silnego przypływu. Każda kolejna fala była bliżej jego ścieżki.

Po kolacji przeszedł długi odcinek „Bezpiecznego portu” i usiadł na zimnym, poczerniałym głazie, który oznaczał początek Mewiego Szpica. Spojrzał w stronę migotliwych świateł Delilah. Blask jego rodzinnego miasta nieznacznie przyćmiewał światła nocnego nieba; gwiazdy były tej nocy dobrze widoczne, a plaża migotała tajemniczymi refleksami.

Evan odchylił się i spojrzał w niebo, z roztargnieniem dotykając połowy medalionu na szyi. Josh nosił drugą połowę, po tym jak sprezentował mu go na Dzień Ojca, zaledwie kilka lat wcześniej. Pokaz solidarności – noszenie dwóch połówek medalu.

Spojrzał w dół, na pustą plażę i zastanowił się, ile dni i nocy spędził z Joshem na tym piasku? Ile razy Josh próbował zwabić go do wody? Ile razy on nie chciał iść?

Josh był rybą i żył w zgodzie z tym znakiem; zawsze był w wodzie. Tak blisko, jak tylko to możliwe. To była jedyna rzecz, która różniła ojca i syna. Chociaż Evan kochał widok i zapach oceanu, był także aquafobem. Panicznie bał się wody. To była jego fobia. Szalona fobia, w przypadku kogoś, kto mieszkał w pobliżu oceanu i pracował w porcie. Ale Evan nigdy nie był w stanie wyzbyć się paraliżującego strachu. Miał to, odkąd był dzieckiem. Było to coś więcej, niż fakt, że nie umiał pływać. Podczas gdy mógł chodzić wzdłuż plaży i podziwiać jej widok, jeśli poprosiło się go o kąpiel, jego serce zaczynało bić szybciej, a pot ciekł mu z porów jak deszcz. Jego nogi stawały się wiotkie na samą sugestię wejścia do oceanu, gdzie fale mogły go ponieść. Nawet w domu jego kąpiel składała się wyłącznie z prysznica… nigdy nie wszedłby do wanny pełnej wody. Przyjaciele nigdy nie rozumieli, dlaczego odmawiał zaproszeń na ich imprezy w jacuzzi, a on nigdy by nie przyznał, że to dlatego, że bał się zanurzyć w wodzie. Przynajmniej nie mógł tego wyjaśnić jeszcze przed rokiem.

Evan przez całe życie żył z fobią, bez potrzeby tłumaczenia się komukolwiek, aż do dnia, w którym zmarł Josh.

Wytarł łzę z oczu i próbował pomyśleć o czymś innym. Czymś, co było dobre, co wiązało się z nim i Joshem, czymś, co nie miało nic wspólnego z wodą. Jeszcze jedna, ostatnia myśl, którą mógł się pocieszyć, zanim wprowadzi w życie swój plan. Ponieważ zdecydował przed pocałowaniem Sary na dobranoc, że to tak naprawdę pożegnalny pocałunek.

Spojrzał na miejsce w zatoce, w którym Josh poszedł pod wodę ostatni raz, i rozważył odległość od miejsca, w którym stał. W tym samym czasie szczęśliwe wspomnienia nabrały kształtu. Josh i akustyczna gitara. Zamrugał załzawionymi oczami, gdy przypomniał sobie dzień, w którym on i jego syn siedzieli sami na ganku za domem, śpiewając Daydream Believer i inne proste piosenki, z którymi Evan mógł poradzić sobie na gitarze akustycznej.

Zaczął śpiewać Forever Now, przypominając sobie jedną z jego ulubionych piosenek Psychedelic Furs. Josh wolał nowocześniejsze rzeczy, ale zawsze lubił, jak głos Richarda Butlera narastał i wkręcał się w przesterowane gitary i dzikie saksofony z lat osiemdziesiątych. Co dziwne, Evan był w stanie zarówno grać, jak i śpiewać niektóre z utworów tego zespołu, bez zbytniego zażenowania swoimi umiejętnościami muzycznymi.

Evan spojrzał teraz w nocne niebo i zaśpiewał. Piosenka z tekstem pełnym gorzkiej nadziei – chęć posiadania jednej chwili na wieczność – zadzwoniła prawdziwie w jego sercu i poczuł, jak się dusi. W tym samym czasie, używając mentalnego manewru „przynęta i zmiana”, przygotowywał nogi i własną odwagę do biegu – jak długo i daleko da radę – prosto do oceanu. Tak wiele razy myślał o tym, że utopi się w miejscu, w którym umierał Josh, iż stało się to dla niego tak normalne, jak oddychanie. Nie chciał już dłużej czekać.

Wytarł łzę z policzka i pozwolił, by piosenka i moment minęły, a rytm fal przejął noc, gdy zaczął biec po piasku. Kamikaze do oceanu. Gdyby tylko mógł dostać się wystarczająco daleko, zanim jego nogi odmówiłyby współpracy, delikatny przypływ sprawiłby, że jego robota byłaby krótka. Byłby to dla niego odpowiedni sposób na śmierć.

Tylko że teraz było coś jeszcze.

Gdy skończyła się jego walka, nocne powietrze zabarwił inny głos. Piękny, zmysłowo płynny, kobiecy głos. Evan spojrzał w dół pustej plaży, a następnie z powrotem na grupę skał, które tworzyły Mewi Szpic. Była blisko, mógł powiedzieć tylko tyle, ale nie mógł jej zobaczyć. Dźwięk, który stworzyła topił jego serce. I jego ciało. Evan zatrzymał się w biegu, niemal natychmiast po tym, jak wpadł do wody. Wrócił do głazu, na którym śpiewał. Jakby w jakimś odległym śnie poczuł, że znowu odpoczywa na wątpliwej wygody głazie, chociaż pragnął zbliżyć się i znaleźć źródło dźwięku. Zawstydziła go świadomość, że prawdopodobnie słyszała jego słabe próby śpiewania – może nawet odczuwała potrzebę śpiewu, by wymazać jego amatorski atak wokalny. Mimo swojego zażenowania musiał spotkać się z właścicielką tego głosu! Po rozkoszowaniu się pulsującą w powietrzu muzyką Evan wyrwał się z zadumy i przewędrował po skałach, przytulając się do ostrych krawędzi, tak by nie znaleźć się w wodzie. Droga do celu nie była zbyt długa, ale można się było tam dostać tylko z wielką ostrożnością. Kiedyś istniało coś na kształt przestrzeni widokowej; płaski owalny punkt, który wystawał z oceanu, gdzie można stanąć na skale, wybiegającej na kilkadziesiąt metrów w wodę i obserwować daleki horyzont. Kochankowie przybywali tam, aby zobaczyć, jak słońce wschodzi i zachodzi.

Albo, żeby robić inne rzeczy – pomyślał.

Gdy okrążył ostatnią przeszkodę na drodze, jego serce się zatrzymało. I znowu ruszyło. I zatrzymało się ponownie.

Evan zmusił się do oddychania, powoli. Cicho.

Światło księżyca oświetliło plecy kobiety, a Evan poczuł, że rozpaczliwie pragnie pieścić kremową skórę, nagą, znajdującą się zaledwie kilka kroków od niego. Kobieta oparła głowę na łokciu. Jej figura, nachylenie żeber prowadzące poprzez talię do wspaniałych bioder było tak doskonałe, że nie oddałby tego żaden artysta przedstawiający akt w świetle księżyca. Evan starał się nie być nieokrzesany i nie patrzeć na jej tyłek, ale… Jezu… na ziemi leżała naga kobieta i śpiewała! Półkule jej pośladków wręcz prosiły o to, by je całować. Jak mógł na nią nie patrzeć? Zwłaszcza że większość męskich magazynów zapłaciłaby najwyższą cenę, by móc ją sfotografować. Jeśli z przodu dziewczyna wyglądała równie imponująco, jak od strony pleców, mogłaby żądać każdej kwoty za prawo do jej oglądania.

Miała jednak coś więcej niż idealny tyłek. Miała doskonały głos. A to mogło być dla Evana bardziej pociągające niż jej ciało. Wraz z delikatnym szumem fal wokół niej, śpiewała smutną i niezrozumiałą melodię, która jednocześnie chłodziła i rozgrzewała Evana do kości. Czuł, że dźwięk powoduje gorączkę, uczucie bólu, chęć, by biec do niej, trzymać ją w ramionach. Ale nie z powodu jej pociągającego ciała. Jej muzyka czerpała emocje prosto z serca. Jej pieśń po prostu grała w nim.

Dźwięk sięgnął wysoko w noc, a potem zanurzył się, a Evan westchnął na skutek tej melodii.

I muzyka nagle ustała, przerwana jego oddechem. Kobieta w mgnieniu oka poderwała się na równe nogi i rozejrzała wokół. Zmrużyła oczy, gdy skupiła wzrok w miejscu, gdzie stał Evan. Bez dodatkowego spojrzenia, nagle wspięła się na postrzępioną skałę i zanurkowała do wody kilka stóp poniżej.

Evan pozostał z wrażeniem ciemnych, świetlistych oczu i kapryśnych ust, otoczonych długą plątaniną czarnych loków. Jej włosy opadły do połowy pleców, kiedy wstała. Dostrzegł także delikatne zaokrąglone piersi, a jego spodnie stały się za ciasne zaledwie w ciągu pięciu sekund, jakie zajęło jej odwrócenie się, spojrzenie i skok.

Moment minął, a Evan obwiódł szybko wzrokiem otwartą przestrzeń. Samotne pływanie w zatoce nie było bezpieczne, na pewno nie w nocy. Spojrzał na delikatnie rozcinające się grzywacze i nigdzie jej nie zauważył.

– Proszę pani! – zawołał po chwili. – Nie chciałem pani przestraszyć – kontynuował. Kiedy się nie pokazała, zawołał: – Wracaj na brzeg, w nocy jest niebezpiecznie!

Odpowiedział mu tylko szum fal, które otoczył Mewi Szpic, rozmywając się i oddalając od plaży. Został tam, wołając tajemniczą kobietę, ale ona nie odpowiedziała. Gdy minuty mijały, zdał sobie sprawę, że może już nigdy nie wrócić.

Dlaczego tak skoczyła? Pytał siebie w kółko. Co, jeśli uderzyła głową o kamień pod powierzchnią? A jeśli nie umiała pływać, tak jak on? Może dlatego nie wynurzyła się z powrotem. Evan zaczął myśleć, że mógł przypadkowo wysłać tę kobietę na śmierć.

Na powierzchni nie było śladu po żadnej kobiecie, tylko białe grzywacze.

W końcu Evan powrócił przy krawędzi na plażę, zapominając o własnej próbie samobójczej. Lub przynajmniej tymczasowo ją wstrzymując. Planowanie własnej śmierci było jedną rzeczą, ale zobaczenie kogoś, kto właśnie odebrał sobie życie – uznał, że tak było, ponieważ nie wróciła na brzeg – sprawiło, że żołądek Evana się skręcił. Mężczyzna wrócił po śladach swoich stóp na piasku. W kółko odtwarzał w głowie obraz kobiety znikającej pośród fal.

Modlił się, żeby nic się jej nie stało, ale sam w to nie wierzył.

[1] Bull pen – miejsce do rozgrzewki dla miotacza w trakcie gry w baseball (przyp. tłum.)