Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Od tragicznych wydarzeń, których komisarz Lena Rudnicka była spiritus movens, minęło kilka miesięcy. W konsekwencji została karnie przeniesiona do Białych Brzegów, gdzie szybko się przekonała, że na wiejskim komisariacie czas płynie dwa razy wolniej. Sytuacja ulega zmianie, gdy na corocznym Festynie Lodu dochodzi do brutalnego gwałtu ze skutkiem śmiertelnym. Ofiarą jest młoda mieszkanka Białych Brzegów, Karina Cieślak. Ludzie niechętnie rozmawiają z policją. Każdy z nich ma coś do ukrycia: gospodarze, którzy znaleźli zwłoki, ich syn, który adorował Karinę, jej przyjaciółki, lokalny pijak, a nawet ksiądz. Komisarz nikomu nie może ufać, nawet swojemu nowemu partnerowi. Tymczasem w Białych Brzegach pojawia się Marcel Wolski, a wkrótce potem prokurator Nawrocki… Śledztwo nabiera tempa.
Kinga Wójcik urodziła się w 1994 roku w Tomaszowie Mazowieckim. Z wykształcenia jest politologiem. Ukończyła Wydział Studiów Międzynarodowych i Politologicznych Uniwersytetu Łódzkiego. Pochodzi z rodziny policyjnej. Prywatnie fanka buldogów francuskich i filmów z serii "Transformers".
Autorka serii kryminałów o komisarz Lenie Rudnickiej: "Poryw", "Spektakl", "Osadzony".
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 458
Copyright © Kinga Wójcik, 2021
Projekt okładki
Paweł Panczakiewicz
Zdjęcie na okładce
© Alison Archinuk/Arcangel Images
Redaktor prowadzący
Anna Derengowska
Redakcja
Joanna Habiera
Korekta
Małgorzata Denys
ISBN 978-83-8234-841-5
Warszawa 2021
Wydawca
Prószyński Media Sp. z o.o.
02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28
www.proszynski.pl
Rozdział I
1
Takiej zimy już dawno w Polsce nie było.
Wiatr targał gołymi gałęziami, a mróz wdzierał się pod ubrania, szczypał w nos i policzki. W powietrzu wirowały płaty śniegu; nie był to żaden delikatny puszek, ale ostre drobinki lodu, które smagały twarz niczym zmrożone kamyki.
Komisarz Lena Rudnicka zatrzasnęła drzwi samochodu i powiodła wzrokiem wokół siebie. Ściana sosnowego lasu chwiała się w stronę, w którą poganiał wiatr. Drzewa skrzypiały ciężko, jakby zmęczone życiem. Śnieg padał coraz gęstszy, lecz komisarz nie ruszyła się z miejsca, postawiła jedynie kołnierz kurtki, aby osłonić się od zimna. Co jakiś czas przejeżdżał samochód i choć droga wojewódzka numer 713 należała do uczęszczanych, dzisiaj ruch jakby zamarł. Po lewej stronie ulicy, w oddali, stał piętrowy dom, do którego prowadziła szutrowa droga. Kawałek dalej zaczynał się las należący do kompleksu Spalskiego Parku Krajobrazowego i ciągnął się przez dobrych kilkanaście kilometrów. Po drugiej stronie jezdni, w miejscu, gdzie po kostki w śniegu stała komisarz Rudnicka, znajdował się drewniany dom; stara leśniczówka, która już za chwilę miała stać się nowym domem Leny Rudnickiej.
Gruby facet w puchowej kurtce i czapce uszatce stał tuż obok i pocierał zmarznięte dłonie. Czekał na klientkę zdecydowanie zbyt długo, temperatura na zewnątrz spadła do dziesięciu stopni poniżej zera, ciało przenikał chłód, ale kobieta zdawała się tego nie zauważać. Wpatrywała się w dom, jakby patrzyła na obiekt pochodzący z innej planety.
– Należałoby odśnieżyć ogród – rzucił agent nieruchomości w nadziei, że klientka postanowi wejść do środka, ale ona tylko obrzuciła go chłodnym spojrzeniem. – Narzędzia znajdzie pani w składziku – podjął próbę. – Właściciel wszystko zostawił.
Na dachu zalegała gruba warstwa nieodgarniętego śniegu. Podwórko było nieduże, w kształcie kwadratu. W lewym rogu znajdowała się studnia z wyciągniętym na zewnątrz metalowym wiadrem. Dalej, w głębi podwórka, stał drewniany wychodek. Silny podmuch wiatru sprawił, że drzwi otworzyły się i zamknęły z głośnym skrzypnięciem.
– W domu jest łazienka? – zapytała Rudnicka i były to pierwsze słowa, jakie wypowiedziała w obecności agenta, który wyprostował plecy, wyczuwając zainteresowanie klientki.
– Oczywiście, że jest – zapewnił. – Proszę, możemy zobaczyć. Wejdźmy do środka, a wszystko pani pokażę i opowiem. – Nie czekając na odpowiedź, ruszył przed siebie, pchnął furtkę i wszedł na podwórko. – Niestety właściciel nie odnowił ogrodzenia! – zawołał. – Ale myślę, że to nie będzie wielki problem. Nie zdarzyło się, żeby leśne zwierzęta podchodziły pod dom. Jednak jeśli zechciałaby pani odnowić płot, to już na własny koszt.
Komisarz Rudnicka zawahała się i ruszyła za mężczyzną. W otoczeniu przyrody czuła się obco. Wieś Białe Brzegi liczyła około trzech i pół tysiąca mieszkańców i była otoczona lasami i podmokłymi łąkami. Trudno o gorsze miejsce dla mieszczucha. Dostała tu przydział na kilka miesięcy, ale najchętniej uciekłaby już teraz.
Mariusz Tabaczuk, agent nieruchomości, stanął pośrodku salonu i obrócił się wokół własnej osi. Pokazał piękny widok za oknem i z uśmiechem przeszedł do aneksu kuchennego, lecz gdy nowe meble prosto z Ikei nie zrobiły na komisarz odpowiedniego wrażenia, uśmiech Tabaczuka przygasł. Zależało mu na tym, by wynająć ten dom, a tymczasem klientka nie podzielała jego entuzjazmu.
Dom składał się z dwóch niedużych pokoi, kuchni połączonej z salonem i mikroskopijnej łazienki. Był umeblowany, jedynie mniejszy pokój pozostał pusty, a gdy pośrednik nieruchomości zachwalał możliwość urządzenia tu kącika do pracy, komisarz Rudnicka wymownie wypuściła powietrze z płuc.
– Mówi pan, że to idealne miejsce na biuro – bąknęła.
– To już wszystko – podsumował Tabaczuk, bo nic lepszego nie przyszło do głowy. – Jak pani widzi, meble są nowe. Wnętrze zostało odnowione. Nic, tylko się wprowadzać!
Komisarz nie zamierzała kręcić nosem, całość wyglądała całkiem przytulnie, lecz nie mogła zgodzić się zbyt szybko. Wsunęła dłonie w kieszenie spranych dżinsów i przeszła się po pokoju. Zatrzymała się przy balkonowym oknie, wychodzącym na werandę.
– A to co? – zagadnęła.
Mężczyzna wyjrzał przez szybę, a jego twarz wykrzywił grymas. Po posesji biegał długonogi, rudy pies o krótkiej sierści.
Rudnicka skrzyżowała ramiona.
– Nie wiem, co to za pies – odparł. – Może sąsiadów? Pewnie wbiegł przez otwartą furtkę. Musiała pani nie domknąć.
– Domknęłam.
Mężczyzna spojrzał zmieszany i przestąpił z nogi na nogę.
– To tylko pies – powiedział. – Możliwe, że w ogrodzeniu jest dziura.
– Świetnie.
– Można naprawić.
– Na własny koszt?
– Mógłbym zadzwonić do właściciela i ponegocjować.
Rudnicka uśmiechnęła się i spojrzała w okno, ale już nie dostrzegła rudego psa. Nie miała nic przeciwko zwierzętom, ale dziura w ogrodzeniu stanowiła idealny punkt do negocjacji ceny wynajmu.
– Dobra – odezwała się. – Biorę.
– Och, naprawdę?
– Ale opuścisz pan stówę.
Agent nieruchomości namyślał się chwilę, masując dłonią kark. Właściciel domu nie przewidział negocjacji, ale od kilku tygodni nikt nie zainteresował się ofertą. Właściwie ta kobieta była pierwszą klientką, która zadzwoniła w sprawie leśniczówki. Kiedy Tabaczuk usłyszał, którym domem jest zainteresowana, był przeszczęśliwy. Każdy pośrednik nieruchomości ma swoją martwą ofertę – dom, mieszkanie lub inną nieruchomość, której za cholerę nie może sprzedać ani wynająć. Dla Tabaczuka takim przypadkiem była właśnie leśniczówka.
– Cena i tak nie jest wygórowana – oznajmił, ale wiedział, że przystanie na jej propozycję.
– Stówa w dół i biorę.
– Ceny nieruchomości poszły w górę, no nie wiem, nie wiem. Właściciel nie będzie zadowolony…
– Ogłoszenie już trochę wisi na stronie, więc chyba nie macie wielu chętnych, co?
Jednak go przejrzała.
– Tak po prawdzie to pani jest pierwsza – odparł.
Rudnicka nie była zaskoczona. Nikt z własnej woli nie zamieszkałby na takim odludziu, na końcu wsi, pod ścianą lasu, gdzie do najbliższego marketu trzeba jechać do miasta. Ludzie pewnie chętniej stąd uciekają, niż się osiedlają.
– To jak? – spytała.
Mężczyzna pokręcił głową i szybkim ruchem ściągnął z głowy czapkę, jakby nagle przypomniał sobie, że już dawno powinien ją zdjąć. Przez chwilę miętosił ją w dłoniach.
– No dobrze – powiedział. – Umowa stoi. Ale kaucję zapłaci pani jednorazowo.
– Pod jednym warunkiem.
– Jakim?
– Odśnieży mi pan podjazd.
Pośrednik zaśmiał się nazbyt głośno, lecz szybko spoważniał, gdy dotarło do niego, że kobieta nie żartuje. Westchnął przeciągle i kiwnął głową.
Gdy Rudnicka podpisywała umowę najmu, śnieg przestał padać. Bagaży nie miała dużo. Najpotrzebniejsze rzeczy zmieściły się w dwóch walizkach. Nie miała zamiaru zabawić tu długo. Raptem kilka miesięcy, może trzy, maksymalnie cztery, i wróci do miasta, czyli tam, gdzie jej miejsce.
2
Mróz i paskudna pogoda nikomu nie przeszkadzały.
Według ogłoszenia, wiszącego na tablicy informacyjnej przy sklepie spożywczym, w programie imprezy nazwanej Festynem Lodu miały się znaleźć: degustacja lokalnych produktów, potańcówka oraz drużynowa bitwa na śnieżki. Były stoiska z grillowaną kiełbasą, ziemniakami i serami; namiot z rzędami ławek, obok których przygrywał lokalny zespół; barek z grzanym winem i wódką sprzedawaną na pięćdziesiątki. Stoły zapełnione bigosem, unosząca się dookoła woń grochówki, a w tym wszystkim tłumy mieszkańców, głośne śmiechy i gwar rozmów.
Rudnicka rozpoznała Kozakową, która prowadziła we wsi sklep spożywczy przy głównej ulicy. Wieść o tym, że ktoś wynajął dom pod lasem, rozeszła się lotem błyskawicy i ekspresowo dotarła do sklepikarki. Twarda babka koło sześćdziesiątki była wścibska i przy okazji zakupów wypytała Lenę o rozmaite rzeczy. Na festynie nie wylewała za kołnierz i bawiła się przednio, zagadując mężczyzn.
Zmierzchało. Wokół namiotu rozbłysły girlandy, co mieszkańcy wsi nagrodzili gromkimi oklaskami. Bawili się wspólnie, sąsiedzi z sąsiadami, wszyscy się znali i wiedzieli o sobie znacznie więcej, niżby im się zdawało.
W kieszeni Rudnickiej zabrzęczał telefon, wyjęła komórkę i ze zdziwieniem spojrzała na migający ekran. Dzwonił Marcel Wolski, człowiek, z którym od dawna nie miała kontaktu. Zawahała się i poczuła, że zaschło jej w gardle. Ojciec Wolskiego, komendant miejski policji w Łodzi, został śmiertelnie ranny podczas jednej z akcji. Po jego śmierci Marcel odciął się od wszystkich, wziął bezpłatny urlop i zniknął, Lena zaś w ramach kary została wysłana do pracy w wiejskim komisariacie.
Odchrząknęła i przeciągnęła zieloną słuchawkę.
– Czym sobie zasłużyłam na taki zaszczyt? – zapytała.
Przez kilka sekund po drugiej stronie panowała cisza.
– Miałem nieodebrane połączenia od ciebie – odparł w końcu Marcel, a Rudnicka wyczuła w jego głosie jakąś zmianę.
– Owszem, dzwoniłam chyba sto razy.
– Tak, widziałem.
– I pisałam esemesy. Nie zapominaj o esemesach. W dzisiejszych czasach liczy się komunikacja tekstowa i obrazkowa.
– Chyba pozostanę przy zwykłej rozmowie. Co ty na to?
– Jak wolisz.
– Jeśli przeszkadzam, mogę zadzwonić kiedy indziej.
Komisarz Rudnicka nie należała do osób wylewnych i za nic w świecie nie przyznałaby się Wolskiemu, że czekała na telefon od niego. Bała się tej rozmowy, ale jednocześnie poczuła ulgę. Tak długo nie odpowiadał na jej wiadomości, że zaczęła się martwić.
To uczucie również było jej obce.
– Dlaczego dzwonisz? – zapytała.
– Ty do mnie dzwoniłaś. Mam w zwyczaju oddzwaniać.
– Po dwóch miesiącach?
Oczami wyobraźni widziała, jak Marcel wzrusza ramionami.
– Wybacz – powiedział. – Było ze mną kiepsko. Nie miałem siły na pouczające rozmowy.
– Jestem ostatnią osobą, która serwuje tego typu gadki.
– Wiem. Nie chodziło o ciebie.
– Rozumiem.
Milczeli długą chwilę, jakby oboje obawiali się poruszyć drażliwy temat; dotknąć sprawy, która mogła poróżnić ich na zawsze. Marcel zabrał głos jako pierwszy.
– Po tym wszystkim… zatrzymałem się u matki. Potrzebowałem chwili dla siebie, zresztą i tak wysłali mnie na przymusowy urlop. Nie wiedziałem, co ze sobą zrobić, ale teraz już wiem, że te kilka dni u matki to był błąd.
– Pewnie było jej tak samo ciężko jak tobie.
– Ciągle mówiła o ojcu. Nie mogłem tego znieść.
Choć Marcel jej nie widział, pokiwała głową ze zrozumieniem.
– Mówiła o nim codziennie – dodał, lecz głos mu się łamał. – Przeglądała stare albumy, nie pozwoliła wyrzucić jego rzeczy, płakała… To było ponad moje siły. Chciałem jej pomóc, ale nie wiedziałem jak… Poza tym…
– Sam potrzebowałeś wsparcia.
– W końcu spakowałem się i wyjechałem. Musiałem pobyć sam.
– Dokąd się wybrałeś?
– Połaziłem trochę po górach.
– Ty i góry?
– To było oczyszczające.
– Nie wątpię. Odciąłeś się od codzienności, a łażąc po górach, miałeś sporo czasu na przemyślenia.
– Dokładnie tak.
– Czyli zwyczajnie uciekłeś od problemów.
Marcel był silnie związany z ojcem, a Rudnicka mogła tylko się domyślać, jak bolesnym ciosem była dla niego jego śmierć. Nie wiedziała, czy ją znienawidził; nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Ale już się pozbierałem – powiedział. – Gdybyś pytała.
– Nie pytałam. Ale dobrze wiedzieć, że się ogarnąłeś.
– Trochę mi to zajęło. – Zawiesił głos. – A co u ciebie?
Przełożyła telefon do drugiej dłoni. Miała nadzieję, że po tym wszystkim w ich relacji nic się nie zmieniło. Wiele razem przeszli, ale potrafiłaby zrozumieć, gdyby Wolski nie chciał jej znać.
– Hm, właśnie jestem na wiejskiej imprezie – odparła. – Wszystko gra, łącznie z orkiestrą weselną, którą zaprosili lokalni włodarze.
– Słyszałem, że wylądowałaś na wsi. Jak przypuszczam, nie jesteś zachwycona.
– No – odbąknęła. – Kurewsko się z tego cieszę. Ponoć miałam się tutaj wyciszyć, ale skacze mi ciśnienie, kiedy myślę, że to dopiero początek mojej przygody na Festynie Lodu.
– Czego?
– Program imprezy obejmuje obrzucanie się śnieżkami albo rzeźbienie w bryle lodu. Naprawdę cudowna impreza. W twoim klimacie. Byłbyś zachwycony.
– Jest grochówka?
– Owszem. Śmierdzi na odległość.
– Narobiłaś mi smaka.
– Dają też grzane wino. Swoją drogą niezłe.
– Brzmi jak zaproszenie.
Uśmiechnęła się mimo woli. Czas leczy rany, musiało go trochę minąć, aby między nimi było normalnie, ale przynajmniej uniknęli sztuczności. Nie cierpiała wymuszonych, grzecznościowych rozmów.
– Marcel, na pewno wszystko w porządku? – zapytała.
– Tak – odparł, ale uwadze Leny nie umknęło wahanie w jego głosie. – Jest okej. Potrzebowałem czasu. Przepracowałem w głowie tę sytuację i chcę, żebyś wiedziała, że… – Wolski wziął głęboki wdech. – Nie mam do ciebie żalu. Wiem, że to nie twoja wina. To wszystko przeze mnie…
– Wcale nie!
– Nie rozmawiajmy o tym. Nie teraz.
– Ale…
– Chciałem tylko, żebyś wiedziała, że wbrew plotkom, jakie krążą na komendzie, jestem po twojej stronie. W śmierci mojego ojca nie ma twojej winy. To wszystko. Nie chcę, żebyś myślała, że chowam urazę.
– Skąd pomysł, że tak pomyślałam?
– Znam cię, Lena, lepiej, niż myślisz.
To była prawda. Wolski znał ją lepiej niż jej własny mąż, ale co z tego?
Rudnicka powiodła wzrokiem dookoła.
– Wpadnij kiedyś do mnie – zaproponowała.
Milczał długą chwilę.
– Może kiedyś – odparł, a potem się rozłączył.
3
Niebo nad Białymi Brzegami gęstniało, chmury przybrały odcień spranej pościeli i leniwie sunęły na zachód. Komisarz Rudnicka zatrzasnęła drzwi swojego jaguara x-type i wzięła głęboki wdech, a mroźne powietrze zakłuło ją w płuca. Zerknęła na ekran telefonu, by się upewnić, czy męski głos z Google Maps doprowadził ją, tam gdzie powinien.
Prostokątny, dwupiętrowy klocek z płaskim dachem przez najbliższe tygodnie miał stać się jej nowym miejscem pracy. Wyglądał obskurnie, podobnie jak parking wyłożony dziurawymi płytami chodnikowymi z zaparkowanymi chaotycznie samochodami – kilka prostopadle, inne równoległe, a dwa radiowozy ustawione centralnie zatarasowały wyjazd dwóm volkswagenom. Komisarz pomyślała, że zawsze mogło być gorzej. Ale nie, nie mogło. Poczuła, że ogarnia ją rozpacz. Była niezłą śledczą, wykonywała swoją robotę jak należy, zajmowała się głośnymi sprawami, walczyła o równouprawnienie w tym zawodzie, niejednokrotnie udowadniała, że kobieta może być tak samo dobrym gliną jak mężczyzna. Przydzielenie do pracy w wiejskim komisariacie to była rażąca degradacja. Bolało ją to bardziej, niż przyznawała się nawet przed sobą. Była pewna, że najbliższe miesiące spędzi na wypisywaniu mandatów za drobne przewinienia i tępieniu nieletnich amatorów piwa.
Tyle że nikt nie dał jej wyboru. Przełożeni musieli adekwatnie zareagować na wydarzenia sprzed trzech miesięcy, a równie dobrze mogli ją wywalić dyscyplinarnie, zamiast zsyłać na wieś. Pozostanie w łódzkiej komendzie było niemożliwe. Wprawdzie nikt nie zwrócił się do niej bezpośrednio, ale nie była głupia, wyłapała ukradkowe spojrzenia, słyszała szepty za plecami. Koledzy obwiniali ją o śmierć komendanta. Dlatego musiała na jakiś czas zniknąć, a wiejski komisariat idealnie się do tego nadawał.
Ruszyła przed siebie, pokonała dwa schodki prowadzące do głównego wejścia, pchnęła drzwi, a w nozdrza uderzył ją zapach wilgoci. W budynku było równie zimno jak na zewnątrz. Powiodła wzrokiem po oliwkowych ścianach, które przywodziły na myśl szkolny korytarz, kiedy się otworzyły drzwi jednego z pokoi po prawej stronie.
– Witam, witam! – zawołał mężczyzna.
Rudnicka zerknęła za siebie, by się upewnić, że mówi do niej. Mężczyzna pokonał dzielącą ich odległość i wyciągnął rękę. Uścisk miał pewny, lecz nieprzesadnie silny.
– Leon Dziedzic – przedstawił się.
– Dzień dobry, panie komendancie.
Mężczyzna uśmiechnął się, jakby rzeczywiście ucieszyło go przybycie Rudnickiej. Dobiegał pięćdziesiątki, miał bystry, przenikliwy wzrok. Pomyślała, że Dziedzic przypomina Andrzeja Wolskiego. Wydawał się człowiekiem serdecznym, łączącym zawodowy dystans z wyrozumiałością.
– Proszę powiedzieć, jak się pani u nas podoba. Zaaklimatyzowała się pani w naszych skromnych progach?
– Przyjechałam dopiero wczoraj.
– Ach, tak. – Rozłożył ręce i powiódł wzrokiem po korytarzu. – Pewnie w Łodzi pracowała pani w lepszych warunkach. Słyszałem, że jakiś czas temu mieliście remont komendy.
– Nie da się ukryć.
– Nasza placówka od dawna wymaga odświeżenia, ale wciąż brakuje na to pieniędzy. Ale coś pani powiem. Nie liczą się ściany, ale ludzie. A ci, którzy tutaj pracują, są naprawdę wspaniali.
Komisarz pokiwała głową, przyznając Dziedzicowi rację.
– Padło nam ogrzewanie – ciągnął, prowadząc nową podwładną do swojego gabinetu. Otworzył drzwi i puścił ją przodem. – Budynek od lat nie był remontowany. Jakieś dziesięć lat temu go ocieplono, ale wciąż nie możemy doprosić się wymiany okien. Pani zobaczy. – Pokazał na drewniane ramy. – Wiatr hula przez szpary. No i teraz to ogrzewanie… Szkoda gadać. Ale mamy farelki. Jakoś sobie radzimy. – Dziedzic obszedł biurko i usiadł na wysłużonym fotelu. – Pracowała pani w kryminalnym – powiedział tonem, jakby uważał to za coś niezwykłego. – Nie będę owijał w bawełnę. Wiem, co się stało.
Rudnicka drgnęła.
– Jasne – odparła.
– Muszę się przyznać, że nie byłem przekonany do decyzji o przydzieleniu pani do mojego zespołu.
– Proszę mi wierzyć, że również nie zabiegałam o przydział do pańskiej jednostki.
Zabrzmiało zbyt chłodno. Nie planowała tego.
– Nie miałem nic złego na myśli. – Uniósł dłonie w obronnym geście.
– Wiem, co miał pan na myśli.
Dziedzic długą chwilę obracał jej słowa w głowie. To oczywiste, że słyszał o akcji z udziałem komendanta Wolskiego. Wieści szybko się rozchodzą.
Rudnicka usiadła po drugiej stronie biurka.
– Pani komisarz, będę z panią szczery. – Dziedzic pochylił się nad blatem. – Prowadziła pani wiele głośnych śledztw i jest pani świetna w swojej robocie, a dla moich policjantów praca z panią będzie ciekawym doświadczeniem. Rzecz w tym, że nie wiem, czy pani będzie zadowolona z pracy u nas. To znaczy… – Podrapał się w skroń. – Chciałem powiedzieć, że…
– Chce pan powiedzieć, że w okolicy nie dzieje się nic ciekawego i pana zdaniem zwyczajnie się tu wynudzę. – Opadła na oparcie krzesła. – Może tak być. Może właśnie o to chodziło komuś na górze. Żeby utrzeć mi nosa, co w gruncie rzeczy mi się należało.
Dziedzic milczał, zdumiony bezpośredniością nowej podwładnej. Cenił swoich ludzi, ale przyszło mu do głowy, że chciałby mieć kogoś takiego jak Lena Rudnicka na stałe w zespole.
– Hm, właściwie ma pani rację. – Splótł dłonie na brzuchu. – Cholewka, właśnie o to mi chodziło. Chciałem powiedzieć, że u nas na wsi nie ma brutalnych morderstw ani głośnych spraw. Mówiąc szczerze, przez dwadzieścia lat nie zdarzyło się żadne zabójstwo. Prowadzimy zwykłe sprawy, pracujemy w terenie. Codzienna policyjna robota.
– Powiem panu coś.
– Tak?
– Po śmierci Andrzeja Wolskiego wysłano mnie do policyjnego psychologa. Uważałam, że to zbędne, że nie powinnam tam iść i że sama najlepiej poradzę sobie z całą sytuacją. Według moich przełożonych i szanownej pani psycholog potrzebowałam spokoju. Kilku miesięcy bez stresu i nadgodzin. Właśnie dlatego tutaj jestem.
– Sporo pani przeszła. Rozmowa z psychologiem wydaje mi się naturalną konsekwencją tej sytuacji.
– Nie mam urazu psychicznego, jeśli o to panu chodziło.
– Gdyby pani miała, nie siedziałaby pani tutaj.
Komisarz pstryknęła palcami.
– Celna uwaga, szefie – odparła.
Jeżeli chciała pozostać w szeregach policji, musiała zgodzić się na rozmowę z policyjną psycholog. Była pewna siebie, przekonana, że dobrze jej poszło, ale werdykt długonogiej psycholożki wprawił ją w zdumienie:
Ostatnio była pani narażona na silny stres, więc sugeruję tymczasową zamianę pracy w terenie na pracę biurową.
To zabrzmiało cholernie źle.
– Nasza okolica jest spokojna – zapewnił Dziedzic. – Skoro potrzebuje pani spokoju, z pewnością tutaj go pani znajdzie.
Komisarz westchnęła z rezygnacją.
– Są chociaż jakieś awantury pod klubem? – spytała.
– Nie ma u nas żadnego klubu – odparł z lekkim uśmiechem. – Za chwilkę załatwimy sprawy papierkowe. Mam tutaj do wypełnienia…
Zadzwonił telefon leżący na biurku. Leon Dziedzic przeprosił Lenę, uniósł słuchawkę i przez chwilę milczał, słuchając rozmówcy. Komendant wyglądał na zszokowanego. Jego brwi zsuwały się coraz bliżej siebie, aż w końcu się spotkały, tworząc jedną linię. Lena nawet nie próbowała zgadywać, co się stało. W gruncie rzeczy niewiele ją to obchodziło. Z niechęcią myślała tylko o tym, że za dwa dni będzie zmuszona zacząć pracę w tym miejscu.
– O tym spokoju u nas we wsi to chyba wykrakałem w złą godzinę… – odezwał się niepewnym głosem, odkładając telefon na biurko. – Właśnie dostałem informację o znalezieniu zwłok.
Jeśli ta informacja zrobiła na komisarz Rudnickiej wrażenie, nie dała nic po sobie poznać.
Dziedzic wstał, podszedł do okna i zawiesił wzrok w przestrzeni za szybą.
– To pewnie pomyłka – podsumował. – Zadzwoniła kobieta, która twierdzi, że w swoim obejściu znalazła zwłoki dziewczyny. To pewnie pomyłka – powtórzył, jakby chciał przekonać samego siebie. – Ale rozumiesz, że musimy to sprawdzić?
Rudnicka nie skomentowała nagłego przejścia na ty.
– Oczywiście.
– Miałaś zacząć dopiero za dwa dni, ale… – zawahał się Dziedzic. – Na miejsce jadą moi ludzie, twoi przyszli koledzy, więc… Byłoby dobrze, gdybyś tam zajrzała i rzuciła okiem. O ile dysponujesz czasem. Formalnie jesteś jeszcze na urlopie, ale jeśli tamta kobieta faktycznie znalazła martwą dziewczynę… Mój zespół, jak mówiłem, nie ma doświadczenia ze zwłokami. A ty masz. I to spore.
CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI