Teodozja i cień zabójcy. Najciekawsze kryminały PRL. Tom 6 - Zuzanna Śliwa - ebook + audiobook

Teodozja i cień zabójcy. Najciekawsze kryminały PRL. Tom 6 ebook i audiobook

Zuzanna Śliwa

4,3

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Po śmierci rodziców i babci Teodozja wyjeżdża ze swego miasteczka do Warszawy. I choć marzy o studiach, na razie musi podjąć pracę zarobkową jako salowa w szpitalu. Wynajmuje pokój w starej kamienicy na Pradze. Szybko zaprzyjaźnia się z lokatorami domu. Kiedy jeden z sąsiadów wyskakuje z 30ego piętra Pałacu Kultury, Teodozja nie uwierzy w samobójstwo. Powodem jest list do ofiary, który przypadkowo trafia w jej ręce. Wynika z niego, że sąsiad był szantażowany i grożono mu śmiercią, jeśli nie będzie trzymał języka za zębami. Dziewczyna ukrywa ten fakt przed prowadzącym śledztwo porucznikiem milicji i postanawia sama znaleźć mordercę. Ślady, na które trafia, prowadzą w przeszłość, do miasteczka Samsonów i do Siedlec. Wkrótce zaczyna ją tropić nieznany mężczyzna. A kiedy ginie kolejny człowiek, Teodozja jest już pewna, że ma być następną ofiarą. Zaczyna się dramatyczny wyścig. Czy morderca zrealizuje plan i zdąży ją zlikwidować? Jaką rolę odegrają tu dwaj ekscentryczni filmowcy oraz stary zegarmistrz? I dlaczego tajemnica sprzed lat jest dla kogoś tak niebezpieczna? Polecamy równiez "Bardzo niecierpliwy morderca" oraz kolejny tom "Martwy punkt".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 273

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 43 min

Lektor: Zuzanna Śliwa
Oceny
4,3 (33 oceny)
18
7
8
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Zuzanna Śliwa

Teodozja i cień zabójcy

Najlepsze kryminały PRL / lata 70.

ROZDZIAŁ 1

Teodozja pojawia się na Placu Złocistym

Sapiąc ciężko wtaszczyła walizkę na piętro kamienicy przy Placu Złocistym 13. Odrapany dom raził brzydotą. Już przed laty miano go rozebrać cegła po cegle, teren zniwelować i przeznaczyć pod park lub osiedlowe bloki. W sprawę wkroczył jednak konserwator zabytków, upierając się – ku uciesze ogółu lokatorów – że budowla jest bezwzględnie zabytkowa. Na nic zdały się kolejne posiedzenia rady dzielnicy i utyskiwania architektów, którzy z dziką rozkoszą sprasowaliby to murszejące pudło pod fatalną trzynastką. Konserwator był uparty jak muł.

Najstarsi mieszkańcy domu pokpiwali, że powód owej zabytkowości ich posesji jest jasny. Przynajmniej dla tego, kto żył tu dłużej niż marne ćwierć wieku. W przybudówce na parterze, gapiącej się na plac przez małe, niemyte od urodzenia okna, egzystował ongiś (to ongiś sięgało w głąb lat jeszcze przedwojennych i kilku powojennych) sławny w całej prawobrzeżnej Warszawie lokal madame Trąbickiej, znienawidzony przez wszystkie bez wyjątku okoliczne matrony. „Trąba” – nazwa używana wyłącznie między wtajemniczonymi – nigdy nie była zakładem deficytowym; potrafiła przetrwać bez uszczerbku parę dziesięcioleci. Przez cały ten czas szefowała mu zażywna, z roku na rok okrąglejsza, mówiąca z francuska madame Apolla Trąbicka, przerobiona na paryską modłę z bardziej swojskiej Polci Trąby.

Ów szacowny zakład wyższej użyteczności publicznej, zwany powszechnie… hm… – wszak złośliwców nie brakuje pod żadną szerokością geograficzną – burdelem, nie upadł nawet wtedy, gdy Polcia wyzionęła ducha. Chyba czuwała nad swoimi dziewczynkami z zaświatów, wesoły domek rozkoszy mimo wszystko trzymał się bowiem dzielnie, chociaż jego kolejna właścicielka, Felicja Lulek, o uroczym i jakże wymownym przezwisku Lufka, nie dorastała poprzedniczce do pięt.

Po wojnie na stare śmieci wróciła zaledwie garstka dawnych lokatorów. Reszta mieszkańców przybłąkała się albo z innych ulic, albo z podmiejskich wsi. Lecz było coś szczególnego w atmosferze tego domu, bo również i ci obcy szybko nasiąknęli jego zbutwiałym zapachem i takim samym spojrzeniem na świat.

O tej długiej i egzotycznej historii kamienicy Teodozja nie miała zielonego pojęcia. Ale nawet gdyby je miała, już nic nie zdołałoby powstrzymać jej stóp, uparcie wstępujących na kolejne stopnie schodów. Spragnionemu wędrowcy spieszno do źródła. A Teodozja Walczak była spragniona dachu nad głową.

List od Bulwieciów, właścicieli mieszkania numer 13 (nie zawsze jest to liczba zapowiadająca pecha), nadszedł w chwili ostatecznej, kiedy miała już po uszy łażenia od domu do domu, od drzwi do drzwi. W głowie huczały fragmenty rozmów z posiadaczami lokali do wynajmu: „tylko mały tysiączek za pokój z używalnością kuchni, za kąpiele dopłata”, „cóż, dam tanio, niech stracę, tysiąc plus dopłata w zimie. Za to jaki luksus. Samych luster pięć”, „prawie darmo, osiem setek, za to od czasu do czasu pomoże panna obsłużyć naszych gości, bardzo eleganckich panów”.

Miała już zamiar opuścić niegościnne, pełne cwaniaków miasto i powlec się, gdzie oczy poniosą, kiedy na jej trzeci apel w rubryce ogłoszeń nadszedł krótki list:

Możemy panią przyjąć do siebie. Warunki skromne, ale pokój niekrępujący, ładny i ciepły. Opłata 500 złotych i mała pomoc przy sprzątaniu. Wanda i Grzegorz Bulwieciowie. Plac Złocisty 13, mieszkania 13.

W kwadrans spakowała mizerne szmatki, w róg walizki upchnęła książkę o polskim rycerstwie – pamiątkę po ojcu, bez żalu pożegnała ciotkę Beatę i ruszyła w samodzielność. Bo i pora była po temu najwyższa.

Mieszkanką stolicy stała się zupełnie niespodziewanie; nigdy wcześniej tego nie planowała. Po śmierci babci Walentyny została sama. Rodzice osierocili ją przed kilkoma laty, teraz zaś, po odejściu babci, musiała zmierzyć się z perspektywą kompletnego sieroctwa. Zastanawiała się, stercząc godzinami w oknie i patrząc na wciąż tę samą senną uliczkę Górkowa, czy Walentyna spogląda na nią z góry i czy widzi jej samotne, jałowe bytowanie.

Pewnego dnia zrozumiała wreszcie, że przyszłość w miasteczku wygląda nader ponuro. Osoba taka jak ona, wprawdzie po zdanej na piątki maturze, ale o zerowym doświadczeniu w jakimkolwiek zawodzie, miała marne szanse na ciekawszą pracę. A zresztą porządnej posady w Górkowie ze świecą szukać. W trakcie jednego z takich rozważań o życiu doczesnym i jutrze bez perspektyw przyszła jej do głowy kuzynka matki, ciotka Beata, ostatnia pozostała przy życiu krewna. W rodzinnym Górkowie otaczała ją legenda. Mówiono, że jest wielką panią, że ma piękny dom, luksusowy samochód – i Bóg wie co jeszcze. Tak, musi pojechać do Warszawy, do ciotki! W końcu rodzina to rodzina.

W opowieściach o Beacie Kosińskiej nie było źdźbła prawdy. Chociaż nosiła się, jeśli przyjąć górkowską miarę, niczym wielka pani, jednak znaczną przesadą okazały się legendy o jej bogactwie. Ciotka uprawiała dziwną, można rzec, mieszaną profesję. Od dziesiątej rano do siedemnastej podawała klientom palta w udającym elegancję, w rzeczywistości nieco szemranym lokalu przy Alejach Jerozolimskich. Nudę szatniarskiego zajęcia ubarwiały wieczory, w czasie których oddawała się całą duszą i całym ciałem bujnemu życiu towarzyskiemu, przyjmując w swoim trzypokojowym mieszkaniu coraz to nowych chłopaczków. Tak o nich mówiła – chłopaczki.

Sierotę po kuzynce przytuliła niechętnie, zaznaczając, że tylko na dwa lub trzy tygodnie, góra miesiąc. Żeby ta Teodozja chociaż jakoś wyglądała. Niestety, z twarzy dziewczyny wyzierała taka beznadziejność, że Beata, zakląwszy w duchu, poniechała planów wciągnięcia krewniaczki w wir światowego życia.

Prawdę mówiąc, Walczakówna była stworzeniem raczej bezbarwnym. Podobno w każdej kobiecie tkwi coś, co można wyeksponować, podkreślić, pokazać. W każdej, ale nie w niej. Pomijając najdziwaczniejsze pod słońcem imię, była nijaka. Pociągła, trójkątna twarz, patykowate ręce i nogi, przygięte plecy, z których wystawały szpiczaste łopatki, do tego opuszczone w dół ramiona – wszystko to czyniło z niej istotę bez odrobiny wdzięku. Uśmiech też miała dziwaczny: rodzaj tiku nerwowego, lekko unoszącego kąciki ust.

Nie, Beata stanowczo czegoś takiego nie ściągnie sobie na kark. Trzeba toto jak najszybciej wypchnąć z domu. Do tego – zdaniem ciotki – Teodozja kaprysiła. Wszak nie okazała odrobiny wiadomego rodzaju wdzięczności, kiedy jeden z ciotczynych „chłopaczków” pomógł jej zdobyć posadę salowej w śródmiejskim szpitalu.

W rzeczywistości zastrachana, nieśmiała dziewczyna bała się wszystkiego, co nowe. Od pierwszego dnia pracy cierpiała istne męki. Brzydziło ją płukanie śmierdzących basenów, męczyło nieustanne froterowanie szpitalnych posadzek. Bała się lekarzy, bała się siostry przełożonej. I choć w głębi duszy kiełkował bunt, grzecznie słuchała poleceń.

Czuła się szara i niewidzialna. Czasem przemykało jej przez głowę śmiałe, lecz nieosiągalne marzenie o studiach, był to jednak obraz nad wyraz mglisty. Prawdziwie wspaniałe życie prowadziła tylko w snach i marzeniach; widziała siebie jako sławnego biologa lub geologa, wytrawnego badacza, odkrywcę tajemnic życia. Marzenia mogą być piękne, jeśli ma się choć skrawek nadziei na spełnienie. A Teodozja nie miała nic.

Jaśniejszą iskrą stała się szansa na własny, choćby częściowo samodzielny kąt. Ciotka, zadowolona z uwieńczonych sukcesem poszukiwań mieszkania, bąknęła coś o odwiedzinach i udając sama przed sobą, że jest wzruszona, wcisnęła jej do ręki zwitek banknotów. Ale odetchnęła z ulgą, kiedy za niewydarzoną krewną zamknęły się drzwi.

Wchodząc do kamienicy pod numerem 13, Teodozja przypominała sobie i tę ciotczyną jałmużnę, i to niemiłe, posłyszane tuż po wyjściu z jej mieszkania, westchnienie ulgi. Wtaszczyła walizkę na drugie piętro, chociaż licząc od suteryny, gdzie – co oznajmiał napis na drzwiach – mieścił się warsztat szewski, mogłoby być trzecie. Rozejrzała się. Pozbawione numerów drzwi nic jej nie mówiły. Stanęła na półpiętrze, wyrównała oddech, zaczęła się zastanawiać co dalej.

Ale jak długo można tkwić na cudzych schodach i gapić się głupio w ścianę? Zbliżyła rękę do najbliższego dzwonka. Już miała nacisnąć guzik, kiedy z głębi mieszkania dobiegły podniesione głosy.

– Spróbuj, skurwielu, puścić farbę! Ja też mam na ciebie haka i ty dobrze wiesz, jaki to hak! No, wstawaj ciulu! Na drugi raz urządzę cię tak, że rodzonej żonie oczy przez dupę wyskoczą!

Ktoś krzyknął: – Kurt! Przestań… – Potem jęknął głucho i coś wymamrotał. Nim zdążyła się cofnąć, drzwi odskoczyły od framugi.

– Ty tu czego?! – warknął atletycznie zbudowany siwy mężczyzna. Ostre źrenice wwierciły się w twarz Teodozji. – Co tu robisz, pytam?!

– Ja… weszłam po schodach… jestem z ogłoszenia za mieszkaniem… Szukam… Bulwieciów i nie wiem, które drzwi…

Obrzucił krótkim spojrzeniem mizerny bagaż, byle jakie ciuchy, i jakby to obejrzenie w zupełności mu wystarczyło, spiesznie zbiegł po schodach.

Niemal dławiąc się ze strachu, chwyciła walizkę i popędziła na kolejne piętro. Przycisnęła dzwonek po lewej. Zaszurały kroki, w szczelinie uchylonych drzwi pokazała się szczupła, pomarszczona twarz.

– Do kogo, proszę? – Głos brzmiał spokojnie i miło.

– Ja… ja z ogłoszenia za mieszkaniem… Teodozja Walczak… do państwa Bulwieciów.

– To pani? Jakaś ty młoda, dziecinko. Wchodź, wchodź, zaraz wołam męża.

*

Wanda Bulwieciowa nie robiła wielkich ceregieli. Od razu zaczęła mówić dziewczynie po imieniu. Zbiegiem okoliczności imię Teodozja nosiła nieżyjąca siostra starszej pani, zwana w domu Duszką. Życzliwość gospodarzy pomogła znieść pierwsze dni w nowym, obcym otoczeniu. Przeznaczony jej pokoik był czysty, przytulny, starsza pani dobra i pogodna. Pozostawało niezgłębioną tajemnicą, jakim sposobem ta łagodna kobieta potrafiła rządzić swoim mężem. Wprawdzie nie na wiele zdawała się jej stanowczość w chwilach, gdy Bulwieć, nie dając się zbić z tematu, podejmował niemalże co wieczór niekończącą się opowieść o swoich wędrówkach po Syberii; lecz we wszystkim innym żonie ustępował. Czegóż nie robi wieloletnie doświadczenie w siedzeniu pod pantoflem.

Wystarczyło parę tygodni, by Teodozja, którą starsi państwo nazywać zaczęli Duszką, poznała wszystkich lokatorów kamienicy. Przyczyniły się do tego ożywione kontakty sąsiedzkie, jakże odmienne od tych w wielkomiejskich wieżowcach. Każdy znał tu każdego, każdy każdemu się kłaniał, wyręczał w drobnych sprawunkach, pilnował dzieci. Dość szybko zaakceptowano nową lokatorkę. Nijaka bo nijaka, ale grzeczna, uczynna, zawsze gotowa do pomocy. Krótko mówiąc: przyjęła się.

Po paru tygodniach zaprzyjaźniła się z Kaśką, trzynastoletnią wnuczką sąsiadów z dołu, Zatyrałów. Mimo różnicy wieku rozumiały się dobrze. Obie były sierotami. Kaśka i jej młodszy brat trafili do dziadków na Plac Złocisty po wypadku samochodowym, w którym przed dwoma laty zginęli rodzice.

To właśnie z mieszkania Zatyrałów wybiegł siwy, groźnie wyglądający facet. Od tamtego dnia nigdy więcej go nie spotkała. Kiedy napomknęła o tym dziwnym zdarzeniu Kaśce, dziewczynka oświadczyła zdecydowanie, że musiało się Teodozji coś pokręcić, bo dziadek Leon to spokojny człowiek i żadnych bandytów nie zna.

Zatyrała, niewysoki, krępy mężczyzna o miłej, szczerej twarzy nie wyglądał rzeczywiście na kogoś, kto ma związki z podejrzanymi osobnikami. Teodozja doszła do wniosku, że musiała paść ofiarą własnej wyobraźni. Mijały dni i dziwne zdarzenie powoli zacierało się w jej pamięci.

ROZDZIAŁ 2

Lot ku śmierci

Teodozja otworzyła oczy. O Boże, prawie szósta! Za pół godziny dyżur! Bulwieciowie wyjechali wczoraj do córki w Komorowie i nie miał jej kto obudzić. Zawsze robiła to pani Wanda. Za nic nie zdąży do szpitala! Jedzie się tam najmniej dwadzieścia minut. Pospiesznie wskoczyła w ciuchy, przeciągnęła grzebieniem po włosach, wzuła buty i pędem, niemal zjeżdżając po poręczy, wylądowała na parterze.

Już skręcając w Targową, zauważyła Kłapka, listonosza z rejonu. Szedł powoli w kierunku ich bramy, stękając pod ciężarem opasłej torby i swoich stu kilo wagi.

– Panienko! – usłyszała zdyszane sapnięcie.

– A czego on? Spóźnię się – warknęła pod nosem, ale grzeczność zastopowała ją w miejscu.

– Panienko, przepraszam. Mam taką maluteńką prośbę. Wczoraj ten tego… trochę mi się skrócił dyżur. Uroczystość miałem rodzinną – i liścik od wczoraj w torbie u mnie leży. Dla pana Leona. Jakby tak panienka mu powiedziała, że dałem jej wczoraj, ale zapomniała oddać… to pan Leon nie będzie się na mnie złościł. Bo to przecież ekspres. A on na te listy z Samsonowa to czeka i czeka, chociaż nerwowy taki się robi, kiedy przychodzą. I żonie absolutnie zakazuje oddawać. Musi mieć jakieś rodzinne kłopoty. To co, zrobi mi panienka przysługę i odda do rąk własnych pana Leona? – Przemawiał jak do dziecka, któremu trzeba wyłuszczyć powody małego kłamstwa.

– Dobrze, oddam. – Złapała kopertę i nie czekając na słowa podzięki, pognała biegiem w stronę przystanku.

– Obywatelka nie widzi świateł? Będziemy pisać mandat. – Osadził ją w miejscu głos młodego milicjanta o rumianej buzi niedorostka. Rany, jeszcze ten! Poczuła nagle przypływ odwagi.

– Błagam, niech mnie pan puści. Lecę do domu, bo strasznie mi się chce! Oj, nie wytrzymam! Zaraz się posikam! – Wytrzeszczyła na mundurowego oczy.

Młodzieniec zbaraniał, wyraźnie nie wiedząc, jak reagować. W końcu machnął ręką. Mina mu się wydłużyła, kiedy dziewczyna, przeskoczywszy ulicę, zniknęła w zamykających się drzwiach tramwaju. Pogroził jej z daleka palcem.

Do szpitala dobiła z ośmiominutowym opóźnieniem. Oddziałowa zmarszczyła brwi, ale że Teodozja, osoba dotąd pilna i sumienna, miała u niej spory zapas sympatii, mars szybko zniknął.

– Przedłużam ci dyżur do dwudziestej pierwszej. Baśka będzie później, ma jakieś ważne sprawy rodzinne, i prosiła o zastępstwo. Dobrze? – Była pewna odpowiedzi dziewczyny.

Teodozja skinęła głową na zgodę. Chciała wprawdzie wziąć się dziś za większą przepierkę i wypucować mieszkanie na powrót Bulwieciów, ale służba nie drużba. Zrobi to jutro. Przecież i jutro, i pojutrze ma wolne, wyśpi się do woli. Całe dwa dni przed nią. Dom wysprząta w sobotę. A potem niedziela! Piękna, lipcowa. Co to będzie za frajda! Najpierw wyprawa na lody, oczywiście czekoladowe, potem krótka lustracja wystaw sklepów z ciuchami, na końcu kino. Żyć nie umierać – westchnęła, ruszając do przebieralni.

*

Dochodziła siedemnasta. Nad miastem rozłożyła się potężna brunatna chmura. Pociemniało. Rozprażonymi ulicami wstrząsnął dreszcz oczekiwania. Wyschnięte skwery zaglądały z nadzieją w niebo. Nareszcie. Jedna kropla, druga, całe wiadra. Ulewa rozpętała się w ciągu minuty. Tym razem prognozy meteorologów nie zawiodły; już od wczoraj zapowiadano silne burze, co radosnym głosem obwieścił spiker w radiu. Widać i jego zmordowało wiszące nad ziemią przekleństwo długiej suszy.

Wycieczki zbierające się do odjazdu przebiegały spiesznie Plac Defilad, znikając w autokarach, wibrujących od ciężkich kropli, które siekały bezlitośnie metalowe dachy pojazdów.

Emerytowany nauczyciel geografii, Stanisław Gromada miał do swego autobusu jeszcze osiemdziesiąt, może sto metrów. Odchylił parasol i podniósł głowę chcąc ocenić grubość wiszącej nad miastem chmury. Oczy obserwujące niebo mimowolnie zahaczyły o najwyższe piętro Pałacu Kultury. Coś tam było nie tak, coś nie pasowało. Nie bacząc na spływające po twarzy i ubraniu krople, wbił wzrok w potężny gmach. Na widocznej nawet stąd balustradzie tarasu widokowego szamotał się jakiś kształt. Nagle w zawrotnym tempie zaczął spadać. Zdawało się Gromadzie, że słyszy przeraźliwy krzyk. Potrząsnął głową. Nie, to złudzenie, z tej odległości ludzkie ucho nie jest w stanie nic usłyszeć. Wpadł do autokaru.

– Ludzie! Ktoś skoczył z Pałacu! O tam! – Wyciągnął rękę, wskazując kierunek. – Jeśli tak, to już trup!

– Panie Stasiu, widział to pan rzeczywiście? – pisnęła obfita w kształtach blondyna. Wycieczkowicze rozpłaszczyli twarze o zadeszczone szyby i nerwowo pokrzykując napraszali się wyjaśnień, co zobaczył i czy na pewno mu się nie zdawało. Odpowiadał markotnie, przejęty lękiem, że to, co ujrzał, może się okazać prawdą.

– Było, nie było – uciął spory przewodnik. – Lepiej dać znać na milicję. Może ktoś faktycznie spadł… To co? Trzeba poszukać mundurowych.

Autokar w mig opustoszał. Nie zważając na lejące się z niebios hektolitry wody, uczestnicy wycieczki rozbiegli się po całym placu. Wreszcie któryś wypatrzył dwóch milicjantów, stojących pod wiatą przystanku przy Emilii Plater.

– Panowie! Tam! Tam! Ktoś skoczył z Pałacu! O, tam! – Pierwsza dopadła mundurowych blondyna z nadwagą. Wyczerpana biegiem, ciężko zległa na ławkę. Zaraz po niej zjawili się inni. Nie ulegało wątpliwości: ci ludzie rzeczywiście musieli coś zauważyć. Starszy funkcjonariusz połączył się z centralą. Po kilku minutach obok gromadki podnieconych turystów zatrzymał się milicyjny polonez. Chwilę później zajechał drugi.

Turyści okrążyli samochody i wymieniając chaotyczne uwagi, czekali na dalszy ciąg sensacyjnego wydarzenia. Oj, będzie, co opowiadać po powrocie do domu! Takie rzeczy! Ale ten Stanisław ma oczy! Sokół, nie człowiek. Już zaczęły przepychać się do niego energiczniejsze kobietki. Bohater przecież! Tylko czy mu się nie przywidziało?

Niestety, wypadek zaobserwowany przez Gromadę okazał się prawdą. Akcja milicjantów przeniosła się na teren Pałacu; na jednym z dachów niższej kondygnacji wypatrzono zwinięty nienaturalnie ludzki kształt.

Minął kwadrans, drugi, trzeci. Gapie powoli się rozchodzili. Miasto pojaśniało, jakby to zasnucie ciemnymi chmurami i skąpanie w ulewie było tylko chwilową, wydumaną na ten, a nie inny czas, scenerią tragicznej śmierci.

Przygnębiony Stanisław Gromada wlókł się do autokaru. Czego te baby wrzeszczą? Przecież nic przyjemnego zobaczyć lot ku śmierci. Brr! – wstrząsnął się. Na ramieniu zaciążyła mu raptem czyjaś dłoń. Już miał burknąć: – Dajcie mi wreszcie spokój… – gdy spostrzegł szczupłego, jasnowłosego mężczyznę w mundurze.

– Porucznik Paweł Jędrzejko. Komenda Stołeczna. To ktoś z waszej wycieczki zauważył wypadek?

– No… właśnie ja. Ja to widziałem. Stanisław Gromada jestem.

– Czy państwo już wyjeżdżacie?

– Tak. Musimy, i to zaraz. Inaczej spóźnimy się na kolację w Łomży. I na nocleg w Rajgrodzie zajedziemy bardzo późno. A przecież rano ciągniemy dalej, za Suwałki – wyjaśnił Gromada.

– Przykro mi. – Milicjant rozłożył ręce. – Niestety, jest pan bardzo potrzebny jako jedyny, przynajmniej dotychczas, świadek. Musimy spisać protokół, dowiedzieć się szczegółów.

– Co zrobić? Mus to mus. – Pokiwał głową Gromada.

– Wycieczkę pan dogoni. Rano jest dobry pośpieszny pekaes do Suwałk. Koszta zwrócimy.

– A gdzie będę spał? – zatroskał się pan Stanisław.

– Jakoś się załatwi. Może nasz hotel milicyjny.

– Świetnie. Nigdy jeszcze nie nocowałem łóżko w łóżko z władzą mundurową – uśmiechnął się Gromada.

Wycieczka powitała wiadomość jękiem zawodu. Jaka szkoda, że główny bohater wydarzenia nie będzie mógł nasycić ich ciekawości. Gromada, spojrzawszy na pałające chęcią plotkowania twarze kobiet, odetchnął z ulgą. Ominie go głupie gadanie. Też mi sensacja. Człowiek zginął, a one tylko obracają ozorami. Tfu!

*

Jędrzejko usadził gościa wygodnie, włączył grzałkę, nasypał do szklanek kawy. Po chwili pokój wypełnił przyjemny aromat.

– O której godzinie zauważył pan tego człowieka?

– Równiutko za pięć piąta, znaczy siedemnasta. Właśnie patrzyłem na zegarek, bo mieliśmy odjazd o piątej, a ja zabawiłem jeszcze w Domach Centrum. Dla żony takie fiu bździu musiałem kupić. Nakazała, żeby akurat tam. Nie mam pojęcia dlaczego. Ale wiesz pan, kobiety mają swoje myślenie.

– Te kobiety… – westchnął smętnie porucznik. Od paru tygodni, po niefortunnej przygodzie z pewną Patrycją (kazała na siebie mówić Patti, jadała tylko wykwintne sałatki i piła szykowne alkohole, czym wyrąbała w skromnym budżecie Jędrzejki sporą dziurę) miał na pieńku z całą płcią piękną.

– Chciałem zobaczyć, czy dużo tych chmur, bo przecież okropnie się rozpadało. I tak jakoś, nie wiedzieć czemu, zerknąłem w górę na ten wasz Pałac i… no, zobaczyłem to spadanie – ciągnął Gromada, nieświadom gorzkich myśli swego rozmówcy.

– Niech pan sobie dokładnie przypomni, co pan widział. Wiem, że to bardzo wysoko, że widoczność kiepska, ale może było w tym coś nietypowego.

Gromada przymknął powieki. Ciemne od deszczu miasto. Niekończący się potok wody. Zerknięcie ku szczytom wysokiej budowli. Zatrzymanie wzroku na jej najwyższym piętrze. Ktoś się tam szamotał przy balustradzie. Po co tyle ruchów, żeby skoczyć? Wystarczyło wejść na balustradę i pofrunąć w dół. A ten raz się pojawiał, raz znikał, jakby kucał za tą balustradą, potem zaczął się zginać w przód i w tył, jakby coś nim szamotało. Ale, ale, przecież podobno są tam siatki ochronne. Więc jak? Wyglądało, że jednak żadnych siatek nie ma. Zacisnął powieki jeszcze mocniej. To nie było przywidzenie… Oczy ma doskonałe. Sokole. Tak o nim mówią.

– Zdaje się, że tam… – zawiesił głos i z przestrachem spojrzał na porucznika.

– Że tam… – podjął Jędrzejko.

– Że tam ktoś jeszcze był. Prócz tego skoczka – streścił swoje rozmyślania sprzed chwili.

– A jak u pana ze wzrokiem? Rozumie pan, to poważna sprawa. Po tym, co mi tu pan opowiedział…

– Wzrok mam świetny – przerwał mu starszy pan. – Słynny sokoli wzrok Gromady. Każdy to powie, kto mnie zna – wygłosił z dumą. – Tam się szamotano, wyraźnie się szamotano. Jestem tego pewien. Na sto procent. Tego człowieka ktoś zepchnął.

*

Może z powodu nęcącej wizji dwóch wolnych dni dyżur wlókł się bez końca. O dziewiątej wieczorem Teodozja była już tak wykończona, że z trudem przebrała się w prywatne ciuchy, z wysiłkiem zeszła po schodach i resztką sił dowlokła się do tramwaju. Stanowczo za ciężka ta praca. Baseny pół biedy. Ale to dźwiganie lecących przez ręce chorych, podmiana prześcieradeł, rozwożenie posiłków, mycie w kółko toalet.

– Uff – odetchnęła, docierając wreszcie na Plac Złocisty. Dobrze, że burza oczyściła powietrze; strasznie długo nad ulicami wisiał cholerny zaduch. Zanurzyła się w mroczny tunel bramy. Tym razem na podwórzu, o tej porze zazwyczaj spokojnym i cichym, głośno było jak w ulu. Przy wejściu do budynku, na schodach i przed mieszkaniem Zatyrałów kłębił się tłumek lokatorów. Zza półotwartych drzwi usłyszała głośny płacz, kątem oka uchwyciła milicyjne mundury.

– Za co mnie Bóg pokarał?! Takie nieszczęście! Co ja biedna pocznę?! – rozpoznała głos Zarytałowej.

– Moje wnuczki kochane, sieroty bez ojca i matki! A teraz i bez dziadka! Co my poczniemy?! Leon, ty draniu, dlaczego?!

Teodozję ścisnęło za gardło. Znała to dławienie doskonale. Czuła taki skurcz, gdy dowiedziała się, że matka nie żyje, że skończyły się jej męki i nadeszła wreszcie, tak mówiły sąsiadki, dobra śmierć. Nie była w stanie pojąć jedenastoletnim umysłem, dlaczego mówią, że śmierć jest dobra. Głupie ciemne baby. Jak może coś tak strasznego być czymś dobrym? Drugi raz napadł ją ten skurcz, gdy bandyci zatłukli ojca. Trzeci raz na pogrzebie babuni. A teraz zdarzyło się coś okrutnego również tu, u tych dobrych, życzliwych ludzi.

Nie miała odwagi wejść do pustego mieszkania, jakby po kątach czaiło się niedostrzegalne zło. Zapukała do Kowalskich, sąsiadów przez ścianę. Pani Marta otworzyła ramiona, przycisnęła ją do obfitych piersi i zaczęła głośno szlochać.

– Biedna kobita. Tyle lat w jednym domu, od małego się znamy. Takie nieszczęście! Co ona zrobi? Co też ten Leoś…

– Nie rycz, Marciu – odezwał się Kowalski. – Jakoś się zaradzi. Pogrzeb załatwimy, trochę wdowie pomożemy dźwignąć się na nogi. Sama nie jest. Ale w głowie się nie mieści. Leon i takie coś. Dlaczego?

Teodozja odważyła się wreszcie zapytać:

– Co się stało panu Zatyrale? Miał wypadek?

– Dziecko, dziecko. Nawet nie wiesz jak straszny. – Kowalska załamała ręce. – Skoczył… no… spadł z Pałacu Kultury. Okropna śmierć.

– Żyje człowiek, żyje i jednego dnia szlus, miazga z niego. – Kowalski zacisnął pięść, jakby coś w niej dusił. Ostro zaterkotał dzwonek u drzwi. – A kogo tam diabli niosą? Otwarte! – huknął.

Twarz stojącego w progu wysokiego jasnowłosego milicjanta była poważna niczym twarz posłańca, niosącego tragiczną wieść.

– Przepraszam, mam do państwa kilka pytań w związku z tym… wypadkiem. Państwo?

– Kowalscy. Marta i Edmund.

– Jędrzejko. Porucznik Paweł Jędrzejko. A pani? – zerknął na Teodozję.

– Sąsiadka spod trzynastki – wyjaśniła Kowalska. – Od Bulwieciów. Lokatorka. Wynajmuje pokój. Ale też znała Leona. Jak wszyscy tutaj.

Jędrzejko przejechał spojrzeniem po twarzy dziewczyny.

– To i z panią porozmawiam – stwierdził sucho.

ROZDZIAŁ 3

Ona ma oczy

Dalsza część dostępna w wersji pełnej

Polecamy również

KLASYKI POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały przedwojennej Warszawy

Marek Romański

, Mord na Placu Trzech Krzyży. Tom 1

Stanisław Antoni Wotowski

, Demon wyścigów. Powieść sensacyjna zza kulis życia Warszawy. Tom 2

Stanisław Antoni Wotowski

, Tajemniczy wróg przy Alejach Ujazdowskich. Tom 3

Stanisław Antoni Wotowski

, Upiorny dom w Pobereżu. Tom 4

Marek Romański

, W walce z Arsène Lupin. Tom 5

Marek Romański

, Mister X. Tom 6

Marek Romański

, Miss o szkarłatnym spojrzeniu. Tom 7

Marek Romański

, Szpieg z Falklandów. Tom 8

Marek Romański

, Tajemnica kanału La Manche. Tom 9

Marek Romański

, Pająk. Tom 10

Marek Romański

, Znak zapytania. Tom 11

Marek Romański,

Prokurator Garda. Tom 12

Marek Romański,

Złote sidła, pierwsza część. Tom 13

Marek Romański,

Defraudant, druga część. Tom 13

Marek Romański

, Małżeństwo Neili Forster. Tom 14

Marek Romański,

Serca szpiegów, pierwsza część. Tom 15

Marek Romański

, Salwa o świcie, druga część. Tom 15

Marek Romański

, Zycie i śmierć Axela Branda. Tom 16

Kazimierz Laskowski,

Agent policyjny. Papiery po Hektorze Blau. Tom 17

Walery Przyborowski

, Czerwona skrzynia. Tom 18

Walery Przyborowski

, Widmo na kanonii (pierwsza i druga część). Tom 19

Antoni Hram

, Upiór podziemi. Tom 20

Inspektor Bernard Żbik

Adam Nasielski

Alibi. Tom 1

Opera śmierci. Tom 2

Człowiek z Kimberley. Tom 3

Dom tajemnic w Wilanowie. Tom 4

Grobowiec Ozyrysa. Tom 5

Skok w otchłań. Tom 6

Puama E. Tom 7

As Pik. Tom 8

Koralowy sztylet i inne opowiadania. Tom 9

Najciekawsze kryminały PRL

Tadeusz Starostecki

, Plan Wilka. Tom 1

Zuzanna Śliwa

, Bardzo niecierpliwy morderca. Tom 2 

Janusz Faber

, Ślady prowadzą w noc. Tom 3

Kazimierz Kłoś

, Listy przyniosły śmierć. Tom 4

Janusz Roy

, Czarny koń zabija nocą. Tom 5

Zuzanna Śliwa

, Teodozja i cień zabójcy. Tom 6

Jerzy Żukowski

, Martwy punkt. Tom 7

Jerzy Marian Mech

, Szyfr zbrodni. Tom 8

G.R Tarnawa

, Zakręt samobójców. Tom 9

I. Cuculescu (pseud.)/Iwona Szynik

, Trucizna działa. Tom 10

Klasyka angielskiego kryminału

Edgar Wallace

Tajemnica szpilki. Tom 1

Czerwony Krąg. Tom 2

Bractwo Wielkiej Żaby. Tom 3

Szajka Zgrozy. Tom 4

Kwadratowy szmaragd. Tom 5

Numer Szósty. Tom 6

Spłacony dług. Tom 7

Łowca głów. Tom 8

Detektyw Asbjørn Krag

Sven Elvestad

Człowiek z niebieskim szalem. Tom 1

Czarna Gwiazda. Tom 2

Tajemnica torpedy. Tom 3

Pokój zmarłego. Tom 4

NOWE POLSKIE KRYMINAŁY

Kryminały Warszawskie

Wojciech Kulawski

Lista sześciu. Tom 1. 

Między udręką miłości a rozkoszą nienawiści. Tom 2.

Zamknięci. Tom 3

Poza granicą szaleństwa. Tom 4

Komisarz Ireneusz Waróg

Stefan Górawski

Sekret włoskiego orzecha. Tom 1

W cieniu włoskiego orzecha. Tom 2

Kapitan Jan Jedyna

Igor Frender

Człowiek Jatka - Mroczna twarz dwulicowa. Tom 1

Mordercza proteza. Tom 2

Tim Mayer

Wojciech Kulawski

Syryjska legenda. Tom 1

Meksykańska hekatomba. Tom 2

www.lindco.se

e-mail: [email protected]

lindcopl (facebook & instagram)

Tytuł oryginału:

Zuzanna Śliwa

Teodozja i cień zabójcy

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Lind&Co.

Wydanie I, 2018

Wspołpraca: Wydawnictwo CM, Warszawa

Projekt okładki: Studio Karandasz

Zdjęcia na okładce: Digital-Clipart / AdobeStock, Wojciech Zieliński / AdobeStock, Metallic Citizen / AdobeStock

Copyright © dla tej edycji: Wydawnictwo Lind & Co, Stockholm, 2021

ISBN 978-91-8019-026-8

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Rek