Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
29,98 zł
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 29,98 zł
Nadchodzi wielka transformacji twojego życia, domu i serca.
Jak by wyglądało twoje życie, gdybyś nie musiała codziennie zmagać się z natłokiem gratów, myśli i konfliktów? Z wyborem między tym, co trzeba, a co chcesz; co cię fascynuje, a co powinnaś; co jest dobre dla ciebie, a co dla innych.
Co by się stało, gdybyś bez poczucia winy i żalu wypie*doliła wszystko to, co uwiera, boli, szkodzi i przeszkadza?
Nie wciśniesz nowej sukienki do przepełnionej szafy, a nawet jeśli to zrobisz, to wyjmiesz ją pogniecioną.
Nie wciśniesz nowych znajomości w grafik wypełniony starymi zobowiązaniami.
Nie zmienisz jakości relacji z bliskimi, jeśli nie pozbędziesz się dawnych przekonań.
Nie nabierzesz sił, nie wypiękniejesz, jeśli nie porzucisz szkodliwych nawyków.
Jeśli więc pragniesz nowej jakości w swoim życiu, musisz pozbyć się części tego, co obecnie zajmuje w nim przestrzeń, co odbiera siły i chęć do działania.
Żeby obudzić swoje moce, musisz mieć jasną intencję, konkretne cele i skuteczne narzędzia, by je osiągnąć.
Totalna deburdelizacja jest książką do przepracowania. Kiedy skończysz, powinna być wypełniona twoimi wpisami, wymiętolona, pobazgrana i poplamiona, nie tylko kawą i lukrem z ciastka, ale przede wszystkim potem i kurzem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 222
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Czas: 4 godz. 17 min
Lektor: Agata Komorowska
AGATA KOMOROWSKA
Trenerka dobrego życia, certyfikowany coach, autorka poradników, warsztatów i szkoleń. Doświadczyła depresji, narodzin syna z zespołem Downa, samodzielnego macierzyństwa, również tego zastępczego i adopcyjnego, oraz nowego początku po rozwodzie. I to ten nowy początek sprawił, że postanowiła porządnie wysprzątać swoje życie. Od ponad dziesięciu lat doskonali sztukę DEBURDELIZACJI, co sprawia, że jest jedną z najbardziej autentycznych postaci w przestrzeni publicznej.
Nominowana między innymi do nagród: Superbohaterki „Wysokich Obcasów”, Supermamy portalu Mamotoja.pl i Mamy Dziesięciolecia miesięcznika „M jak mama”.
Laureatka nagrody ShEO Awards 2024 w kategorii „Balans w świecie kryzysów”.
Prywatnie miłośniczka kuchni włoskiej, jogi kundalini i bezy w każdej postaci.
DEBURDELIZACJA – proces wypieprzania wszystkiego, co zajmuje miejsce, a już nie spełnia swojej funkcji, wszystkiego, co już nie należy do ciebie, co uwiera albo uniemożliwia wprowadzenie czegoś nowego, lepszego, bardziej zgodnego z aktualną tobą. Dotyczy każdej powierzchni i przestrzeni, która jest częścią twojego terytorium: ciała, duszy, umysłu, domu, relacji, urządzeń elektronicznych oraz wszelkich przestrzeni fizycznych i duchowych.
PRZEDMOWA
Do pełnego nie nalejesz, czyli pot, kurz i ciastko z lukrem
Nie wciśniesz nowej sukienki do przepełnionej szafy. A nawet jeśli to zrobisz, to wyjmiesz ją pogniecioną i przesiąkniętą zapachem wczorajszych kreacji. Nie upchniesz nowych znajomości i aktywności w grafik wypełniony starymi zobowiązaniami. Nie zmienisz jakości relacji z bliskimi, jeśli nie pozbędziesz się dawnych przekonań. Nie nabierzesz sił, nie wypiękniejesz, jeśli nie porzucisz szkodliwych nawyków. Jeżeli więc pragniesz nowej jakości w życiu, musisz pozbyć się części tego, co obecnie zajmuje w nim przestrzeń, co odbiera siły i chęć do działania. Żeby obudzić swoje moce, musisz mieć jasną intencję, konkretne cele i skuteczne narzędzia, by osiągnąć to, co sobie wymarzysz.
Deburdelizacja jest książką do przepracowania. Kiedy skończysz, powinna być wypełniona wpisami, wymiętolona, pobazgrana i poplamiona, nie tylko kawą i lukrem z ciastka, ale przede wszystkim potem i kurzem. Jeśli czytasz e-booka lub słuchasz wersji audio, przygotuj sobie notes, który będzie ci towarzyszył w nadchodzącej transformacji twojego życia, domu i serca.
Pisanie to koszmar, to niebo, to męka, to ekstaza, to makabra, to satysfakcja i radość. To bezdenne doły i wielkie szczytowania… To dwubiegunówka i biegunka emocjonalna równocześnie. To jak wykluwanie się motyla, jak próba ucieczki robaka z haczyka… Jeszcze wczoraj obiecywałam sobie, że już nigdy więcej nie napiszę żadnej książki, że wezmę się do jakiejś porządnej roboty… Wyobrażasz sobie rok mozolnej pracy na dobrowolnym wygnaniu, bez zapłaty, bez gwarancji sukcesu, na mentalnym bezludziu pośrodku gwarnych knajp i rozkrzyczanych skwerów pełnych ludzi?! Wczoraj skończyłam wymęczone, wymiętolone w moich zwojach mózgowych dzieło, które pisałam przez ponad rok, i już chwilę po wciśnięciu guzika „ZAPISZ”, złapałam się na tym, że w jajowodzie mojej literackiej płodności dojrzała Deburdelizacja. Ze zdumieniem poczułam, że mój mózg niczym gąbka nasiąknięty jest już treścią, która pragnie (żąda!) być przelana i wydana tobie w niewolę. Nie potrafię odmówić sobie ekstazy kolejnych miesięcy porodu bez znieczulenia. Pisząc te wersy, czuję, jak z każdym słowem głębiej oddycham, jak serce szybciej mi bije, kręgosłup mrowi, a umysł oczyszcza się z treści. Bo właśnie o oczyszczaniu tym razem będzie. Przeciągnę cię przez taką oczyszczalnię, że kiedy skończymy, nie poznasz swojego domu, swoich relacji, kariery, umysłu, ciała ani duszy. Niczego nie oszczędzimy. Będziesz zdeburdelizowana na wylot, do samego spodu, do ostatniej myśli. Czyściutka, z oczami błyszczącymi ekscytacją, ze spokojem w każdym pokoju twojego domu, twojego serca i twojej duszy.
W trakcie pracy nad tą książką zaczęłam planować jej wydanie. „Może najlepiej będzie na wiosnę”, pomyślałam. W końcu mamy w tradycji coś takiego jak wiosenne porządki. Ale mamy też świąteczne porządki, mamy porządki letnie, kiedy dzieci wyjeżdżają na wakacje, i mamy też gruntowne sprzątanie po ich powrocie, kiedy okazuje się, że wyrosły z butów i spodni, a przed nadchodzącym rokiem szkolnym trzeba zrobić miejsce na nowe książki i przybory. Do sprzątania okazja nadarza się, gdy ktoś się wyprowadza albo gdy właśnie ma się wprowadzić, kiedy ktoś odchodzi z tego świata, ale i kiedy nowy członek rodziny pojawia się na świecie i trzeba zrobić mu miejsce wśród nas. Kiedy więc jest najlepszy czas, by rozpocząć deburdelizację? Nigdy. Albo inaczej: ZAWSZE. Dlatego zamiast kombinować, co by tu zrobić, żeby przełożyć początek pisania na „wieczne jutro”, zaczęłam natychmiast po ukończeniu poprzedniej książki.
Zawsze znajdziesz tysiąc powodów, by „jeszcze nie dzisiaj”. Bo zmęczona, bo katar, bo lepiej, jak dzieci wyjadą, bo kot linieje, bo śmieci wywożą za tydzień… Lista wymówek może być długa i bardzo zacna. Przyjmij więc do wiadomości, że nigdy nie będzie właściwego czasu na rozpoczęcie porządków. Twój bałaganik jest twoją cieplutką strefą komfortu. Twój wewnętrzny chaos jest twoją strefą komfortu, twoje zagracone życie jest jak zagracone biurko, na którym tylko ty jesteś w stanie znaleźć poszukiwany dokument, a kiedy posprzątasz, będziesz musiała się przyzwyczaić do nowego ładu. Dlatego nie ma jednej właściwej recepty na sprzątanie. Nie ma uniwersalnego schematu prawidłowego ułożenia naczyń i sztućców. Jest wzorzec idealny dla ciebie. To taki porządek, w którym ty poczujesz się dobrze. Wynika on z twojego wewnętrznego systemu porządkowania i segregowania emocji, zdarzeń, ludzi i przedmiotów.
Porządkując przestrzeń wokół siebie, uporządkujesz siebie w środku. Jeśli zrobisz porządek ze swoimi emocjami, przestrzeń wokół ciebie też się zmieni. Przepływ energii będzie bardziej swobodny, bo bez zbędnych przeszkód. Wibracje, jakimi będziesz emanować, zatańczą w przestrzeni wokół ciebie, zapraszając zdarzenia i ludzi o tak samo wysokich wibracjach jak twoje. Więcej, lekko pląsając przez życie, będziesz zarażać pozytywną energią dzieci, partnera, kota, a nawet ciuchy, kluchy i gary. Dlatego deburdelizacja to nie tylko sprzątanie piwnicy, to sztuka robienia przestrzeni we wszystkich wymiarach życia. Przestrzeni, by pomieścić to, co lepsze, piękniejsze, nowe, zdrowe, bardziej wartościowe i satysfakcjonujące.
Przyleciałam z Kanady do Polski w 1994 roku na wakacje. Moje wakacje trwają już trzydzieści lat. Miałam ze sobą jedną walizkę, a w niej kilka par majtek, skąpe bikini, jakiś sweter i parę kiecek. Wszystko w rozmiarze 34, więc te ciuchy miejsca zajmowały naprawdę niewiele. Przyjechałam na wymianę. To znaczy moja mama wymieniła się dziećmi ze swoją koleżanką: mama wzięła do Kanady jej syna, a koleżanka wzięła mnie. Mieszkałam w chłopięcym pokoju przez dwa miesiące, choć przez większość czasu wcale mnie tam nie było. Pojechałam najpierw z koleżanką pociągiem nad Bałtyk, a potem wybrałam się z kolegą kamperem nad mazurskie jezioro. Wszędzie ciągnęłam ze sobą wszystkie swoje graty, bo tyle ich było, że nie miałam czego zostawić. Byłam nomadem, zanim wiedziałam, co to słowo znaczy. Przyszedł koniec wakacji, a mnie się w Polsce spodobało. Spodobał mi się też chłopak z kampera, więc postanowiłam zostać jeszcze trochę. Znalazłam dobrze płatną pracę i wynajęłam pokój trzy piętra nad mieszkaniem koleżanki mojej mamy. Przeniosłam cały swój dobytek za jednym zamachem i całe szczęście, bo windy nie było.
Poprosiłam mamę o dosłanie kilku gratów, bo za pasem była jesień, a ja nawet paska do spodni nie miałam, nie mówiąc już o samych spodniach czy ciepłej czapce. Przyleciała pełna walizka. Teraz miałam już dwie walizki. Kolejna przeprowadzka, tym razem z pokoju do kawalerki, nastąpiła niespodziewanie. Mąż właścicielki mieszkania, pod wpływem nie do końca dobrych intencji, wykurzył mnie z pokoju szybko i skutecznie. W środku nocy wylądowałam w zakurzonej kawalerce należącej do nieżyjącej ciotki byłej żony mojego wujka. Na szczęście mieszkanko było w pełni wyposażone w meble, porcelanowe filiżanki, książki, koronkowe serweteczki i inne babcine bibeloty. Nie było tam jednak żadnych garów, sztućców ani pralki. W sobotę rano wyszłam z kamienicy, rozejrzałam się po kompletnie obcej okolicy i starając się zapamiętać, gdzie mieszkam, wyruszyłam na polowanie. Przypominam, że wtedy mapy Google nie istniały, więc szansa na zgubienie budynku, który nocą stał się moim nowym domem, była spora. A ja wyjść musiałam, bo zamierzałam upolować okazałą pralkosuszarkę. W kawalerce mieszkałam rok. Mozolnie burdelizowałam ją kolejnymi niezbędnikami: czajnikiem elektrycznym, odkurzaczem i książkami kulinarnymi. Zarabiałam dobrze, mieszkałam w pojedynkę, planów wielkich nie miałam, więc hurtowo doposażałam szafę na ubrania i szafki kuchenne. W końcu musiałam zmienić lokum, bo mama wsadziła do samolotu pieska, którego kupiłam jeszcze w Kanadzie, zanim on się urodził, a ja postanowiłam przedłużyć moje wakacje na czas nieokreślony. W międzyczasie pies nie tylko przyszedł na świat, ale podrósł i był gotowy na spotkanie ze swoją nową panią, czyli mną. Piesek miał trzy miesiące i rozmiar buldoga angielskiego, co miało się niebawem zmienić, gdyż dogi niemieckie dorastają do rozmiarów źrebaka.
Od ginekologa wynajęłam mieszkanie naprzeciwko szpitala psychiatrycznego. Lokalizacja idealna, nie ze względu na bliskość specjalistów, z których usług lata później przyszło mi korzystać, ale przede wszystkim z uwagi na bliskość koleżanki mojej mamy oraz nowego miejsca pracy. Mieszkanie było dwupokojowe z kuchnią, łazienką i osobną ubikacją. Było puste. Na szczęście miałam już pralkosuszarkę, czajnik elektryczny i odkurzacz. Nie miałam lodówki. Dokupiłam. Nabyłam łóżko, dywany i naczynia, legowisko dla psa, dwie miski wielkości wiadra, podstawkę pod miski i kosz na brudną bieliznę, a także emerytowany szwedzki pojazd wielkości amerykańskiej limuzyny, by pomieścić siebie i pieseczka, który szybko przybierał na wadze.
Parę lat później stałam się bogatsza o męża. Do chwili, kiedy wybudowaliśmy z mężem dom, przeprowadzałam się trzynaście razy. W każdym miejscu czegoś brakowało, więc trzeba było dokupić to i owo. Jednocześnie nie pozbywałam się rzeczy, które akurat w danym miejscu potrzebne nie były. W jednym z mieszkań miałam więc dwie lodówki, w innym nadwyżkę garnków. Małżeński dom był wielki, więc dokupywania nie było końca. Pojawiły się dzieci, a z nimi wózki, nosidełka, tony zabawek i szybko kurczących się ciuchów, które trzeba było zastępować nowymi. Starych szkoda było wyrzucać, bo „jeszcze mogą się przydać”.
Kiedy się rozwiodłam, dwukondygnacyjny dom musiałam zmieścić w mieszkaniu cztery razy mniejszym. Roztrzaskane życie spakowałam do walizek i worków na śmieci – bez segregacji. Kartony bolesnych wspomnień zagracały podwójnej wielkości miejsce parkingowe. Podwójne, bo dla niepełnosprawnych. Przywilej nabyty wraz z zespołem Downa mojego syna, spowodowanym zaledwie jednym nadprogramowym chromosomem w każdej komórce jego ciała. Jak widać przysłowie, które zapewnia, że „od przybytku głowa nie boli”, to ściema. Mnie od tej nadwyżki chromosomów mojego syna głowa rozbolała, i to bardzo. Z czasem w nieposłanym łóżku zagnieździła się depresja, z szaf wypadały nienoszone ciuchy, z pudełek sypały się papiery rozwodowe, dokumenty zakupów i sprzedaży, orzeczenia o niepełnosprawności i wypisy szpitalne. Było mnie znacznie mniej, za to więcej gratów, obowiązków, konieczności i musiejstw.
Mój tata był człowiekiem bardzo oszczędnym. Nigdy nie zapomnę, jak uczył nas dbać o buty: rozkładał na podłodze „Życie Warszawy” z ubiegłego tygodnia, a potem ustawiał na gazecie w równiutkim rządku szczoteczki, pasty do pielęgnacji skóry i swoje buty. Następnie skrupulatnie pielęgnował obuwie, którego nie wymieniał przez dziesięciolecia. Niebieską zimową kurtkę z lat osiemdziesiątych posiada po dziś dzień. Wynikało to z biedy, jakiej doświadczył w dzieciństwie, z czasów, w jakich się urodził, i pielęgnowanych przez pokolenia wartości, wśród których oszczędność była na szczycie listy.
Pamiętam, jak moja mama wraz z babcią w nocy wynosiły stare kołdry i zakopywały w lesie, żeby dziadek (tata taty) nie widział. Kołdry były tak stare, że nie nadawały się nawet dla psa, ale dziadek nie pozwalał wyrzucać absolutnie niczego, bo „jeszcze może się przydać”. Przekleństwo takiego podejścia pokutuje w wielu z nas po dziś dzień. Kiedy chcemy wyrzucić przepaloną lampkę albo zepsuty odkurzacz, nagle słyszymy w głowie głos taty, dziadka albo babci, dobitnie sugerujący, by to zostawić, bo w razie czego można tę rzecz naprawić i jeszcze się przyda… Ty też tak masz? Ja z tym głosem w głowie nadal czasem dyskutuję. Szpilki, które kiedyś nosiłam chętniej niż kapcie, przeleżały nieużywane przez niemal dekadę, zanim pozwoliłam im odmaszerować. Piękna lampa industrialna stoi na poddaszu, bo „wystarczy wymienić kabel i będzie jak nowa” – tak twierdzi mój dwudziestodwuletni syn, który do owej lampy ma stosunek sentymentalny, bo stała w jego pokoju przez większość dzieciństwa. Zatem co wyrzucać, kiedy, jak i gdzie? A może nie wyrzucać, może zostawiać na pamiątkę, bo przecież te przedmioty budują naszą tożsamość i nie ma nic piękniejszego, niż poszperać w starych gratach i z okrzykiem radości na nowo odkryć scyzoryk otrzymany od nieżyjącego już dziadka albo dziurawą koszulkę z pierwszego w życiu wyjazdu na obóz sportowy.
Wyrzucać czy oddawać biednym? To kolejny stereotyp z okresu PRL-u. Pamiętacie paczki z NRD w czasach komunistycznych? Ja jestem w takim wieku, że pamiętam tony cukru i produktów kompletnie zbędnych, ale ofiarujący je Niemcy byli przeświadczeni, że uszczęśliwiają biednych Polaków, a może nawet tym cukrem osładzają nam swoje gorzkie wojenne winy. Kiedy przeprowadziłam pierwszą potężną deburdelizację w mojej szafie, zgromadziłam worki nieużywanych ubrań. Nie chciałam ich tak po prostu wyrzucić, bo to przecież grzech! Zawiozłam do domu dziecka. Pani popatrzyła na mnie z politowaniem i uprzejmie wyjaśniła, że używanych nie biorą. Pojechałam więc wyładowanym po dach autem do ośrodka dla młodych bezdomnych matek z dziećmi. Przez domofon dowiedziałam się, że mają magazyny pełne takich skarbów. Przyznaję, byłam trochę urażona, bo przecież moją intencją było zrobić im dobrze, a oni nie chcą tego, czego ja nie chcę. Co więc robić z tymi wszystkimi gratami, które jeszcze się nadają, mogą się przydać i szkoda wyrzucić, bo jeszcze dobre, poza tym, że za małe, niemodne, za ciasne w pasie i trochę niedziałające.
Od czego zacząć? Jak skutecznie odgracić przestrzeń – tę wokół siebie i tę w sobie? Co robić z tym, co nam już nie służy? I jak utrzymać efekt wow, który zachwyca tuż po odgraceniu, ale już parę tygodni później przestrzeń jakoś niechcący znowu się zagraca. O tym wszystkim przeczytasz w kolejnych rozdziałach, w których przedstawiam dwadzieścia jeden kroków skutecznej deburdelizacji. Dlaczego akurat tyle? Bo dwadzieścia jeden to oczko – fajna i trochę czarodziejska liczba. Bo tyle dni potrzeba, by jakaś nowa czynność stała się nawykiem. Bo moją coroczną deburdelizację zwykle przeprowadzam w lecie, kiedy dzieci wyjeżdżają na trzy tygodnie ze swoim tatą, a moim byłym mężem. Przez dwadzieścia jeden dni odświeżam swoje życie zewnętrzne i wewnętrzne. Ty możesz opisane przeze mnie kroki wykonać w dwadzieścia jeden dni albo w dwadzieścia jeden tygodni, w zależności od tego, na co pozwala ci codzienność. Grunt to zacząć. Dalej jakoś pójdzie.
Jeszcze jedna sprawa, właśnie świadomie wchodzisz w gigantyczny chaos. Zanim znajdziesz się po drugiej stronie, przygotuj się na dni zniechęcenia, na emocjonalne niespodzianki skrywane pod dywanami i głęboko w szafach. Totalny detoks czeka nie tylko twój dom czy samochód, ale też serce, ciało i umysł. Podejdź do tego procesu z ciekawością i bez szczególnych oczekiwań. Otwórz się na niespodziewane i baw się!
Słowo DEBURDELIZACJA ukradłam pewnej pani dyrektor zarządzającej niezwykle zacną państwową instytucją. Kochana kobieta nazywała wszystko po imieniu i nie bawiła się w dyplomację. Drugie jej powiedzenie brzmiało: „pieprzyć konwenanse”, i stało się jedną z moich ulubionych życiowych zasad. Patrząc trzeźwo na sprawę, to nie da się przeprowadzić deburdelizacji, jeśli najpierw nie postanowisz pieprzyć konwenansów. Bo to konwenanse, przyzwyczajenia, wielopokoleniowe nawyki i wszystkie „wypada/nie wypada” sprawiają, że boimy się wypieprzyć pół chałupy na śmietnik, odciąć toksycznych członków rodziny i zostawić dziecko z tatą, babcią czy opiekunką, żeby pójść na regenerującą jogę albo oczyszczanie twarzy. Zatem jeśli chcesz przeprowadzić deburdelizację, będziesz musiała wyjść ze swojej strefy komfortu i zacząć robić niektóre rzeczy niekonwencjonalnie.
Pieprząc konwenanse, parę lat temu przeprowadziłam deburdelizację radykalną. Bolało jak cholera, bo całe moje życie było jednym wielkim bałaganem. Ja sama byłam zaledwie kupką zagubionego, zasmarkanego, zapyziałego nieszczęścia. Piszę o tym szczegółowo w Depresjologii, bo cały ten bałagan skończył się właśnie depresją. Dopiero niedawno, pisząc zupełnie inną książkę, dowiedziałam się, jak znamienna była moja choroba w odniesieniu do burdelu, którego sobie narobiłam.
Depresja według totalnej biologii związana jest z konfliktem terytorialnym i patem hormonalnym. Ze względu na obniżone poczucie wartości nie podejmujemy walki o nasze terytorium i następuje tak zwany pat hormonalny, czyli zablokowanie działania. „Terytorium” może mieć bardzo różne znaczenia. Męski konflikt terytorium wiąże się z jego utratą, zagrożeniem lub oznaczeniem, ponieważ w naturze to samiec walczy i zdobywa terytorium. Żeński konflikt terytorium związany jest z jego organizacją, tak jak w naturze, gdzie samica odpowiedzialna jest za zagospodarowanie terytorium. U człowieka może to być strach przed osamotnieniem, lęk przed stratą kogoś, kto wcześniej był na tym terytorium, obawa przed zorganizowaniem terytorium po swojemu. Za utratę terytorium można uznać na przykład stratę możliwości decydowania o organizacji domu.
Kiedy budowaliśmy z mężem dom, czułam, że on nie jest mój. Kawałeczek po kawałeczku rezygnowałam z tego, co mnie się podobało, na rzecz tego, co podobało się mojemu mężowi. Z czasem przyjmowałam to za swoje, ale czułam się w tym domu obco i źle. Przytłaczał mnie i przygnębiał. Pamiętam, jak chodziłam po sklepach z artykułami wnętrzarskimi i marzyłam, że gdyby to ode mnie zależało, to MÓJ DOM wyglądałby zupełnie inaczej. Kupowałam więc tony poduszek i bibelotów, desperacko starając się zorganizować po swojemu nieprzyjazne dla mnie terytorium. Zagracałam je, tracąc przy tym siły i chęci do życia.
Depresja była punktem zwrotnym w moim życiu, rozpoczęła proces zmian. Wraz z terapią zaczęło się wielkie sprzątanie. Po każdej zmianie, po każdej aranżacji przeprowadzonej w zgodzie z moim „wewnętrznym projektantem” czułam się bardziej cenna, sprawcza, wartościowa, niezależna i silna. To niesamowite, jak konflikt terytorialny może zaważyć na zdrowiu człowieka. Nie trzeba sięgać do prawd totalnej biologii, by poznać znaczenie harmonijnej przestrzeni dla zdrowia i szczęścia człowieka. Feng shui to starożytna praktyka planowania przestrzeni w celu osiągnięcia zgodności ze środowiskiem naturalnym. Feng shui to dosłownie „wiatr i woda”, czyli to, co niewidzialne i nieuchwytne, a kluczowe dla zdrowia i dobrostanu każdej istoty ludzkiej.
Kiedy skończyłam pierwsze wielkie sprzątanie, byłam chudsza o męża, firmę, sporo kasy i parę kilogramów. Nie polecam jednak aż tak radykalnych porządków. W większości przypadków radykalna deburdelizacja nie jest konieczna, choć ta pierwsza zwykle jest dosyć konkretna. Każda kolejna jest już łagodniejsza, a jeśli podejdziesz do tematu cyklicznie i regularnie będziesz urządzała deburdelizacje sezonowe, noworoczne, urodzinowe, albo z sobie tylko znanego powodu, to z czasem okaże się, że odgracasz sobie życie na bieżąco i nie musisz już zamawiać kontenera, żeby posprzątać w domu i w duszy.
Zapraszam cię do zrobienia pierwszego kroku w stronę spokojnej, poukładanej i radosnej CIEBIE…
KROK 1.
Jutro, czyli mit właściwego czasu
Jestem pewna, że doskonale jest ci znana historia o słoniu w pokoju. Udajesz, że wielkiego, wypełniającego całą życiową przestrzeń problemu nie ma. Z czasem jednak unikanie go staje się coraz trudniejsze i pochłania coraz więcej energii. W poniedziałek rano łypiesz okiem na niezbyt higieniczną umywalkę. Mówisz sobie: „Jutro…”. We wtorkowy poranek z premedytacją myjesz zęby z zamkniętymi oczami, ale siadając na sedesie, zauważasz kocie kłaczki hulające po podłodze. Krzywisz się nieco, ale wiesz, że dzisiaj posprzątać się nie uda, bo masz przed sobą inne palące zobowiązania. Wracasz do domu szczęśliwa, że już ciemno i nie widać ani kłaczków, ani umywalki. Kładziesz się spać z poczuciem winy i niewystarczalności, bo przecież miałaś to zrobić, a nie zrobiłaś. Rano poczucie porażki puchnie, bolą cię głowa i niewyspane oczy. Dzisiaj to już na pewno nie będziesz sprzątać. W internecie piszą, żeby słuchać siebie i robić sobie przerwę, kiedy ciało mówi „nie”. No to słuchasz zarówno internetowych porad, jak i tej części siebie, która każe robić wszystko inne byle nie to upiorne sprzątanie. Ten głos wewnętrzny, który jeszcze stara się nakłonić cię do działania, zapychasz lodami i idziesz spać. I tak głupie ogarnięcie łazienki przeradza się w poważny problem, który obrasta w kolejne warstwy złości, poczucia winy i krzywdy, staje się polem wewnętrznej walki, dowodem przeciwko tobie w codziennym samosądzie.
Czy kiedykolwiek jest właściwy czas na zrobienie tego, co niemiłe, niewygodne? I czym jest ten właściwy czas? Kto określa, czy dany moment jest odpowiedni, by coś zrobić, czy nie jest? Muszę cię rozczarować. Właściwy czas to fikcja! To nic innego jak twoja osobista interpretacja warunków, które muszą zostać spełnione, żebyś uznała jakąś chwilę za właściwą. Dokładnie tak samo jak warunki, które musi spełnić partner, pracodawca czy wspólnik, żeby został przez ciebie uznany za właściwego. Z równie subiektywnych powodów jedni decydują się na dzieci jeszcze na studiach, podczas gdy inni czekają, aż zrobią karierę, zbudują dom i objadą cały świat. Te same kryteria sprawiają, że jednym odpowiada praca w korporacjach, a inni nie uznają takiej formuły zatrudnienia. Jedna świeżo poznana osoba staje się nam bliska niemal natychmiast, inna nawet po latach znajomości nigdy nie awansuje do rangi przyjaciółki – twojej przyjaciółki, bo z całą pewnością czyjąś będzie. Co więc wpływa na to, że coś uznajesz za właściwe? Twoje osobiste doświadczenia, osobowość i predyspozycje, ale nie tylko. Na decyzję o tym, czy coś jest właściwe, mogą wpływać również lęki, takie jak lęk przed porażką czy przed sukcesem, lęk przed rozczarowaniem, lęk przed radością. Zdarza się również lęk przed rozwiązaniem problemu (bo co wtedy, co dalej?). Lęk przed zrobieniem sobie przestrzeni (bo czym ją zapełnisz?). Lęk przed puszczeniem tego, co nie służy, bo to zarazem jedyne, co znasz. Lęk przed konsekwencjami, lęk przed oceną, przed samotnością, przed utratą tego, co nielubiane, ale znane i w związku z tym postrzegane jako bezpieczne. Lęk jest zazwyczaj powodem, dla którego wciąż odsuwamy rozpoczęcie zadania, które przed sobą stawiamy.
Nie zaprzeczam, że bywają powody jak najbardziej racjonalne, by nie rozpoczynać deburdelizacji w okresie, w którym jesteś najbardziej zajęta, na przykład kiedy akurat rozkręcasz firmę albo zimą, gdy zmagasz się z gorszym nastrojem. Ale być może właśnie deburdelizacja jest tym, czego potrzebujesz, by tym razem zrobić coś inaczej i osiągnąć inny niż zawsze – lepszy – rezultat. Sprzątanie życia, relacji, domu, pokoju, szuflady może być pierwszym krokiem, by wyjść z depresji, by poczuć wewnętrzną moc i sprawczość, by ruszyć do przodu, zamiast ukrywać się pod kocem i udawać, że nic nie widzisz, że dobrze jest, jak jest, a ten słoń na środku pokoju to wcale nie słoń, a tak w ogóle to go tam nie ma. Niech pierwszy krok w kierunku deburdelizacji stanie się twoim pierwszym krokiem ku przearanżowaniu życia zgodnie z twoimi marzeniami i potrzebami.
Moją deburdelizację przeprowadzam zwykle latem. Dzieci jadą do taty na trzy tygodnie wakacji, a ja ruszam do boju i robię totalną rozpierduchę, i to nie tylko w domu. W tym roku jednak te trzy tygodnie mam trochę podzielone, na dokładkę postanowiłam wyjechać na siedmiodniowe warsztaty jogi kundalini. Czy więc powinnam rozpocząć swoje działania przed wyjazdem, czy po powrocie? A może już na początku wakacji? Hm, a może w tym roku sobie odpuścić, bo w sumie nie jest aż tak tragicznie. Jak zdecydować i co zrobić, żeby pytanie „Robić czy nie robić letniej rozpierduchy?” nie stanęło mi w gardle jak rozgotowana klucha? Czasem podejmowanie decyzji pochłania więcej czasu i energii niż samo wykonanie zadania. Aby mieć czyste sumienie, że jednak coś w kierunku rozwiązania dylematu robię, postanowiłam sporządzić listę wszystkich powodów, dla których nie mogę zacząć akurat teraz.
NIE MOGĘ…
Bo nie mam czasu.
Bo jestem zmęczona.
Bo za późno wstaję.
Bo brak mi motywacji.
Bo nie mam siły.
Bo robię równolegle trzy intensywne kursy.
Bo wydaję jedną książkę i piszę drugą.
Bo przymierzam się do projektowania kursów online.
Bo mi się nie chce.
Bo mam prawo odpocząć, a nie znowu latać z mopem, pędzlem i torbami na śmieci.
Bo mam inne priorytety.
Bo nie mam środków, by osiągnąć wymarzony efekt.
Zaczęłam się rozkręcać i szło mi coraz lepiej, ale teraz czas na ciebie.
Ciekawe, dlaczego ty nie możesz rozpocząć deburdelizacji teraz. Jeśli miejsca w książce jest za mało, doczep zszywaczem kartkę i zapisz wszystko, co przychodzi ci do głowy.
NIE MOGĘ…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Czy możemy podsumować nasze listy?Proponuję następujące zdanie:
Będę mogła rozpocząć deburdelizację, kiedy będę miała więcej siły, czasu i środków, kiedy będę się lepiej czuła oraz kiedy zmieni się coś w moich relacjach osobistych i zawodowych.
KROK 2.
Nie chcę, czyli co uwiera i wkurza
Może faktycznie to nie jest właściwy czas. Może naprawdę nie możesz, nie masz środków, zasobów ani chęci. Bardzo możliwe, że brak ci sił, chodzisz smutna albo wkurzona, zmęczona i zniechęcona. Wizja porządków to ostatnia rzecz, która przychodzi ci na myśl. Po prostu nie chcesz! I masz do tego absolutne prawo. A skoro już jesteśmy przy tym, czego nie chcesz, to jest to odpowiednia chwila, żebyś wypisała wszystko to, czego w swoim życiu nie chcesz, co cię uwiera i wkurza. Nie skupiaj się wyłącznie na zagraconej szafie czy poplamionych dywanach. Wypisz wszystko, bo często samo zrobienie takiej listy porządkuje i wyznacza priorytety. Zacznij od „NIE CHCĘ…”, a potem w punktach wypisz, czego nie chcesz już w swoim życiu. Poniżej znajdziesz kilka przykładów z mojej listy.
NIE CHCĘ…
Każdego ranka zastanawiać się, czy powinnam medytować, ćwiczyć, iść z psem na spacer, czy pisać. To poranne roztelepanie myśli doprowadza mnie do szału i sprawia, że nie robię żadnej z tych rzeczy, bo zanim zdecyduję się na którąś, jest za późno i muszę szykować dzieci do szkoły.
Wciąż czegoś szukać. Mam duży dom i ciągłe szukanie kluczy, okularów, komórki, trampek… doprowadza mnie do obłędu.
Zastanawiać się, czym powinnam się zająć zawodowo. Stoję przed wyborem z jednej strony ekspansji w obszarze, którym zajmuję się od dziesięciu lat, z drugiej – kompletnej zmiany profilu mojej działalności.
Ciągłych nocnych pobudek. Mam psa, który budzi mnie swoim piszczeniem za każdym razem, kiedy pada deszcz albo zawieje wiatr. Panicznie boi się wszystkich zjawisk atmosferycznych, które mogą zwiastować burzę.
Zagraconej wiaty przed garażem. Widzę ten bajzel za każdym razem, kiedy wjeżdżam i wyjeżdżam, czyli kilka razy dziennie.
Zagraconego garażu. Nie dość, że nic tam nie można znaleźć, to nie ma miejsca na rowery i kosiarkę.
Ścisku w szafie. Wciąż wyciągam pogniecione koszule, choć do szafy wkładałam wyprasowane. Ciągle natrafiam na ubrania, które „mogłam wczoraj włożyć”, ale o nich zapomniałam albo nie mogłam ich znaleźć.
Braku szafek w łazience. Nie mam miejsca, żeby pochować kosmetyki, ręczniki i detergenty. Wszystko leży na wierzchu, co powoduje permanentny bałagan.
Poszukiwania zdjęć do postów i rolek w komórce i komputerze.
Głośnej pralki, sterczących ze ścian kabli, ścian do naprawy i przemalowania.
Mieć poczucia winy, że z braku czasu zjadam śmieciowe jedzenie, że nie gotuję zdrowych potraw dla dzieci.
Nie wiedzieć, czego chcę.
A jak już wiem, to nie chcę podawać tego w wątpliwość.
Nie mieć siły i motywacji, by doprowadzać rzeczy do końca.
Teraz twoja kolej! Poniżej wypisz wszystko, czego nie chcesz. Jeśli zabraknie ci miejsca, doczep kartkę albo spisz listę w osobnym zeszycie.
NIE CHCĘ…
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki