Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Królestwo Polskie w przededniu powstania styczniowego. Marianna Sobierajska, młodsza córka ziemianina i patrioty Mikołaja Sobierajskiego, zakochuje się w rosyjskim szlachcicu Andrzeju Rohowie, który kupuje sąsiedni majątek. Rohow ma polskie korzenie, jednak choć jest uczciwy, wykształcony i przedsiębiorczy, to w oczach sąsiadów uchodzi przede wszystkim za… Moskala. Zaręczyny Marianny i Andrzeja zostają zerwane. Jednak drogi bohaterów znowu się skrzyżują…
„Trzy zimy” to wielowątkowa opowieść o miłości i o dojrzewaniu do podejmowania niełatwych decyzji, rozgrywająca się w trudnych czasach zaborów. Społeczne stereotypy, narodowe uprzedzenia, naciski rodziny, wichry historii... i walka Marianny i Andrzeja o osobiste szczęście. Czy miłość do Moskala przetrwa wybuch powstańczej zawieruchy?
Magdalena Kopeć – historyk z wykształcenia, muzealnik z zawodu, kasjer lotniczy z przypadku. Odkąd w dzieciństwie przeczytała „Anię z Zielonego Wzgórza”, wiedziała, że kiedyś będzie pisarką. Odpoczywa w ogródku, myśli w lesie, lubi jesienne liście i arie Pucciniego. W wolnych chwilach uprawia melancholię kontrolowaną.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 493
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2019
© Copyright by Magdalena Kopeć, 2019
Projekt okładki: Teresa Chylińska-Kur, KurkaStudio
Zdjęcia na okładce: © Kharchenko_irina7/gettyimages.com
Zdjęcie Magdaleny Kopeć: © archiwum prywatne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja: Barbara Kaszubowska
Korekta: Joanna Dzik
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Producenci wydawniczy: Marek Jannasz, Anna Laskowska
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2019
ISBN: 978-83-66229-90-7 (EPUB); 978-83-66229-91-4 (MOBI)
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Gosi, Justynie i Michałowi –
Nie było jeszcze czwartej. Słońce prześwitywało przez zasłony, malując scenerię szczegółowo zaplanowanego spektaklu. Barbara Sobierajska leżała w łóżku, zdecydowana w ten sposób zmierzyć się z wolą syna, która pierwszy raz od dawna była w sprzeczności z jej zdaniem. Kobieta nie wyglądała na chorą i nawet nie próbowała udawać. Wygładziła dłońmi kołdrę i z tryumfem wodziła wzrokiem za synem.
– Mama nie może tego zrobić. – Zdenerwowany Mikołaj chodził po pokoju. – Pan Rohow i hrabina Kłosowska za chwilę tutaj będą. Poczują się zlekceważeni. Tym bardziej że pana Rohowa także poprzednio nie powitałaś.
– Widzisz, Mikołaju, choroba nie wybiera – jęknęła kobieta teatralnie.
– Mama wcale nie jest chora...
– O, kochana moja – przerwała mu, zwracając się do ochmistrzyni, która przyniosła herbatę. – Dopilnuj, Elżbieto, by mi nie przeszkadzano. Potrzebuję odpocząć. Moje biedne serce tak kołacze...
– Tutaj chodzi o dobro Marianny i całej rodziny! – przypomniał jej syn wzburzonym głosem.
– Znasz moje zdanie, Mikołaju. – Spojrzała groźnie. – Nie uważam, aby ten związek mógł przynieść cokolwiek dobrego rodzinie czy Mariannie.
– Ależ mama musi przyjąć ich razem ze mną.
– Nie muszę, Mikołaju. Nie muszę. Może i w świecie siadanie do stołu z dręczycielami i wrogami stało się modne i dla korzyści własnych każden gotów to czynić, ale ja nie zamierzam.
Mikołaj powściągnął gniew. Zastanawiał się chwilę.
– Hrabina Kłosowska będzie zatem niepocieszona – zaczął znowu, ale spokojniej, chwytając się ostatniego argumentu, na jaki matka mogła zareagować: właściwych koligacji. – Pan Rohow mówił, że jego babka bardzo liczy na spotkanie z tobą.
Z pamięci Sobierajskiej wyłonił się pałac Kłosowskich w Sokołówce i bal, na którym jeszcze jako panna tańczyła z pewnym pułkownikiem kawalerii. Tak, rodzina i nazwisko matki były niewątpliwymi atutami młodego Rohowa i nieco wynagradzały jego rosyjskie korzenie.
– Podobno poznałyście się w młodości... – Sobierajski był już pewien, że uderza we właściwy ton.
Barbara spojrzała na niego z uśmiechem. Zbyt dobrze znała syna, by dać się podejść.
– Zatem ogromna szkoda, że tak źle się czuję – westchnęła.
Mikołaj nie powiedział nic więcej. Odwrócił się szybko i wyszedł. Matka odprowadziła go wzrokiem, a gdy zamknął drzwi, uśmiech tryumfu rozjaśnił jej twarz.
Barbara Sobierajska była przyzwyczajona do tego, że w sprawach domowych zawsze miała ostatnie słowo. Mikołaj owdowiał tak dawno, że nikt już nie pamiętał, iż Rogaszyce miały inną panią. Bywała apodyktyczna. Nie rozstawała się ze srebrną laską, mimo że jej nie potrzebowała. Rzadko chorowała, choć cierpiała na rozliczne dolegliwości przynależne, jak sądziła, jej wiekowi i statusowi. Działała w Towarzystwie Dobroczynności, pilnowała kariery kościelnej siostrzeńca, dziekana kolegiackiego, a gdy coś postanowiła, nie było siły, która mogłaby to postanowienie naruszyć. Przed niepowodzeniami chroniły panią Sobierajską dwie cechy: upór i przebiegłość.
Jeszcze na Wielkanoc, gdy daleka kuzynka, której szczerze nie lubiła, Aleksandra Szaniawska, przyjechała czynić podchody do ożenku jej młodszej wnuczki Marianny i niejakiego pana Rohowa, Sobierajska jasno wyraziła swój sprzeciw. Tym samym uznała sprawę za zamkniętą, nie przypuszczając, by ktokolwiek mógł podważyć jej osąd. Jakże była zdumiona, gdy syn, wróciwszy pewnego dnia z Warszawy, oznajmił, iż zakłada z panem Rohowem spółkę i nie miałby nic przeciwko, by ten poślubił Mariannę. Od tamtego momentu trwała w Rogaszycach wojna, w której pani Sobierajska ostatecznie obrała drogę dywersji. Nie mogąc przekonać Mikołaja, postanowiła zniechęcić Rohowa. Już przy pierwszej jego wizycie wymówiła się palpitacjami serca. Teraz także została w swoim pokoju, licząc na to, że niedoszły konkurent zrozumie w końcu, iż nie jest przez wszystkich mile widziany.
– Podaj mi, Elżbieto, mój kryształowy różaniec i przynieś Biblię oraz gazety, które ostatnio czytałam. Spędzę tu całe popołudnie.
Sobierajski wyszedł na ganek akurat wtedy, gdy elegancki, czarny landauer zaprzężony w dwa siwki wjeżdżał w bramę. Wzburzenie wywołane kłótnią z matką wciąż było silne, ale Mikołaj powściągnął je. Nigdy wcześniej nie widział u niej tak jawnego sprzeciwu, ale też nigdy wcześniej ich zdania tak się nie różniły. Przygładził jasne, posiwiałe włosy i zawołał służącą.
– Marto, poproś panienki, goście już jadą!
– Panna Helena w salonie, ale panna Marianna gdzieś zniknęła.
– Znajdź ją czym prędzej! – krzyknął głośniej, niż zamierzał.
Marianna siedziała w starej altanie w głębi ogrodu. Bliżej dworu wybudowano nowy, biały pawilon z rzeźbioną balustradą i szerokimi siedziskami i tutaj, gdzie krzewy derenia rozrosły się w dzikie kępy, a korzenie dębów rozsadzały kamienne ogrodzenie, nikt poza Marianną już nie zaglądał. Osłonięta zwojami winobluszczu rozpiętymi na zmurszałych pergolach dziewczyna czuła się jak w bezpiecznym gnieździe. Za murem rozciągały się zielone, czerwcowe pola i łąki, przed sobą zaś miała ogród i wysokie drzewa, między którymi prześwitywała biała bryła dworu z czterema alkierzami.
Zwykle zaszywała się tutaj popołudniami i czytała ulubione romanse, pokątnie kupowane u żydowskich handlarzy na jarmarku albo zdobywane w wielkiej tajemnicy przez Klarę Blińską. Babcia i Helena nie pochwalały takiej lektury, więc chowała książki w sypialni pod poluzowaną deską podłogi.
Teraz także trzymała na kolanach książkę. Jednak wzięła ją pospiesznie z sekretarzyka Heleny, nie patrząc na zawartość. Myślała, że to poezje, które siostra niekiedy czytywała. Niestety, ozdobne skórzane okładki skrywały dumny, łaciński tytuł De proprietatibus rerum[1]. Westchnęła. Tylko ojciec i Helena znali łacinę. Ojciec, bo tak wypadało, Helena – bo mimo protestów babki nauczył ją wuj Maciej, który zresztą na tym nie poprzestał i regularnie podsyłał do Rogaszyc grube tomy Świętego Tomasza, Świętego Augustyna i innych doktorów Kościoła, o których tylko księża mogli słyszeć. A że Maciej Raczyński był dziekanem chojnickim, Helena przeczytała chyba wszystko z kolegiackiej biblioteki, nie wyłączając mszałów i brewiarzy.
Słońce stało już po zachodniej stronie i oślepiało Mariannę długimi promieniami, bezceremonialnie przedzierając się pomiędzy gałęziami drzew. Dziewczyna przerzuciła jeszcze kilka pożółkłych stron, szukając co ciekawszych miedziorytów, ale w końcu znużona przymknęła oczy. Czerwono-czarne plamy zamigotały jej pod powiekami, a intensywne czerwcowe ciepło otuliło twarz. Lubiła ten stan półuśpienia, kojący i zmysłowy, pozwalający oddalić na chwilę tok codziennych myśli. Świat przysłonięty powiekami nie zatrzymywał się, nie ginął – przeciwnie, był wyraźniejszy dźwiękiem i zapachem, kołysał letnim wiatrem i szumem liści.
Marianna bardzo się starała nie myśleć o panu Rohowie, ale obawy, nadzieje i ciekawość życia, które mogło ją czekać, i tak napływały falami gorąca, rozchodząc się po drobnym ciele i oblewając policzki. Od pierwszej wizyty pana Andrzeja minęło już osiemnaście dni. Próbowała przypomnieć sobie jego twarz. Myślała, jakie miał oczy i jakie usta. Jednak portret w wyobraźni był zamazany, gdyż krótkie spojrzenia rzucane pomiędzy jednym a drugim zdaniem to za mało, by został jasny obraz. Pamiętała surowość rysów i ciemne brwi ściągnięte w wyrazie skupienia, gdy ojciec, zapomniawszy na chwilę o celu wizyty, zaczął rozważać, jaka wielkość stajni będzie najbardziej odpowiednia dla pierwszych klaczy. I wydawało jej się dziwne, że mężczyzna młody przecież, bo pan Andrzej miał dopiero trzydzieści lat, mógł wyglądać tak poważnie.
Mocno zatopiła się we własnych myślach i nie usłyszała stukotu powozu na kamienistej drodze. Dopiero szczekanie psów otrzeźwiło ja nieco. Harc i Biegun, dwa młode charty, które Sobierajski dostał zeszłego roku od borowego, ujadały na zmianę i tak głośno, że słychać je było nawet na końcu ogrodu. Widok biegnącej od strony dworu Marty upewnił dziewczynę, że goście przyjechali.
– Panienko, panienko! – zawołała służąca. Widać się spieszyła, bo czepek miała przekręcony i fartuch rozwiązany. – Panienko! Są goście! Pan dziedzic kazał wołać panienkę.
Marianna wstała, strzepnęła z sukni dwa zżółknięte liście i wyrównała materiał.
– Pięknie panienka wygląda!
Może to za sprawą nowej, jasnobłękitnej sukni, która podkreślała kolor oczu, a może z powodu delikatnych rumieńców, które oblały jej policzki na myśl o ponownym spotkaniu z panem Andrzejem.
– Dziękuję ci, Marto. A teraz podejdź, zawiążę ci ten fartuch. W końcu wszyscy musimy robić dobre wrażenie.
– Nie, panienko, nie wypada! Jeszcze kto zobaczy!
– Nie zobaczy, jak się pospieszymy. – I nie czekając na odpowiedź, chwyciła troczki od fartucha i związała elegancką kokardę. – Gotowe.
– Dziękuję panience. Muszę już biec do oficyny, bo mnie ochmistrzyni przeklnie.
– Idź, Marto, idź. Ja wejdę przez ganek.
Oficyna znajdowała się niedaleko dworu, w podwórku. Służąca minęła klomby różane, aleję bukszpanów i zniknęła między drzewami oddzielającymi folwark od ogrodu. Marianna przeszła, uważając, by nie było jej widać z okien salonu wychodzących na ogród. Psy zaraz ją wyczuły i podbiegły, skokami i piskiem żądając pieszczot.
– Cicho! Poszły stąd! – Odganiała je bezskutecznie.
Przemknęła obok jednego z południowych alkierzy, w którym ojciec miał sypialnię, stanęła przy ścianie i wyjrzała ostrożnie. Na podjeździe i ganku było pusto. Widać woźnica już odjechał na podwórze. Panienka znowu poprawiła suknię i przygładziła włosy, potem krok za krokiem, powoli i cicho weszła po schodkach ganku i do sieni. Drzwi do salonu, otwarte na oścież, znajdowały się na wprost, ale nikt jej nie widział, bo goście usiedli już na kanapie w głębi pokoju.
Słyszała Rohowa.
– Babciu, pozwól sobie także przedstawić pannę Helenę Sobierajską.
Serce zabiło jej mocniej. Głos był niski i aksamitny. Z pewnością niwelował zapamiętaną przez Mariannę oschłość w obyciu.
– Panny Marianny dziś nie będzie? – zapytał.
Cofnęła się o krok.
– Marianna za chwilę do nas dołączy. Zapewne zaczytała się gdzieś w ogrodzie. Już po nią posłałem – tłumaczył ojciec.
– Obydwie pana córki, jak mówił Andrzej, to wykształcone panny. – Nieznany głos musiał należeć do hrabiny.
– Helena odebrała staranne wykształcenie w szkole dla panien w Warszawie. Marianna uczyła się w domu, ale miała doskonałych nauczycieli.
Ojciec nieco na wyrost ją chwalił. Owszem, uczyła się w domu i miała dobrych nauczycieli, ale nieszczególnie była zainteresowana nauką. Potrafiła szybko zapamiętać francuski wiersz albo zrobić rachunki, ale równie szybko, jak się nauczyła, zapominała, wątpiąc w przydatność nabytej wiedzy.
– Wielka szkoda, że pani Sobierajska i dziś nie może nam towarzyszyć.
– Niestety, pani hrabino, mama ostatnio podupadła na zdrowiu.
– Tak – powiedziała powoli Kłosowska, uprzejmie dając do zrozumienia, że jest świadoma wybiegu. – Andrzej mówił, że także poprzednio nie miał przyjemności poznać pani Sobierajskiej.
– A oto i moja druga córka! – zakrzyknął niemal Sobierajski, gdy Marianna wreszcie weszła do salonu. Był widocznie zadowolony, że nie musi kontynuować niewygodnego tematu i może przedstawić panienkę hrabinie.
Marianna zaraz po prezentacji usiadła na kanapie i przyglądała się babce pana Andrzeja. Była to kobieta dosyć tęga i wysoka. Miała na sobie skromną, elegancką suknię w kolorze ciemnego fioletu idealnie współgrającą z siwosrebrnymi włosami upiętymi w wysoki kok. Z jej twarzy biły dostojność i duma. Wydawała się jednak osobą dobrotliwą, co dodało dziewczynie otuchy.
– Czy obydwie panny mają talenty muzyczne? – zapytała hrabina, wskazując na stojący na drugim końcu salonu fortepian.
– Obydwie uczył muzyki pan Górzyński, organista kolegiacki z Chojnic. Helena lubuje się w klasycznych pieśniach, Marianna umila nam czas weselszymi melodiami.
Rohow zerkał w tym czasie to na Mariannę, to na Helenę. Były do siebie podobne, choć posągowa uroda Heleny przyćmiewała delikatne rysy Marianny. Starsza panna Sobierajska miała smukłą szyję, idealną sylwetkę, twarz o rysach regularnych z wysokim czołem i błękitnymi oczami. Była jak bogini wykuta w alabastrze lub marmurze – równie piękna, co odległa, bo przecież dłuto rzeźbiarza, mimo całej sprawności, nie potrafiłoby tchnąć życia w zimny kamień. Była w Helenie jakaś powaga, posępność podkreślona jeszcze prostotą szarej sukni. Marianna przy tym zyskiwała.
– Czy zechce nam pani zagrać, panno Marianno? – zapytał, gdy służąca przyniosła herbatę.
– Zagraj, Marianno – zachęcał Sobierajski.
Skinęła głową i podeszła do instrumentu. Lubiła muzykę, chociaż potrafiła się bez niej obejść, gdy miała ciekawsze zajęcia. Ćwiczyła tylko od czasu do czasu pojedyncze melodie, a znużona porzucała grę na całe tygodnie. Przynajmniej dopóki nie wpadły jej w ręce nowe nuty lub ojciec nie poprosił, by zagrała w towarzystwie. Miała swój repertuar, w większości znany już palcom, i korzystała z niego w stosownych chwilach. I teraz przerzuciła kilka stron, szukając właściwej melodii, aż dotarła do arii Nemorina[2], którą ostatnio ćwiczyła. Na szczęście pierwsze takty były proste, a gdy palce przywykły do klawiatury, dźwięki płynęły jak punkty na pięciolinii, łagodnie unosząc się i opadając. Przeszła trudniejsze fragmenty i bez większych niedociągnięć dotarła do końca utworu.
– Marianno, myślałem, że wybierzesz walca – powiedział Sobierajski z uśmiechem.
– To nowe nuty. Nie podobało się papie?
– Podobało. Tylko nietypowy dobór utworu jak na ciebie.
– Chyba lubi pani muzykę, panno Marianno? – zapytał Rohow.
– Lubię, choć więcej słuchać, niż grać. Helena darzy tę sztukę szczerym uczuciem i przewyższa mnie zdolnościami.
– Czy to prawda, panno Heleno? Gra pani lepiej od siostry? – zapytał.
Helena, jakby wyrwana z letargu, odpowiedziała tylko, że ostatnio rzadko grywa.
– Moja świętej pamięci córka, matka Andrzeja, miała wielki talent. – Hrabina uśmiechnęła się na to wspomnienie.
– Moja żona również uwielbiała grać. Ten fortepian był prezentem ślubnym, grywała na nim niemal co wieczór. Zapewne córki odziedziczyły po niej zmysł muzyczny – westchnął Mikołaj z wyczuwalnym smutkiem.
Przez chwilę panowała cisza. Popołudnie było przyjemne. Światło przechodzące przez muślinowe zasłony łagodnie zalewało wnętrze, wydobywając z mahoniowych mebli czerwonawe odcienie, a słomiany, zwykle mdły kolor ścian ożywiało złotawą poświatą. Drzwi do ogrodu były otwarte i powietrze napływało ciepłymi falami.
– Jak pani odnajduje Mieżany, hrabino? – zagadnął w końcu Sobierajski. – To piękny majątek, choć nieco zaniedbany.
– Mój wnuk z pewnością przywróci mu świetność. Zresztą prace w pałacu zakończono. Teraz zwożone są meble i sprzęty. Jeszcze tylko trzeba zatrudnić ogrodnika i poczynić odpowiednie zmiany, gdyż uwielbiam piękne ogrody. Pamiętam wspaniale rozarium mego wuja w Ostródzie – zaczęła, z nieskrywaną przyjemnością wyciągając z pamięci kolory i zapachy tamtego miejsca, tak wyraźne, choć dalekie w czasie i przestrzeni.
– Wuj Aleksander miał wspaniałe ogrody. Dziś, niestety, niewiele z nich pozostało – dodał Andrzej. – Majątek trafił w ręce naszego kuzyna i podupadł.
– W dzisiejszych czasach trudno utrzymać majątek. Wielu musiało się pożegnać z ziemiańskim życiem i przenieść do miasta lub, jak Szlubowscy, wyprzedać – zauważył poważnie Sobierajski. – Trzeba mieć głowę na karku i siłę, by przemóc przeciwności i obronić się w trudnych czasach.
– Mój wnuk z pewnością podoła temu zadaniu. Ale mówiono mi, że Szlubowscy sprzedali Mieżany po śmierci syna. To chyba jakiś nieszczęśliwy wypadek? – zapytała hrabina.
– Tak... – odpowiedział Sobierajski, spoglądając ukradkiem na Helenę. – Wypadek na polowaniu.
– Ach, taki młody człowiek. I cios dla rodziny, zdaje się, że był jedynym dziedzicem...
– Panno Heleno, czy pani się dobrze czuje? – zapytał nagle Rohow, bo Helena wyraźnie zbladła.
– Heleno, kochana, czy ci słabo? – Marianna przysunęła się bliżej siostry.
– Tak... – cicho odpowiedziała Helena.
– Może powinnaś wyjść na powietrze? – Sobierajski także podszedł i podał córce rękę.
– Nie, papo – chwyciła jego dłoń i wstała – ale jeśli pozwolisz, pójdę się położyć. Proszę o wybaczenie... – Dziewczyna ukłoniła się hrabinie i wyszła.
– Może posłać po doktora? – zapytała hrabina Kłosowska.
Sobierajski wymienił z Marianną spojrzenia.
– Proszę wybaczyć mojej babci – powiedział Rohow. – Zdaje się, że nieświadomie mogła się przyczynić do złego samopoczucia panny Heleny.
– Młody pan Szlubowski był narzeczonym mojej starszej córki – wyjaśnił Sobierajski.
– Jest mi przykro, że przysporzyłam pannie Helenie bólu. – Hrabina spojrzała na Rohowa z wyrzutem. – Wnuk nie wspomniał mi o tej zażyłości.
– Nie jest to oczywiście tajemnicą, jednak ze względu na Helenę unikamy tego tematu. Choć minęły już dwa lata, nie pogodziła się jeszcze ze stratą. Znali się z młodym Julianem od dziecka.
Temat Heleny i Juliana zaraz porzucono i rozmowa dotyczyła już głównie Mieżan i nowych urządzeń, jakie zamierzał tam wprowadzić Rohow. Później hrabina, znudziwszy się najwyraźniej uwagami o budowach i najnowszych sposobach wentylacji stajni, wtrąciła kilka zdań o stadach w dawnych posiadłościach jej ojca, a gdy ta uwaga spotkała się z zainteresowaniem, zaczęła rozprawiać o koligacjach rodzinnych, zapuszczając się w odległą przeszłość pełną bitewnego kurzu i magnackich aspiracji. Marianna słuchała z ciekawością, jednocześnie spoglądając na Rohowa i próbując tym razem zapamiętać więcej z jego wyglądu. Twarz miał pociągłą, o wyraźnych rysach. Nosił starannie przyciętą brodę, która wydała jej się nawet nieco śmieszna, ale nie ujmowała mu uroku. Granatowy surdut dodawał elegancji i leżał znakomicie. Pasował do ciemnych włosów lekką falą zaczesanych do tyłu. Najtrudniej było odgadnąć kolor oczu. Momentami były niebieskie, momentami szare z zieloną poświatą. Światło popołudnia odbijało się w nich, rozpraszając barwę. Poza tym, gdy tylko dziewczyna zatrzymywała wzrok dłużej na jego twarzy, Rohow natychmiast zerkał w jej stronę, jakby czuł, że mu się przygląda.
Gdy niedługo potem żegnali się, przytrzymał jej dłoń.
– Liczę, że wkrótce znów się zobaczymy.
– Jestem tego pewna – odpowiedziała, nie cofając ręki.
Chwilę później stała na ganku, obserwując, jak czarny powóz znika w długiej, lipowej alei. Przypomniała sobie o książce, którą zostawiła w altanie, i poszła do ogrodu. Ławka była już wilgotna i chłód leciał od strony pól razem z wieczorną mgłą. Mimo to Marianna przysiadła na chwilę. Przetarła dłonią zawilgocone okładki książki i zatopiła się we własnych myślach.
[...]