Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
W 1967 r. Roy Bates, emerytowany brytyjski oficer, zajął opuszczoną platformę przeciwlotniczą na wodach międzynarodowych, a następnie nazwał ją Sealandią i ogłosił się jej księciem.
W 1996 r. artysta Lars Vilks nazwał skrawek szwedzkiego wybrzeża Ladonią, tworząc swoje państwo dzieło sztuki, którego hymnem jest odgłos kamienia wpadającego do wody.
W 2013 r. pewna dziewczynka z Virginii, Emily, zapytała tatę, czy mogłaby zostać prawdziwą księżniczką. Pół roku później jej tata utworzył na pustyni Królestwo Północnego Sudanu, a swoją córkę uczynił księżniczką.
W 2016 r. Mieszko Makowski założył Królestwo Kabuto. Jego terytorium mieści się na działce pod Radomiem. Król Mieszko był rozczarowany Polską, więc stworzył państwo, w którym wartością nadrzędną jest absolutna wolność.
To tylko przykłady kilku mikronacji – współczesnych tworów parapaństwowych – i ich pomysłodawców opisanych w tej niezwykłej książce. Bohaterowie Macieja Grzenkowicza to zapaleńcy, idealiści, outsiderzy, którym obecna oferta państwowa nie odpowiada, dlatego tworzą swoje. Swoje tycipaństwa.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 250
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Kiedy miałem osiem lat, mama kupiła mi książkę. Z jej okładki patrzyły dziesiątki hologramowych oczu, a wśród nich widniał tytuł: Wierzcie lub nie. Nie mogłem przestać jej czytać. Strona 75: „Rekiny to jedyne ryby, które mrugają oczami”. Strona 101: „Co sekundę na świat przychodzi troje dzieci”. Strona 171: „Z 26 liter angielskiego alfabetu można ułożyć 403 290 000 000 000 000 000 000 000 kombinacji”. Chociaż to akurat wydaje mi się dzisiaj podejrzane.
Jako sceptyczne, chociaż katolickie dziecko, wykształciłem w sobie odporność na wiarę w czary. Dlatego właśnie kilkadziesiąt pierwszych stron książki, poświęconych zjawiskom paranormalnym, nie poruszyło mnie jakoś specjalnie. Stało się to dopiero, kiedy zobaczyłem platformę, która nie miała nawet kilometra kwadratowego, a ktoś ogłosił ją niepodległym państwem. Strona 63, notka pod tytułem Królestwo na palach: „Roy Bates ogłosił starą platformę przeciwlotniczą Roughs Tower o wymiarach 131 na 37 metrów najmniejszym państwem na świecie. Wznosi się ona na Morzu Północnym, na grubych, betonowych palach, 8 mil od wschodnich wybrzeży Anglii”.
To magia!
A do tego taka, którą już znałem. Dawno temu, przed nadejściem ery Schengen, bardzo lubiłem przejścia graniczne. To oczekiwanie, napięcie związane z tym, że skoro się czeka, skoro nie można przejechać ot tak, to stawka musi być wysoka, to musi coś oznaczać. Potem podawanie pogranicznikowi paszportu, do którego on zerka, nie uśmiecha się, zachowuje się, jakbyśmy wszyscy byli podejrzani. Dopiero kiedy się zgodzi – wtedy można przekroczyć granicę. Jakby na te dwa obszary były rzucone jakieś zaklęcia, jakbyśmy przechodzili z obszaru działania jednego uroku do pola drugiego. Jak to jest, że kiedy przekroczymy granicę, nagle wszyscy myślą i mówią w innym języku? Czy to nie czary?
Najczęściej mijałem granicę Czech, bo mam tam rodzinę. Po tym, jak strażnicy pozwalali nam przejechać, patrzyłem przez okno samochodu. Uderzało mnie, że przed Olzą na trawę mówiło się po prostu „trawa” – a trawa po drugiej stronie Olzy nie była już taka sama. Spoglądałem na nią i myślałem, że to już nie jest „trawa”, ale tráva; czułem się, jakbym nadawał tym źdźbłom jakąś tożsamość, która zwracała uwagę na wytyczone przez ludzi granice.
Przekraczanie granic jest więc dla mnie aktem magicznym. Z tego powodu tak interesują mnie wszystkie państwowe anomalie, państwa-wątpliwości, mikronacje. Państwa, których nikt nie uznaje – z różnych powodów. Niektóre mikronacje są po prostu tylko ciekawostkami. Takich jest najwięcej. Mogą powstawać chociażby i w internecie, bez żadnych aspiracji do przebicia się do świata realnego. Ot, ktoś zakłada stronę internetową informującą, że od teraz istnieje Królestwo X, zaczyna wydawać certyfikaty, że ktoś jest tego królestwa obywatelem – i tu zabawa się kończy. Są też mikronacje, które stały się uładzonymi atrakcjami turystycznymi, pustą formą.
One mnie nie interesują, są nudne. Ich historie są powtarzalne i po poznaniu dziejów kilku z nich nie ma żadnego powodu, by zgłębiać je dalej. Ludzie tworzący je są co najwyżej żartownisiami na trochę większą niż przeciętna skalę, którzy postanowili hobbystycznie poudawać, że są królami.
Mnie zaś interesują tacy, których inni uważają za trochę szalonych. Tacy, którzy rzeczywiście szukają terytoriów do zajęcia – a potem je zajmują. Tacy, którzy zarabiają na sprzedawaniu udziałów w zaświatach, żeby potem ogłosić niepodległość działki pod Radomiem i nazwać ją Królestwem Kabuto. Którzy zakładają libertariański raj – Liberland – między Serbią a Chorwacją, na ziemi niczyjej między skłóconymi sąsiadami. Którzy przemierzają dziesięć tysięcy kilometrów, aby stworzyć królestwo, w którym ich córka będzie mogła zostać księżniczką – Królestwo Sudanu Północnego. Którzy codziennie są najeżdżani przez policję, bo rządowi nie podoba się Christiania, enklawa hipisów w centrum Kopenhagi. Którzy chcą zmienić Zarzecze, zniszczoną pod rządami sowieckimi dzielnicę Wilna, w ojczyznę artystów. Którzy latami budują z wyrzuconych przez morze drewienek na plaży kilkupiętrową konstrukcję, a potem ogłaszają ją jednocześnie królestwem i republiką. Którzy w wiekowym zamku w czeskiej wiosce tworzą Królestwo Nie Z Tego Świata, dominium sado-maso, w którym kobiety są boginiami, a mężczyźni ich niewolnikami. Którzy twierdzą, że carska Rosja była lepsza od putinowskiej – więc próbują wskrzesić Imperium Romanowów. W końcu tacy, którzy wierzą, że Seborga, ich nielegalnie okupowane przez Włochów księstwo, ma już tysiąc lat.
Można zadać pytanie, czym właściwie mikronacje różnią się od takich terytoriów jak Górski Karabach, Naddniestrze czy Palestyna. Wbrew pozorom odpowiedź wcale nie jest łatwa. Dosyć intuicyjnie można wyczuć, że to coś innego, ale dlaczego? Bo brak tu narodu, historii? Otóż nie – niektóre mikronacje, jak Seborga, są oparte na bardzo poważnych przesłankach historycznych. Brak sprawczości? Też niekoniecznie, bo mikronacje, jak choćby Liberland, potrafią bardzo drastycznie wpływać na otoczenie, tworzyć własne prawa i wchodzić w otwarte konflikty z istniejącymi, „klasycznymi” państwami. Brak pieniędzy? Przeciwnie, zaskakująco często mikronacje powstają z inicjatywy milionerów, jak Imperium Romanowów.
Czy to fanaberie? A czy filozofia też jest fanaberią? Dla wielu tak, ale przecież jest konieczna. Gdzie byśmy byli, gdyby nie trójpodział władzy? Gdyby nie idea demokracji? Gdyby nie taka fanaberia, jak prawa człowieka? Ludzie, którzy zakładają mikronacje, są dla mnie właśnie takimi filozofami. Ich działania to traktat filozoficzny na temat tego, czym powinno być państwo. Ich dzieła to propozycje tego, jakie społeczeństwo byłoby najlepsze – i niezgoda na to, jakie społeczeństwa są dzisiaj.
Weźmy Patricka Roya Batesa, twórcę Sealandii, o której przeczytałem w Wierzcie lub nie. Jego propozycja była taka, że tą najlepszą byłaby społeczność, w której działają pirackie radia. Wielka Brytania w 1967 roku nie była taką społecznością, ponieważ na jej terytorium monopol miało radio państwowe. Bates zaś szukał miejsca, z którego mogłoby nadawać jego własne radio – Radio Essex.
Ale chwila, to może jednak zbytnie uproszczenie. Historia Sealandii jest całkiem skomplikowana sama w sobie, a do tego Dylan Taylor-Lehman, autor książki o historii Sealandii, pisze, że wedle własnych słów Bates nie należał do ludzi introspektywnych – i sam raczej nie zastanawiał się nad powodami, dla których robił to, co robił[1]. A zatem: z niewiadomych powodów 2 września 1967 roku zbudowana podczas drugiej wojny światowej poza wodami terytorialnymi Wielkiej Brytanii platforma przeciwlotnicza Roughs Tower stała się Księstwem Sealandii. Trzeba przyznać, że Bates był skromny. Mógł proklamować przecież królestwo – ale mimo wszystko, mimo że tworzył państwo konkurencyjne, Bates dalej był dumnym Brytyjczykiem, weteranem i – jak sam się określał – rojalistą. Po deklaracji niepodległości działalność radiowa zeszła na drugi, trzeci, lub nawet ostatni plan. Już miesiąc później odbyła się pierwsza wojna o Sealandię. Nie była bardzo zaciekła. 13 listopada 1967 roku pod Sealandię podpłynęła brytyjska łódź HMS Egeria.
– Odsunąć się! – krzyknął Michael, syn księcia Roya Batesa.
Załoga łodzi nie posłuchała. Michael, wówczas piętnastolatek, zaczął strzelać. Całkiem dobrze wycelował, bo spod silnika zaczęły buchać chmury ciemnego dymu. HMS Egeria najpierw trochę odpłynęła, a potem zupełnie znikła. Pojawiła się za to policja. Michael razem z ojcem zostali postawieni przed sądem za posiadanie i wykorzystanie broni w celu zagrożenia życia. Poważny zarzut, ale wygrali. Według sądu jurysdykcja Zjednoczonego Królestwa nie miała zastosowania w przypadku incydentu, który wydarzył się na terenie Sealandii. Co za tym idzie, Sealandia była ziemią niczyją. Zaczęło się.
Moment powstania Sealandii rozpoczyna współczesną historię mikronacji. Sukces Sealandii okazał się przełomem, a Bates zainspirował setki innych osób do poszukiwań. Poszukiwań luk prawnych, terytoriów, ludzi. Poszukiwań swojej drogi.
Sealandia wciąż jest najbardziej znaną mikronacją. Na jej temat napisano wiele artykułów i kilka książek, co nie dziwi, wszak to fascynująca historia, pełna zwrotów akcji i nietuzinkowych postaci – a do tego ta opowieść wciąż trwa, bo Sealandia jest już monarchią dynastyczną. Ale tych fascynujących tycipaństw jest więcej – i dlatego wyruszyłem w podróż.
Jeszcze jedno: mimo że termin mikronacje został powszechnie przyjęty, stwierdziłem, że nie oddawałby on pełnej sprawiedliwości przedstawionym w tej książce państewkom. Nazwałem je więc tycipaństwami. Bynajmniej nie dlatego, że są godne pożałowania, nie – to dlatego, że te historie są jak z bajek.
[1] Dylan Taylor-Lehman, Sealand: The True Story of the World’s Most Stubborn Micronation and Its Eccentric Royal Family, Nowy Jork 2020
Wyszukałem króla na Facebooku. Znajomych ponad tysiąc, ale wspólnych – zero. Wiadomości pewnie nawet by nie zauważył. Sporządziłem więc e-mail, w którym napisałem, że jestem entuzjastą Kabuto i mikronacji w ogóle, a piszę, bo chciałbym z nim porozmawiać. Wysłałem i czekałem – aż zobaczyłem wywiad z królem Mieszkiem Makowskim, w którym powiedział, że na skrzynce królestwa na odpowiedź czeka kilka tysięcy maili.
W takim razie nie było sensu bawić się w protokół. Wszedłem na oficjalny profil królestwa na Facebooku i wysłałem tę samą wiadomość.
Chciałbym umówić się na wywiad z panem Makowskim, założycielem Kabuto – napisałem w niej – najlepiej na terenach królestwa znajdujących się w okolicach Radomia, ponieważ, nie ukrywam, ze wszystkich terytoriów Kabuto do tego mam najbliżej. Jeśli pan Makowski wolałby się spotkać w innym miejscu, oczywiście się dostosuję – chociaż wtedy prosiłbym o możliwość odwiedzenia obszaru królestwa samodzielnie.
Rozmowa dotyczyłaby Kabuto, ale nie tylko, także samej idei stojącej za pomysłem założenia państwa. Interesuje mnie też postać pana Makowskiego. Mam nadzieję, że rozmowa nie będzie dla pana Makowskiego przykrością i że się na nią zgodzi: to może być świetny początek inspirującej opowieści o losach mikronacji i ich założycieli. Jeśli pan Makowski zgodzi się na rozmowę, wspólnie ustalimy termin.
Ktoś szybko odczytał moją wiadomość, ale nie odpisał. Ale w końcu nadeszła – korespondencja dyplomatyczna z Królestwa Kabuto. Odpowiedzią na mój wycyzelowany list było jedno zdanie: „Myślę, że nie będzie problemu”.
Byłem już wtedy obywatelem Kabuto. Dowiedziałem się o tym państwie w grudniu 2016 roku, kiedy w telefonie zobaczyłem nagłówek: „Nowe państwo w okolicach Radomia, Kabuto”. Jakiś gość zgłosił swoją działkę w okolicach Radomia jako enklawę – przeczytałem – a Ministerstwo Spraw Wewnętrznych z jakiegoś powodu ten fakt zaakceptowało. Facet nazywał się Mieszko Makowski. Ustrój państwa to monarchia, więc jest królem. Król Mieszko.
Wszedłem wtedy na stronę państwa – dosyć prymitywną – i złożyłem wniosek o obywatelstwo. Ekscytujące! Do tej pory miałem tylko obywatelstwo Polski i w życiu codziennym zupełnie mi ono wystarczało. A jednak: w drugim obywatelstwie było coś intrygującego, coś jakby szansa na nowy początek.
Wniosek został rozpatrzony natychmiastowo, a ja stałem się obywatelem Kabuto.
Teraz miałem tam pojechać. Czy zobaczę zasieki, słupki graniczne, ostrzeżenia, że „oto opuszczasz terytorium Rzeczypospolitej”? – myślałem. Czy dostanę SMS-a, którym operator telefonii komórkowej powita mnie w Kabuto? Czy zauważę zmianę, po której będę mógł stwierdzić: „Rzeczywiście, nie jestem już w Polsce”?
Nadszedł czas to sprawdzić. Jechałem do najbardziej enigmatycznego prawnie terytorium w Polsce. Albo raczej: terytorium między Polską, Polską a Polską.
Drugi marca 2019 roku, trochę po południu. Właśnie doszedłem do bloku, w którym mieści się mieszkanie króla, kiedy ktoś wyłonił się zza rogu budynku i mi pomachał. Stanął przede mną mężczyzna o miękkich, pogodnych rysach, klasycznie ostrzyżonych włosach i z nienachalnym zarostem. Miał na sobie elegancki czarny płaszcz. Był pewny siebie w gestach, miał ciepły, telewizyjny uśmiech. Uśmiech polityka, który o ciebie zadba, króla – chociaż słyszałem w wywiadach, że nie lubi tego określenia, więc tak go nie tytułowałem. Podał mi rękę. Weszliśmy do małego, nowocześnie urządzonego mieszkania.
„Państwo to ja” – mówił Ludwik XIV i to samo mógłby powiedzieć Mieszko. Dlatego chcąc poznać królestwo, musimy poznać władcę i jego drogę. Za młodu Mieszko miał dwa marzenia: jednym z nich było zostanie prezydentem Polski, a drugim studiowanie psychologii. Żeby zostać prezydentem Polski, trzeba mieć przynajmniej trzydzieści pięć lat, a tylu Mieszko nie miał nawet, kiedy rozmawialiśmy. A co do studiów – nie mógł marzyć o Warszawie, a wtedy, w końcówce pierwszego dziesięciolecia XXI wieku, nie było psychologii w Radomiu. Mieszko stwierdził zatem, że wyborem praktycznym będzie fizjoterapia. W końcu gabinet to dobry biznes, specjalistów nie było wtedy jeszcze tak wielu, a społeczeństwo jest stare i starzeje się jeszcze bardziej.
Założył swój gabinet na kilka miesięcy przed skończeniem studiów. Przez pewien czas się udawało, ale koszty zabiły biznes Mieszka. Dołowały go opłaty, ale przede wszystkim coś jeszcze: wszystkie daniny, z których najbardziej uciążliwą była składka ZUS. To mu nie odpowiadało, więc rzucił biznes. Nigdy nie był sentymentalny względem interesów. Kiedy jakaś rzecz przestaje na siebie zarabiać, po prostu ją zostawia.
Co chyba jednak najważniejsze, kiedy upadał jego interes, od roku studiował już administrację, a kiedy ją skończył, poszedł na prawo. I to był chyba najważniejszy punkt zwrotny w życiu Mieszka.
Bardzo długo Mieszko był polskim patriotą, wierzył w Polskę. Jednak kiedy zaczął poznawać polskie prawo i stan polskich finansów, jego podejście drastycznie się zmieniło. Jedną ze swoich prac magisterskich pisał o polskiej gospodarce. Stwierdził wtedy, że Polska znajduje się na równi pochyłej i – jak to mówią maklerzy – niedługo jebnie. Porzucił plany o prezydenturze, bo nie chciał być tym, któremu jebnie. Kiedy zaczęły do niego dochodzić historie o absurdach polskiego prawa, tylko utwierdził się w swojej decyzji.
Mieszko był bowiem również społecznikiem. Lubił pomagać, stąd też fizjoterapia. Gabinetu jednak już nie było, więc przeszkolony prawnie i administracyjnie Mieszko w 2015 roku założył Fundację Uroboros. Na profilu fundacji na siepomaga.pl czytam, że to „organizacja stająca naprzeciw nowym wyzwaniom technologicznym w branży medycznej” i że „współpracuje z firmami specjalizującymi się w technologii druku 3D oraz innymi podmiotami specjalizującymi się w innowacyjnych rozwiązaniach medycznych”[2]. Mieszko zaczął wytwarzać za pomocą drukarki 3D w pełni funkcjonalne protezy. Początkowo nawiązał współpracę z firmą, która posiadała drukarki, ale potem zaopatrzył się we własny sprzęt i produkował protezy na własną rękę. Miały być rozdysponowywane za darmo, bo finansowanie pochodziło z przychodów fundacji.
Fundacja była wielofunkcyjna: według opisu na Facebooku „ma na celu pomoc społeczną i medyczną osobom w trudnej sytuacji życiowej”. Pisali więc również ludzie, którzy potrzebowali porad prawnych. Otrzymywał niewiarygodne listy z więzień. Na przykład: ktoś kogoś zastrzelił na ulicy, porachunki gangsterskie. Zwykły człowiek – o ile zwykły człowiek byłby w stanie kogoś zastrzelić – dostałby za coś takiego dwadzieścia pięć lat albo nawet dożywocie. Ale niech zabójca będzie bogaty. Jego adwokat tak urobi sędziów, że stwierdzą, że czyn był jednorazowy – i dadzą mu niski wyrok lub w zawieszeniu. To bulwersuje Mieszka. Tłumaczył mi, że jeśli w Polsce mielibyśmy prawo precedensowe – tak jak w Stanach Zjednoczonych – to każdy obywatel Polski dostałby w tym momencie talon na jedno zabójstwo. Mieszko podaje kolejne przykłady: po poradę prawną zgłosiła się do niego kiedyś osoba z niepełnosprawnością, sparaliżowana, od urodzenia na wózku. Została oskarżona o włamanie do domu, pobicie, a potem jeszcze ucieczkę z miejsca przestępstwa przez okno. Kolejny – pewien mężczyzna zaczął dostawać na skrzynkę e-mailową zdjęcia nagich dzieci. Zgłosił to na policję. Policja oskarżyła mężczyznę o posiadanie dziecięcej pornografii. Spędził rok w areszcie. Nawet jeśli tylko część z tych przypadków jest prawdziwa, i tak sytuacja wygląda dramatycznie, a już na pewno tak wygląda dla Mieszka.
Uroboros to symbol antyczny: przedstawia opisanego na kole węża zjadającego własny ogon. Symboliką przypomina feniksa, bo chodzi o ciągłe odradzanie się. Powtarzalność, cykliczność, kolistość czasu, bo przecież co ów wąż zje, to nie ginie, ale staje się jego częścią. Tak wąż spędzi wieczność, jak obywatele, którzy pogrążają się w ruchomych pisakach biurokracji – ci obywatele, którym Uroboros ma pomagać. Według Mieszka nazwa fundacji ma symbolizować nieustanną pracę.
Pewnego dnia Mieszko usłyszał o Mateuszu Białku, założycielu Kingdom of Universe. Białek to Polak mieszkający w Norwegii, któremu w 2013 roku tamtejszy sąd przyznał prawa do wszystkich ciał niebieskich we wszechświecie, znanych i nieznanych człowiekowi – poza tymi, które znajdują się w naszym Układzie Słonecznym. Sąd miał gest, ale czemu właściwie Białek nie poszedł na całość i nie zawłaszczył sobie również Układu Słonecznego? Nie mógł tego zrobić przez Dennisa Hope’a, Amerykanina, od którego tego typu zabawy się zaczęły. Kiedy był w trakcie rozwodu i brakowało mu pieniędzy, Hope pomyślał, że może inwestycja w parcele lub nieruchomości pomogłaby mu trochę zarobić. Pewnego razu wyjrzał przez okno i pomyślał, że Księżyc to też nieruchomość – i to całkiem duża.
W 1980 roku Hope przyszedł do rządowego biura do spraw roszczeń hrabstwa San Francisco z dość szczególnym wnioskiem: rościł sobie prawo do Układu Słonecznego – oprócz Ziemi, która była już zajęta. Jak pisze na swojej stronie internetowej, trzech urzędników, dwa piętra i pięć godzin później Hope stał się władcą naszego Układu Słonecznego[3]. I to dlatego Białkowi pozostała cała reszta wszechświata.
Wejście w posiadanie wszechświata jest w istocie całkiem proste. Nikt wcześniej nie rościł sobie prawa do kosmosu. Jak to nikt – ktoś zapyta – skoro w bibliotekach w działach z prawem międzynarodowym są całe tomiszcza poświęcone ciałom niebieskim? Wszystkie te tomiszcza dotyczą bowiem państw. Na przykład Polska, państwo, nie mogłaby stwierdzić, że Księżyc należy do niej, założyć tam Nowej Warszawy i czerpać z tego korzyści. Osoba prywatna zaś – jak najbardziej. Ot, luka prawna. Hope założył więc Ambasadę Księżycową i od 1980 roku sprzedał setki milionów akrów księżycowych działek. Białek też sprzedaje fragmenty kosmosu. Najtańszy – kosztuje tylko trzydzieści dolarów – jest pakiet miliona jednostek kosmicznej czarnej energii. W ofercie są też obiekty bardziej namacalne, jak przeróżne gwiazdy i planety, całe galaktyki, na przykład Andromeda lub Gwiazda Polarna, która kosztuje dwieście milionów dolarów.
Pomysł na biznes Hope’a był świetny. Kto by nie chciał mieć własnej działki na Księżycu? Mieszko zaczął więc myśleć. Jest jedna rzecz jeszcze bardziej przyszłościowa niż kosmos – i dotycząca absolutnie każdego, myślał. Zaświaty. Szybko sprawdził, czy ktoś je już zajął. Nikt, były wolne.
Wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Notariusz sporządził akt proklamacji – oświadczenie jednostronne, które sąd w Radomiu po prostu musiał przyjąć, jeśli nikt wcześniej nie rościł sobie prawa do zaświatów na drodze sądowej. W ten sposób Mieszko założył firmę Eternal World, która stała się oficjalnym i uprawnionym właścicielem zaświatów, a sam Mieszko – ich panem. Wszystkich zaświatów, do wyboru, do koloru. Były tam zarówno zaświaty chrześcijańskie – niebo i piekło – jak i innych wyznań. Były też zaświaty mitologiczne, jak Walhalla. „Oczywiście jeśli zgłosi się jakaś osoba, która posiada akt własności z datą poprzedzającą moją proklamację, wtedy teoretycznie rzeczywiście zaświaty będą należały do niej” – mówił wtedy Mieszko Katarzynie Wiśniewskiej z radomskiej „Gazety Wyborczej”. „Ale podejrzewam, że byłoby głośno o tym w mediach, a na razie nikt inny się nie zgłosił”[4].
Podobno największym zainteresowaniem cieszyło się piekło. Kiedy zapytałem Mieszka, dlaczego tak właściwie było, powiedział, że wydaje mu się, że niektórzy kupowali miejsca w piekle w charakterze złośliwego prezentu. Z drugiej strony, niektórzy biskupi kibicowali Mieszkowi, twierdząc, że kupno działki w niebie może być umocnieniem wiary. Pierwszą taką parcelę kupił zaś radomski zawodnik MMA, Albert Odzimkowski.
Całe pieniądze ze sprzedaży zaświatów szły na cele fundacji, czyli finansowanie protez.
Wąż dalej w spokoju zjadałby własny ogon, ale ktoś postanowił go odciąć.
Po pierwsze, ludzie zaczęli czepiać się Mieszka i nazywać go antychrystem. Inni uważali go za wariata. I to też, według Mieszka, zakrawa o absurd. Zdecydowana większość Polaków to katolicy, ale kiedy ktoś już na serio mówi o zaświatach, to zaczynają go traktować jak świra. A przecież sami chodzą do kościoła!
Po drugie, do fundacji przyczepiło się też państwo. Okazało się, że to, co robił Mieszko, było nielegalne, bo nie miał certyfikatu na wykonywanie protez. Tak, nie miały atestu, ale skoro ludzie twierdzili, że działają i są kompletnie sprawne, to w czym problem? A taki certyfikat jest drogi. Na tyle drogi, że fundacja nie mogła sobie na niego pozwolić. Protezowy biznes też musiał zostać zamknięty.
Później Mieszka zachwyciła idea Królestwa Północnego Sudanu, państwa założonego na terytorium spornym między Sudanem a Egiptem przez ojca, którego córka zachciała być księżniczką. Kiedy się spotkaliśmy, o królestwie mówił z uznaniem, to według niego jedna z najlepiej prawnie ugruntowanych mikronacji. Wykorzystuje ona bowiem fakt, że terytorium między Sudanem i Egiptem jest sporne w taki sposób, że ani Sudan, ani Egipt go nie chcą, bo wiązałoby się to z koniecznością oddania drugiemu państwu innego terytorium spornego, trzy razy większego. To omówimy później – teraz istotne jest, że Jeremiah Heaton, który zajął to terytorium, rozniecił w głowie Mieszka iskrę. Skoro Polska jest krajem niedziałającym, państwem, którego prawo szkodzi obywatelom, w którym podatki zabijają przedsiębiorczość, w którym – o ile jesteś bogaty – masz na starcie żeton na darmowe zabójstwo, to może warto zrobić kraj od nowa.
Taki, w którym będzie się żyło dobrze. Bez podatków. Z prostym, logicznym prawem. Bez policji, ale za to z powszechnym dostępem do broni, żeby obywatele mogli bronić się sami.
Jak nazwać ten kraj? – zastanawiał się. Nazwa nie powinna być zbyt słowiańska, nie może za bardzo przypominać Polski – jak jakiś Polex, Polandia czy Polina – żeby nie odstraszyć potencjalnych inwestorów zainteresowanych możliwością ulokowania swoich firm w raju podatkowym. Powinna brzmieć egzotycznie, bo egzotyka jest atrakcyjna. Najlepiej jak nazwa małego, dziwnego państwa gdzieś w Afryce. Tak Mieszko wymyślił Kabuto.
Kabuto to japoński hełm – nie afrykański, ale trudno – a do tego nazwa jednego z Pokémonów. Ku wyborowi nazwy Kabuto na nazwę jednego z najmłodszych państw europejskich nie wiodły jednak wcale jej walory symboliczne. Po prostu: brzmiała egzotycznie. Drugi symbol państwowy, flaga, powstał w podobny sposób. Mieszko przeglądał sobie różne flagi świata i zastanawiał się, jakiej jeszcze nie było. W końcu udało się przygotować projekt. Dał go grafikowi, który popatrzył nań skonsternowany – przypominał flagę Państwa Islamskiego. Mieszko poprawił projekt, który przybrał w końcu formę oryginalną i atrakcyjną dla inwestorów. Zielone tło, jeden biały pas na ukos – od lewego górnego rogu do prawego dolnego – i czarne koło na środku. Przez to koło przypomina flagę Japonii, a harmonijne połączenie kolorów, szczególnie zielony, działa bardzo uspokajająco.
A dlaczego Kabuto zostało monarchią? Dla Mieszka to sprawa praktyczna: po prostu nie ma sensu organizować demokracji, kiedy liczba osób na co dzień obcujących z państwem jest jednocyfrowa. W miarę rozwoju państwa jest jednak plan, aby ustrój zmienić, aby państwem rządziła kilkuosobowa rada, trochę na kształt szwajcarskiej Rady Związkowej.
Każdy może wymyślić sobie państwo, wyobraźnia to wielka siła, ale niestety bez mocy prawnej, a Mieszko wziął się za robienie państwa na poważnie. Żeby zrozumieć, co to znaczy, trzeba na chwilę opuścić Polskę i udać się do Montevideo, stolicy Urugwaju. Dla historii Mieszka istotny jest jeden, bardzo konkretny dzień: 26 grudnia 1933 roku. Tego dnia prezydenci kilku państw obu Ameryk, między innymi Stanów Zjednoczonych, Meksyku, Hondurasu, Brazylii i Kolumbii, podpisali dokument, który w historii zapisał się pod nazwą konwencji z Montevideo. Jej celem była legitymizacja istnienia państw, które stosunkowo niedawno wydostały się spod jarzma kolonizatorów, czyli głównie państw Ameryki Łacińskiej. W tym celu zdefiniowano warunki, jakie państwo musi spełniać, żeby rzeczywiście być państwem. Mimo że były to normy, których zwyczajowo i tak się trzymano, założenia przedstawione w konwencji stały się wzorem. Niemal identyczne warunki do uznania bytu politycznego jako państwa stawia dzisiaj Unia Europejska.
Aby istnieć, państwo powinno mieć: stałą populację, niezależny rząd, zdefiniowane terytorium i możliwość wchodzenia w relacje międzynarodowe z innymi państwami.
Założenia są zatem proste – i wcale nie takie trudne do spełnienia. Kabuto przecież już na starcie miało stałą populację i niezależny rząd, chociaż, prawda, w jednej osobie. A jeśli chodzi o zdefiniowane terytorium i możliwość wchodzenia w relacje międzynarodowe – i to dało się załatwić.
Pierwszym terytorium Kabuto była mała wysepka, ziemia niczyja w okolicach Kanady, którą Mieszko zajął zdalnie, z Polski. Znalezienie takiego terytorium jest, oczywiście, kluczowe – daje poważny argument za tym, żeby uznać państwo za niepodległe – ale co można z takim skrawkiem ziemi z dala od jakiejkolwiek cywilizacji zrobić? Dlaczego ktoś miałby uznawać suwerenność takiego państewka?
Trzeba było zadziałać bliżej. Niedaleko Radomia jest działka Mieszka, nieduża, koło dwóch tysięcy metrów kwadratowych. Mogłaby stać się terytorium Kabuto – myślał Mieszko – tyle tylko, że działka jednak należała do Polski. Ale skoro każdy naród ma prawo do samostanowienia, to przecież wystarczy wykazać, że jest jakiś naród, który chciałby się ustanowić jako Kabuto. W tym celu Mieszko zrobił plebiscyt, który polegał na zebraniu poparcia społecznego dla założenia nowego państwa. Zrobił to zresztą aż nadgorliwie, bo wystarczyło zebrać podpisy mieszkańców terytorium, a Mieszko zdobył jeszcze kilkaset więcej od swoich zwolenników. Do protokołu dołączył akt proklamacji państwa, dowód własności działki i wysłał papiery do Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji. Dostał potwierdzenie przyjęcia dokumentów – a wtedy wystarczyło już czekać. Sprzeciw ze strony Polski byłby dla rodzącego się państwa ciosem śmiertelnym. Sam fakt pozbawienia Polski części terytorium już jest wystarczająco kontrowersyjny; żeby się na to zgodzić, państwo musiałoby wykazać się dobrą wolą i otwartością na nietypowe obywatelskie inicjatywy. Może Rzeczpospolita potraktuje Kabuto jako ciekawostkę, atrakcję turystyczną, jak swoją, miłą, pocieszną bratanicę?
Albo przeoczy wniosek.
W ciągu trzydziestu dni od uzyskania potwierdzenia przyjęcia wniosku Mieszko nie dostał żadnego sygnału z ministerstwa, jakoby urzędowi proklamacja istnienia państwa Kabuto nie odpowiadała. Na to właśnie czekał. Według Mieszka potwierdzenie przyjęcia dokumentów i brak odpowiedzi oznaczało zgodę Polski na secesję. Jako precedens w tej kwestii traktował plebiscyt na Górnym Śląsku w 1921 roku, chociaż kiedy zapytałem go, gdzie znalazł informacje na temat takiego historycznego przebiegu spraw, stwierdził, że posiłkował się po prostu Wikipedią.
Jest możliwość, że ktoś w ministerstwie potraktował akt założenia Kabuto jako żart niegodny nawet odpowiedzi. Nie docenił jednak Mieszka. Potem MSWiA musiało się tłumaczyć. W materiale opublikowanym na portalu Innpoland.pl ministerstwo twierdziło, jakoby nie wydawało jakichkolwiek zgód w tej sprawie[5]. To prawda: nie wydawali zgód, nie wysłali dokumentów. Nie zrobili nic. Przybili tylko pieczątkę, że pismo zostało odebrane. Mieszko pokazał mi pismo i listę podpisów; nie wygląda to dobrze dla państwa polskiego. Skoro odbiór został pokwitowany, to czy nie można było już załączyć opinii, że „szanowny panie, bardzo ciekawe, no ale – nie”?
Przedstawicielka resortu stwierdziła, że argument, jakoby brak opinii w tamtym czasie oznaczał jednoznaczną zgodę, był nieprawdziwy. Sam napisałem więc do rzecznika Ministerstwa Spraw Wewnętrznych, pytając, czemu właściwie był nieprawdziwy oraz czy oznacza to, że choć jednoznacznej zgody nie było, ministerstwo było skłonne wyrazić warunkową – niejednoznaczną – zgodę.
Zignorowali mnie, ale ja na tym poprzestałem. Mieszko nie – i tak ziściło się Kabuto.
Grudzień 2016 roku. Już zostałem obywatelem, jak około sześciuset innych osób, które też porwał ten romantyczny pomysł. Mnożyły się podejrzenia, kto za tym całym Kabuto stoi. Media opozycyjne chciały Kabuto antyrządowego; niektórzy twierdzili wprost odwrotnie, że w stworzeniu państwa maczał palce PiS, może libertarianie, może lewica, może Rosja… Mało kto brał pod uwagę, że Kabuto mógł stworzyć po prostu Mieszko.
Niektórzy widzieli w Kabuto szansę, żeby w końcu zrealizować swoje marzenia. Na przykład: do Mieszka zgłosiła się zachwycona projektem państwa grupka ludzi, którzy stwierdzili, że w Kabuto w końcu będą mogli zbudować swój wehikuł czasu. Nie żeby Kabuto miało do tego sprzyjające warunki lub na jego terytorium znajdował się jakiś niezwykle rzadki pierwiastek konieczny do skonstruowania rdzenia maszyny. Konstruktorzy bali się raczej, że jeśli zbudowaliby swój wehikuł w jakimś konwencjonalnym państwie, to tamtejszy rząd zamknąłby ich w więzieniu, a technologię przejął. Kabuto jawiło się też jako ziemia obiecana dla ludzi chcących zbudować działo przeciw reptilianom, rządzącym światem kosmicznym ludziom-jaszczurom. Mieszko takich ludzi wolał unikać.
Najdziwniejsze w tym wszystkim były jednak rozmowy ze znajomymi. Mieszko mówił, że założył państwo, a oni mówili, że to niemożliwe.
Pokazywał dokumenty.
– Nie, to niemożliwe.
– To popatrz na konwencję z Montevideo, spełniamy wszystkie warunki.
– Ale to niemożliwe.
– No to zobacz w internecie, wszyscy piszą o Kabuto, że jest nowe państwo.
– Widzę, ale to niemożliwe.
– Wejdź na naszą stronę, siedem tysięcy osób aplikowało już o obywatelstwo.
– Niemożliwe.
I tak na okrągło. Nie docierało do ludzi, że można założyć nowe państwo. Mieszko mówił, że to tak, jakby przed kimś stał, ale ten ktoś uparcie twierdził, że go nie widzi. To byli tacy sami frajerscy, potulni obywatele jak ja. Ja też nie chciałem wierzyć. Ani w to, że Mieszko został panem zaświatów, ani w to, że można założyć własne państwo, i to jeszcze tak niedaleko, bo pod Radomiem.
Żeby uwierzyć – pojechałem do samego Kabuto. Chciałem zobaczyć, jakiego terytorium nieopatrznie pozbawiła się Najjaśniejsza. Dostałem od Mieszka instrukcję. Pół godziny drogi od samego Radomia, trzeba jechać prosto jakieś dwadzieścia pięć kilometrów, a potem skręcić przed restauracją. Na działce powinien być wojskowy kontener. Jechałem więc wyboistą leśną drogą, nieutwardzoną, ale też w czyjej kompetencji byłoby jej utwardzenie, jeśli jest to obszar graniczny? Mijałem prowizoryczne domki letnie sąsiadujących z Kabuto Polaków. Nagle zobaczyłem barak w barwach moro. Nie było drutów kolczastych, budek strażniczych czy warujących owczarków niemieckich. Tego jednak można było się spodziewać. Bardziej zaskakiwało to, że w ogóle nie było żadnej informacji na temat tego, co tutaj się właściwie odbywa.
Jaka jest fauna i flora Kabuto? Podczas moich obserwacji fauny nie zarejestrowałem. Było za to sporo drzew, ale, niestety, jako że przyjechałem zimą, to bez liści, i trudno mi było stwierdzić, co to za drzewa. W każdym razie – z pewnością nie iglaste. Było też sporo dzikich traw, krzewów i śmieci pozostawionych przez zatrzymujących się w Kabuto na siku.
Najważniejszy jest jednak sam barak. Prawdopodobnie w wiosenne i letnie miesiące dzięki maskowaniu moro może być rzeczywiście niezauważalny, ale zimą widać go od razu. Nie jest specjalnie duży, ma wymiary około dwóch na trzy metry. Rodowód posiada francuski, o czym informują oznaczenia – należał kiedyś do francuskiej armii. Zamknięty na kłódkę, ale kłódka, wtedy jeszcze niewymieniona, była przeżarta rdzą i pęknięta, więc bez problemu dało się go otworzyć. W środku nie ma jednak żadnego ukrytego przez Mieszka skarbu, tylko ławka, rozkładane łóżko, płaszcz i jeszcze kilka napisów po francusku. Aktualne przeznaczenie działki jest poniekąd związane z charakterem jedynego obiektu, który się na nim znajduje: Mieszko chce tam zrobić strzelnicę. Wydaje się, że to całkiem rozsądne. Działka jest za mała, żeby zbudować na jej terenie coś więcej, na przykład jakiś kurort, zresztą położenie tuż przy ruchliwej drodze temu nie sprzyja. A strzelnica – czemu nie. Podobno jest nawet popyt, bo według Mieszka najbliższa sensowna strzelnica znajduje się pod Warszawą, a firmy ochroniarskie potrzebują strzelnic, żeby szkolić pracowników. Poza tym Mieszko ma słabość do broni palnej. Jest szefem sekcji strzeleckiej klubu Elitarni Radom.
Kiedy tam byłem, strzelnica miała już niedługo ruszać. Już powinna działać, ale okazało się, że chociaż większość działki jest w gminie, z której udało się uzyskać zezwolenie na budowę, to dziesięć metrów kwadratowych działki jest już w innej gminie – i trzeba było załatwiać papiery od nowa.
Z czasem lokalizacja najbardziej operacyjnej enklawy Kabuto zaczęła Mieszka uwierać. Okazało się, że potencjalni inwestorzy reagują na takie położenie państwa alergicznie. Nie chodzi o sam Radom, ale bardziej ogólnie – o Polskę. Podobno już było blisko, już inwestorzy zagadywali z zainteresowaniem, ale potem musieli wyszukać Kabuto w internecie i zobaczyć, że wszystkie artykuły są po polsku. Oj, co za nieszczęście.
To było jednak nieuniknione: Kabuto było w Polsce. Nazwanie go po japońsku, aby przypominało państwo afrykańskie, w niczym nie pomogło. Jego polskość odstraszała w dwójnasób. Z jednej strony byli potencjalni zainteresowani z Niemiec, Anglii, ogólnie – krajów zachodnich. Gdy tacy dowiadywali się o nieszczęsnych powiązaniach Kabuto, wycofywali się, bo bali się polskiego prawa, tego zawiłego, niezrozumiałego tworu, z którym walczy Mieszko. Mogłoby się wydawać, że – z drugiej strony – przedsiębiorcy z krajów wschodnich, na przykład Ukrainy, powinni być bardziej zainteresowani. Nic z tego.
Trzeba było powiązania Kabuto z Polską maksymalnie zminimalizować. Tym zaś, co najbardziej łączyło oba państwa, było prawo; Mieszko przyjął bowiem na terenie enklawy Konstytucję Rzeczypospolitej, żeby urzędy nie mogły mu zarzucić, że prowadzi samowolę. Konstytucji RP zaś z prawa kabutańskiego najłatwiej było się pozbyć w sposób następujący: wynieść się z terytorium Polski. Enklawa nie jest w pełni niezależnym, suwerennym terytorium, a takiego Kabuto potrzebowało, żeby zyskać międzynarodowe uznanie. Problem był jednak taki, że przecież zdecydowana większość terytoriów świata jest już zajęta. Jak znaleźć to jedno, jedyne, wymarzone, a przy tym takie, do którego zajęcia nie potrzeba armii? Mieszko podobno proklamował, co prawda zdalnie, pewną ziemię niczyją w okolicach Kanady, ale cały czas szukał takiego terytorium, na którym państwowość Kabuto miałaby szansę rozwinąć się szczególnie pięknie.
Mieszko usłyszał kiedyś, chyba na Discovery, o pewnym polinezyjskim plemieniu, rdzennych mieszkańcach Polinezji Francuskiej, którzy w trzydzieści parę osób utworzyli własne państwo pod protektoratem francuskim. Polinezja Francuska w ogóle wydawała się regionem, w którym ludzi raczej nie interesuje, czy żyją w jakiejś Francji, Hiszpanii, czy Rosji. Mocarstwa mogły sobie zajmować ich terytorium, to ich nie obchodziło, nie miało żadnego przełożenia na ich życie, bo żyje się tam w innym wymiarze. Plemiona walczą, zajmują poszczególne wyspy i akty własności znaczą dla nich tyle, co nic. Działa to też w drugą stronę: działania plemienne dla Francji były najwyżej folklorem.
To mogło być to. Precedens w wykonaniu Polinezyjczyków był jak noga włożona między drzwi – i szansa na powstanie prawdziwego, niepodległego Kabuto.
Kupno wyspy też jest zaskakująco proste. Wystarczy urodzić się bogatym i mieć dostęp do internetu. Na stronie firmy Private Islands Inc. można wybrać sobie kategorię: wyspa z plażą, wyspa historyczna, wyspa o potencjale inwestycyjnym lub – jeśli komuś się nie poszczęściło w życiu i szuka opcji budżetowej – wyspa w cenie do pięciuset tysięcy dolarów. Prywatne wyspy oferuje też na przykład popularny dom aukcyjny Sotheby’s.
Tak, kupno wyspy nie wymaga żadnej wiedzy prawnej, tylko kilku kliknięć i zasobnego konta bankowego. A Mieszko, o ile na prawie się zna, wiadomo, wyspę też miał upatrzoną, to pieniędzy tak dużo nie miał. A co robi król, kiedy nie jest w stanie zrobić czegoś sam? Organizuje pospolite ruszenie.