W naszym domu - Jodi Picoult - ebook + audiobook + książka

W naszym domu ebook

Jodi Picoult

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Kiedy twoje dziecko nie jest w stanie spojrzeć ci w oczy, czy oznacza to, że jest winne najgorszej zbrodni?

Nastoletni Jacob Hunt ma zespół Aspergera, czyli łagodną postać autyzmu. Nie umie czytać sygnałów społecznych ani wyrażać swoich myśli i uczuć. Na pierwszy rzut oka to zupełnie normalny, inteligentny i elokwentny chłopak, jednak każde odstępstwo od codziennej rutyny, każda zmiana w ustalonym porządku dnia może wytrącić go z równowagi. Nieważne, czy chodzi o zbyt jasne światło, dotyk obcej osoby, szelest zgniatanego papieru, pomarańczowy kolor, czy nieodpowiednią konsystencję płatków śniadaniowych z mlekiem – Jacob potrafi wpaść w furię z byle powodu. Ma też, jak wielu młodych ludzi z zespołem Aspergera, obsesyjne zamiłowanie do jednej, specjalistycznej dziedziny – w jego przypadku jest to analiza kryminalistyczna. Chłopak pojawia się w miejscach, gdzie policja prowadzi śledztwo, instruuje detektywów, co należy robić… a do tego najczęściej ma rację.

Gdy policja znajduje zwłoki jego prywatnej instruktorki umiejętności społecznych, Jacob sam staje się obiektem zainteresowania detektywów. Wszystkie charakterystyczne cechy zespołu Aspergera: unikanie kontaktu wzrokowego, impulsywność, dystans fizyczny, w oczach policjantów mogą być równoznaczne z przyznaniem się do winy. Jacob niespodziewanie zostaje oskarżony o morderstwo.

„W naszym domu” to wspaniała, poruszająca opowieść o samotnym świecie dziecka z zespołem Aspergera i o tym, co przechodzi jego rodzina: o nieustannym strachu i walce na burzliwym morzu rodzicielskich zmagań, o głębi matczynej miłości. Jodi Picoult, pisząc o chłopcu dotkniętym autyzmem, uczy nas współczucia i zrozumienia dla ludzi cierpiących na schorzenie, które w każdej sytuacji nieuchronnie stawia ich poza nawiasem społeczeństwa. Zadaje jednocześnie trudne pytania o to, jak odnosimy się do tych, którzy są inni, i czy oczekujemy od nich, że będą przestrzegać naszych reguł. Opisuje nasz system prawny – dobry dla ludzi, którzy potrafią się porozumiewać w określony sposób, ale zdecydowanie gorszy dla tych, którzy nie posiadają tej umiejętności.

1. miejsce na liście bestsellerów NEW YORK TIMES!

Kilka słów od Jodi Picoult

Dzieci z zespołem Aspergera, które miałam okazję poznać, były dowcipne, ekscentryczne i tak nietypowe, jak nietypowy jest każdy człowiek. Mogę mieć tylko nadzieję, że powieść „W naszym domu” będzie dla czytelnika oknem do świata dziecka z zespołem Aspergera i pozwoli jednocześnie zrozumieć, co przechodzi jego rodzina. Być może, gdyby podobne książki były dostępne przed laty, moja ciocia nie musiałaby się wstydzić ataków autystycznych swojego syna, a spotkałaby się z ludzkim współczuciem.

Jedna z najlepszych powieści Jodi Picoult! „USA Today”

Jodi Picoult jest jak zwykle wnikliwa aż do bólu. W jej powieści znajdziemy głębię matczynej miłości, a jednocześnie bezlitosną analizę nas samych… „BookPage”

Picoult, znakomicie przygotowana do tematu, w inteligentny sposób poradziła sobie z trudnymi pytaniami na temat autyzmu i zespołu Aspergera. „Publishers Weekly”

Nowa książka Picoult na pierwszy rzut oka przypomina powieść detektywistyczną – w tym obszarze autorka skrzętnie korzysta z atrakcyjności zespołu Aspergera dla poprowadzenia wciągającej historii. Lecz Picoult znana jest także z solidnego researchu. Nie minie 50 stron, a czytelnicy poczują się ekspertami z zakresu zespołu Aspergera. Lecz aby wejść w skórę człowieka, który z ochotą zamieniłby wszystkie swoje genialne uzdolnienia na „normalność”, trzeba zaliczyć wszystkie 700 stron powieści. Co nie jest trudne, bo Picoult świetnie radzi sobie z narracją. Choć i jej nie jest obca skłonność do cukierkowych wątków, to udaje jej się zawrzeć w swojej powieści przesłanie, na które nie wpadł jeszcze żaden z hollywoodzkich twórców: Asperger to nic śmiesznego. Marcin Wyrwał,

Jodi Picoult (ur. 1966) – amerykańska pisarka, która z mistrzowską intuicją podejmuje ważne i kontrowersyjne tematy, by tworzyć z nich wzruszające powieści obyczajowe i dramaty psychologiczne, od których trudno się oderwać. Jest autorką siedemnastu powieści, .: „Jak z obrazka”, „Deszczowa noc”, „Karuzela uczuć”, „Jesień cudów”, „Świadectwo prawdy”, „Czarownice z Salem Falls”, „W imię miłości”, „Drugie spojrzenie”, „Bez mojej zgody”, „Zagubiona przeszłość”, „Dziesiąty krąg”, „Dziewiętnaście minut”, „Przemiana”, „Krucha jak lód” – trzy ostatnie, a także najnowsza powieść „W naszym domu”, zadebiutowały na pierwszym miejscu listy bestsellerów New York Times. Łączny nakład książek Jodi Picoult przekroczył już 7 milionów egzemplarzy. Jej powieści przetłumaczono dotychczas na 34 języki i wydano w 35 krajach. Na podstawie książek „Karuzela uczuć”, „Świadectwo prawdy” i „Dziesiąty krąg” powstały filmy telewizyjne, zaś w 2009 roku do kin trafiła filmowa adaptacja jej bestsellerowej powieści „Bez mojej zgody” – w reżyserii Nicka Cassavetesa i z Cameron Diaz w jednej z ról głównych.

Jodi Picoult studiowała nauki humanistyczne na Uniwersytecie Princeton i pedagogikę na Uniwersytecie Harvarda. W 2003 roku otrzymała nagrodę New England Book za całokształt twórczości. Obecnie mieszka z mężem Timem i trójką dzieci w Hanover, w stanie New Hampshire.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 756

Oceny
4,4 (219 ocen)
130
56
23
8
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Anetatormanen

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam książki przez które zarywam noce 💪😁
10
SlazaczkaPotrafi

Nie oderwiesz się od lektury

Książka świetna, ale zastanawia mnie czemu trzeba było czekać 20h, czyli cała książkę na rozwiązanie, zamiast rozwiązanie dać znacznie wcześniej i zająć się procesem sądowym.
10
Bloszka

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna wciągająca książka psychologiczna o chłopcu z zespołem Aspergera z wątkiem kryminalnym. Jedna z najlepszych, jakie przeczytałam.
10
Sailormoon_503

Nie polecam

płytka, powierzchowna książka, która przemyca szkodliwe poglądy i teorie
00
Dojcia

Nie oderwiesz się od lektury

Trzymający w napięciu kryminał, którego głównym bohaterem jest chłopiec z Zespołem Aspergera.
00

Popularność




Tytuł oryginału

HOUSE RULES

Copyright © 2010 Jodi Picoult

All rights reserved

„I Shot the Sheriff” © 1974 Fifty-Six Hope

Road Music Ltd.

and Odnil Music Ltd.

All rights administered by

Blue Mountain Music Ltd.

Copyright renewed.

Projekt okładki

Jaime Putorti, Maciej Trzebiecki

Ilustracja na okładce

Yolande de Kort/Trevillion Images

Redaktor prowadzący

Katarzyna Rudzka

Redakcja

Magdalena Koziej

Korekta

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8295-513-2

Warszawa 2011

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Dla Nancy Friend Stuart (1949–2008)

oraz Davida Stuarta

PROCES NR 1: KAMIENNY SEN

Napierwszy rzut oka Dorothea Puente z Sacramento w Kalifornii zdawała się świętą kobietą. W latach osiemdziesiątych zeszłego stulecia prowadziła pensjonat dla osób starszych i niepełnosprawnych. W pewnym momencie jednak jej lokatorzy zaczęli znikać. Podczas śledztwa odkryto siedem ciał zakopanych w ogrodzie pensjonatu, natomiast analiza toksykologiczna wykazała, iż przyczyną zgonu denatów były tabletki nasenne, wykupione nareceptę. Dorotheę Puente oskarżono o to, żezamordowała swoich klientów, aby przejąć ich wypłaty emerytalne; zate pieniądze zamierzała zafundować sobie operację plastyczną oraz kosztowną garderobę, chcąc w ten sposób podtrzymać swój wizerunek nestorki miasta Sacramento. Usłyszała zarzuty popełnienia dziewięciu morderstw. Trzech udało się dowieść przed sądem i natej podstawie jąskazano.

Wroku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym ósmym, odbywając zasądzoną karę – dwa połączone wyroki dożywotniego pozbawienia wolności – Puente nawiązała korespondencję z pisarzem nazwiskiem Shane Bugbee i zaczęła przesyłać mu przepisy kulinarne, które ostatecznie doczekały się publikacji w książce pod tytułem „Kuchnia seryjnej morderczyni”.

Może mam nie pokolei w głowie, ale nie zbliżyłbym się dotego żarcia nawet nakilometr.

1

EMMA

Wszędzie, gdzie tylko spojrzę – ślady zaciekłej walki. Poczta porozrzucana po całej podłodze, powywracane stołki. Telefon strącony z podstawki i rozbity; bateria wypadła z obudowy i dynda na kilku kablach splątanych jak pępowina. Dostrzegam też jeden ledwie widoczny ślad buta: na progu salonu, skierowany w tę stronę, gdzie spoczywają zwłoki Jacoba, mojego syna.

Leży przed kominkiem. Ręce ma rozrzucone szeroko, jak ramiona rozgwiazdy. Na skroni i obu dłoniach – krew. Ten widok na chwilę zapiera mi dech w piersiach; drętwieję, zamieniam się w kamień.

Nagle Jacob podrywa się, siada.

– Mamo – strofuje mnie – w ogóle się nie starasz.

To wszystko jest udawane, powtarzam sobie w myślach, patrząc, jak mój syn układa się z powrotem w takiej samej pozycji jak przedtem: na wznak, ręce szeroko, nogi zgięte w kolanach, zwrócone w lewo.

– Hmm… – zastanawiam się na głos. – Biłeś się z kimś.

– I? – pyta, ledwie poruszywszy ustami.

– I dostałeś czymś w głowę.

Klękam na podłodze – pamiętam, że tak trzeba, słyszałam to od niego chyba ze sto razy – i z tej nowej perspektywy dostrzegam za kanapą dzwonek, bibelot, który zazwyczaj stoi na gzymsie kominka. Wyciągam go stamtąd ostrożnie. Na rączce widnieje ślad krwi. Pocieram plamę małym palcem, językiem próbuję smaku.

– Och, Jacob, tylko mi nie mów, że znów zużyłeś cały mój zapas syropu kukurydzianego…

– Mamo! Skup się!

Opadam na kanapę, ściskając dzwonek w dłoni.

– Było włamanie. Próbowałeś wygonić złodziei.

Jacob podnosi się z ciężkim westchnieniem. Jego ciemne włosy wiszą w strąkach, posklejane syropem wymieszanym z barwnikiem spożywczym; oczy mu błyszczą, chociaż unika mojego spojrzenia, jak zawsze.

– Naprawdę uważasz, że mógłbym dwa razy zainscenizować taką samą zbrodnię? – pyta, otwierając zaciśniętą pięść, w której trzymał kłaczek jedwabistych włosów koloru pszenicy. Jego ojciec to blondyn – a dokładniej, był blondynem piętnaście lat temu, kiedy to zostawił mnie samą z Jacobem i Theo, jego nowo narodzonym, jasnowłosym bratem.

– Theo cię zabił? – Robię wielkie oczy.

– Naprawdę, mamo, przedszkolak by się domyślił. – Jacob zrywa się na równe nogi. Sztuczna krew ścieka mu ze skroni na policzek, ale on nie zwraca na to najmniejszej uwagi. Kiedy jest skoncentrowany bez reszty na analizie miejsca zbrodni, to mogłaby mu wybuchnąć nad głową bomba atomowa – i nawet by nie drgnął.

Staje na skraju dywanu, wskazując odcisk podeszwy na podłodze, a ja dopiero teraz dostrzegam kratkowany firmowy wzór vansów, deskorolkowych tenisówek, na które Theo oszczędzał całymi miesiącami. Widać nawet dwie litery nazwy: NS.

– Pokłóciliśmy się w kuchni – wyjaśnia Jacob. – Scysja skończyła się rzuceniem telefonem, oczywiście w obronie własnej. Potem zacząłem uciekać, a Theo dogonił mnie w salonie i tutaj mi przydzwonił.

Muszę się uśmiechnąć, chociaż nikły jest ten uśmiech.

– Skąd znasz to słowo? – pytam.

– Z „Pogromców zbrodni”, odcinek czterdziesty trzeci.

– Więc powiem ci tylko tyle, że nie trzeba koniecznie brać prawdziwego dzwonka, żeby komuś przydzwonić.

Jacob nie odpowiada, mruga tylko oczami z kamiennym wyrazem twarzy. Świat, w którym żyje mój syn, jest bezwzględnie dosłowny; tym, między innymi, charakteryzuje się jego zaburzenie. Kiedyś, dawno temu, gdy mieliśmy się przeprowadzić do Vermontu, zapytał mnie, jak tam jest. „Dużo zieleni”, odpowiedziałam, „i falujących wzgórz”. Kiedy to usłyszał, nagle wybuchnął płaczem. „Przecież to niebezpieczne”, wyszlochał.

– A motyw? Dlaczego to zrobił? – pytam i w tej chwili, jak na zawołanie, Theo zbiega z hukiem po schodach.

– Gdzie jest ten wybryk natury?! – wrzeszczy.

– Theo, zabraniam ci tak mówić na brata…

– Przestanę tak mówić, jak on przestanie kraść mi rzeczy z pokoju!

Instynktownie staję pomiędzy nimi, chociaż Jacob przerasta nas oboje o głowę.

– Niczego nie wyniosłem z twojego pokoju – mówi.

– Co ty nie powiesz? A moje vansy?

– Były w przedpokoju – wyjaśnia Jacob z naciskiem na ostatnie słowo.

– Debil – mruczy Theo, a w oczach jego brata w jednej chwili wybucha ogień.

– Nie jestem debilem – warczy i rusza prosto na niego.

Wyciągam rękę, zatrzymuję go w miejscu.

– Jacob – komunikuję – nie wolno brać rzeczy brata bez pozwolenia. Theo, jeśli jeszcze raz usłyszę od ciebie to słowo, to sama wyrzucę ci te buty do kosza. Czy to jest jasne?

– Spadam stąd – cedzi Theo przez zaciśnięte zęby, ruszając ciężkim krokiem w stronę przedpokoju. Chwilę później dobiega nas trzaśnięcie drzwiami.

Jacob idzie do kuchni, a ja za nim. Patrzę, jak wciska się do kąta.

– „Tak to właśnie jest” – mamrocze zmienionym nagle głosem, przeciągając każdą głoskę – „kiedy ludzie nie umieją się porozumieć”.

I składa się jak scyzoryk, oplatając kolana ramionami.

Gdy brakuje mu słów, aby wyrazić to, co czuje, Jacob pożycza sobie kwestie wypowiedziane przez kogoś innego. To zdanie pochodzi z filmu „Nieugięty Luke”. Mój starszy syn pamięta dialogi ze wszystkich filmów, jakie widział w życiu.

Poznałam bardzo wielu rodziców, których dzieci cierpiały na zaburzenia mieszczące się po przeciwnej stronie spektrum autyzmu niż rozpoznany u Jacoba zespół Aspergera. Mówili mi, że to wielkie szczęście mieć syna, który nauczył się mówić i jest inteligentny do tego stopnia, że potrafi w ciągu zaledwie godziny naprawić zepsutą mikrofalówkę. Dla takich ludzi nie ma nic gorszego niż życie z dzieckiem uwięzionym we własnym świecie i nieświadomym tego, że istnieje inny, większy i wart poznania. Ale niechby tylko spróbowali, jak to jest wychowywać syna, który z uporem próbuje przekroczyć tę granicę, choć nigdy nie może się wyrwać z własnego świata. Który stara się być taki jak wszyscy, ale nie ma pojęcia, jak to się robi.

Chcę go pocieszyć; wyciągam dłoń, ale szybko się powstrzymuję – najlżejszy dotyk może wytrącić Jacoba z równowagi. Nie lubi podawać dłoni, nie lubi, kiedy się go klepie po plecach albo mierzwi mu włosy.

– Jacob… – zaczynam, ale w tej samej chwili dociera do mnie, że to wcale nie jest napad złego humoru. Mój syn podnosi z podłogi telefon – to po niego się schylił – i wyciąga go w moją stronę, demonstrując czarną plamę widniejącą na obudowie.

– Przeoczyłaś odcisk palca – oznajmia radośnie. – Nie obraź się, ale jako technik kryminalistyki byłabyś do niczego.

Bierze rolkę papierowych ręczników, odrywa jeden i moczy go pod kranem.

– Nie martw się, zmyję wszystkie ślady krwi – dodaje.

– Ale nie powiedziałeś mi jeszcze, dlaczego Theo cię zabił – przypominam. – Jaki miał motyw?

– A. – Jacob ogląda się przez ramię. Na twarzy ma szelmowski uśmiech. – Ukradłem mu buty.

Gdybym miała powiedzieć, co właściwie określa nazwa „zespół Aspergera”, wymieniłabym nie te cechy, które rzeczywiście można zaobserwować u Jacoba, ale te, które miał i utracił. W wieku mniej więcej dwóch lat zaczął opuszczać słowa, unikać kontaktu wzrokowego, odcinać się od otaczających go ludzi. Nie mógł albo też nie chciał nas usłyszeć. Pamiętam, jak raz leżał na podłodze i obracał kółkami plastikowej wywrotki, niemalże dotykając jej nosem. „Gdzie zniknąłeś?”, pomyślałam wtedy.

Szukałam dla niego wymówek, próbując usprawiedliwić te zachowania. Na zakupach, gdy kulił się na samym dnie sklepowego wózka – co powtarzało się za każdym razem – tłumaczyłam sobie, że w supermarkecie jest zimno. Wycinając metki ze wszystkich jego ubrań – inaczej by ich nie włożył – wyraźnie czułam, jak straszliwie drapią, wprost nie do zniesienia. Kiedy Jacob nie mógł nawiązać kontaktu z żadnym dzieckiem w przedszkolu, urządziłam mu szalone urodziny. Było tam wszystko: i balony napełnione wodą, i osiołek, któremu trzeba przypiąć zgubiony ogon. Po mniej więcej półgodzinie uroczystości nagle się zorientowałam, że Jacob zniknął. Byłam w szóstym miesiącu ciąży i wpadłam w histerię; razem z innymi rodzicami zaczęliśmy przeszukiwać dom, podwórko, ktoś wyszedł na ulicę. Ostatecznie to ja odnalazłam zgubę. Jacob siedział w piwnicy, przy magnetowidzie: wsuwał do niego kasetę, a potem ją wyjmował, i tak w kółko.

Kiedy lekarze postawili diagnozę, nie mogłam powstrzymać łez. W tamtym czasie, to znaczy w tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym piątym roku, autyzm kojarzył mi się wyłącznie z rolą Dustina Hoffmana w „Rain Manie”. Pierwszy psychiatra, do którego poszliśmy, stwierdził u Jacoba upośledzenie komunikacji społecznej oraz pozostałych społecznych zachowań, jednakże bez deficytów mowy, będących cechą charakterystyczną innych postaci autyzmu. Termin „zespół Aspergera” usłyszeliśmy dopiero po latach – wtedy jeszcze żaden diagnosta nie brał tego zaburzenia pod uwagę. Kiedy je wreszcie rozpoznano, miałam już dwóch synów, nie miałam natomiast męża. Henry, mój eks, wyprowadził się i nas zostawił. Był programistą, pracował w domu i nie mógł znieść ciągłych ataków złości Jacoba, który potrafił wpaść w furię z byle powodu: wystarczyło jasne światło w łazience, żwir, który zgrzytnął pod kołami furgonetki UPS, nieodpowiednia konsystencja płatków śniadaniowych z mlekiem. Dla mnie był to okres bezgranicznego zawierzenia specjalistom od wczesnej interwencji terapeutycznej; przez dom przewijała się cała masa ludzi, którzy z wielkim zaangażowaniem usiłowali wyrwać Jacoba z jego własnego, ciasnego światka.

– Chcę, żeby ten dom był znów moim domem, tak jak kiedyś – powiedział mi Henry. – I żebyś ty była taka jak kiedyś.

Ale ja zdążyłam już dostrzec rezultaty terapii behawioralnej; Jacob z powrotem zaczynał porozumiewać się z otoczeniem. Widziałam u niego wyraźną poprawę, wybór był więc oczywisty, choć lepiej byłoby powiedzieć, że nie było żadnego wyboru.

Tego dnia, kiedy Henry wyprowadził się z domu, usiadłam wieczorem z Jacobem w kuchni. Graliśmy w zgadywankę: ja robiłam minę, a on próbował nazwać emocję, którą miała ona wyrażać. Choć oczy szkliły mi się od łez, prezentowałam mu szeroki uśmiech, czekając, aż powie: „Radość”.

Henry mieszka teraz w Dolinie Krzemowej razem ze swoją nową rodziną. Pracuje dla Apple’a. Z synami kontaktuje się sporadycznie, chociaż co miesiąc sumiennie przesyła czek na pokrycie alimentów. Z drugiej strony trzeba powiedzieć, że Henry zawsze miał głowę do organizacji. I do liczb. Potrafił zapamiętać cały artykuł z „New York Timesa” i powtórzyć go słowo w słowo. Kiedy zaczynałam się z nim spotykać, wszystkie te jego umysłowe talenty wydawały mi się bardzo seksowne, ale potem dotarło do mnie, że praktycznie to samo potrafi Jacob, który w wieku lat sześciu recytował z pamięci cały program telewizyjny. Wiele lat później, długo po tym, jak nas zostawił, samodzielnie postawiłam Henry’emu diagnozę, dochodząc do wniosku, że on także musi mieć bardzo łagodną postać zespołu Aspergera.

Wciąż trwają zaciekłe spory o to, czy aspergera należy umieszczać w spektrum autyzmu czy też nie, ale mówiąc szczerze, nie ma to żadnego znaczenia. To tylko hasło, które pozwala mi załatwić u władz szkoły udogodnienia niezbędne dla Jacoba, hasło niemówiące absolutnie niczego o tym, kim on jest i jaki jest. Ktoś, kto widzi go po raz pierwszy, mógłby zauważyć, że zapomniał umyć zębów albo zmienić wczorajszej koszuli. Chcąc z nim porozmawiać, trzeba zacząć samemu i nie zrażać się tym, że będzie unikał kontaktu wzrokowego, a gdy odwrócimy się na chwilę, żeby zamienić słowo z kimś innym, może po prostu wstać i wyjść.

W soboty jeżdżę z Jacobem na zakupy.

Zakupy to część jego rutyny, co oznacza, że rzadko się zdarza, aby wypadły z sobotniego planu dnia. Wszelkie zmiany muszą zostać zapowiedziane odpowiednio wcześnie, żeby zdążył się na nie przygotować – obojętnie, czy chodzi o wizytę u dentysty, wakacje czy nowego ucznia na matematyce, który przeniósł się do klasy Jacoba w połowie roku szkolnego. Stąd też wiedziałam z góry, że jeszcze dobrze przed jedenastą całe „miejsce zbrodni”, które przygotował jako zagadkę dla mnie, będzie lśniło czystością, bo o jedenastej w markecie spożywczym Pani od Degustacji rozstawia swój stolik z darmowymi próbkami. Pani od Degustacji zna Jacoba i zawsze czymś go częstuje: pierożkami z masą jajeczną, włoskimi grzankami bruschetta – tym, co akurat ma w promocji.

Theo jeszcze nie wrócił. Zostawiłam mu kartkę, chociaż zna rozkład dnia równie dobrze jak ja. Kiedy zdejmuję z wieszaka kurtkę i torebkę, Jacob siedzi już w samochodzie, na tylnym siedzeniu. Lubi to miejsce, bo może wyciągnąć nogi. Nie ma prawa jazdy i regularnie kłóci się o to ze mną, bo skończył już osiemnaście lat, a w Vermoncie wystarczy szesnaście, żeby prowadzić samochód. Jacob wie dokładnie, jak działa mechanizm sygnalizacji drogowej, i nie zdziwiłabym się, gdyby potrafił rozebrać światła na skrzyżowaniu i złożyć je z powrotem, ale siedząc za kierownicą i mając wokół siebie auta śmigające we wszystkie strony, mógłby po prostu zapomnieć, czy dojeżdżając do tego skrzyżowania, trzeba się zatrzymać, czy jechać dalej.

– Zostały ci jakieś lekcje do odrobienia? – pytam, kiedy wyjeżdżamy na ulicę.

– Tylko ten głupi angielski.

– Angielski nie jest głupi – oponuję.

– Ale pan Franklin jest. – Jacob krzywi się niechętnie na wspomnienie nauczyciela angielskiego. – Zadał nam wypracowanie: „Mój ulubiony przedmiot”. Powiedziałem, że opiszę obiad, ale mi nie pozwolił.

– Dlaczego?

– Powiedział, że obiad to nie jest przedmiot.

– Bo nie jest. – Rzucam na niego okiem.

– Zwierzę też nie – prycha Jacob. – Nauczyciel chyba powinien o tym wiedzieć.

Tłumię uśmiech. Mój syn postrzega świat z nieustępliwą dosłownością, co w zależności od sytuacji może być albo bardzo zabawne, albo wyjątkowo frustrujące. Zerkam w lusterko; Jacob przykłada kciuk do szyby.

– Za zimno. Nie zostaną odciski – rzucam od niechcenia cząstkę wiedzy kryminalistycznej, którą sam mi przekazał.

– A wiesz dlaczego?

– Hmm… – Spoglądam na Jacoba. – Bo ujemne temperatury niszczą ślady?

– Zimno obkurcza pory skórne – wyjaśnia – i zmniejsza wydzielanie substancji potowo-tłuszczowej, a wtedy na szkle nie pozostanie odcisk linii papilarnych.

– To właśnie chciałam powiedzieć – uśmiecham się.

Kiedyś mówiłam na niego „mój mały geniusz”, bo potrafił tak perorować już jako mały brzdąc. Gdy miał cztery lata, poszliśmy raz do lekarza. Jacob zaczął czytać na głos tabliczkę wiszącą na drzwiach, a przechodzący akurat listonosz z wrażenia miał oczy jak spodki; nie co dzień zdarza się usłyszeć przedszkolaka bezbłędnie skandującego słowo „gastroenterologia”.

Skręcam na parking obok sklepu. Widzę jedno świetne, puste miejsce, ale mijam je, nawet nie zwalniając, bo wóz stojący obok jest pomarańczowy, a Jacob nie lubi tego koloru; słyszę, jak wstrzymuje oddech i wypuszcza go, dopiero gdy przejedziemy dalej. Parkujemy, wysiadamy, a on biegnie po koszyk. Wchodzimy do środka.

Pani od Degustacji nie ma. Jej miejsce stoi puste.

– Jacob – mówię szybko – to nic, nic się nie dzieje.

– Jedenasta piętnaście – odpowiada, spojrzawszy na zegarek. – A ona pracuje od jedenastej do dwunastej.

– Pewnie musiała coś załatwić.

– Wyciąć haluksy – informuje nas pracownik sklepu, który układał marchewkę na półce tuż obok i słyszał, o czym rozmawiamy. – Wraca za miesiąc.

Jacob zaczyna trzepotać opuszczoną dłonią, obijając nią o udo. Rozglądam się po sklepie, kalkulując w myślach, co wywoła gorszą scenę: kiedy wyprowadzę go na zewnątrz, zanim ta stereotypia przerodzi się w pełny atak, czy kiedy spróbuję go zagadać.

– Pamiętasz – zaczynam – jak pani Pinham zachorowała na półpasiec i musiała wziąć zwolnienie na trzy tygodnie? To się stało nagle i nie mogła cię o tym uprzedzić. Teraz jest tak samo.

– Ale już piętnaście po jedenastej – powtarza Jacob.

– Pani Pinham wyzdrowiała, prawda? I wszystko wróciło do normy.

Facet od marchewki gapi się na nas. I w sumie trudno mu się dziwić. Na pierwszy rzut oka Jacob to zupełnie normalny chłopak. Widać od razu, że jest inteligentny. A mimo to każde odstępstwo od codziennej rutyny działa na niego tak, jak na mnie podziałałoby zapewne niespodziewane polecenie: „Skocz na bungee z Sears Tower”.

Jacob wydaje z siebie niski, gardłowy warkot; wiem już, że tym razem się nie uda. Robi kilka kroków w tył, wchodząc prosto na regał zastawiony słoikami z marynatą i butelkami płynnych przypraw. Kilka z nich ląduje na podłodze, a dźwięk tłuczonego szkła działa jak iskra. W jednej chwili Jacob zaczyna krzyczeć cienkim, rozdzierającym uszy głosem; ta jedna przeraźliwa nuta to melodia mojego życia. Porusza się bezładnie, na oślep, a kiedy wyciągam do niego ręce, zaczyna mnie bić.

Trwa to nie dłużej niż trzydzieści sekund, ale trzydzieści sekund to cała wieczność, gdy wszyscy patrzą, jak szamoczesz się ze swoim synem, który ma metr osiemdziesiąt wzrostu i po krótkiej walce przewracasz go na podłogę, przygważdżając do linoleum ciężarem własnego ciała, bo wiesz, że w takim momencie ulgę przyniesie mu tylko mocny fizyczny nacisk.

– „Zabiłem szeryfa” – szepczę Jacobowi do ucha – „lecz zastępcy śmierć to nie mój grzech”.

Od najmłodszych lat ta piosenka Boba Marleya działała na niego uspokajająco. Bywało, że puszczałam mu ją na okrągło przez całą dobę, bo inaczej natychmiast by wybuchł; Theo znał na pamięć wszystkie zwrotki, zanim jeszcze skończył trzy lata. I to działa: napięte mięśnie wiotczeją, ręce opadają bezwładnie na podłogę. Po skroni Jacoba toczy się łza.

– „Zabiłem szeryfa” – powtarza mój syn szeptem – „lecz musiałem przecież bronić się”.

Kładę mu dłonie na policzkach, zmuszam do spojrzenia mi prosto w oczy.

– Już dobrze? – pytam.

Zwleka z odpowiedzią, jakby musiał przeprowadzić szczegółowy przegląd swojego stanu.

– Tak – mówi wreszcie.

Podnoszę się z podłogi, niechcący klękając prosto w kałuży rozlanej marynaty. Jacob siada, podciągając kolana pod brodę.

Dookoła nas zebrał się już niewielki tłumek: do faceta od marchewek dołączył kierownik sklepu oraz kilkoro klientów, w tym dwie dziewuszki, identycznie piegowate bliźniaczki. Wszyscy gapią się na Jacoba, a w ich oczach przerażenie w przedziwny sposób miesza się ze współczuciem. Takie spojrzenia towarzyszą nam zawsze i wszędzie, jak psy czepiające się kostek. Jacob nie skrzywdziłby muchy – w przenośni, ale też dosłownie: kiedyś przez trzy godziny jazdy samochodem wiózł w złożonych dłoniach pająka, żeby u celu podróży wypuścić go na wolność. Ale obcy człowiek, widząc w sklepie, jak wyrośnięty, muskularny chłopak zrzuca towar z półek, nie pomyśli sobie: to na pewno napad frustracji. Dla obcego człowieka taki chłopak to zwyczajny chuligan.

– Mój syn ma autyzm – warczę, rozglądając się dookoła. – Ktoś z państwa chce o coś zapytać?

Nauczyłam się, że złość najlepiej działa na gapiów. Kiedy ktoś nie może oderwać wzroku od katastrofy kolejowej, trzeba zafundować mu wstrząs, jak porażenie prądem. I proszę: jak gdyby nigdy nic klienci wracają do przebierania czerwonych pomarańczy i pakowania kupionej papryki. Piegowate bliźniaczki biegną do alejki z nabiałem. Ani facet od marchewek, ani kierownik nie patrzą na mnie, co zresztą całkiem mi odpowiada. Z niezdrową ciekawością umiem sobie poradzić; jeśli coś mogłoby mnie złamać, to tylko życzliwość.

Ruszam, popychając przed sobą wózek. Jacob drepcze obok mnie. Rękę ma opuszczoną wzdłuż ciała, a dłoń wciąż jeszcze lekko mu drży, ale trzyma się dzielnie.

Czego najbardziej dla niego pragnę? Żeby życie oszczędziło mu takich chwil.

Czego najbardziej się boję? Że życie mu ich nie oszczędzi, a ja nie zawsze będę mogła obronić go przed ludzkim potępieniem.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI