Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Lubię, gdy między zalążkiem historii a jej ostatnią stroną rozwiązanie wydaje się niemożliwe. Michel Bussi
W sercu Markizów, najbardziej odizolowanego archipelagu w świecie, gdzie dusze Brela i Gauguina wciąż unoszą się jak duchy, pięć kobiet spędza czas na warsztatach z francuskim autorem bestsellerów.
Czy marzenie ich życia właśnie staje się rzeczywistością?
Gdzieś w gęstwinie lasów deszczowych posągi obserwują ludzi, a groźny tatuażysta zabija swe ofiary. Pod palącym słońcem, w bezkresnych błękitach głębin Oceanu Spokojnego, znikają ludzie, a pobyt marzeń przeradza się w walkę o przetrwanie.
To piekło, czy niebo? Wyspa Hiva Oa staje się areną rozgrywek, posądzeń i manipulacji. Na świeżym powietrzu, w uroczej okolicy, rozgrywa się koszmar, w którym wszyscy kłamią... i umierają.
Will Yan, pozbawiony złudzeń gliniarz, oraz Maima, inteligentna nastolatka, zdołają jednak odgadnąć, która z osób odwiedzających maison Au soleil redouté jest mordercą... Lecz czy zrobią to wystarczająco szybko?
Michel Bussi to literacki sztukmistrz, gładko splatający napięcie ze wzruszeniem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 396
Ryby śpią.
Nie są martwe ani otępiałe w zbyt ciepłej wodzie – one naprawdę śpią.
Podeszła jeszcze bliżej do czarnych, postrzępionych skał na końcu Zatoki Zdrajców, żeby popatrzeć, jak się unoszą w tym naturalnym basenie. Na polu rozpościerającym się ponad plażą dwa kasztanowe konie skubały liście plumerii. Przez moment pozazdrościła im tej leniwej wolności, ale zaraz dostrzegła dyskretne sznury, które trzymały je przy palikach.
Powrót do basenu.
Około pięćdziesięciu ryb schwytanych w zasadzkę między czarnymi skałami zastygło, z otwartymi oczami, a fale Pacyfiku kołysały je do tego snu. Pokolce, graniki, papugoryby. Stłoczone i bajecznie kolorowe. Jak ludzie w basenie w upalne popołudnie… I tylko jeden ratownik pilnował tej całej gromadki
A ratownik o posturze rugbisty ma siwe kręcone włosy, woda sięga mu po uda, markizyjski tatuaż po uszy. Zbiera śpiące ryby gołymi rękami i wrzuca je do kosza z liści bananowca, który trzyma na ramieniu.
Poznała go. To Pito, ogrodnik, który czasami przychodzi do Prażącego Słońca, żeby przyciąć krzewy i drzewa. Ten powolny olbrzym zbliża się pewnie do siedemdziesiątki. On też ją poznał i położył palec na ustach.
Ciii!
Zdziwiła cię. Dlaczego miała być cicho? Bo jeśli powie choć słowo, to ryby poderwą się ze snu?
Skądże!
Pito wybuchnął gromkim śmiechem.
– Nic nie widziałaś, ślicznotko, prawda? Gdyby ktoś zapytał, to przysięgniesz, że widziałaś, jak łowię te ryby harpunem?
Zdumiona, wytrzeszczyła oczy, co najwyraźniej rozbawiło tubylca.
– Da… daję słowo.
Rybak powiódł wzrokiem po stojącej przed nim kobiecie, spojrzał na chustę w kwiaty hibiskusa, którą przewiązała na biodrach, na staniczek jej kostiumu kąpielowego, a potem puścił do niej oko.
– I to jest właśnie stara markizyjska magia!
Starannie wybrał sobie jeszcze dorodną papugorybę o niebiesko-zielonych łuskach i wrócił na skały. Domyśliła się, że teraz może już zapytać.
– Czy… czy ryby śpią z otwartymi oczyma?
Gromki śmiech mężczyzny znów odbił się od skał.
– No pewnie, przecież nie mają powiek!
– I… one śpią w biały dzień?
Nie mogła uwierzyć, że prowadzi tak surrealistyczną rozmowę z wytatuowanym od stóp do głów dziadkiem na plaży w Atuona, malutkim miasteczku, największym na Hiva Oa, największej wyspie tego najbardziej wyizolowanego archipelagu świata, oddalonego o ponad piętnaście tysięcy kilometrów od Paryża, a o sześć od najbliższego kontynentu.
– Tak – odparł Pito, licząc ryby. – Jeżeli im się trochę pomoże.
Nie była taka głupia, wiedziała, że kłusuje! I że za dużo zobaczyła…
Czy Pito ją udusi, czy zrobi z niej wspólniczkę?
Rugbista, wypinając brzuch i najwyraźniej czując się już jak po meczu, a nie jak podczas treningu, wykonał szybki ruch tancerza haki, a potem ruszył w jej stronę, lekko utykając.
– Już tylko najstarsi mieszkańcy Markizów umieją tak łowić.
Powiódł wzrokiem po drzewach porastających pobliskie góry, a potem podjął:
– Na proszek orzecha hotu1! Ten, kto umie go rozpoznać, znajdzie go wszędzie w lasach nad brzegiem morza. Dopóki orzech nie jest otwarty, nikomu nie zagraża. Ale jego nasiona to śmiertelna trucizna! Przełam jeden i rzuć kurom, a sama zobaczysz!
Konie zbliżyły się. Sznur był wystarczająco długi, by mogły zejść na plażę i skubać trawę rosnącą przy ostrodze, a może nawet się kąpać? Stary człowiek głaskał je od niechcenia.
– Uspokoję cię, moja śliczna, nie używamy już hotu do składania ofiar z ludzi. Zauważyliśmy, że po otruciu cudzoziemcy robią się ciężkostrawni2. – Głośny śmiech znów wstrząsnął jego klatką piersiową. – Ale od niepamiętnych czasów, jeśli tylko zna się właściwe dawkowanie tłuczonego nasienia, można rzucić je do morza i oszołomić ryby…
Rybak mierzył wzrokiem opaloną dziewczynę od bosych stóp po gardenię tahitańską wpiętą za uchem.
– I piękne turystki…
Keben okazały (przyp. tłum.). [wróć]
Kanibalizm był praktykowany na Markizach do XIX wieku. Wciąż jest tam tematem żartów. [wróć]
Wydawnictwo Servane Astine 41, rue Saint-Sulpice 75006 Paris
Szanowna Pani,
Należy Pani do grona 31859 uczestników konkursu Wędrówki z piórem, organizowanego przez wydawnictwo Servane Astine dla tych, którzy marzą o wyjątkowym zaproszeniu na tygodniowe warsztaty pisarskie na Markizach (Hiva Oa) prowadzone przez Pierre-Yves’a François.
Gratulacje! Z wielką przyjemnością informuję, że jest Pani jedną z pięciu laureatek, których nazwiska figurują poniżej.
Clémence Novelle Martine Van Ghal Farèyne Mörssen Marie-Ambre Lantana Eloïse Longo
Prosimy o potwierdzenie w ciągu 7 dni Pani udziału i powiadomienie nas, czy ktoś będzie Pani towarzyszył. Zamieszka Pani w pensjonacie W Prażącym Słońcu (www.au-soleil-redoute.com). Wkrótce skontaktujemy się z Panią, by podać wszelkie szczegóły, tymczasem pragnęliśmy jak najszybciej przekazać tę wspaniałą nowinę.
Jeszcze raz gorąco gratulujemy
Z wyrazami najszczerszej przyjaźni
Servane Astine
Dziennik Maïmy
Zanim umrę…
Dotarłam zadyszana do Prażącego Słońca. Dając sercu czas, by odzyskało spokojny rytm, wróciłam myślami do chwili, gdy po raz pierwszy ujrzałam ten pensjonat. To było przed trzema dniami, kiedy w towarzystwie mamy i czterech innych zwyciężczyń konkursu wylądowałam na lotnisku imienia Jacques’a Brela.
Światło nagle przygasło. Spojrzałam w górę. Słońce wpadło w pułapkę chmur uczepionych szczytu Temetiu, niczym księżycowa ryba schwytana w oczka sieci. W ułamku sekundy zieleń palm kokosowych, mangowców i bananowców poszarzała. Szarością morza przed sztormem.
Wykorzystałam ten niespodziewany cień, by jak najciszej przejść aleją. Głęboko oddychałam, przemykając pod liśćmi bugenwilli. Miałam za sobą dwukilometrowy bieg, a teren nie był płaski, wznosił się o dwieście metrów. I nie miałam czasu, żeby przystanąć.
Żadnego szmeru, żadnego ruchu. Ani na tarasie, ani w sali Maeva, ani w żadnym z sześciu bungalowów. Powiodłam wzrokiem po Zatoce Zdrajców, skale Hanakee, czarnej plaży w opustoszałym miasteczku Atuona. Przez sekundę wpatrywałam się w puste niebo, tę ostatnią nadzieję, i nie namyślając się dłużej, wspięłam się po bambusowej ścianie faré1 Tanaé. Oparłam się na rzeźbionych słupach i bez problemu sięgnęłam dachu z suszonych liści pandanu. Pewnie postawiłam stopy na jego wiązaniu i przesunęłam się do trzydziestocentymetrowego otworu pod kalenicą.
Szesnastolatka, smukła i zwinna jak węgorz, byłam jedyną osobą, która mogła wejść w ten sposób do każdego domku w pensjonacie, nawet kiedy drzwi i okna były zamknięte. I robiłam to przez ostatnie dni, żeby pomóc Yannowi i Clem. Ale teraz, kiedy polało się tyle krwi i było tylu zmarłych, wszystko nabrało gwałtownego charakteru.
Na chwilę zawisłam na belce, a potem zsunęłam się do faré. Przed oczyma miałam ten szaleńczy bieg z cmentarza, litery na nagrobku, pogrzebane zwłoki. Wiem, po co tu przyszłam: po manuskrypt, o którym kilka minut temu powiedziała mi Tanaé. Opowieść Clem i czterech innych uczestniczek warsztatów pisarskich. Pełny dziennik z tych dwóch dni. To, co każda z nich widziała, myślała, zrozumiała.
Nie musiałam długo szukać, papiery leżały na biurku z różanego drzewa. Około stu kartek. Na pierwszej zapisano tylko dwie linijki.
MOJA BUTELKA W OCEANIEOpowieść Clémence Novelle
Ponad górami białe słońce wyrwało się zza chmur. Jego promienie gwałtownie przebiły się przez okno faré, zalewając pokój oślepiającym blaskiem.
Wzięłam papiery i usiadłam w ostatnim zacienionym kącie, na łóżku, pod moskitierą. Nie ze strachu przed komarami, one wolą popa’a2, po prostu zawsze uważałam, że ten woal rozpięty nad łóżkiem przypomina baldachim księżniczki.
Pod koronkowym niebem na pewno śni się piękniej.
Pochyliłam się nad kartką.
Czy marzenia, którym daje się wolność snu pod moskitierą, nie mogą ulecieć?
Zanim umrę, chciałabym…
Tradycyjne polinezyjskie domki. [wróć]
Tak Polinezyjczycy nazywają cudzoziemców. [wróć]
Dwa dni wcześniej
Moja butelka w oceanie
Część I
Opowieść Clémence Novelle
Zanim umrę, chciałabym…
Napisać powieść, którą w 43 językach na pięciu czytać będą kontynentach
W księcia z bajki spać objęciach
Opłynąć świat pod żagli bielą
Lat dożyć pięćdziesięciu, nim pierwszy włos się zabieli
Australię na białym przemierzyć rumaku
I… Cóż jeszcze?
Biel, bieli!
Ledwie odważyłam się przeczytać to, co napisałam.
To bezdenny banał! Oparłam się chęci, by zwinąć kartkę w kulkę i mocno ją zacisnąć, a potem wepchnąć jak najgłębiej do kosza na parkingu przy plaży, pod dzikim mangowcem. Kogut siedzący na drzewie wyśmiewał się ze mnie
Łajdak!
Markizy to kraina marzeń, jest tylko jeden problem – tysiące biegających wolno kogutów, które nie dają spać w nocy, a przez cały dzień gapią się na twoje podkrążone oczy.
Sięgnęłam po czystą kartkę.
Moja butelka w oceanie
Rozdział 1
Właściwie najlepiej zacząć od tego: nazywam się Clémence.
Clémence Novelle.
Jak opisać się w kilku słowach? Trzydzieści lat (z dokładnością do kilku miesięcy), paryżanka (z dokładnością do kilku stacji RER B), singielka (pomijając kilku kochanków wampirów, którzy na ogół uciekają, wypłoszeni przez poranne słońce), pracownica call center w Nanterre. Fizycznie przypominam niewydarzonego chłopca: krótkie włosy, buty trekkingowe, płócienne spodnie i za obszerny T-shirt.
To mój kamuflaż!
Bo tak naprawdę lubię to, czego chłopcy zbytnio nie lubią: słowa! Tylko dlatego kandydowałam na te warsztaty pisarskie na Hiva Oa – żeby układać, otulać słowa, pozwolić im śnić, aż złożą się w powieść, moją powieść – moją butelkę rzuconą do oceanu.
Ledwie śmiem przeczytać pierwsze…
Opowieść Clémence Novell
Zanim umrę, chciałabym
Kościół w Atuona wydzwonił południe. Nigdy bym nie skończyła. Tanaé zaraz zawoła nas na obiad, a PYF już zbiera karty. Mimo to pozwalam sobie poświęcić chwilę, żeby rozejrzeć się wokół. Kilka dziewczynek na skleconych po amatorsku deskach próbuje surfować na falach przy czarnej plaży; chłopcy kopią piłkę na boisku nad samym morzem – to najpiękniejszy stadion świata! Brama hangaru ośrodka kultury Brela, sto metrów za mną, jest otwarta, słyszę, jak wielki Jacques w kółko śpiewa o swym poszukiwaniu.
Sen niemożliwy śnić, rozstania dźwigać żal,
Płonąc w gorączce, odejść, dokąd nie idzie nikt…
Dziękuję, Jacques! Nie musiałeś mnie dobijać! Moja gra bielą w porównaniu z twoimi genialnymi tekstami. Wszystko jasne!
Przypomniałam sobie wskazówki, jakich udzielał nam dziś przed południem PYF.
Ćwiczenie nr 2. Zanim umrę, chciałabym… Dopiszcie ciąg dalszy. Bądźcie oryginalne, zaskakujące, zabawne, wzruszające, a przede wszystkim szczere. Macie trzy godziny.
Te trzy godziny właśnie minęły!
Zanim umrę, chciałabym…
Nie spalić się ze wstydu, oddając ćwiczenie… czystą kartkę?
Spojrzałam na pierwsze strony swego zeszytu i również pierwsze wskazówki PYF-a, te wczorajsze, zadźwięczały mi w uszach:
Ćwiczenie nr 1. Wasza butelka w oceanie. Piszcie, piszcie wszystko, bez wstydu, bez strachu, bez hamulców – piszcie, jakby nigdy nikt nie miał przeczytać tej powieści, piszcie tak, jakbyście były gotowe rzucić to wszystko do oceanu!
No i zaczęłam, piszę. Moja butelka w oceanie, powieść Clémence Novelle. Rozdział pierwszy. Ćwiczenie numer 2.
Raz kozie śmierć, rzucam słowa na papier, nie porządkując ich.
Zanim umrę, chciałabym…
O, właśnie, zamieszkać tu! Na całe życie! Nigdy nie wsiadać do samolotu, by wrócić do Paryża.
Znów się rozpraszam, myślę o locie Paryż–Tahiti, o dwudziestu dwóch godzinach podróży z międzylądowaniem w Papui i dodatkowych czterech na Markizy, z nosem przylepionym do okna, żeby nie stracić ani chwili z przelotu nad atolami i tej niebieskości bardziej turkusowej niż atrament, jakim pisałam nastoletnie wiersze.
Przed oczyma miałam pejzaże nad Hiva Oa, szmaragdową górę, która wyłania się pośród pustki i wydaje się bardziej dzika i niezbadana z każdym metrem pokonanym przez małego boeinga Air Tahiti Nui. Las, który porasta wszystko z wyjątkiem kilku plaż okolonych palmami niczym odwrócone oazy.
Znów słyszałam, jak koła dotykają płyty kieszonkowego lotniska Jacques’a Brela, poczułam zapach kwietnych naszyjników i czerwonych ziarenek, którymi obdarowały nas tuż po lądowaniu pulchne kobiety z Markizów.
A potem jeszcze raz przeżyłam tę pierwszą konsternację – brak zasięgu! I zaraz kolejna frustracja: żadnych wystaw do oglądania, żadnego baru, gdzie można się czegoś napić, żadnych czerwonych świateł, które dzień w dzień przeklinam. Wreszcie przyszła rezygnacja, gdy już ze dwadzieścia razy wyciągnęłam iPhone’a, kierując go w cztery strony wyspy: nic, zero zasięgu! Koniec z SMS-ami, z wysyłaniem selfie, żadnych wiadomości, rodziny, koleżanek, żadnych problemów.
No właśnie! Zanim umrę, chciałabym tu zamieszkać! Dwadzieścia dziewięć i pół roku, brak faceta, brak stałego etatu – co mnie trzyma w Paryżu?
To jest to! Wylądować na Hiva Oa i zostać tu do śmierci – Gauguin wytrzymał piętnaście miesięcy, Brel dwadzieścia siedem, mogę pobić rekord. Łatwizna.
Zanim umrę, a właściwie tuż potem, chciałabym zostać pochowana na cmentarzu w Atuona, gdzieś między Paulem a Jacques’em. Cmentarzyk ma swojego malarza, swojego muzyka – brakuje mu tylko pisarza! Może być kobieta, czas zaprowadzić tu równość!
*
Uniosłam pióro. Zaczęłam czytać. Może w sumie nie najgorzej sobie poradziłam.
Przeciągłe trąbienie, przypominające zatopioną syrenę strażacką, spływało w dół z pensjonatu na miasteczko i na plażę. To Tanaé dęła w muszlę. Po raz pierwszy.
Pora kaikai. Markizyjskiego posiłku.
W Prażącym Słońcu nie wolno tego lekceważyć. Kiedy muszla zawoła po raz drugi, wszyscy muszą udać się na taras, żeby zasiąść do obiadu. W menu surowy czerwony tuńczyk, kurczak fafa, bananowe po’e, jeszcze ponad dziesięć innych dań i… oddanie prac!
Nad moją głową wystraszony kogut wzbił się w powietrze i odleciał. Miejscowa kobieta zaparkowała toyotę pick-up przy ostrodze i zawołała małe surferki. Stróże z ośrodka kultury Jacques’a Brela wyłączyli muzykę i poszli na obiad.
Nie byłam w stanie podnieść się z miejsca. Niczym spanikowana uczennica próbowałam zyskać kilka sekund, żeby poprawić ostatnie błędy ortograficzne.
Czy Titine, Eloïse, Farèyne i Marie-Ambre też się tak stresują? Czy i one tak poważnie podchodzą do warsztatów pisarskich zorganizowanych na końcu świata przez jednego z najbardziej poczytnych francuskojęzycznych pisarzy? Czy zanim umrą, one też tak bardzo jak ja chciałyby zostać prawdziwymi…
– Clem! Obiad!
Nawet nie słyszałam drugiego wezwania Tanaé. Przyszła po mnie Maïma.
Maïma jest córką Marie-Ambre, jednej z pięciu uczestniczek warsztatów. Ale Maïma to przede wszystkim moja mała bosonoga księżniczka o skórze jak wypieczone ciasteczko i długich, wijących się włosach barwy lukrecji. Jest moją przewodniczką po wyspie. Moją czytelniczką i powiernicą. Nigdy nie widziałam tak żywego i bystrego dziecka.
Pewnego dnia, jak robią tu wszyscy, adoptuję ją!
Dziennik Maïmy
Drobne manie i wielkie mana
Wspinam się ścieżką razem z Clem. Uwielbiam jej styl podróżniczki, a ona chyba lubi we mnie tę cząstkę dzikuski. Bawię się, stawiając stopy na śladach, które jej trekkingowe buty odciskają w suchej ziemi. Rzut oka na Zatokę Zdrajców i Atuonę, wciśniętą między góry i ocean, od strony dachów przyduszoną przez roślinność, a od strony ogrodów podgryzaną przez fale Pacyfiku. Wystarczy pięć minut, żeby z Prażącego Słońca zejść na plażę, ale powrót pod górę zajmuje dobry kwadrans. Jednak nie zamierzam narzekać – z dziesięciu pensjonatów na Hiva Oa W Prażącym Słońcu jest najbliżej miasteczka.
Ma też najlepszą opinię w przewodnikach turystycznych. Wszyscy wychwalają, cytuję dosłownie: emanującą życzliwością i energiczną gospodynię, Tanaé, jakość lokalnych potraw, serwowanych rano, w południe i wieczorem, a także proste urządzenie sześciu bungalowów, z których każdy nosi nazwę jednej z wysp archipelagu Markizów: zgodnie z tradycją lokalnego rzemiosła meble są z drewna różanego, ściany z bambusa, a dachy z pandanu.
W Prażącym Słońcu to pieszczoch agencji turystycznych, ma komplet gości niemal przez cały rok, podobnie jak większość pozostałych pensjonatów na Hiva Oa. Ale nie myślcie sobie, że Francuzi, Australijczycy, Hindusi czy Amerykanie masowo przyjeżdżają na Markizy, ponieważ na tej wyspie jest zaledwie setka dostępnych łóżek. Szybko zajmuje je garstka turystów, którzy zaraz potem się rozpraszają, odbywają rejsy po archipelagu, jeżdżą samochodami terenowymi po wyspie albo wędrują po górach.
Muszę was ostrzec, że w południe równikowe słońce na Markizach jest szczególnie prażące i… oswojone! U Tanaé pensjonariusze zasiadają razem do obiadu w pergoli, z której rozpościera się widok na Zatokę Zdrajców. Koguty, kury i koty swobodnie biegają po dachu, gujawy, owoce passiflory i cytryny są na wyciągnięcie ręki, a przed oczyma, na pierwszym planie, łąka, po której galopują kuce, na drugim – mały port w Tahauku i wyspa Tahuata.
Dwa duże lustra wiszą w sali Maeva, przestronnym pomieszczeniu, które pełni funkcję recepcji, baru i salonu na deszczowe dni. Jest tu oczywiście także kilka obrazów Gauguina i fotografia Brela. Zgadzam się z wami – to nic szczególnie oryginalnego, ale przecież Tanaé nie może witać francuskich turystów, którzy odbyli trzydziestogodzinną lotniczą pielgrzymkę, Cézanne’em i Brassensem.
Szczyptę fantazji znajdziecie w pergoli: to duża czarna tablica, na której napisano Zanim umrę, chcę… To bliźniacza siostra tysięcy innych, rozmieszczonych na całym świecie, odkąd artystka Candy Chang (dowiedziałam się o tym z Wikipedii) wpadła na ten pomysł i go spopularyzowała. Przed wyjazdem z Markizów klienci Prażącego Słońca są proszeni o zapisanie swoich życzeń kredą na tablicy, którą Tanaé fotografuje co tydzień, a potem ściera.
Zamorska złota księga, efemeryczna jak tropikalny motyl. Przeczytać wam wpisy, których szefowa jeszcze nie starła kilkoma pociągnięciami gąbki?
Zanim umrę, chcę
Powrócić na Hiva Oa, do Tanaé!
Przywieźć na Markizy tatę i mamę i podarować im wianki z kwiatów gardenii.
Odbyć podróż dookoła świata.
Zrobić prawo jazdy.
Odkryć sposób na nieśmiertelność!
Kiedy trochę zadyszane doszłyśmy z Clem do pensjonatu, wszyscy siedzieli już przy stole w pergoli. Mijając tablicę, pomyślałam, że Pierre-Yves François nie wysilił się, kiedy wybierał temat ćwiczenia numer 2 na swoje warsztaty pisarskie. A PYF właśnie wstał, żeby zebrać prace. Clem, jak przystało na dobrą uczennicę, natychmiast podała mu swoją. Z rozbawieniem obserwowałam tę scenkę.
Pierre-Yves François.
Dla mediów PYF. Cesarz bestsellerów.
Muszę się przyznać, że nigdy nie zajrzałam do żadnej jego książki, prawdopodobnie tak samo, jak pozostałe dwa tysiące Polinezyjczyków z Hiva Oa. Na mieszkańcach Atuony Pierre-Yves nie zrobił większego wrażenia, tak jak nie imponował im Jacques Brel, kiedy tu dotarł: nikt nie wiedział, kim jest!
Jeśli mam być całkiem szczera, to moim zdaniem PYF jest podobny do pana Jacquot, mojego nauczyciela matematyki: ma krótkie nóżki, włosy za rzadkie i za jasne, żeby mogły zasłonić czerwone plamy na jego na wpół wyłysiałej czaszce, a brzuch za duży, żeby nie zdradzał skłonności do aperitifu w południe i popołudniowej drzemki ucinanej w gabinecie. No dobrze, na tym wyczerpują się podobieństwa. Pan Jacquot ma legendarną podatność na sztuczki uczniów rozwalających mu lekcję, można nawet powiedzieć, że daje się tyranizować smarkaczom, którzy mają w nosie jego równania. W przeciwieństwie do niego Pierre-Yves François ma raczej dar fascynowania, wręcz hipnotyzowania czytelniczek, które gorączkowo notują każde jego zdanie, jakby mówił aleksandrynami albo haiku, a padające z jego ust słowa przeradzają się w strumień poezji, tak że grzechem byłoby pozwolić, by poniósł ją wiatr. To rodzaj twórczej, odnawialnej energii, solarnej inspiracji… Dla mnie to przede wszystkim wiatr, który potrafi wprawiać w ruch dobrą setkę turbin wiatrowych archipelagu.
Nie wiem, ile czytelniczek na świecie PYF potrafi tak wciągnąć w pułapkę swoich książek, ale trzeba przyznać, że nad pięcioma siedzącymi przy stole w Prażącym Słońcu zyskał pełnię władzy.
– Gotowe! – krzyknęła Tanaé.
Szybko usiadłam obok Clem. Poe i Moana, córki Tanaé, wędrowały przez salą Maeva między kuchnią a pergolą, podając na stół kolejne dania. Goście zachwycali się tatarem z tuńczyka z kokosem, purrée z kumala, lokalnych słodkich ziemniaków, fafa, miejscowym szpinakiem… Mnie bardziej fascynowały kelnerki, Poe i Moana. Przypominały bliźniaczki z obrazu Gauguina Złoto ich ciał: takie same czarne włosy opadające na prawe ramię, takie same ciemne brwi, oddalone od siebie o szerokość nosa, takie same wydatne wargi i złocista cera. Od polinezyjskich modelek malarza różniło je tylko jedno: ich ręce od nadgarstka po ramiona były pokryte tatuażami. Fale na oceanie, muszle, kwiaty i abstrakcyjne wzory, by stworzyć harmonijną całość. Poe miała siedemnaście lat, Moana osiemnaście – była ode mnie starsza tylko o dwa lata! Nie wyobrażacie sobie nawet, jak bardzo zazdroszczę im tych tatuaży. Chciałabym mieć takie same albo inne, ale mama nigdy, przenigdy się na to nie zgodzi! Sama nie ma żadnego tatuażu, chociaż mieszkała w Polinezji ponad pięć lat.
Mama siedziała naprzeciwko mnie. Poświęciłam chwilę na przyjrzenie się wszystkim, z którymi się tu znalazłam, żeby przedstawić wam tę małą wspólnotę. Krzeseł jest dziesięć: pięć dla kursantek, dwa dla osób towarzyszących (dla Yanna i dla mnie) i trzy, wolne, dla Tanaé, Moany i Poe, które przysiądą się do nas, kiedy już przestaną kręcić się jak spłoszone muchy. Po szybkim przeglądzie gości znów zwróciłam spojrzenie na mamę.
Któż by jednak odgadł, że Marie-Ambre to moja matka? Jest moim całkowitym przeciwieństwem. Jesteśmy jak dzień i noc! Ona to blondynka, ja jestem brunetką, ona używa niesamowicie drogich perfum Hermèsa, maluje się, nosi kapelusz pleciony z rafii, a jej złocista skóra idealnie pasuje do bransoletek. Mama należy do tych kobiet, które potrafią opalać się tak, jak pokrywa się biżuterię cienkim płatkiem złota, to jeden z jej wrodzonych talentów, jak chodzenie na wysokich obcasach, taniec czy dar opróżniania koktajli na imprezach. Dodam, że mama woli, by mówiono do niej po prostu Ambre albo nawet Amber, jak Amber Heard, kompletnie stuknięta była żona Johnny’ego Deppa, do której tak bardzo chciałaby być podobna.
Mama i Titine rozmawiają po cichu, ich głosy nikną w gwarze, ale rozumiem je, choć dociera do mnie niewiele słów. Mama mówi Titine o swojej perle i tłumaczy, że jest doskonała, że nie mieści się w klasyfikacji pereł hodowlanych – to majątek wtulony między drobne piersi, podczas gdy należąca do staruszki zalicza się najwyżej do kategorii C. Zwykła błyskotka, niewarta nawet tysiąca franków pacyficznych1.
Skoro mama tak mówi… Mama to uosobienie taktu!
– Czy mógłbym prosić o chleb kokosowy? – zapytał Yann.
Ale nikt nie zareagował.
Nagle wszyscy zamilkli. Guru zamierza przemówić! Pierre-Yves François pochłonął pół salaterki czerwonego tuńczyka i postanowił uraczyć nas jedną ze swych cennych rad, zanim zabierze się za kurczaka fafa.
– Talent nie istnieje – rzucił prosto z mostu. – Albo raczej, każdy ma talent. Fakt, że rodzimy się z jakimś darem, niczego nie przesądza. To praca, pot, wytrwałość…
Zdławiłam śmiech. Pomyśleć, że mama i cztery pozostałe przemierzyły piętnaście tysięcy kilometrów, żeby słuchać takiego ględzenia!
– Weźmy jakąkolwiek sztukę – ciągnie pisarz – muzykę, malarstwo, rzeźbę, literaturę – a znajdziemy zaledwie drobny ułamek ludzi pozbawionych talentu i jeszcze mniej geniuszy. W przypadku wszystkich innych, nawet moim, nawet moim, drogie panie, sukces dzieła to tylko praca. Praca i jeszcze raz – praca!
Ostry jest ten PYF. Widzę, jak delektuje się dyskretnymi oznakami sprzeciwu słuchaczek. „Ależ skąd, Pierre-Yves, wykluczone, pan należy do kasty wspaniałych, ale to wcale nie jest sprzeczne z pańską nadzwyczajną pracowitością”.
– Posłuchajcie uważnie mojej rady, drogie panie, zapamiętajcie ją, niech wpisze się w waszą pamięć i cokolwiek się stanie w najbliższych godzinach i dniach, cokolwiek się wydarzy, zanim za pięć dni wsiądziecie do samolotu, nie przestawajcie pisać. Notujcie wszystko! Wrażenia, emocje, zapisujcie je jak najszybciej, z możliwie największą szczerością. Rozglądajcie się, rozglądajcie się wokół nas (teatralnym gestem ogarnął i ocean, i góry, i majaczące w dali wyspy), patrzcie na wszystko, co jest źródłem inspiracji. Zapewniam was, że nie tak łatwo było przekonać moją wydawczynię do sfinansowania warsztatów pisarskich tak daleko od Paryża, w najbardziej zagubionym zakątku świata, więc korzystajcie z każdej sekundy. Piszcie! Najosobiściej, jak się da. Prawie każdy, jeśli szczerze i z zapałem zaangażuje się w pracę, staje się uzdolniony. Tu talenty rozkwitają równie łatwo, jak tahitańskie gardenie. Piszcie! Obiecałem Servane Astine, że wspólnie, wszyscy razem, zrobimy dla niej najbardziej zaskakującą powieść.
Wszyscy się zadumali, a Pierre-Yves tymczasem zabrał się za frytki. Domowej roboty. Pyszne. Gdyby wysyłać je do Europy jako mrożonki w torebkach, sprzedawałyby się ich miliony.
Tanaé, Poe i Moana w końcu usiadły z nami.
Wciąż wodzę oczyma po twarzach osób siedzących przy stole. Obok mamy przedstawiam wam Farèyne, która siedzi na wprost męża – Yanna. Yann i ja jesteśmy tu jedynymi osobami towarzyszącymi. Trzy pozostałe kursantki – Clem, Titine i Eloïse, przyjechały same. Dlatego spędzam z Yannem sporo czasu, kiedy piątka czeladniczek literatury rozprasza się na łonie natury z notatnikami w ręku i szuka inspiracji. Rzadko pozwalają sobie na przerwy… Jeśli dobrze zrozumiałam, Yann jest Bretończykiem, a Farèyne Dunką, oczywiście – z pochodzenia. Farèyne jest policjantką, kieruje dużym paryskim komisariatem. Yann też jest gliną, ale żandarmem, na podparyskiej prowincji. Są rówieśnikami, na moje oko – czterdziestolatkami, ale ich kariery potoczyły się zupełnie inaczej! Może z gliniarzami jest tak samo, jak z artystami – sam talent nie wystarczy, żeby zostać komendantem, trzeba przede wszystkim pracy i potu. A Yann mniej pracował.
Tanaé ledwie usiadła, a już znów była na nogach.
– Drogi Pierre-Yves’ie, przykro mi, ale nie zgadzam się z tym, co powiedziałeś – oświadczyła.
Prawie nie tknęła swojej ryby. Tanaé to kula energii, wciąż pracuje i mówi. Równocześnie. Zaczęła zbierać naczynia, ciągnąc:
– Bardzo mi przykro, ale nie wszyscy przychodzą na świat z taką samą mana.
Rozmowy przy stole ucichły. Zwykle Tanaé opowiadała anegdotę po anegdocie – szlifowała je latami dla turystów przewijających się przez jej pensjonat i spędzających tam najwyżej trzy dni. Ale tym razem chyba improwizowała.
PYF przechwycił jeszcze garść frytek z uru2, zanim Tanaé zdążyła zabrać półmisek.
– Och, mana – powtórzył tylko.
Chyba jedynie Yann nie wiedział, o co chodzi. Nie musiał pytać – Tanaé sama mu to wyjaśniła.
– Mana, chłopcze, to nasza siła wewnętrzna. Mana na Markizach jest obecna wszędzie. W ziemi, w drzewach, w kwiatach. Wszędzie. To siła, która gromadzi się od zarania dziejów, odkąd ta góra wynurzyła się z morza. Ale nie wyobrażaj sobie za wiele, mana to nie zapach czy powietrze, którym oddychamy, to nie na tym polega. Mana jest przekazywana przez przodków – albo ją dostajesz, albo nie. Albo ją czujesz, albo nie. – Zbierając talerze, Tanaé zwróciła się do pisarza: – Przykro mi, drogi Pierre, ale nie każdy ma taką samą mana, nawet kiedy pracuje czy kiedy się poci. Ten, kto ma najpotężniejszą, zostaje przywódcą, ten, kto ma przodków wojowników, może liczyć, że poprowadzą go, gdy idzie polować; podobnie ruchy najlepszych tancerek haka inspirowane są duchem pokoleń dawnych mieszkanek Markizów. Ale zapewniam cię, że młodzi lenie, którzy całymi dniami popijają piwo przed sklepem Gauguin, słuchając na cały regulator NRJ Tahiti, nie mają mana!
Tanaé rozśmieszała mnie legendami liczącymi trzy tysiąclecia. Pierre-Yves w pośpiechu zsunął na talerz ostatnią porcję popoï3. Poe i Moana, wypełniając nieme polecenie matki, równie szybko wstały, by pomóc w sprzątaniu ze stołu. Pisarz nawet nie przełknął, otarł tylko usta serwetką w markizańskie wzory i podsumował tonem faceta, który zdolny jest utopić rybę, byle pokazać, że wszyscy mają rację.
– Właśnie to miałem na myśli, Tanaé. Powiedziałem dokładnie to samo. Każdy ma swoją mana, ona unosi się wokół nas, jest nam przekazywana przez tych, którzy żyli przed nami, trzeba tylko umieć się w nią wsłuchać. Nazywaj to, jak chcesz – darem, zdolnością, talentem, upodobaniem – każdy coś ma i musi to odnaleźć, rozwinąć, żeby społeczeństwo mogło stanowić kompletną całość (PYF pozbawił głowy ostatnią krewetkę w curry i niemal wycedził ostatnie słowa). A twoja mana, kochanie, to niebiańska kuchnia!
Komplement pisarza na ułamek sekundy wprawił Tanaé w osłupienie, a Yann próbował wykorzystać ten czas, żeby nałożyć sobie jeszcze plaster czerwonego tuńczyka, ale Farèyne, szybsza od męża, oddała już półmisek Poe. Przykro mi, kapitanie!
Właściwie uważam, że ten mój żandarm na wakacjach jest całkiem niezły: męski czterdziestolatek, wyluzowany i wysportowany, podczas gdy Farèyne jest zdecydowanie najbrzydsza z pięciu kursantek. Szczupła, sucha, surowa, z blond włosami ściętymi na garnek, raczej nie z tych, które tracą czas na medytacje pośród palm kokosowych, trzymając w ręce czystą kartkę i czekając, aż Herman Melville, Jack London czy Robert Louis Stevenson tchną w nie mana podróżników szukających inspiracji na morzach południowych. Szczerze mówiąc, zastanawiam się, co Farèyne robi na tej wyspie!
W przypadku Clémence i Eloïse, dwóch ostatnich kursantek, wszystko jest jasne. To prawdziwe adeptki pisarstwa. Mimo że Eloïse, która siedzi przy końcu stołu, trudno rozgryźć. Jest zdecydowanie najseksowniejsza z tej piątki, chociaż Clem w gatunku poszukiwaczek przygód także ma wiele uroku. Eloïse przystraja swe ciało laleczki kwiecistymi sukienkami i prawie nigdy nie patrzy ludziom w oczy, zwracając się do nich profilem tak klasycznym, że przyprawiłby o zazdrość egipskie piramidy: subtelna harmonia łabędziej szyi, ucha z kolczykiem, niesfornych pasemek włosów, które wymykają się ze wstążek albo szali próbujących je poskromić. Eloïse to niekwestionowana piękność, taka, która działa niczym magnes na mężczyzn, a może i na kobiety, przed czym broni się smutnym uśmiechem i dzień dobry, dobry wieczór, dziękuję, przepraszam – grzecznie i krótko.
Poza tym nie mówi nic. I właśnie raczej rysuje, niż pisze. Jej ciemne szkice najczęściej przedstawiają dzieci. A może jednak robi i to, i to? Właściwie skłonna jestem obstawić, że tak. Rysunek i pisarstwo. Może piękna Eloïse odziedziczyła podwójną porcję mana? Może waha się, co wybrać. Tak jak podczas posiłków, tylko ona jedna z nieufnością próbuje specjałów Tanaé, maleńkimi kęskami, z wyjątkiem czerwonego tuńczyka w kokosie i fileta z zieloną cytryną – swych ulubionych potraw.
Siedząca obok niej Clem wcale się nie waha. Ani jedząc dania Tanaé, ani określając swoje powołanie. Clem to pisarka albo… nikt! Z pięciu kursantek naprawdę najbardziej lubię Clem. Ona i Titine są najdowcipniejsze, ale tylko Clem odrywa się od książek, żeby zanurzyć głowę w falach, nie patrzy na Pierre-Yves’a jak na Buddę, u którego stóp trzeba składać dary – w miarę możliwości – jadalne. Chciałabym mieć taką mamę, jak Clem…. Ale nie dałam się zwieść – z pięciu kobiet, wbrew wyglądowi szarej myszki w przebraniu rangersa, to Clémence ma największe ambicje. Gra, i to dobrze, ale postawiła dużo na ten tydzień warsztatów. Innymi słowy – Clem mocno w siebie wierzy.
Mam wrażenie, że w głębi ducha Clem i Eloïse są do siebie podobne. Rówieśnice o podobnych figurach i uroku trzydziestolatek z silną osobowością. W pewnym sensie są bliźniaczkami. Takie skłócone siostry. Eloïse to melancholijna dziewczynka. Clem – dynamiczna chłopczyca. Nigdy się do siebie nie odzywają. Bo są rywalkami? Bo obie są najzdolniejsze w klasie? Muszą dzielić się jedną mana?
Tanaé wróciła z filiżankami, a za nią nadeszły Poe, która niosła cukiernicę, i Moana z kawą. Siostry nigdy nie oddalały się od siebie bardziej niż o trzy metry, przypominały trochę osobliwe czterorękie zwierzę, niezwykle skuteczne w sprzątaniu ze stołu i serwowaniu potraw.
Pierre-Yves stuknął łyżeczką o filiżankę, prosząc o ciszę. Posiłek dobiegł końca, a zatem nadszedł czas, by podać ćwiczenie na popołudnie.
Do roboty, dziewczyny!
– Moje panie – zwrócił się do nich pisarz – jaki jest waszym zdaniem najlepszy możliwy początek powieści?
– Nieboszczyk! – odparła bez namysłu Farèyne.
– Ciepło – rozpromienił się nauczyciel sztuki pisarskiej, mieszając łyżeczką kawę. – Ale jest coś lepszego od nieboszczyka.
Tym razem żadna z kursantek nie ośmieliła się odpowiedzieć.
Coś lepszego od nieboszczyka?
Myślę nad odpowiedzią. Dwa trupy? Czy trup rozrzucony po wyspie albo archipelagu Markizów – głowa na Nuku Hiva, jedna noga na Tahuata, druga na Tatu Hiva? Nikt, nawet Titine czy Clem, nie ma tu raczej ochoty na żarty.
Po dziesiątym obrocie łyżeczki czas minął: PYF odpowiedział, patrząc z żalem na kursantki i łykając kawę.
– To lepsze od trupa: żadnego ciała. Tylko zniknięcie! Pomyślcie, moje panie. Jeżeli zaczniecie od zbrodni, czytelnik będzie się zastanawiał, kto ją popełnił, jak i dlaczego. Przyznaję, że to mocny początek. Jeżeli jednak zaczniecie od zniknięcia, czytelnik będzie sobie zadawał wszystkie te pytania: kto, jak, dlaczego, i jeszcze jedno: czy zaginiony żyje, czy nie?
Nikt już nic nie mówił, zamilkły nawet kury i koguty łypiące okiem na okruszki pod stołem.
– Dodajcie – ciągnął pisarz – kilka intrygujących szczegółów, żeby podsycić ciekawość. Na przykład ubrania zaginionego, które ktoś odnalazł w widocznym miejscu, starannie ułożone, i wiadomość, tajemnicza wiadomość napisana szyfrem… I mamy świetny chwyt!
Tylko tyle? To ma być pomysł geniusza? Tanaé wygląda, jakby nie wierzyła własnym uszom. Razem z córkami kończy sprzątanie ze stołu.
Żeby zagłuszyć brzęk talerzy, zgrzyty przesuwanych krzeseł, łopot skrzydeł kur, które przefruwają, spłoszone, PYF podnosi głos i szybciej przekazuje instrukcje. Jeszcze nigdy nie był aż tak podobny do pana Jacquot, który dyktuje nam zadanie domowe, kiedy wszyscy stoimy już z torbami na plecach.
– Do dzieła, moje panie, macie całe popołudnie, widzimy się po zmroku. Niechaj mana będzie z wami!
Tanaé dorzuca, kiedy kursantki już się zbierają:
– Tylko dobrze wybierzcie sobie tiki!
Od lądowania na Markizach wszyscy wiedzą, co to jest tiki. Trzeba przyznać, że tu trudno ich nie zauważyć! Te rzeźby można zobaczyć na polinezyjskich wyspach dosłownie wszędzie – to pół ludzie, pół bogowie, o wielkich oczach, pękatych brzuchach, stojący albo siedzący, z drewna albo z kamienia, olbrzymi albo malutcy.
– Właśnie wokół tiki mana robi się najsilniejsza – uściśliła Tanaé, w jedyny w swoim rodzaju sposób wprawiając w drgania „r”. – Ale każdy tiki ma własną!
Dla wyjaśnienia dodam, że Hiva Oa to wyspa tiki. Niektóre liczą tysiąc lat, jak tiki uśmiechnięte albo tiki koronowane, i stanowią nieunikniony element zwiedzania, ale dziś można znaleźć dziesiątki innych w każdym zakątku wyspy, przy drogach, na skrzyżowaniach, przed sklepami.
Pomagam Poe i Moanie wynieść ostatnie szklanki do kuchni, a potem wracam biegiem. Wszyscy z wyjątkiem Farèyne i mamy kręcą się jeszcze przy stole. Ostateczne sprzątanie pozostawia się tu kotom i kurom. Tanaé uzbrojona w miotłę stoi w drzwiach sali Maeva, próbując przepędzić Gastona, koguta dowodzącego stadkiem. Tutaj koguty noszą imiona polityków, dobierane stosownie do przypisywanych im cech charakteru.
*
Clem schodziła już do miasteczka, z notatnikiem w wytartej dżinsowej torbie przerzuconej przez ramię. Dogoniłam ją i wzięłam za rękę.
– Chodź, Clem, chodź, pomogę ci wybrać twoją mana!
Około 10 euro. [wróć]
Owoc drzewa chlebowego. [wróć]
Sfermentowane ciasto z owocu chlebowca. [wróć]
Moja butelka w oceanie
Rozdział 2
Z trudem nadążałam za Maïmą. Ta mała myszka z tropików przemykała boso między sękatymi pniami drzew kapokowych, odsuwając gałęzie grejpfrutów, obwieszone owocami jak choinka bombkami. Od czasu do czasu odwracała się, patrząc na mnie z promiennym uśmiechem.
– Chodź, Clem, chodź.
W ciężkich butach czułam się tu jak słoń. Szłyśmy przez las już od dobrych dziesięciu minut. Tylko lekko nadłożymy drogi, obiecała Maïma.
Znalazłyśmy się na polance zasłanej liśćmi bananowca. Już zamierzałam powiedzieć Maïmie, że muszę zawrócić, bo chociaż jest tu cudownie, a Markizy to niesamowity egzotyczny ogród, wart, by go odkryć, ja muszę zająć się pisaniem powieści… gdy nagle zatrzymała się przede mną.
– To tu!
Wytrzeszczyłam oczy. Niczego tu nie widziałam. Maïma wyciągnęła palec, wskazując metrową rzeźbę pośród drzew.
Tiki!
Nowiutkie tiki z jasnoszarego bazaltu, bez śladu kalającego je mchu, bez żadnego krępującego mu nogi korzenia.
Podeszłam.
Tiki miało nieproporcjonalnie dużą głowę na cherlawym ciele. Tylko jedno oko wyryte pośrodku twarzy. Na prawym ramieniu rzeźby przycupnęła kamienna sowa.
– Jak myślisz – zwróciła się do mnie Maïma – co wyobraża?
Z jednym okiem i cylindrycznym kształtem tiki przypominało mi trochę Minionka Stuarta, mistrza gafy, powstrzymałam się jednak od wydania opinii.
– Jaką ma moc? – doprecyzowała Maïma. – Jaka jest jego mana?
Zastanawiałam się przez kilka sekund, choć wydawało mi się to oczywiste.
Jedno oko, duża głowa, sowa.
– To tiki inteligencji, mana mądrości.
Maïma chyba zgadzała się z moją interpretacją. Zmarszczyła brwi i nos, jakby ona także potrafiła skupić dwoje swoich oczu w jedno.
– Dziewczyna czy chłopak, jak sądzisz?
Słusznie, Maïma. Żadne widoczne oznaki nie pozwalają określić płci figurki. Roześmiałam się:
– To tiki inteligencji, zgadza się? W takim razie musi być dziewczyną!
Maïma parsknęła tak głośnym śmiechem, że spłoszone ptaki poderwały się do lotu. Podniecona, pociągnęła mnie za rękaw.
– Między Taaoa a Atuona jest pięć tiki tej samej wielkości. Tanaé twierdzi, że nikt nie wie, kto je wyrzeźbił. Markizyjczycy znaleźli je dwa miesiące temu, ustawione między miejscowościami. Widać, że ten, kto to zrobił, zna się na rzeczy, bo to dokładne kopie figur rozrzuconych po całej wyspie. Ponoć są ich tu setki, ale turystom pokazuje się ledwie kilkadziesiąt. Myśliwi często natrafiają na nie w niedostępnych miejscach, pozostawione tak przed wiekami, omszałe, porośnięte krzewami. Mana tych figur ulatuje z morskim wiatrem. Nikt nigdy nie odnalazł ich wszystkich…
Cofnęłam się i pośliznęłam na gnijących bananach, o mało nie zaczepiając czerwonymi koralami o gałąź pistacji i w ostatniej chwili chwyciłam się pnia.
Dźwięczny śmiech Maïmy znów wypełnił polanę.
– Chodź, moja Clémentine, pokażę ci inne tiki…
Nazywaj mnie Clem, Maïmo! Jeżeli bardzo chcesz – Clémence… Byle nie Clémentine! Zawsze, już od przedszkola, nie znosiłam, kiedy tak mnie nazywano. Warknęłam, skrzywiłam się, ale szłam za nią. Znów zagłębiłyśmy się w las, przesączony wonią drzew sandałowych mocniej, niż gdyby spryskano go perfumami Guerlaina.
Tak, wiem, mam napisać powieść! Ale… ale cichy głos we mnie przekonuje, że nie tracę czasu. Że te tiki są ważne…
Wyszłyśmy z lasu, a Maïma bez wahania wybrała ziemną drogę między szpalerami kwitnących krzewów. Szłyśmy obok siebie pod sklepieniem z krwistoczerwonych płatków. Dziwiłam się, że moja przewodniczka tak dobrze zna każdą ścieżkę na Hiva Oa. Po raz pierwszy zobaczyłam ją dwa dni temu na lotnisku w Papeete, podobnie jak Marie-Ambre, mamę zbyt jasnowłosą, by mogła być Tahitanką.
– Powiedz mi, Maïma, jesteś Markizanką czy Polinezyjką?
Nastolatka spojrzała na mnie.
– Wytłumaczę ci to w kilku słowach, Clem. Wychowywałam się tu, na Hiva Oa, do ósmego roku życia, do czasu, gdy tata i mama przeprowadzili się na Tahiti. Pół roku później tata opuścił Tahiti i przeniósł się na Bora-Bora, i opuścił mamę dla Marie-Ambre. A potem jeździliśmy po całej Polinezji, byliśmy na Huahine, na Fakaravie, z mamą i tatą.
Pogubiłam się.
– Z mamą? Mówisz o Marie-Ambre, czy o swojej pierwszej mamie?
Maïma ostentacyjnie westchnęła, patrząc na mnie, jak na uczennicę, która nie potrafi zrozumieć dziecinnie łatwego problemu.
– Mówię o Marie-Ambre! Ale ona też jest moją mamą. Widzisz, na Markizach można mieć wiele matek. To fa’amu, wyjaśnię ci… Chodź, to tu, na lewo.
Zniknęła między mangowcami. Szłam za nią, zgięta wpół pod liśćmi. Nie tak długo.
Po dziesięciu metrach czekał na nas drugie tiki. Spokojnie.
Wyrzeźbiono je z jasnoszarego bazaltu, jak pierwszy posążek. Było tej samej wysokości, około metra, ale najwyraźniej uosabiało inną mana. Przyglądałam się kamiennej koronie na jego głowie, naszyjnikowi na piersi, pierścieniom na palcach, kolczykom w uszach. Odwróciłam się do Maïmy i powiedziałam:
– Mana pieniędzy? Sukcesu? Piękna?
Nie odpowiedziała. Odgadłam, że myśli o matce. Miałam wrażenie, że chce już stąd odejść.
– Chodźmy, pokażę ci trzecią.
Nie ruszyłam się.
– Kiedy indziej, Maïmo. Muszę wziąć się za pisanie.
Ta sprytna mała myszka potrafiła podsycić moją ciekawość. Wskazała palcem punkt w bardziej równinnej części lasu, pięćdziesiąt metrów dalej.
– To tuż obok, Clem, chodź.
Skapitulowałam. Znów za nią szłam. Pod stopami zamiast ziemi miałam teraz wulkaniczne kamienie. Maïma szła przede mną.
– Jesteśmy na me’ae, świętym terenie przodków, miejscu ludzkich ofiar…
Trzecie tiki stało pośrodku dużego tarasu, który wyglądał jak ruiny starej hinduskiej świątyni pokrytej lianami. Nie zostało z niej nic oprócz fundamentów. Lśniąca szarość tiki odcinała się na tle matowej szarości płyt. Zauważyłam, że kamienna postać ma nie dziesięć, ale dwadzieścia palców i trzyma w dłoniach pióro. Dwoje jej oczu było jedynie małymi otworami zwróconymi ku niebu.
Maïma prezentowała mi ten posąg z wyraźną dumą.
– Strażnik sztuki – powiedziałam. – Mana kreatywności.
Moja! Jedyna mana, która ma dla mnie znaczenie! Nie dbam o pieniądze, o inteligencję czy urodę. Podeszłam, dotknęłam dłońmi bazaltu. Nic nie poczułam. Najwyraźniej żaden genialny przodek, który przez wieki nawiedzał to miejsce, nie był gotów przekazać mi swego talentu. Wzięłam się w garść, cofnęłam ręce, jakby tiki miał się rozżarzyć. Nie przyjmę wiary w te legendy…
– Czwarty jest tuż obok – powiedziała Maïma, zanim zdążyłam powtórzyć, że mi się spieszy. Że mam do zrobienia ćwiczenie Pierre-Yves’a, muszę napisać początek powieści, że…
Zobaczyłam go.
Szare tiki, bliźniaczo podobne do trzech pierwszych, z tego samego kamienia, tej samej wielkości, stojące obok tiki sztuk. Jego oczy to wąziutkie szparki. Ani ust, ani nosa, tylko dwie dziury wykute w twarzy bez zmarszczek, gładkiej jak kość i przeżartej od czubka głowy po szczękę. Dwudziestoma palcami dusiło małego ptaka, a wąż drążył tunel w rzeźbionym kamieniu.
Zadrżałam.
Tiki śmierci?
Mana zemsty? Brutalności?
Dlaczego znalazł się tak blisko tiki kreatywności?
Mam wrażenie, że artysta, który wyrzeźbił ten posąg, w niczym nie zdał się na przypadek, że chciał przekazać jakiś klucz. Maïma mówiła o pięciu tiki. Ustawiono je tu przed dwoma miesiącami, a więc w chwili, gdy warsztaty pisarskie były już zaplanowane.
Zamyśliłam się.
Pięć tiki. Każde wyobraża inny talent.
Pięć kursantek.
Starałam się przegonić tę niedorzeczną hipotezę. A jeśli to wszystko zorganizowano przed naszym przyjazdem? I jeśli Titine, Marie-Ambre, Farèyne, Eloïse i ja mamy swoje tiki i musimy odkryć swoją mana?
Czy to PYF zamówił tych pięć rzeźb? Czy to inscenizacja stanowiąca część programu? Żeby nas zaintrygować? I zainspirować?
Moje spojrzenie nieustannie wędrowało między tiki sztuki a tiki śmierci. Szepnęłam do Maïmy:
– Tych pięć tiki to kobiety?
– Tak, tak mi się wydaje… Wiesz, dawniej archipelag nazywał się Henua Enana, a to znaczy Ziemia Mężczyzn, ale dziś kobiety przejęły władzę.
Zmusiłam się do uśmiechu. Tiki śmierci wprawiło Maïmę w taki sam niepokój, jak mnie i widać było, że chce już opuścić me’ae. Przeszłyśmy przez dawną plantację bananowców, po stromym zboczu, i dotarłyśmy do drogi prowadzącej prosto na cmentarz w Atuona. Przystanęłam na chwilę, żeby odetchnąć i nacieszyć oczy zapierającym dech w piersi widokiem na Zatokę Zdrajców i plażę. Dziesiątki białych dachów rozrzuconych między palmami wyglądało stąd jak okruchy chleba i wydawało się, że lada chwila z góry Temetiu sfrunie olbrzymi ptak, by je wydziobać.
– Jeśli chcesz zobaczyć ostatnie tiki – powiedziała Maïma – to musimy zawrócić. Znajduje się tuż nad pensjonatem, przy drodze do portu Tahauku.
Obliczałam w myśli. Droga zajęłaby nam ponad kwadrans. Torba ciążyła mi już na ramieniu – niosłam w niej książki, notatnik i masę białych kartek. Przykro mi, Maïma! Teraz już naprawdę muszę wziąć się za pisanie.
Uznałam, że najlepiej będzie znaleźć sobie jakieś miejsce przy cmentarzu, kilka metrów dalej.
– Innym razem, myszko…
Maïma nie wyglądała na obrażoną.
– Jak chcesz… Tak czy inaczej, trudno go nie zauważyć. Po wyjściu z Prażącego Słońca skręć w prawo, a po chwili go zobaczysz.
Nurtowało mnie pewne pytanie.
– A… jaka jest mana tego ostatniego tiki?
Maima przestępowała z nogi na nogę, chcąc już iść.
– Umówiłam się z Yannem – wyjaśniła. – Na plaży. Muszę nauczyć go surfować. Mamy całe popołudnie, bo wy robicie ćwiczenia.
Ruszyła po zboczu. Powtórzyłam:
– Jaka to mana?
Maïme wzruszyła ramionami, jakby się wahała.
– Nie wiem. To jedyne tiki, którego jeszcze nie widziałam. Tanaé uważa, że to tiki dobroci. Wrażliwości, dobroci i tym podobne. To jedyne uśmiechnięte tiki. I jedyne ukwiecone. Ono też ma dwadzieścia palców, tak przynajmniej powiedziała mi Tanaé.
***
Usiadłam nieco poniżej cmentarza w Atuona. Na trawie. Położyłam notatnik na kolanach, wzięłam do ręki długopis. Przede mną rozpościerał się widok na miasteczko, plażę, Pacyfik.
Magiczny pejzaż.
Takim samym cieszyli się Brel i Gauguin – im też było wygodnie, z tą różnicą, że leżeli kilka metrów pode mną.
Artyści wiedzieli, co robią – to była najpiękniejsza panorama na Hiva Oa! Nawiasem mówiąc, nie byłam tu sama, Titine i Eloïse także się tu zatrzymały. Eloïse trochę dalej, przy grobie Gauguina, potężnym, czerwonym kamieniu, który wyglądał jak wypluty przez wulkan. Jak zwykle zwróciła się do mnie profilem. Włosy spięła w koczek, za uchem miała biały kwiat, pewnie zerwany z plumerii, która rzuca cień na grób malarza. To bezlistne drzewo nad stelą wyglądało jak szkielet zbyt niezdyscyplinowany, by zasłużyć sobie na pochówek.
Z miejsca, gdzie siedziałam, nie mogłam zobaczyć, czy Eloïse pisze, czy rysuje. Podejrzewam, że ma większy talent do ołówka niż do pióra.
Titine była bliżej mnie – dzieliło nas pięćdziesiąt metrów. Siedziała na pareo rozesłanym przed stelą Brela, na obrzeżu czarnych otoczaków, które pielgrzymi osieroceni przez belgijskiego piosenkarza zbierają na plaży w Atuona. Piszą na nich białym flamastrem swoje przesłania, a potem przychodzą, by złożyć kamienie na grobie.
Gdy nie masz nic oprócz miłości
Przyniosłem Ci kamyk
Sześć stóp pod ziemią wciąż śpiewasz…
Przechodzień
Człowiek żagli
Człowiek gwiazd
Poeta dziękuje ci za to, że byłeś
Titine skinęła mi głową. Chyba przyłapałam ją na drzemce, choć powinna pisać!
Lubię Martine. Lubię ją najbardziej ze wszystkich kursantek. Zaczynam lubić nawet Brela, jej ulubionego piosenkarza, którego twarz widuję na tej wyspie na każdym kroku. Zanim znalazłam się na Hiva Oa, znałam może pięć jego piosenek.
Ogryzam długopis. Nie mogę się skupić. Myślę o krótkim spacerze po lesie, z Maïmą.
Pięć kursantek.
Pięć tiki.
Kto jest kim?
Marie-Ambre, mama Maïmy, jasnowłosa przedstawicielka burżuazji, żona Polinezyjczyka, który zbił fortunę na hodowli czarnych pereł, uderzająco przypominała umalowane i obwieszone biżuterią tiki po liposukcji i silikonowych korektorach – to od forsy i wyglądu zewnętrznego.
Dunka Farèyne, komendant policji, mogłaby wybrać tiki inteligencji.
Co dalej?
Titine prowadzi blog. Te słowa. Robi to od niemal dwudziestu lat. Co lato zabiera dzieciaki z Schaerbeek na przedmieściach Brukseli na plażę w Ostendzie, hoduje dziesięć kotów… Wygląda mi na osobę, którą otacza mana dobroci!
Pozostaje tiki talentu i…tiki śmierci.
I Eloïse, i ja!
Podniosłam oczy, nie mogąc skupić się na ćwiczeniu zadanym przez Pierre-Yves’a.
Zacząć od zniknięcia. Wymyślić ciąg dalszy…
Obserwuję miasteczko jak makietę zamieszkiwaną przez miniaturowe istoty ludzkie. Widzę Maïmę pędzącą po ziemnej drodze na plażę. Yann czeka przy czarnych skałach z dwiema białymi deskami surfingowymi pod pachami. Nieco dalej, przy stolikach turystycznych, siedzą twarzą do oceanu Farèyne i Marie-Ambre. Pracują. Tylko one są teraz nad samym morzem. Dzieci z miasteczka poszły do szkoły, turyści wybrali inne atrakcje.
Dziennik Maïmy
Surfing na Hiva Oa
– Naprawdę jesteś policjantem?
Żeby Yann dobrze rozumiał, dlaczego mam wątpliwości, moje oczy biegały niczym piłeczki pingpongowe między jego łososiowymi szortami a palmami na T-shircie.
– Żandarmem – odpowiedział. – Kapitanem żandarmerii w brygadzie w Nonancourt na przedmieściach Dreux, ale stacjonuję w Normandii. Tam wszyscy chodzą w bermudach i koszulach w kwiaty, trochę jak w Hawaï 5-0.
No, no, no!
Uwolniłam kapitana od jednej z desek surfingowych.
– I tak nie wyglądasz na gliniarza! Twoja żona, owszem. Nie pomyślałabym, że jest pisarką.
Oboje spojrzeliśmy na Farèyne, która dwieście metrów od nas pochylała się nad kartką, z butelką wody i kilkoma książkami pod ręką.
– Jeszcze nie jest pisarką – przyznał Yann. – Ale wierzy, że to się uda.
Zerknęłam na mamę, która siedziała kilka metrów dalej, potem wskoczyłam na falochron broniący miasteczka przed nieprzewidywalnym gniewem oceanu. Zsunęłam się dwa metry w dół na czarny piach.
– A ty, mój kapitanie, co tu robisz?
Yann przeszedł przez mur. Nie był tak zwinny, jak ja! Zachwiał się, odzyskał równowagę, a potem odpowiedział:
– Moja żona jest komendantem w komisariacie głównym w piętnastej dzielnicy Paryża. Pochłania książki Pierre-Yves’a François. Jak tysiące innych czytelniczek wzięła udział w konkursie zorganizowanym przez jego wydawcę: tygodniowych warsztatach pisarskich prowadzonych przez autora na końcu świata. Wygrała albo została wylosowana – nie wiem. Tydzień na Markizach! Oczywiście zdecydowałem się z nią jechać.
Taak… O dziwo, nie wierzyłam nawet w połowę tej jego opowiastki o superpolicjantce, która marzy, by zostać królową powieści kryminalnej. Potem znajdę okazję, żeby drążyć temat… Położyłam deskę na plaży i poszłam na spotkanie falom. Poczułam, jakby moje nogi, zapadające się po kostki w piasek, oblazły tysiące mrówek. Rzucając za siebie T-shirt i rybaczki, krzyknęłam do Yanna:
– A ty, mój kapitanie, nie czytasz książek?
– Raczej nie.
Już tylko w bikini szykowałam się na starcie z pierwszymi falami. Odwróciłam się do żandarma, który starannie ustawiał sandały na suchym piasku.
– W dodatku nie jesteś zbyt wysportowany! Prawdziwi amatorzy sportu, kiedy mają przed sobą tydzień na Markizach, ruszają na wędrówki aż do wodospadu Vaieetevai albo nurkują na głębokość trzydziestu metrów, żeby zobaczyć manty, a nie włóczą się w japonkach na nogach. Umiesz przynajmniej surfować?
Yann odpowiedział od niechcenia.
– Na nartach wodnych… Ciągniętych przez barkę po Eure.
Jego oczy skupiły się na czymś pośród czarnych skał, na końcu plaży, tam gdzie pasły się dwa konie na połowicznej wolności. Zdziwiona, także zaczęłam się wpatrywać w postrzępione wybrzeże.
Moje oczy zatrzymały się na tym samym punkcie. Przypomniałam sobie rozmowę przy obiedzie, słowa Pierre-Yves’a François, ćwiczenie, które obmyślił.
Choć może się to wydać niewiarygodne, fikcja właśnie stała się prawdą.
Moja butelka w oceanie
Rozdział 3
Usiłowałam oderwać spojrzenie od czarnej plaży i skupić się na białej kartce.
Moje pióro raczej kołysało się i fruwało, niż pisało.
Pięć kursantek, pięć tiki…
Zdecydowanie nie potrafiłam skoncentrować się na zadaniu PYF-a! Nie mogłam myśleć o niczym poza tą opowieścią o mana.
A jeśli się myliłam?
Jeśli nie chodziło o to, żeby każda z nas odnalazła swoją, lecz by oswoić je wszystkie? Jak potencjalne zalety, które trzeba rozwijać.
Nie mając początku powieści, zanotowałam pięć haseł.
Wrażliwość
Inwencja twórcza
Inteligencja
Zaufanie
Determinacja
Po krótkim namyśle stwierdziłam, że pod każdym z tych względów jestem przeciętna, nie mam żadnego wyjątkowego talentu. A dobrze wiem, że niektóre dziewczyny mają tego wszystkiego dużo: pięć mana razem! Dziesięć punktów na dziesięć możliwych w każdej dziedzinie!
Szukać swojej mana? Dobre sobie! A jeśli to tylko pułapka? Jak zapytać nieuka, jaki jest jego ulubiony przedmiot i przy tej okazji nie ośmieszyć go za bardzo w oczach nieprzeciętnie zdolnych uczniów, którzy błyszczą nawet na lekcjach znienawidzonych przedmiotów?
Wyrwałam kartkę. Zwinęłam ją w kulkę i wcisnęłam do kieszeni.
Przecież chciałam w to uwierzyć!
W moją mana.
W moją powieść.
To nie może być iluzja, ta siła, która popycha mnie do składania słów, ta obsesja zdań, to światło, które mnie przyciąga, odkąd nauczyłam się czytać.
Moje życie to pisanie.
Powieść. MOJA powieść.
Chętnie oddam w zamian życie, mogę je poświęcić, mogę się poświęcić, byle tylko czerpać z tego emocje, rany, oparzenia i karmić nimi kartki, które inni będą czytali.
Pierre-Yves potrafi to zrozumieć. Zapamiętał mój list motywacyjny, Clémence Novelle, choć czytelniczki przysłały ich prawie trzydzieści dwa tysiące.
Pierre-Yves to zrozumie. Ten płomień.
Ale przedtem muszę mu oddać doskonałą pracę.
No już, Clem, weź się w garść, kotku!
Bezwiednie dotykając czerwonych koralików naszyjnika, który miał przynosić szczęście, z przerażeniem patrzyłam na czystą kartkę.
Zacząć od zniknięcia. Wymyślić ciąg dalszy…
Dotknęłam długopisem papieru, przygotowując się do napisania pierwszego słowa, jak do zanurzenia palca nogi w lodowatej wodzie… kiedy sto metrów niżej rozbrzmiały krzyki, które zmusiły mnie do uniesienia głowy.
Do diabła! Właśnie kiedy miałam zacząć!
To były krzyki Maïmy.
Widziałam ją, wymachiwała rękami. Yann stał obok niej, na czarnych skałach plaży. U ich stóp, w dobrze widocznym miejscu, na najwyższym kamieniu, którego nie dosięgały fale, leżała kupka ubrań.
Natychmiast zrozumiałam!
Dziennik Maïmy
Zaginiony
– To ubranie Pierre-Yves’a.
Podobnie jak on rozpoznałam włoskie mokasyny pisarza, jego beżowe płócienne spodnie i lnianą koszulę. Wszystkie te rzeczy były starannie złożone, pozostawione na skale, jak rzeczy pływaka, który po wynurzeniu się chce zastać je suche.
Nie rozumiejąc, zadrwiłam.
– Doskonale, kapitanie. Cóż za spostrzegawczość i zdolność dedukcji, chyba naprawdę jesteś rasowym gliną!
Yann nie zareagował. Odgadłam, że nie chce się rozpraszać. Ubrania PYF-a były ułożone tak jak zwykle, kiedy ktoś idzie popływać. Tyle że pływanie w tym miejscu, na falach Pacyfiku, jest niemożliwe. Prąd zepchnąłby nierozważnego, roztrzaskałby go o skały.
Uświadomiwszy to sobie, wpatrywałam się w ocean w rejonie skały Hanakee, potem spojrzałam w kierunku kanału Bordelais, przesmyku między wyspą Tahuata a cyplem Teaehoa. Nikogo na horyzoncie, nawet pirogi. Oczy kapitana także zwróciły się ku pełnemu morzu. Nie chcąc rozpraszać jego myśli, przykucnęłam i wyciągnęłam rękę w stronę mokasynów.
– Czekaj! – krzyknął Yann. – Nie dotykaj!
Dosłownie wrzasnął, żeby przekrzyczeć ryk fal. Intuicja podpowiadała mi, że coś tu nie gra. Wiatr poniósł jego ostrzeżenie przez całą plażę.
Farèyne i mama, które siedziały przy stolikach, podniosły głowy. Cofnęłam rękę.
Kilka centymetrów od moich stóp fale raz po raz powracały, mocząc skały, które wytrwale osuszało słońce. Zauważyłam tylko, że na stosie ubrań coś tańczy i połyskuje.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki