Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Na terenie utworzonego przez pewną pasjonatkę kryminałów Prywatnego Parku Zbrodni, dochodzi do morderstwa. Tymczasem nieopodal odbywa się zlot blogerek. Dwie przyjechały na organizowane tam warsztaty z jasnym celem: chcą stworzyć mroczny portal o krwawych morderstwach i zarobić na nim wielkie pieniędze. Na czas trwania zlotu zatrzymują się u ciotecznej babki jednej z nich, pani co najmniej specyficznej, która wszędzie widzi zjawiska nadprzyrodzone i energicznie je tępi z obawy o swoje życie.
Iwona Banach ma ten sam dar, który miała Joanna Chmielewska. Rozmiesza czytelnika od pierwszej do ostatniej strony jej powieści.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 334
Las był ciemny, ale z daleka przedzierały się pobłyski światła albo świateł. Okrzyki, jakieś głosy. Coś się działo. I to coś nie było dobre.
Gdzieś szczekały psy.
Słychać było szczęk jakiegoś żelastwa.
Noc roznosiła odgłosy po okolicznych polach tak, że nie było wiadomo, skąd nadchodzi niebezpieczeństwo. Wiadomo było tylko, że się zbliża. Możliwe, że nadchodziło zewsząd. Było pewne, że to miejsce nie jest bezpieczne. Może nigdy nie było.
– I co my teraz zrobimy?
– Musimy się ukryć. Na długo, może na bardzo długo, ale kiedyś wrócimy i odbierzemy to, co nam się należy.
– Ale jak?
Ubrana na czarno postać uciszyła ręką szepty.
– Zapamiętajcie. Majeranek, łopian, chaber, a potem senes i werbena, to ważne. To tylko część. Reszta jest pod kropidłem. Zapamiętacie? Postarajcie się! Teraz musimy uciekać.
Trzasnęła jakaś gałąź.
– Idą po nas…
– To ma być senes czy sedes?
– Senes! Jeszcze ktoś nas usłyszy…
Las tonął w ciemnościach i mgle. A może to nie była mgła, tylko dym?
Wszyscy rozejrzeli się dookoła, ale w tych warunkach nie było szans zobaczyć czegokolwiek, a już z pewnością kogokolwiek.
Ktoś jednak tam był. Słyszał. Słuchał… To, co się tu działo, było ważne. Kilkakrotnie powtórzył usłyszaną informację. Liczył, że przyniesie mu fortunę.
– Majeranek, łopian, chaber, senes i werbena, kropidło – powtarzał cichym głosem, oddalając się z miejsca, które z chwili na chwilę stawało się coraz bardziej niebezpieczne. – Majeranek, łopian, chaber, senes i werbena, kropidło. – Nadal jednak nie był pewny, czy chodziło o senes czy sedes? I co z tym kropidłem? Możliwe, że trzeba zrobić jakiś płyn… Napar… Nalewkę. A sedes to przecież coś z łaciny, od siedzenia, więc może należy nim nacierać pośladki?
Nie był jedyną osobą, która słyszała i widziała, co się działo. Ktoś nawet zapisał co ważniejsze słowa. Niestety, nie było zbyt dobrze słychać.
Wiedźmy, bo to na pewno były wiedźmy, szeptały, przekazywały sobie tajemne formuły, knuły…
Nie tańczyły nago przy księżycu, tym razem uciekały.
A potem nastąpił armagedon.
Na park penisów nie zgodził się proboszcz, ale w sumie to i tak nie miało większego znaczenia. Nawet nie musiała pytać. Odkąd teren należał do niej, nikomu nie musiała się tłumaczyć z tego, co zamierza tam zrobić. Kłopot był zupełnie gdzieś indziej. Artyści… Oni nie chcieli rzeźbić penisów, a przecież jak inaczej miała je zdobyć? Piękne, artystycznie wykonane penisy nie walają się po ulicach, niestety.
Kiedy przeczytała w jednej z bulwarówek o Haesindang, koreańskim parku, który przyciąga tłumy turystów, zdała sobie sprawę, że to jest genialny pomysł na zarobek, i to taki, który nie będzie wymagał wielkich nakładów. Wystarczyłoby trochę penisopodobnych rzeźb i jakaś legenda, zresztą bez legendy też by jakoś przeszło.
Jednak znalezienie kogoś, kto wyrzeźbi penisa wielkiego jak pół domu i nie zażąda za to milionów złotówek, okazało się niemożliwe. A potrzeba było tych rzeźb co najmniej kilkadziesiąt. I, niestety, nie mogły być z plastiku.
Już sobie wyobrażała penisy kamienne, marmurowe, spiżowe, w ostateczności drewniane albo choć gipsowe, ale… No cóż, takie były poniżej godności artystów. I choć ta ich godność nie miała dla niej najmniejszego znaczenia, to jednak projekt upadł.
Może to była rzeczywiście za mała wieś na takie atrakcje? Tak przynajmniej twierdzili wtajemniczeni mieszkańcy. A może niepotrzebnie ich po prostu wtajemniczała w ten projekt?
Już sprzedaż tego terenu nie każdemu się na wsi podobała. Natomiast pomysł, by założyć tu park rozrywki, wywołał ogromne poruszenie, ziemia się niemal zatrzęsła. No, ale ludzie, jak to ludzie, zawsze gadają. Nie miała zamiaru się tym przejmować.
Na próżno tłumaczyła, że atrakcje nie są dla wsi, ale dla reszty świata, i z pewnością przyniosą wiosce i sławę, i pieniądze. Ale stare baby i młode dewotki, wielce obrażeni artyści, których śmiała sprowadzić do roli wytwórców taniej pornografii, oraz proboszcz powiedzieli stanowcze „nie”. Pomysł upadł, lecz ziarno zostało zasiane.
Mietek wracał do domu nad ranem upalony i pijany, jak co noc po wypłacie, a że pracował dorywczo i wypłaty też były dorywcze, to zdarzało mu się to często.
Tym razem imprezował z turystkami, z dziewczynami, co dla niego było rzadkością. To znaczy może tak bardzo nie imprezował, tylko dołączył do nich i trochę się u nich zasiedział. Było ognisko i oczywiście stada komarów. Jemu nie przeszkadzały, ale turystkom dobrze dały w kość, szczególnie tym, które przesadziły i padły w boju. Nie że zaraz bardzo padły, tylko trochę.
Z powodu zawrotów głowy Mietkowi droga się dłużyła, ale w końcu dotarł do furtki i wszedł na zachwaszczoną dróżkę. Kopnął dziurawy garnek, poklepał krokodyla, który wyłonił się z asfaltowej rzeczki w sadzie, zjadł kilka kanapek rosnących na krzaku przed domem, westchnął, otworzył drzwi i już miał wejść do kuchni, kiedy zobaczył kobietę leżącą pod stołem.
– Szlag mnie zaraz trafi! Co on dodał do tego zielska? Takich efektów jeszcze nie miałem – poskarżył się nieistniejącym sąsiadom, pomamrotał trochę do siebie i poszedł się położyć.
Wyimaginowane kanapki nie wystarczyły na długo, więc po godzinie wstał, wygrzebał z lodówki kawałek zeschłej, ale – jak sądził – jeszcze jadalnej pasztetowej, dwa jajka, cebulę, śmietanę z lekko tylko widocznym śladem pleśni i kaszankę. Wrzucił to wszystko na patelnię. Wyłowił skorupki jaj, zamieszał i zaczął jeść prosto z patelni. Po chwili jednak włączył gaz. Z chlebaka wyciągnął kilka kromek niezbyt świeżego chleba.
Zamyślił się nad światem. To trochę trwało.
Kiedy maź na patelni lekko już się przypalała, znów sięgnął po łyżkę i zaczął jeść.
Danie nie należało do luksusowych, ale było, istniało, co w takich chwilach miało kolosalne znaczenie, bo po mieszance przeróżnych specyfików i wypaleniu sporej ilości zioła zawsze był tak głodny, że zjadłby wszystko, nie wyłączając kociej karmy.
Tyle że się skończyła.
Mrusia zaopatrzyła go w trzy zdechłe myszy, które leżały jak wyrzut sumienia na kuchennym stole, ale nie był w stanie ich zjeść. Znaczyło to tylko tyle, że karmy nie ma już od kilku dni i Mrusia musi radzić sobie sama, co zawsze robiła niechętnie.
Zignorował to, że Mrusia nie żyje już co najmniej tak długo jak jego matka i że karmy nie kupował w ogóle.
Myszy nie zrobiły na nim wrażenia.
Westchnął z rezygnacją, wylizał patelnię i wrócił do łóżka, po drodze ze zdziwieniem spojrzał na kobietę pod stołem.
Nadal tam leżała.
Mimo wszystko, z domieszką czy bez, towar pierwsza klasa!
O ile park penisów jako pomysł na zarobek padł, o tyle sam pomysł założenia parku pozostał. Oczywiście, park jako taki nie jest miejscem, na którym da się zarobić, bo mało kto kupuje bilety do parku, i to na wsi. Parków w Polsce jest sporo i nie są czymś nadzwyczajnym nawet w miastach, a cóż dopiero na wsi, gdzie cała miejscowość jest właściwie parkiem. Oczywiście w pojęciu ogólnym, czyli drzewa, krzaki, alejki, ławki, może też kilka stołów piknikowych i coś szemrzącego… Lepsze parki mają ponadto dziwaczne rzeźby, fontanny, jakieś domki gotyckie czy inne świątynie Sybilli, jak park Czartoryskich w Puławach. Ale i to nie wystarczy.
Nie tu, nie teraz i nie za takie pieniądze, o jakich marzyła. Na swoim dość sporym terenie chciała urządzić park, który przyniesie jej i sławę, i pieniądze. Mówi się „wielka sława to żart”, ale nie, to nie jest prawda! Wielka sława to wielkie pieniądze! Tak jak z tym parkiem penisów – był tak sławny, że ciągnęli tam ludzie z całego świata! I na pewno kupowali bilety wstępu. Wszyscy jak jeden mąż.
No, ale penisy już przepadły, lecz idea pozostała.
Zastanawiała się, co by mogło być równie fascynujące jak penisy.
Na pewno nie sztuka. To już nie te czasy. Teraz sztuka jest bardziej dla snobów. A więc co? Co się sprzedaje jak świeże bułeczki? O czym się mówi? Co jest na pierwszych stronach gazet albo w zajawkach programów informacyjnych?
Oczywiście zbrodnia!
I tak właśnie powstał Park Zbrodni. Prywatny Park Zbrodni. Pierwszy i jedyny w Polsce, a może i na świecie. Prywatny Park Zbrodni.
Mietek obudził się rano skacowany, rozedrgany i chory. Świeżość pasztetowej albo kaszanki, nie pierwsza ani nie druga, a może nawet zdecydowanie ostatnia, dała mu się we znaki. Niewykluczone też, że połączenie tych świeżości z kanapkami z krzaka przed domem, które okazały się owocami śnieguliczki i były nieco trujące, spowodowały, że się pochorował.
W zasadzie był do tego przyzwyczajony, toteż nie przejął się tym za bardzo. Tylko się trochę wkurzył na koguty, które ośmieliły się obudzić go tak wcześnie. Było chyba około jedenastej.
Niezbyt przyjaźnie nastawiony do świata, wyjrzał przez okno. Asfaltowa rzeczka w ogrodzie już zniknęła, krokodyla też nie było. Polazł do kuchni. Myszy, które wywalił wieczorem do śmietnika, znów leżały na stole. Przeszedł do pokoju i zasiadł przed telewizorem z butelką wody w ręku.
Zastanawiał się, co mógłby zjeść na śniadanie albo raczej co wypić, by coś poradzić na kaca, ale nic nie znalazł.
Kobieta nadal leżała pod stołem i teraz pomyślał, że może to wcale nie taki znowu dobry towar, tylko zwłoki Pakosiowej jakoś się do niego przywlekły i teraz leżą bez sensu nie tam, gdzie powinny.
Nie było to dla niego nawet przerażające, więcej, natychmiast wyczuł okazję, by trochę na tym zarobić. To pozwoliłoby mu przetrwać ten dzień, a może i uraczyć się na noc.
Mietek nie miał wielkich ambicji. Żył i to mu wystarczało. Póki żyła jeszcze jego matka, usiłował mieć jakieś plany i ambicje, z reguły były to jej ambicje. Robił, co mu kazała, czasami nawet coś sensownego, no i nieraz się mył i czesał, a teraz zupełnie nie miał na to ochoty.
Wstał sprzed telewizora, przeczesał czuprynę palcami, ominął zwłoki szerokim łukiem, wpadł do łazienki, zawleczony tam przez własny żołądek, który przez jakiś czas nie pozwalał mu się stamtąd oddalić, i postanowił iść jak najszybciej sfinalizować sprawę zwłok Pakosiowej, a potem – zaopatrzony w kilkanaście, może kilkadziesiąt złotych – udać się za najbliższy posterunek policji, gdzie znajdowała się stacja benzynowa i można było zakupić coś z procentami. Jak najszybciej…
– Przebąki są, że pójdzie ten konkurs – powiedziała Aurelia. – Podobno facet od castingów już buszuje w sieci, ale to ma być najpierw grupowo. Potem dopiero będzie dziewczyny wybierał. Wiecie, jaki zapowiada się szał?! Wszystkie pindzie się posrają, a ta, która zwycięży, to normalnie utopi się w szampanie i będzie srała dolarami.
Konkurs na Miss Instagrama był legendą. Ta legenda krążyła od lat i raczej nie miała wiele wspólnego z rzeczywistością, ale wiele dziewczyn się na nią łapało, wiele marzyło, a były i takie, które wierzyły w nią niczym w prawdę objawioną.
Znane są legendy wiejskie, te od krasnoludków i całowania żab, by przemienić je w książęta przecudnej urody, z kasą i posiadłościami. I to w zasadzie bywa prawdą, bo jeśli ktoś ma kasę i posiadłości, od razu wydaje się dziewczynom księciem, nawet gdy ma wulkany pryszczy na twarzy i budyń zamiast mięśni na brzuchu. Są też legendy miejskie, te z czarną wołgą i krokodylem wyłażącym z muszli klozetowej na warszawskim Ursynowie. Krąży też wiele legend sieciowych. O ludziach rozdających miliony przypadkowym użytkownikom internetu albo o karierach z YouTube’a. O kuzynie z Nigerii, który zmarł przed własną śmiercią i ma takie samo imię, dlatego prawnik albo barista z tejże Nigerii ma dla kogoś miliardy. Ludzie wierzą i nawet się na to łapią.
Legenda o szykującym się konkursie na Miss Instagrama krążyła od dawna. Ten konkurs elektryzował, kusił i wywoływał skrajne emocje. Wszyscy wiedzieli, że ma być, że się szykuje, że będzie, wiedzieli też oczywiście, że mogła to być zwykła plotka, tyle że na takie plotki dobrze jest być przygotowanym. W sieci są miliardy zdjęć dziewczyn, które pragną być zauważone.
Aby zwiększyć swoje szanse, trzeba jednak coś zrobić.
Takiej okazji nie można przegapić. To by było straszne, wręcz karygodne! Żeby więc jakoś w to wejść, niektóre dziewczyny postanowiły stworzyć grupę. To nic nie kosztuje. Żadna wprawdzie nie wiedziała, do czego taka grupa jest potrzebna, ale wszystkie były przekonane, że taka potrzeba rzeczywiście istnieje.
Dziewczyny w grupie mogły się też lepiej promować. Razem miały większe szanse, przynajmniej na pierwszym etapie, bo potem to już wiadomo… Każda liczyła na więcej, każda wierzyła, że jest tą jedyną. Najmniej szans miała chyba Kalina, ale ona potrafiła pomóc innym dziewczynom, jakoś je zorganizować, co na tym etapie było najważniejsze. Już rekrutacja pokazała, że nadawała się do tego idealnie.
– Kaśki z nami nie będzie? – zapytała Aurelka trochę zdziwiona, a Kalina tylko wzruszyła ramionami i powiedziała:
– Wypadła za majonez, a Monika za flaczki po zamojsku. Nie mogłam się na to zgodzić, chyba wiadomo, nie? Mamy być najlepsze! Nie śmieciowe!
Żadna z dziewczyn nie zareagowała obrazą, bo to było oczywiste. Majonez? Przecież majonez jest synonimem bezguścia, a flaczków nawet po zamojsku nie jada się na salonach.
– A ta Danka? Przez co odpadła?
– Przez lakiery do podłóg. – Kalina wzruszyła ramionami po raz kolejny, potem pokręciła głową, zrobiła skrzywioną minę i rzuciła: – Czy to tak trudno zrozumieć, że nie rozdrabniamy się na pierdoły?! Żadne termomixy, majonezy i inne gówna. Jesteśmy modelkami! Rozumiecie?! To ma być nasza działka! Jak to wygląda, żeby ktoś, kto się zajmuje czymś takim na poważnie, odwalał posty z takim gównem?! Rozumiecie, prawda?
Początkowo myślały, że liczy się tylko wygląd, ale Kalina im uświadomiła, że jest inaczej.
I miała rację.
– Pasztet wam urody nie doda, rozumiecie? Ani kaszanka!
Jasne, że rozumiały. I dlatego właśnie szykowały się na prywatne zgrupowanie modelek, choć nie było to takie proste, bo wszystko organizowały sobie same. Grupę też założyły same i same zamierzały jakoś to pociągnąć i jeszcze trochę na tym zarobić. Pewnie, że nie teraz, później. W ostatecznym rozliczeniu każdej prawie działalności błyska na horyzoncie kasa, choć nie każdemu udaje się do niej dobrać.
– A ciałopozytywność przejdzie, czy też wypada? – zaryzykowała pytanie Samantha.
Zdębiały.
Samantha miała tak naprawdę na imię Czesława i usiłowała zaistnieć na Instagramie jako TschesWaVa, ale zupełnie jej to nie wychodziło. Jak tylko ktoś przeczytał na głos jej nick, od razu wyłapywał problem i leciało: „Co u ciebie, Cześka” albo „Jak leci, Czesławo” – nienawidziła tego. Nienawidziła! To imię było dla niej traumą i zaświadczeniem, że jej matka chciała ją skrzywdzić już w niemowlęctwie. Poza tym psuło wszystkie zdjęcia. Nawet zmiana z Czesławy na TschesWaVa nie pomagała, ale Samantha – jak najbardziej.
Poza tym dziewczyna miała głowę na karku, ale ręce zdecydowanie lewe. Interesowała się wszystkim, co może dać jakiś zarobek i nie wymaga siedzenia w pracy oraz – co ważne – nie szkodzi na hybrydy. No i robiła genialne selfie. Miała w tej dziedzinie spore, wypracowane przez lata doświadczeń, umiejętności. Używała przeróżnych tricków. Wiedziała, jak stanąć, żeby nogi sięgały do nieba, a nie tylko do szyi. Jakie światło nada jej interesującą bladość, a jakie pokaże jej wewnętrzny blask. Raz próbowała nawet z ledowymi światełkami zamkniętymi w ustach, ale wyszło paskudnie, trochę jakby wymiotowała błękitną poświatą. A gdy robiła foto pośladków, to rozsmarowywała na nich nabłyszczacz do kwiatów, kakao i złoty cień do powiek tak umiejętnie, że wyglądały, jakby każdy z nich był w siódmym miesiącu ciąży i to bliźniaczej.
Potrafiła cuda.
Liczyła, że to jej się przyda.
Kalina zajęła się stroną organizacyjną, a pozostałe dziewczyny sprawami urody. Miały wstawiać jak najpiękniejsze zdjęcia z najlepszymi hashtagami. Moda, biuściki, kolanka, makijaż, dekolty, a nawet plecy. Kalina zrobiła badanie rynku i wysłała kilkanaście ankiet do wypełnienia na Facebooku. Wyszło jej, że jeżeli chcą cokolwiek osiągnąć na konkursie, muszą się zjednoczyć. Instagramer jako taki już się nie liczy. Zero, nul, bez sensu, marki nie zbuduje, może będzie niezły, może nawet dobry, ale wielki nie będzie, a tylko wielcy są wielcy, no i… zarabiają!
To oczywiście jeszcze nie znaczy, że jest źle. Nie! O ile instagramer czy samotny bloger się nie liczy, to grupa tak. Tyle że nie chodzi o jakąś grupę przypadkowych ludzi, nawet jeżeli wszyscy są lub nazywają się blogerami, chodzi o specyfikę i pewną specjalizację.
Nic poza specjalizacją nie wchodzi w grę.
– Wszystko inne musi pójść w odstawkę – oświadczyła Kalina kilkunastu chętnym dziewczynom. Nie wszystkim się to spodobało, bo niektóre miały swoje wypracowane już układy, a grupa, którą zakładały, dopiero raczkowała i jej rozwój pozostawał na razie w sferze marzeń. Z jednej strony, była dla nich szansą, z drugiej – mogły zbyt dużo stracić. Grupa mogła nie wypalić albo – przeciwnie – być super, ale nie dawać korzyści, na jakie liczyły. A liczyły na cudeńka, kontrakty na ciuchy, reklamy bielizny, mydełka, maskary… Towary ze „złota i platyny”, czyli produkty marek z najwyższej półki, tak drogich, że przeciętny człowiek pracuje na to latami. Ale tak naprawdę wzięłyby wszystko, co dawało jakiekolwiek wymierne korzyści. Miały świadomość, że najpierw byłyby na umowach barterowych, ale potem? Mierzyły wysoko! Gdyby grupa się sprawdziła albo wygrała w konkursie, czekałaby na nie brzęcząca gotówka!
I głęboko w to wierzyły.
Wierzyły też w Kalinę. Była zdecydowana, twarda, czasami może wredna, ale zawsze wiedziała, co robi. Takie przywódczynie się szanuje.
– No, co z tą ciałopozytywnością? – ponowiła pytanie Samantha.
– Ciałopozytywność? No, nie wiem. Podobno od tego się tyje – zaryzykowała Karola.
– Od biedy, naprawdę tylko od biedy. – Kalina westchnęła. – To nie jest nasz target. Jeżeli już musisz? Ale lepiej, żebyś nie musiała musieć.
Samantha zrezygnowała. Nie z grupy, o nie, z propagowania idei ciałopozytywności.
Było więc ich ledwie cztery: Samantha, Karola, Aurelka i – oczywiście – Kalina, która to wszystko wykombinowała. Dla niektórych w sieci tempa dzida i wariatka, osoba, która wymagała posłuszeństwa, lojalności i cholera wie czego w zamian za: „na razie jeszcze nic nie zarabiamy, ale to się zmieni”.
Pozostawało wierzyć. Dziewczyny należały do tych łatwowiernych. Instagram już się o to postarał i zrobił im niezłą papkę z mózgu.
Zorganizowanie wspólnego wyjazdu było pomysłem Kaliny. Miały się poznać i polubić. W zasadzie to drugie nie było wcale konieczne, ale bliższe poznanie się miało sens. Któregoś wieczoru, kiedy wszystkie były już zmęczone i odrobinę wcięte, Kalina umieściła na Facebooku tekst w stylu: „Dziewczyny, zróbmy coś razem!”. Były wakacje, miały czas i tygodniowa wspólna wyprawa w nieznane nabierała rumieńców.
– Park Zbrodni! – zaproponowała Kalina jako cel podróży. – Wszystko załatwię, pokoje nie będą drogie, bo to wiocha, bilety też nie, a żarcie jakoś same ogarniemy. Co wy na to?
– A po cholerę nam jakiś park? Krzaki nie są dobrym tłem. I są kleszcze, komary, pokrzywy. Tego dla nas chcesz? Poważnie? Selfie w tarninie?
– Co to w ogóle za park? Jakiej zbrodni? Po co nam to? Ocipiałaś?! Zbrodnia nie ma nic wspólnego z modą, no, chyba że ktoś wyleje kawę na torebkę Vuittona.
Kalina popatrzyła na nie z ledwie skrywaną pogardą.
– Nie wiecie nawet, gdzie to jest, prawda? – zapytała, licząc, że któraś się zorientuje.
Niestety, nie wiedziały.
– Wiedźmiany! – powiedziała z takim zachwytem, jakby obwieszczała im wygraną w konkursie. – Wiedźmiany! Rozumiecie?
Nie rozumiały. To sprawiło, że Kalina zaczęła się naprawdę zastanawiać, jakim cudem je wybrała. Takie rzeczy się wie. Po prostu się wie! Była zniesmaczona.
– Formuła! Coś wam to mówi?
Dziewczyny zamarły.
– Ale ta formuła?! Ta?! Poważnie?! Ta?! – jęknęły z zachwytu. – Nie robisz sobie jaj?
Zgodziły się.
– Pani Pakosiowa, wasze zwłoki mi się pod stołem walają. Nie wiem, skąd one się tam wzięły, ale niech pani je zabierze, bo przeszkadzają – oświadczył Mietek pewnym głosem z dość roszczeniową miną, którą wyćwiczył przed lustrem, żeby nie przegapić możliwości, jakie dawało mu znalezisko.
Pakosiowa pokręciła głową z wściekłą dezaprobatą.
– Jakie nasze zwłoki? Jakie nasze?! Nasze leżą pod jabłonią, sama sprawdzałam! Innych na dziś nie brałam! Tylko te jedne. Kukuła leży z tasakiem w głowie.
Mietek spodziewał się takiego obrotu sprawy, w końcu Pakosiowa rzadko rozkładała zwłoki w cudzych domach, ale nie zamierzał odpuścić.
– Kiedy ta baba zaległa mi pod stołem… bez tasaka. Pani coś zrobi, bo szlag mnie już trafia na jej widok.
Pakosiowa zrobiła zdziwioną minę.
– Baba? Przecież ja bab nie biorę. Zaraz im turyści pod spódnice zaglądają albo usta-usta chcą robić!
– A nie, to nie taka, starsza jakaś, tej by nikt nie zaglądał. Paniusiowata. Ale nie bardzo się jej przyglądałem.
Pakosiowa się wściekła, pewna, że ktoś znowu usiłuje ją naciągnąć. Dość często się to zdarzało, odkąd rozkręciła interes.
– Ja już znam te wasze układy! Wiem, jak jest! Sprzedaje się nielegalnie miejsce zbrodni, żeby taki czy inny mógł się napić, wyspać i przy okazji jeszcze zarobić! – wrzasnęła wściekła. – Ja na to nie idę! Potem turyści spacerują, a tu zwłoki zaczynają chrapać! Zwłoki nie mogą chrapać!
Proceder, czyli sprzedawanie miejsca do leżenia, kwitł w najlepsze i pewnie by kwitł nadal, gdyby Pakosiowa nie zaczęła sprawdzać, co i jak. No i gdyby nie policja, bo kiedyś jeden sobie alibi zapodał: leżał jako zwłoki, a poszedł kraść do marketu – i wyszło szydło z worka.
Ludzie potrafią kombinować, a tym bardziej w takiej sytuacji. Nawet nie była specjalnie zdziwiona. No, bo praca była super, tylko leżeć i udawać martwego. Nie wymaga to wielkich kwalifikacji. Cisza, spokój, ptaszki śpiewają, trochę selfie z turystami, wiadomo, na to nic się nie poradzi.
W ogóle idea parku była świetna. Na niewielkiej przestrzeni pociętej ścieżynkami i podzielonej sztucznie, ale zgrabnie na ciekawe zakątki było wszystko. Pakosiowa już się o to postarała. Była stara gilotyna kupiona od jakiegoś magika, prawie amerykański dom jak z horroru, szubienica z sugestywnie dyndającym sznurem, wrak spalonego samochodu czy stare zdezelowane wesołe miasteczko z tunelem miłości, które chyba straszyło najbardziej. Wszystko było po prostu wspaniałe i gdyby nie ogrodzenie i nazwa, ludzie mogliby pomyśleć, że to zwykłe śmietnisko z walającymi się makabrycznymi odpadami. W jednym miejscu leżał jakiś szmaciany klaun z obciętą głową, w innym kilka makabrycznych lalek i zwłoki, czasami z trzonkiem noża wystającym z piersi, czasami z plastikowym tasakiem przymocowanym do głowy… Wszelkie pomysły rodem z Halloween doskonale się sprawdzały. Wciąż trzeba było jednak wymyślać nowe, kombinować, bo turyści szybko się nudzili.
Zwłoki były zazwyczaj żywe, w odróżnieniu od reszty eksponatów, i leżały jedynie od dziesiątej do siedemnastej. Pakosiowa uważała, że dodaje to autentyczności całemu przedsięwzięciu. Początkowo zatrudniała wszystkich jak leci, ale niektórzy tak się starali, że miejscowa policja, która przyjechała kilka razy, wezwana przez jakiegoś turystę, kazała jej staranniej dobierać kandydatów na zwłoki i odrzucać tych zbyt sugestywnych.
Zabronić jej nie mogli, ale upomnienie otrzymała.
I pouczenie, a także kilka sugestii.
– Zero kobiet, szczególnie młodych, a nie daj Boże ładnych i do tego w spódnicach czy sukienkach – na szczęście chętnych nie było. – Zero facetów po wieczornych ustawkach, bo podbite oczy i rozbite głowy jednak robią paskudne wrażenie.
Zostało więc tylko kilku meneli, którzy byli dość paskudni na sprawdzanie im pulsu, ale dość malowniczy, by pasować na zwłoki. Zarabiali i to nieźle. Ale zarobku wciąż im było mało, więc odsprzedawali swoje miejsca innym.
No, ale baba?!
– I gdzie ona? W domu? U ciebie, Mietek? – Pakosiowa nie dowierzała. – Może znów zwidy masz, jak ostatnio, co żeś pierogów w wychodku szukał?
– Nie, no nie mam zwidów. Wczoraj też tak jakoś myślałem, ale dziś rano już nie, normalnie leży.
– No to, czy ja wiem? Moje to one na sto procent nie są, te zwłoki. Może poczekaj, baba się wyśpi i sama sobie pójdzie, czy jak? – zaproponowała, nie bardzo wiedząc, co zrobić.
– Tylko wie Pakosiowa, ja to tak sobie myślę, że ona to nie za bardzo powinna tak spać. Ubranie kościołowe bardziej, normalne buty też, nie od gnoju… Tak za bardzo to ja jej nie oglądałem, ale macie rację, jak śpi, niech śpi. A jakby co, to co mam robić? – zapytał na wszelki wypadek.
– Jakby jakie co?
– No, jakby nie wiem? Leżała, powiedzmy, jeszcze jutro, to jak?
– Ooo, to szlag, wtedy chyba policję trzeba by wzywać, żeby ją sobie gdzieś do wytrzeźwiałki zabrali, czy co?
Pakosiowa nie chciała Mietka straszyć, ale wiedziała, że gdyby kobieta jeszcze jutro tam leżała, to raczej wytrzeźwiałka nie wchodziłaby w grę. Znając jednak Mietka, wiedziała też, że jeżeli go nastraszy, gotów jest do domu przez tydzień nie wrócić, żeby uniknąć ewentualnej wizyty policji. Jednakże Mietek to jednak Mietek, a więc nikt go nie brał na poważnie.
– A ona to jakaś może tutejsza?
– A bo ja wiem? Nie przyglądałem się, ale tak jakby bardzo do mojej byłej teściowej podobna.
– Twoja teściowa nie żyje! I to już od dawna.
– No, niby wiem, ale kilka razy ją przecież widziałem, jak chodziła po polu z kosą. Kto to wie, żyje, nie żyje? Może wstała i się pod moim stołem położyła tak po martwemu?
– Mietek, ogarnij się! – jęknęła Pakosiowa. – Masz tu dychę, kup sobie jakieś piwo, czy co, bo zupełnie od rzeczy gadasz.
Ucieszył się ze zdobyczy i od razu pobiegł do piwopoju. Co prawda liczył na więcej, ale i dycha dawała szanse na poratowanie zdrowia.
Mietek teściową kiedyś miał, a zwidy miewał na bieżąco.
Teściową załatwiła mu matka. Nie żeby zabiła, znalazła. Wydała synka za całkiem fajną dziewczynę z sąsiedniej wsi, jednak ta była za głupia, by przed ślubem się zorientować, czym Miecio pachnie. Po ślubie zmądrzała i pogoniła dziada, ale swoje przeszła. Kobiety nie mądrzeją tak od razu. Jej zajęło to kilka lat.
A zwidy to Mietek miał, w sumie nie wiadomo od czego. Może od majeranku? Dookoła wsi ciągnęły się majerankowe zagony i pachniały dość intensywnie. No, ale majeranek nie powoduje przecież zwidów. Owszem, bywały często po zjedzeniu grzybków i marychy, a inne to nawet bez wspomagania. Nikt się jednak nimi nie przejmował, bo we wsi było wiadomo, że jego była teściowa miała sporo za uszami.
I nie tylko Mietek ją widywał, mimo że od jej pogrzebu upłynęło sporo czasu.
Dziewczyny znały się już dość dobrze. Nie osobiście, lecz zdalnie. Codziennie ze sobą rozmawiały. Łączyła je bliskość internetowa, choć oczywiście istniało też między nimi współzawodnictwo, które dotyczyło zwłaszcza ciał, na pewno nie intelektów. To jednak nikomu nie przeszkadzało. No bo co taki intelekt może? Nic. Nie widać go, a Instagram to tylko obrazki. Jasne, że można zrobić inteligentną minę do zdjęcia, mieć rozgarnięte spojrzenie czy w mądry sposób zmarszczyć brwi, ale – tu uwaga! – zmarszczki pozostają, jak się z tą mądrością przesadzi. Tak więc urodą ciał dziewczyny były tak jakby razem, natomiast psyche osobno. Takie już jest życie pięknych kobiet!
Niektóre próbowały promować się książkami, na co Kalina łaskawie się zgadzała, ale, wiadomo, książki marnie przyciągają followersów, zdecydowanie lepsze są cycki.
Ogólnie rzecz biorąc, najlepiej być pięknym, sławnym i bogatym, ale nie oszukujmy się, nie jest to wymóg akurat Instagrama – w życiu zawsze lepiej być pięknym, sławnym i bogatym. I w zasadzie to się ze sobą wiąże. Bo jak się jest pięknym, to można być sławnym, a za sławą idzie z reguły kasa. Nie każdy jednak „wygrywa w geny” albo dziedziczy majątek. Ważniejsze jest jednak bogactwo, bo bycie pięknym da się teraz załatwić prawie od ręki, oczywiście, jak już zejdzie opuchlizna pooperacyjna.
Dziewczyny były piękne! Albo może inaczej: dziewczyny uważały się za piękne, ale to było dla nich za mało, nie wystarczało, nie w instagramowym ujęciu. Tak czy inaczej bez Photoshopa do zdjęć nie podchodziły. Miały swoją dumę, która nie pozwalała im pokazywać boczków, pryszczy, trądziku oraz nadmiaru kilogramów. A przecież czasami każdemu trafi się pryszcz…
Kalina miała głowę do interesu i w tej głowie nie było miejsca na luksus posiadania skrupułów. Ważne było „żeby”, a nie „jak”. Dlatego właśnie wykombinowała coś, co było dla niej korzystne. Wykombinowała to spotkanie, które nazwała kursem, żeby się dziewczynom trochę przyjrzeć i zobaczyć, do czego się nadają. Bo, wiadomo, zdjęcia to zdjęcia, a warto zwrócić uwagę jeszcze na przykład na inteligencję. Dziewczyna nie mogła być straszliwie głupia, choć za mądra też nie.
Powinna również być posłuszna, lojalna i pozbawiona ambicji, to znaczy własnych ambicji. Nie, to jeszcze nie tak. Mogła mieć ambicje, byleby te nie wykraczały poza lustro i bronzer oraz płyn do układania rzęs w warkocze. Brwi dziewczyny nie miały. No i ważne, żeby interesowały się formułą.
Kalina znalazła kobietę, która wynajęła im dwa pokoje. Mieszkała kilkadziesiąt metrów od Parku Zbrodni. Miała stary, duży dom i choć lubiła święty spokój, to dla pieniędzy była gotowa się poświęcić. Tylko bardzo się martwiła, czy za to poświecenie odpowiednio dobrze jej zapłacą. Tym razem cieszyła się, że pokoje wynajęła turystkom. Uważała, że są spokojniejsze i mniej chlają niż mężczyźni. Miała rację. I choć dziewczyny były bardzo różne, to jednak piły rzeczywiście nieco mniej niż faceci, no i nie sikały do zlewu.
Samantha kochała romanse, szczególnie te mafijne, oraz literaturę porno, super się ją czytało. Nie za bardzo się do tego przyznawała, bo Kalina uważała to za chłam, a z Kaliną lepiej było żyć w zgodzie.
Karola z kolei kochała horrory i wierzyła w moce nadprzyrodzone, czasami nawet aż za bardzo. Jej matkę to bardzo martwiło, ale wśród koleżanek dawało spore poważanie, bo wariatów każdy się boi i ich unika. Jednak unikanie kogoś za bardzo widać, więc lepiej się powstrzymać. Poza tym Karola nie była zwykłą wariatką, taką, która gada od rzeczy czy biega nago po ulicy, ona stylizowała się na wariatkę z mocami tajemnymi, a to przeraża, bo kto wie, co taka może?
Aurelka czy Aurelia, jak kazała się nazywać, była dziwna i bardzo jej to odpowiadało, bo w obecnych czasach bycie kimś całkowicie zwyczajnym i normalnym po prostu nie popłaca.
Wspólne dla wszystkich dziewczyn było to, że interesowały się pięknem i formułą oraz zarobkami celebrytów.
Pojawienie się Parku Zbrodni w wiosce początkowo jakoś przeoczono. Pakosiowa przez kilka miesięcy ściągała na swój teren zdezelowane starocie i wszyscy myśleli, że albo będzie to wysypisko śmieci, albo szrot.
Wysypisko tak samo cieszyło, jak wkurzało, w zależności od nastroju sąsiadów, a ten zmieniał się często. Jak było w porządku, to i wysypisko było w porządku, jak tylko coś szło nie tak, to do powiatu szły donosy o składowaniu niebezpiecznych odpadów, smrodzie rozkładu, ewentualnie wycieku chemikaliów i zagrożeniu dla ekologicznych upraw majeranku, których oczywiście nikt nie prowadził, ale przecież mógł.
Szrot był trochę lepszy, bo można było na nim zaopatrzyć się w jakiś pasek klinowy, o ile jeszcze komuś był potrzebny, czy jakieś stare dekle lub opony.
Park Zbrodni nie był potrzebny nikomu.
Pakosiowa kupiła teren za namową męża, świeżo poślubionego, który uważał, że to świetne miejsce na kilka miodowych miesięcy, a może i lat. Mąż bardzo sobie cenił święty spokój, wiejskie powietrze i sielską atmosferę, co wydało się jej urocze, a na sprawach uroczych przecież też da się zarobić. Miała smykałkę do interesów, lubiła zarabiać i, co istotne, umiała to robić.
Teren został ogrodzony, odpowiednio oświetlony i nad wejściem pojawiła się tablica z nazwą. No i dopiero wtedy rozpętała się we wsi prawdziwa burza. Ludzie nie lubią pomysłowych sąsiadów, a takich, którzy mają pomysł na zarobek, po prostu nienawidzą. Bo jak to ktoś tuż pod nosem może zarabiać? Tak bezprawnie? Na turystach? Toż to rozbój w biały dzień! Nie zapytała sąsiadów o pozwolenie! Nie pomyślała o nich! Kasę będzie kosić, a oni będą patrzeć?! To nie do pomyślenia! Coś trzeba z tym zrobić!
Najlepiej zakazać!
Po tym, jak przepadł jej park penisów, Pakosiowa nie spowiadała się nikomu ze swojego nowego pomysłu, bo z pewnością i ten nie doszedłby do skutku. Często jednak powracała do tamtego projektu. Park penisów byłby o wiele lepszą inwestycją, bo nakładów wymagał tylko początkowo, na zakup eksponatów, a potem już zarabiałby sam na siebie. Niepotrzebny byłby nawet stróż, bo kto ukradłby kilkusetkilogramowego penisa? A jeżeli nawet, to co, spacerowałby z nim? Jak? Nawet samochodowe kradzieże nie bardzo wchodziły w grę… Penisy są nieporęczne.
Zbrodnia natomiast nie może popłacać. Nawet nie wolno się nią parać. Policja dostaje białej gorączki na samo słowo „zbrodnia”, bo to przecież nie kradzież wafelka w supermarkecie, ale coś o wiele poważniejszego.
Ksiądz był wściekły, a sąsiedzi oburzeni i przerażeni, bo nie chcieli, aby w pobliżu ich domów dochodziło do… zbrodni.
Wszystko było nie tak.
Na domiar złego zaczęto widywać dawno już przecież martwą teściową Mietka, która przechadzała się z kosą po polach jako uosobienie śmierci, w typowo weselnej garsonce z bazaru, w kolorze raz bordo, raz morskim, z włosami na tapir (teściowa, nie garsonka). Żadna kobieta w weselnej garsonce nie powinna spacerować po polu, tego się po prostu nie robi, bo to ani nie ma sensu, ani dobrze nie wygląda, tym bardziej z kosą. Ale kosa jeszcze by uszła, gorzej z garsonką, bo pochowano ją w fioletowej i nikt nie wiedział, jak w tym grobie dała radę się przebrać. Ponadto do kosy bardziej pasowała czarna sukienka, a już, uchowaj Boże, garsonka, najlepiej szata z kapturem. No i teściowa Mietka była kobietą korpulentną… Daleko jej było do kostuchy!
I dlaczego, na litość boską, chodziła po polu? Jak to tak? Pole to pole! Niby kosa do pola pasuje, ale duch już nie. Kogo ona tam szukała w tym zbożu czy majeranku?
To wszystko było jakieś nie takie. Wszyscy wieszczyli kłopoty.
Gdyby teściową widywał tylko Mietek, można by to jeszcze jakoś wytłumaczyć, ale widywali ją we wsi wszyscy! To znaczy nie wszyscy, kilka osób, i nie wszystkie były trunkowe, choć w przeważającej większości tak.
Teściową Mietka widywały też byki Hamleta – wielkie, kudłate wielkorogie byki, które Hamlet dokarmiał marihuaną, czego miejscowi nie mogli mu darować. Los tych zwierząt spędzał sen z powiek niektórym sąsiadom. Uważali, że Hamlet znęca się nad zwierzętami. Woleliby, żeby poznęcał się nad nimi, dla dobra zwierząt.
Pakosiowa nigdy teściowej Mietka po jej śmierci nie widziała, za to widywał ją jej brat, tyle że on chlał i to tak, że mógł zobaczyć wszystko, łącznie z kosmitami. No i nikt jej nie widział z bliska, więc nie było pewne, czy to rzeczywiście duch teściowej Mietka wałęsa się z kosą po polu.
Garsonkę rozpoznała Ciupowa, która kiedyś kupiła sobie taką samą, tę w kolorze bordowym: spódnica za kolano, żakiecik z odciętą baskinką z białą wszywką zamiast bluzki i z broszką na lewej piersi. Może teściowa Mietka taką kiedyś miała? Jeszcze za życia?
Ale to też pewne nie było.
Było natomiast pewne, że coś się dzieje. I to coś złego!
Takie zdarzenia w Wiedźmianach może nie zaskakiwały, bo jak Wiedźmiany, to i wiedźmy, ale od dawna żadnych tu wiedźm nie widywano. Owszem, lata temu, o ile nie wieki, hasały tu, że ho, ho, całymi stadami.
Wiedźmy w zasadzie nie wstają z grobów, ale kto je tam wie?
Kto sprawdzał, niech pierwszy rzuci kamieniem.
Ludzie mogli oczywiście kłamać, ale po co? Co by to komu dało? Bo Mietek to mógł, nigdy nie był normalny. Wszędzie widział jakieś zjawy i duchy, tyle że nikt mu nie wierzył. Tak, Mietek mógł kłamać, tylko dlaczego miałby to robić? Za teściową nie tęsknił, żony (byłej co prawda, ale jednak) się bał. Nic na kłamstwie nie zyskiwał, jeżeli nie liczyć tych kilku łyków jabola czy kieliszków bimbru, którym go częstowano przy takich okazjach.
Była piąta rano, kiedy Paula otworzyła drzwi swojej kawalerki i zobaczyła kataklizm, a właściwie dwa kataklizmy z walizkami stojącymi na progu jej mieszkania. Ojciec miał jedną, matka trzy. Wprawdzie rozmawiała wcześniej z rodzicami o tym, że zamierzają zamieszkać u niej w czasie remontu swojego mieszkania, ale nie brała tego na poważnie. Nikt by nie brał. Jej kawalarka miała zaledwie dwadzieścia siedem metrów kwadratowych. Nikt o zdrowych zmysłach nie wpadłby na tak karkołomny pomysł, by mieszkały w niej trzy dorosłe osoby. Oni jednak na taki pomysł wpadli. I właśnie go zrealizowali!
– My, kochanie, tylko na kilka tygodni – stwierdziła matka, wpychając ojca przez drzwi wraz z walizami. – Nie będziemy ci przeszkadzać.
Paula o mało nie osiwiała. Kilka tygodni? Z nimi? Pod jednym dachem? Bez możliwości ucieczki?!
Była wyrodną córką. Wyrodną, bo się wyrodziła, była do nich zupełnie niepodobna. Lubiła święty spokój i kochała swoją prywatną przestrzeń. Rodziców także kochała, nawet ich uwielbiała, ale zdecydowanie wolała to robić z daleka.
Oczywiście, chciała im pomóc, jednak współistnienie z nimi przez kilka tygodni na dwudziestu kilku metrach kwadratowych było dla niej czymś niewyobrażalnym.
– Ale przecież my się tu nie zmieścimy! – jęknęła, chcąc ich wysłać do jakiegoś hotelu, motelu czy gdziekolwiek, byle jak najdalej stąd. Niestety, matka była nieugięta. Wszytko już zaplanowała.
– Ojciec będzie spał na łóżku polowym w kuchni – oświadczyła matka. – Ja z tobą na tapczanie – dodała po chwili z zadowoleniem. – Przywieźliśmy polówkę, jest w bagażniku. Mamy też fotel bujany, bo tylko w nim mogę odpocząć – wyjaśniła. – No i trzeba zdjąć kwiaty z tej półeczki, bo musimy gdzieś postawić Chrumka z osprzętem.
Chrumek to chomik, a jego osprzęt stanowił najbardziej wypasiony i gigantyczny chomiczy pałac, jaki można sobie wyobrazić. Chrumek był wieczny, żył już około szesnastu lat. Za każdym bowiem razem, kiedy zbliżał się jego kres, to albo ojciec, przekonany, że matka nie przeżyje straty przyjaciela, albo matka, pewna, że ojciec się załamie po śmierci Chrumka – wymieniali chomika na innego, młodszego osobnika, udając, że to ten sam, wciąż żywy, tylko zyskujący z wiekiem coraz to nowe umaszczenie.
– Łazienkę będziemy zajmować według grafiku – planowała matka. – Ja będę gotować na kilka dni, żeby było wygodniej. Przywiozłam garnki, elektryczny piekarnik postawimy obok lodówki, a szybkowar i wolnowar ustawimy w przedpokoju, masz tam gniazdko?
Paula miała ochotę rzucić się z balkonu. Ale to nie był dobry pomysł – wysoki parter gwarantował jedynie jakieś pomniejsze złamania, bynajmniej nie święty spokój. Mogła też zostać i zwariować. Trzecim wyjściem z tej sytuacji było wyjechać do babki Ciupowej, zostawiając kawalerkę we władaniu rodziców. Babka była wprawdzie osobą bardzo kontrowersyjną, wredną, dziwną i czasami skrajnie upierdliwą, ale Paula miała u niej pokój cały dla siebie. I były wakacje. Wtedy rodzice mogliby do woli demolować jej kawalerkę, razem z Chrumkiem.
Zastanawiała się, czy łatwiej jej będzie znieść babkę z jej dziwactwami, czy ojca i matkę, siedzących jej na głowie. Zdecydowała się na babkę.
Mietek z dychą w ręku oddalał się pospiesznie do piwopoju, kiedy Pakosiowa zatrzymała go, gwiżdżąc na palcach.
– Hej, Mietek, a ta twoja spod stołu to może kosę ma? – zapytała na wszelki wypadek, żeby sobie uściślić, bo jakby co, to mogła być przecież wiedźma, nikt nie wie, gdzie koczują wiedźmy. To znaczy tak za dnia to ta akurat włóczyła się po polach, ale w nocy. Mogła więc chwilowo zamelinować się u Mietka.
– A nie wiem, nie widziałem, żem się specjalnie nie przyglądał, choć tak, jak teraz myślę, to broszkę miała. Tak o tu, na piersi.
– A garsonka? – zapytała na wszelki wypadek.
– Jaka znowu garsonka? Pakosiowa, pić mi się chce! Dajcie se siana!
– Kolor, jaki miała kolor? – zapytała kobieta, mimo wszystko zafascynowana tym, czego się dowiedziała. Bo gdyby była to wiedźma, to można by zrobić na tym jakiś interes.
– A bo ja tam się znam na kolorach? Jak mie żona kazała kupić łososiowy ażabur, to kupiłem jej różowy i była awantura, a jak kazała zielone wstążki, to się okazało, żem niebieskie kupił. Nie wiem. To taki kolor, jakby kto się buraczkami ze śmietaną zesrał.
No i miała do wyboru: bordo, śliwka albo brąz.
– Czyli jak nic to twoja teściowa – oświadczyła. – A zleżała czy normalnie zwyczajnie cielista?
– A niech Pakosiowa pójdzie se sama do mnie sprawdzi, co? Bo ja to nie wiem. Zleżała? Nie zleżała? Klucze pod doniczką.
– Tylko wiecie, dziewczyny, zdjęcia to zdjęcia, róbcie sobie, ile i jakie chcecie, ale potem musi być kolejka do wstawiania, żeby nie było, że wszystkie naraz jesteście z pętlą na szyi albo leżycie w pozycji zwłok. Bo jak tak wstawicie na Instagram, to będzie głupio! I mają być piękne albo choć fascynujące! Pokażcie, że macie zainteresowania!
Pokazanie zainteresowań to bardzo ważna sprawa. Kobieta nie może być tylko piękna, to znaczy na takich konkursach nie może, bo jeszcze ktoś by posądził, że jest głupia. Właśnie dlatego dziewczynom startującym w konkursie na miss tego czy tamtego zadawane są też pytania. Oczywiście nie mają kluczowego znaczenia. Nikt nie sprawdza znajomości tabliczki mnożenia, ale między suknią balową a kostiumem kąpielowym zawsze ktoś pyta o zainteresowania. Dobrze więc je mieć. Jakieś, jakiekolwiek. To może być ekologia, ale już nie ekologizm. Moda odpada, bo to zbyt oczywiste. Literatura też nie jest dobra, bo jak zapytają, trzeba by znać jakiś tytuł. Zdrowe żywienie jest już zbyt oklepane. No, ale światłocień ze zbrodnią jest zawsze ciekawy.
Tylko nie wolno z nim przesadzić.
– Ja tam leżeć nie zamierzam, tam muszą być jakieś robale albo mrówki i te pieprzone iglaste paprochy, mowy nie ma – oświadczyła Aurelia. – Wy sobie leżcie, a ja sobie cyknę na wisielca albo z gilotyną. Całkiem dobre, jakby je ciut potem jeszcze obrobić? Krew, jakieś duchy czy co?
Wybrały się do Parku Zbrodni trochę się rozejrzeć.
W oddali zobaczyły Mietka Kropidłę, który biegł kupić sobie piwo na stacji. Tego oczywiście nie wiedziały, ale Mietka zdążyły już poznać, bo poprzedniego wieczoru trochę z nim zabalowały.
Impreza była szalona, ognisko buchało iskrami, a kiedy dziewczyny wreszcie padły, komary rozsmakowały się w ich młodej świeżej krwi tak bardzo, że obudziły się w czerwonych plamach, a na odkrytych częściach ciała miały bąbel na bąblu.
A jednak były szczęśliwe.
Mimo wszechobecnego zapachu majeranku nie czuły się bliższe formuły niż w swoich domowych zaciszach, a przecież…
Formuła z Wiedźmian była sławna w całym internecie i każdy wiedział, co się na nią składa, tylko nikt nie wiedział ani jak ją zrobić, ani jak zastosować. Sławę bowiem zyskała w sposób szeptany, czyli znajoma znajomej słyszała, widziała, czytała, ale nic poza tym. Głównym jej składnikiem było słowo „podobno”, a głównym hasłem reklamowym „podobno genialna!”. Poza tym żadnej gramatury, przepisu, nic.
Jedni twierdzili, że trzeba to pić, inni, że wklepywać, znaleźli się też tacy, którzy chcieli to palić.
Dziewczyny nie były nawet pewne, na co dokładnie ma działać. Przeczuwały jedynie, że najważniejszy jest chyba pierwszy, podstawowy składnik.
– No, ale ten majeranek? Niby co z nim robić? Przecież nie będę się smarować majerankiem! Nie jestem kiełbasą! – piekliła się Karola. Ona przynajmniej umiała się wykłócać o swoje i była na tyle odważna, żeby wyrażać zastrzeżenia, inne się bały.
Kalina nie lubiła czegoś takiego.
– Jak już znajdziemy, a wiem, że znajdziemy, to sama zobaczysz – burknęła Kalina. – Do niczego nikogo nie będę zmuszać, powiem tylko, że to jest w waszym interesie. Nie dość, że można na tym zarobić, to jeszcze może działać.
Stwierdzenie, że „można na tym zarobić”, likwidowało wszelkie niedogodności i niezgodności.
Wiedźmiany to nie było miejsce z bajki, a już na pewno dla miastowych. Żadnych knajp (mordownie się nie liczą), żadnych klubów, promenad (jeśli już są, to zabójcze dla szpilek), bulwarów, nadrzecznych błoni oświetlonych latarniami, zresztą tu nie było nawet rzeki ani rzeczki, był tylko zamulony, śmierdzący staw. Latarni też nie było. Miejscowi jakoś sobie z tym radzili, im po prostu takie atrakcje nie były potrzebne, ale przyjezdnym brakowało rozrywek, więc organizowali je sobie sami. Tak jak wczorajsze ognisko, na które przypałętał się Mietek.
Dziewczyny szły do parku jak na ścięcie. Makijaż zajął im zaledwie po dwie godziny, był więc niedokładny i nieidealny. Kac robił swoje i wyłaził na twarz aż za bardzo, a przecież miały pozować do zdjęć.
– Aparaty? Wzięłyście aparaty? – zapytała Kalina, bo wejście do parku było płatne, więc latanie tam i z powrotem mijało się z celem.
Dziewczyny oczywiście miały wszystko: aparaty, telefony z aparatami, dodatki, żeby zdjęcia były choć trochę zróżnicowane, czyli chusty, chustki, szale, jakieś gadżety. Były obładowane wszelkim dobrem.
W ostatniej chwili dołączyła do nich Paula. Jako jedyna nie była specjalnie niczym obwieszona i cieszyła się na tę wycieczkę. Dziewczyn właściwie nie znała, ale uznała, że są dla niej ciekawszym towarzystwem niż babka. Zamieszkały u sąsiadki babki, były głośne, kolorowe i mniej więcej w tym samym wieku co ona.
– Ale ty przecież nie zamierzasz iść z nimi na Truchlisko? – zapytała, a właściwie stwierdziła babka Ciupowa, która wybiegła przed dom, patrząc na wnuczkę oczami wielkimi niczym spodki. – Oszalałaś?! Nie wolno! To niebezpieczne!
Paula wzruszyła tylko ramionami.
Truchliskiem nazywano tę część wsi, a właściwie lasu, na której znajdował się Park Zbrodni – zanim jeszcze się tam pojawił. Nawet nie chodziło o cały ten teren, jedynie o wzgórze, na którym Pakosiowa ustawiła swój dom z horroru. Truchlisko było miejscem niezwykłym. Nie dlatego, że coś się tam działo teraz czy kilka dni wcześniej, lecz dawno, dawno temu – tam chowano czarownice. To był taki niby-cmentarz.
– A dlaczego miałaby nie pójść? I co to za kartoflisko? – zapytała nieco zalękniona Aurelia, która usiłowała swoje zalęknienie opanować, trochę bezskutecznie.
– Lepiej uważajcie, one tam są! Naprawdę – odpowiedziała jej babka, bardzo z siebie zadowolona. Niektóre kobiety lubią straszyć inne kobiety. Zazwyczaj robią to, kiedy któraś jest w ciąży i zbliża się do porodu. Opowiadają jej wtedy straszliwe rzeczy. Niestety, ostatnio coraz rzadziej spotyka się kobiety w ciąży, więc do straszenia nadawała się każda inna.
– Co, kartofle? – dopytywała Aurelia.
– Nie! Truchła czarownic! – Babka powiedziała to takim głosem, jakby oznajmiała koniec świata. – W niepoświęconej ziemi! Czarownic! Truchła! Rozumiesz?!
– A te truchła to co? – zapytała Samantha. – Zwłoki?
I to nagle je trochę zainteresowało, bo tam gdzie zwłoki… No, powiedzmy, nie zwłoki, ale groby – może być formuła. Ktoś ją mógł tam schować. Gdzieś na czymś, pod czymś, pomiędzy czymś…
Pakosiowa biła się z myślami. Można nawet powiedzieć, że biła się z nimi prawie na pięści. I przegrywała. Z jednej strony, nie obchodziło jej, co znajduje się pod stołem u Mietka w domu, z drugiej – była tego czegoś ciekawa, a z trzeciej – o ile istnieje jakaś trzecia strona – zastanawiała się, czy zwłoki nie są trochę jej, choć nie powinny być. Wiedziała, że jeśli to zwłoki, zaraz każdy powie, że mają coś wspólnego z nią, a jeżeli nie zwłoki, to też padnie na nią, bo może to być zagubiona turystka, która przyjechała do parku, albo jakaś zagubiona dusza.
Zagubione dusze czarownic też łączono z Pakosiową, bo przecież to ona kupiła Truchlisko, choć nie powinna była kupować. Ale – o dziwo! – nikt jakoś nie miał pretensji do tego, kto wystawił Truchlisko na sprzedaż. Samo kupno może by jeszcze Pakosiowej darowano, ale to, jak je zagospodarowała, już nie. Tutejszym zwyczajem powinna zostawić wzgórze takim, jakim było, albo gdzieniegdzie posadzić majeranek, łopian i wysiać polne chabry.
Samo Truchlisko uważano za miejsce przeklęte, a więc nie należało się do niego za bardzo zbliżać. Nikomu jednak nie przeszkadzało jako miejsce schadzek czy śmietnisko, z opcją załatwiania potrzeb fizjologicznych, wszystkie inne czynności budziły grozę. I czarownice!
Tak, podobno można je było obudzić.
Pakosiowa teren kupiła tanio i nie zamierzała przejmować się legendami, ale musiała dbać o swoje interesy i na wszelki wypadek postanowiła sprawdzić, kim jest kobieta spod stołu. Najbardziej chciała, żeby była zwidem. I bardzo na to liczyła. Miała zresztą wszelkie ku temu podstawy, bo informacje uzyskała od Mietka, a jemu zdarzało się widywać przeróżne rzeczy, o krokodylu w asfalcie nie wspominając.
Poszła więc do domu Mietka, który znajdował się niecałe trzysta metrów dalej. Wygrzebała klucz spod doniczki, wytarła go w spodnie i weszła do ciemnej sieni, a stamtąd do jaśniejszego pokoju, gdzie stały wersalka, stół, fotele i telewizor. Jednak najbardziej rzucały się w oczy… zwłoki pod stołem.
Były tam! Z pewnością nie był to zwid ani majak.
Pod stołem leżała dość korpulentna kobieta ubrana w garsonkę. Miała chyba siną twarz, chyba otwarte oczy i chyba rozbitą głowę. Wszystko chyba, bo tę część kobiety zasłaniała serweta i cerata. Pakosiowa tylko zerknęła, bo, szczerze mówiąc, z prawdziwymi zwłokami nie chciała mieć do czynienia, tym bardziej z policją i posądzeniem ją o jakiś – może nawet czynny – udział w tym zajściu.
Kobieta była zdecydowanie martwa.
Pakosiowa z wrzaskiem wybiegła przed dom. Nie mogła zrozumieć, jak Mietek przegapił ten jakże oczywisty fakt.
Wyciągnęła z kieszeni komórkę i wybrała numer posterunku.
Aspirant Tomasz Markowski siedział na posterunku w Wiedźmianach i nudził się mniej więcej od trzech lat, odkąd został tu zesłany, a właściwie zesłał się sam. Z głupoty.
Był zwyczajnym mieszczuchem, który zapragnął odmiany losu, sielskości, pięknych widoków, zdrowego trybu życia, świeżego powietrza i w ogóle, wiadomo. Mieszczuchy tak mają. Widzą wiejskie życie z własnej perspektywy, zupełnie odmawiając realizmu swoim spojrzeniom. Wieś jest tylko piękna i urocza. Ludzie patrzą na sielskie zdjęcia i wzdychają. I jak to się mówi: „gówno widzą, bo nie widzą gówna”. Zero błota, żadnych dziurawych dróg, zasp śnieżnych, kogutów, braków w dostawie prądu. Wrednych sąsiadów. Os, gzów, bąków i krowich placków. Niczego nie widzą.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki