Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Chcę mieć dziecko! Nie zawsze spełnienie tego marzenia jest łatwe. Weronika Marczuk wiele lat walczyła o to, by zostać mamą. Przeżyła rozczarowania, zwątpienia, czasami brakowało jej już nadziei. Jednak w styczniu tego roku w wieku 48 lat urodziła zdrową córeczkę.
Ta książka to wyjatkowy przewodnik dla wszystkich kobiet, które walczą o macierzyństwo oraz ich partnerów i rodzin. Odwołuje się zarówno do osobistego doświadczenia autorki, historii innych kobiet, jak i wiedzy ekspertów. Autorka prowadzi czytelników przez wszystkie etapy: od starań o poczęcie, przez trudy ciąży, aż do rozwiązania. Jest tu rozpacz, strata i przedwczesne porody, ale także radość i zwycięstwo.
Na Instagramie macierzyństwo jest piękne, słodkie, bezproblemowe. W rzeczywistości coraz więcej kobiet ma problemy z zajściem w ciążę, donoszeniem i urodzeniem zdrowego dziecka. I to oznacza dla nich piekło.
Czas, by świadomie i pewnie podejść do tematu macierzyństwa i ojcostwa. Rozpoznać swoje psychiczne blokady, podważyć obowiązujące stereotypy, przygotować się na walkę: ze sobą, organizmem i czasem. Bo bardzo często zdarza się, że dobrze zadane pytanie oraz trafna diagnoza pozwalają bardzo szybko cieszyć się najpiękniejszym okresem w życiu i zostać szczęśliwym rodzicem zdrowego dziecka.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 327
Autor: Weronika Marczuk
Redakcja: Agnieszka Rakowska-Barciuk, Agnieszka Knapek
Korekta: zespół redakcyjny
Projekt graficzny okładki, elementy graficzne makiety:
Olga Kwiatek Agencja Just Creative
Projekt graficzny makiety i skład: Mariusz Kurkowski
Zdjęcie okładka: Marta Ponsko
Zdjęcia wkładka: Weronika Marczuk (s. I, II, III – dolne, IV – dolne,
V – lewa strona, VI), Agnieszka Walulik (s. III – górne), Bernard Branecki (s. IV – górne), Marta Ponsko (s. V – prawa strona), Ewelina Obuchowska (s. VII)
Redaktor prowadzący: Agnieszka Knapek
Redaktor projektu: Agnieszka Filas
Kierownik redakcji: Agnieszka Górecka
© Copyright by Weronika Marczuk
© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal
Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, za wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.
Bielsko-Biała 2020
Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.
ul. Zapora 25
43-382 Bielsko-Biała
tel. 338282828, fax 338282829
pascal@pascal.pl,www.pascal.pl
ISBN 978-83-8103-664-1
Przygotowanie eBooka: Mariusz Kurkowski
Dziękuję wszystkim, którzy byli i są ze mną dobrym słowem, spotkaniem czy przyjaźnią. Staram się pamiętać i cenić nawet drobiazgi, być
wdzięczna również tym, którzy są mi nieżyczliwi, bo każdy odgrywa w naszym życiu ważną rolę.
Dziękuję też wydawnictwu Pascal i tym wszystkim, którzy inspirują mnie każdego dnia, pisząc, komentując, czy po prostu będąc obserwatorem.
Szczególne podziękowania kieruję do każdego z lekarzy i ich pomocników, z którymi przez tyle lat się stykałam, bardzo cenię waszą pracę i życzę dużo siły.
Serdecznie dziękuję za pomoc i wsparcie Agnieszce Korytkowskiej, Ewie Foley, Iwonie Dobrzyckiej, Ewie Wieczorek, Ani Wasilewskiej, Czesławowi Penconkowi, Dmitrijovi Govsejevovi, Centrum „Attis” w Warszawie oraz Instytutowi Matki i Dziecka w Warszawie.
Ogromnie dziękuję za profesjonalną opiekę merytoryczną wspaniałym ekspertom. Swoją wiedzą i doświadczeniem podzielili się ze mną: Elina Denis, Katarzyna Hajduga, Wojciech Nowak, Justyna Grabkowska, Paweł Habrat, Andrzej Wincewicz, Sławomir Wołczyński, Monika Karmańska, Anna Obrębowska, Renata Mędza, Beata Frankowska, Tatyana Staruszczenko, Dagmara Siudowska, Małgorzata Filipiak, Magdalena Kozłowska, Tadeusz Issat, Riad Haidar, Aleksandra Künstler, Grażyna Namysłowska, Małgorzata Magiera, Monika Wiśniewska.
Moim wszystkim kolegom i koleżankom z pracy i w Ukrainie, i w Polsce, partnerom w biznesie i współdziałaczom – dziękuję za wsparcie, pamiętam, zawsze z wzajemnością.
Specjalne podziękowania kieruję do moich bohaterek i bohaterów, którzy podzieli się najtrudniejszymi momentami ze swojego życia.
Swoją miłość i wdzięczność kieruję do najukochańszych rodziców, bez względu na to, kto na jakim jest świecie, moich teściów i ukochanego mężczyzny – nasza Ania to owoc miłości na tym drzewie. Córeczce Ani – że wybrała właśnie nas, kocham!
Wszystko będzie dobrze!
Chcę was o tym uprzedzić już na samym początku.
Czy jest to możliwe? Owszem.
Jeśli tylko zapanujemy nad swoim życiem i skoncentrujemy się na celu, wyznaczymy prowadzącą do niego drogę i będziemy nią kroczyć. Ja to zrobiłam. Wiele moich bohaterek również.
Ta książka to owoc zwycięstwa nad porażkami. Opowieść utkana z radości, bólu, wątpliwości, wiary i wdzięczności.
Tak, po ponad siedmiu latach codziennych starań nadeszła upragniona chwila, gdy dowiedziałam się, że dziecko, które noszę pod sercem, zostanie uratowane. Ta pewność dodała mi sił, by powiedzieć o tym światu, który odpowiedział ogromnymi wyrazami wsparcia i skierował mój wzrok na inne historie. Zobaczyłam, ile nas jest! Wtedy też poczułam zbiorowy smutek, dostrzegłam potrzeby i bezsilność, usłyszałam poszukujących pomocy w walce o macierzyństwo. Ośmielona tym zaufaniem połączyłam nasze przeżycia, by pomóc innym, zgłębiłam wiedzę i poznałam wielu z was, kroczących podobną drogą.
W książce, którą oddaję w wasze ręce, mówimy o prapoczątkach, blokadach, lekarzach i przepisach prawa, stratach i trudnych ciążach, roli ojców i naszych celach. Wszystko po to, by znaleźć harmonię i stać się rodzicami, tylko po to i aż po to, by móc usłyszeć po prostu „Mama”, po prostu „Tata”.
Z miłością i wdzięcznością dla Świata,
Weronika z malutką Anią
Gdybyśmy mogli panować nad podświadomością, mielibyśmy całkowitą kontrolę nad własnym życiem. Z łatwością rozpoznawalibyśmy problemy, znali ich źródła, umielibyśmy je szybko rozwiązać i jeszcze szybciej osiągać pełnię szczęścia. Podświadomość wpływa na każdą sferę naszego życia. Składamy się z myśli, przeczuć, przekonań i lęków. Ukryte mechanizmy, kalki zachowań i określone nastawienia tworzą tysiące blokad, o których istnieniu nie mamy pojęcia. Próbujemy osiągnąć jakiś cel, mamy plan działania i wydaje się nam, że wszystko zmierza w dobrym kierunku, a nagle ponosimy porażkę. Zastanawiamy się dlaczego, co poszło nie tak, często nie potrafimy zrozumieć niespodziewanego biegu wydarzeń. Zaczynamy obwiniać siebie i innych. Psują się nasze relacje, pojawiają kłopoty ze snem, z emocjami. Nie mamy pojęcia, gdzie szukać pomocy. Coś jest nie tak, ale nie wiemy dlaczego lub jak to zmienić. Ucisk w brzuchu, napięcie w głowie, jakby nasza intuicja próbowała nam coś podpowiadać, tylko skąd właściwie pochodzi ten głos? Ogromna część tych problemów wynika z tego, że nasze nieuświadomione „kody” nie działają poprawnie. Utrwalamy błędne reakcje, które „wchodzą nam w charakter” i powodują coś, co w życiu objawia się jako blokady. Zaczynamy działać na swoją niekorzyść. Wypalenie, niepowodzenia, brak energii, wieczne: „Chcę coś zmienić”, „Muszę zacząć inaczej żyć”. Stałe napięcia, dezinfomacja, nieosiągnięte cele – to wszystko powoduje, że latami żyjemy w narastającej frustracji.
I często wtedy pojawia się myśl o upragnionej ciąży, która wydaje się być lekarstwem na wszystkie bolączki. Wyobrażenie, że nasze przyszłe dziecko przyniesie nam ukojenie, wytyczy cel, będzie ostoją i świetlaną przyszłością, jest najsilniejszym pragnieniem, jakie kiedykolwiek pojawiło się w naszym sercu. Zaczynamy starania o zajście w ciążę i... zaliczamy pierwszy kryzys. Okazuje się to trudniejsze, niż założyłyśmy. W pracy, w parku, na spacerze, na zakupach zaczynamy zwracać coraz większą uwagę na kobiety w ciąży, które choć zmęczone, wydają się być szczęśliwe. Kontynuujemy starania i… znowu nic. Pojawiają się więc w naszej głowie myśli o in vitro. Przekopujemy setki stron internetowych, zaczynamy wędrówkę po gabinetach lekarskich, robimy dziesiątki badań. I słyszymy diagnozę, po której płaczemy w poduszkę. Odkładamy pieniądze i w końcu decydujemy się na zabieg. Czekamy na wynik. Jest! Powiodło się! Będziemy rodzicami! Nareszcie wszystko będzie dobrze! Niestety, po kilku tygodniach tracimy ciążę... Ale zbieramy się psychicznie i zaczynamy od początku. Jednak bardzo często początek nie tkwi w kolejnych diagnozach dotyczących naszego ciała. Początek może być, i z reguły jest, ukryty głębiej i wcześniej, nie tylko w naszym dzieciństwie, ale bywa, że jeszcze w łonie naszej matki.
Oto opowieść Natalii:
Natalia
Moja mama nie mogła zajść w ciążę z powodu przewlekłej choroby. Jednak zdarzył się cud, udało się. Kiedy była już w zaawansowanej ciąży, okazało się, że pojawiły się poważne komplikacje i raczej nie będzie mogła urodzić bez tragicznych konsekwencji. Stanęła przed dramatycznym wyborem: urodzić dziecko albo przeżyć. Mama wybrała mnie. W czułym liście do mojego taty napisała, że gotowa jest poświęcić życie dla mnie. Zostawiła mu wskazówki, jak ma mnie wychowywać, prosiła, żeby mnie kochał. Żałowała tylko, że nie będzie mogła już zobaczyć, jak będę rosła. Jak zareagował tata? No cóż, nie zaprotestował. Heroicznie uważał, że trzeba ratować upragnione dziecko. Trudno sobie wyobrazić, co czuje kobieta, która wie, że nie zobaczy dziecka, które nosi w sobie, nie doświadczy cudu macierzyństwa, a jej ukochany nie walczy o nią. A przede wszystkim trudno sobie wyobrazić, jak wielki strach przed śmiercią trzeba pokonać, by podjąć taką decyzję!
A potem nastąpił kolejny cud – moja mama przeżyła. Nosiła, mnie, tuliła, cieszyła się każdą chwilą ze mną. Idylla, prawda? A jednak zawsze coś czaiło się pod tym szczęściem. U mamy – to poczucie poświęcenia, ofiarowania siebie dla dobra dziecka, które jak każde inne nie było idealne, ale niesforne, wyłamujące się ze standardów, eksperymentujące, zbuntowane, wywoływało żal do otoczenia, do męża, że mimo wszystko ona nie była aż tak ważna. Wtedy często wyłaniała się przede mną postać Mamy, która-gotowa-była-poświęcić-swoje-życie i karcącym lub smutnym spojrzeniem mówiła: „A ty jesteś taka niewdzięczna”.
Właśnie wtedy „wdrukował” się w moją podświadomość lęk, że ciąża może zagrażać życiu kobiety. Gdy po latach, pracując z mądrym terapeutą, dotarłam do tego wspomnienia, poczułam smutek i ulgę jednocześnie. Nie mogłam zrozumieć, dlaczego wyparłam ze swojej świadomości wydarzenia, które okazały się mieć tak duży wpływ na moje życie. Zdałam sobie również sprawę, że nie tylko moja relacja z mamą, ale także niebywała więź łącząca mnie z ojcem oraz stosunki między rodzicami uwarunkowane były tym pierwotnym zdarzeniem. Ono miało również dalsze konsekwencje. Zaowocowało moim podświadomym lękiem przed ciążą i przekonaniem, że dziecko zmienia na gorsze relacje między rodzicami, zawsze jeden z nich zostaje w jakiś sposób skrzywdzony, poszkodowany.
Co zrobić, by zniknęły podświadome blokady?
O takich i wielu innych rzeczach będziemy rozmawiać w tej książce.
Psychologiczne blokady w planowaniu rodziny są bardzo delikatnym tematem, trudniej je udowodnić niż namacalne medyczne przeszkody. Spotkałam się jednak z ogromną liczbą par, oraz trenerami i psychologami, którzy mają konkretne rezultaty w pracy nad tą najbardziej skomplikowaną częścią nas, czyli naszą GŁOWĄ.
Zacznijmy więc od pierwszego słowa, które rani, ogranicza i programuje nasze działania: BEZPŁODNOŚĆ. Słowo – wyrok. Jest nadużywane i źle interpretowane nie tylko przez nas samych, ale również przez media, a nawet przez niektórych lekarzy. Powinno się go stosować tylko w skrajnych przypadkach, gdy dana osoba jest fizycznie pozbawiona części systemu rozrodczego, w pozostałych przypadkach lepiej używać określenia „obniżona płodność”. Unikajmy pewnych pojęć i słów, które utrwalają nasz stosunek do przedmiotu. Gruntownie przepracuj przekonanie, że zabezpieczanie się przed ciążą jest jedyną szansą na dobre życie. Ten rozkaz, ukryty głęboko w podświadomości, potrafi być zbyt dosłownie zrozumiany przez nasze centrum dowodzenia organizmem. Ważnym aspektem jest też naturalna polaryzacja par: mężczyzna powinien się czuć ojcem rodziny, a kobieta „nie być mężczyzną”, co jest coraz częstszym problemem w dzisiejszym świecie. I najważniejsze: wykonaj pracę nad ukrytą niezgodnością wewnętrzną w temacie DZIECI. Tak, okazuje się, że wielu z nas wysyła sprzeczne komunikanty do mózgu. W tym wypadku celem jest dogadać się ze sobą!
Gdy dominanta strachu jest bardzo aktywna i blokuje dominantę rozrodczości. Dlaczego tak się dzieje? Uczucie strachu jest związane z instynktem przetrwania, zawsze silniejszym od potrzeby rozmnażania się. Dokładnie jak w przyrodzie – jeśli nie ma warunków do wysiedzenia jaj czy stworzenia gniazda, a trwa walka o przetrwanie – nie ma mowy o potomstwie.
Psycholodzy prenatalni wskazują na następujące, nieuświadomione przyczyny blokad psychologicznych:
Strach przed utratą wolności: oficjalnie bardzo chcę mieć dziecko, ale boję się, że stracę wtedy swoją ukochaną pracę; a co z własnym mieszkaniem, w wynajętym ledwo sobie radzimy, z dzieckiem i wydatkami możemy sobie nie poradzić; a jak mój sport, figura, co z naszym wesołym życiem?
Wystarczy jedna szczera rozmowa ze specjalistą lub ze sobą i możemy wyłowić te obawy z oceanu naszych myśli.
Strach o moje osobiste zdrowie: a co, jeśli się coś stanie ze mną w ciąży, w trakcie porodu, przecież mogę umrzeć.
Takie obawy często przechodzą przez myśl niejednej z nas, ale prawdziwym problemem stają się wtedy, gdy są mocno utrwalone, jak w przypadku Natalii.
Obawa o zdrowie dziecka: o choroby w trakcie ciąży, o uszkodzenia przy porodzie, no i oczywiście o to, że może mieć wady rozwojowe.
Jeśli kobieta jest wewnętrznie przekonana, że nie chce urodzić i wychowywać dziecka z wadami, do mózgu idzie taki komunikat: „nie zgadzam się na dziecko z wadami”, a nasz „wewnętrzny komputer” potrafi z dokładnością wykonać pierwszą część zlecenia, niekoniecznie biorąc pod uwagę jego końcówkę.
Lęk przed własną niekompetencją bycia dobrą matką: co, jeśli nie sprostam roli, nie dam rady zająć się dzieckiem jak trzeba, będę złą matką, zrobię krzywdę, czy nie dopilnuję, a może nie pokocham go jak te wszystkie cudowne mamy z filmów i zdjęć w kolorowych gazetach?
Podobne wątpliwości dotyczą wielu kobiet, najczęściej tych dążących do perfekcjonizmu albo nie mających wiary we własne siły. Obawy zmieniają się wówczas w poważny lęk.
Strach przed powtórzeniem błędów naszych rodziców dotyczącychwychowania: by dziecko nie przeżywało tego, co mnie spotkało w dzieciństwie. Zwłaszcza, gdy są to żale i pretensje do własnej matki (kobiety mocno identyfikują się z matkami w tej kwestii), martwimy się: „Co, jeśli będę taka jak moja mama?”, „Nie chcę być matką, taką jak moja”. Jednak nasz mózg znowu zapamięta tylko fragment komunikatu: „Nie chcę być matką” i nasze centrum dowodzenia skupi się na spełnieniu właśnie tej części naszego postanowienia.
Niechęć wydania potomka na „ten chory świat”, który nas otacza: pojawia się, gdy mamy wiele zastrzeżeń i lęków wobec rzeczywistości. Powszechny stres cywilizacyjny coraz bardziej nas zamyka, i może również ujawnić się jako blokada przed rodzicielstwem.
Nierzeczywista chęć urodzenia dziecka: oficjalnie chcemy, nawet mówimy o tym, ale dlatego, że poddajemy się naciskom, jednak po głębszej analizie chęć bycia rodzicem nie jest naszym priorytetem.
Uwarunkowanie macierzyństwa: gdy uważamy, że musimy spełnić odpowiednie warunki, by urodzić i wychować dziecko; są to np. nasze przekonania o konieczności posiadania odpowiedniego mieszkania czy domu lub o tym, że dziecko wymaga ogromnych wydatków i zabezpieczenia jeszcze przed jego narodzinami; podobne życzenia mogą się również okazać blokadami przed ciążą.
Istnieją również niespodziewane zdarzenia, życiowe zakręty i traumy, które na zawsze wpływają na naszą egzystencję oraz nasz późniejszy stosunek do bycia matką lub ojcem.
||
Miałam kochających rodziców. Wychowywali mnie surowo, ale sprawiedliwie i, co lubili podkreślać, właśnie dzięki temu wyrosłam na porządnego człowieka. Tata, zrobiłby dla mnie wszystko, mama jest do dziś moim wsparciem. Gdyby ktoś mi powiedział, że rodzice mogli się przyczynić do moich problemów z ciążą, uznałabym to za kiepski żart. Byliśmy zżyci, bliscy sobie. I na zawsze połączyło nas dramatyczne doświadczenie.
Rodzice wreszcie doczekali się małego, ale własnego lokum, na pierwszej wyspie mieszkalnej w Związku Radzieckim, w centrum pięknego Kijowa. To była sztuczna wyspa, perfekcyjnie zaplanowana: otaczał ją piękny kanał z wodą z Dniepru; można do dziś podziwiać ogromne fontanny, aleje zieleni, pływać łódkami, opalać się na plaży, a widok na stare miasto zapiera dech. Gdy miałam 3 lata, na świat przyszła moja siostra Inna, którą od razu okrzyknięto córeczką tatusia, bo była do niego podobna. Pokochaliśmy naszą laleczkę, była pogodnym dzieckiem i nigdy nie płakała (co potem okazało się „znakiem”). Z kolei ja byłam rezolutną dziewczynką i uwielbiałam zajmować się siostrą.
Gdy Inna miała jedenaście miesięcy, mamę zaniepokoił jej niespokojny sen. Poszła z dzieckiem do lekarza, ale nie znalazł podstaw do niepokoju. Po kilku dniach rodzice wezwali lekarza, by po raz kolejny dokonał badania, bo dziecko oddychało nierównomiernie. Lekarz zbadał Innoczkę, ale uznał, że nic się nie dzieje i dodał: „Proszę pani, dziewczynka mi nie wygląda na chorą, chyba by się nie uśmiechała, prawda?” i raczej dla świętego spokoju zlecił badanie kału, ponieważ stwierdził, że Inna co najwyżej może mieć robaki. Badania nic nie wykazały, a mała nie czuła się lepiej. Niestety w tamtych czasach nie było możliwości, żeby działać na własną rękę – żadnych prywatnych klinik, surowa rejonizacja oraz autorytarne decyzje lekarzy. Taki system, taka rzeczywistość.
Jednak rodzice czuli, że coś jest nie tak. Mama poszła do przychodni poprosić o innego lekarza, ale została przegnana z awanturą, bo jak sobie mogła pozwolić na podważanie autorytetu doktora. Tymczasem Inna już prawie nie spała w nocy, była niespokojna, choć nie miała temperatury i nie płakała. Wreszcie rodzice nie wytrzymali. Mama kazała tacie zawieźć się w swoje rodzinne strony, gdzie pracowała znajoma lekarka. Bez żadnych zapisów i formalności przywieźliśmy naszego aniołka do wiejskiego szpitala. Pani doktor po krótkim badaniu orzekła, że maleństwo ma zapalenie płuc i trzeba działać natychmiast. Dała skierowanie na cito i rodzice pojechali na rentgen. Bardzo się spieszyli, tata przekraczał prędkość, naruszał przepisy, a mama błagała niebiosa, by się wszystko ułożyło. Nie ułożyło się… Owszem, na badanie zdążyli. Zdążyli też dowiedzieć się strasznej rzeczy: jedno płuco już się „spaliło”, a z drugiego pozostał już tylko kawałek. Dla mojej małej siostrzyczki już nie było ratunku. Te ostatnie dni w szpitalu były horrorem. To było czekanie na śmierć. Oczywiście, nie zdawałam sobie z tego sprawy. Próbowałam nadal się bawić z Inną, nikt nie wytłumaczył mi, co się dzieje. A moja siostrzyczka tak mnie kochała, że nadal popiskiwała z radości, gdy się do niej tuliłam. W pewnym momencie odwróciła się i… odeszła.
Dzień jej śmierci był dla mnie momentem rozpoczęcia się długiego okresu strachu. Miałam wówczas 4 lata. Ten dzień zwiastował kolejne lęki i ból małej, zdolnej dziewczynki, która na długi czas utraciła dwa filary: uwagę rodziców i pewność siebie. Tata dwa tygodnie nocował na cmentarzu, mama posiwiała z rozpaczy. Płakała non stop. Ja byłam przerażona i szukałam winy w sobie. Może tak się stało, bo raz Inna spadła z sofy, gdy jej pilnowałam? A może dlatego, że czasem byłam trochę zazdrosna o to, że rodzice poświęcają jej więcej czasu niż mnie? Moje dziecięce serce waliło tak mocno, że rozpadało się na kawałki i sklejało tylko na chwilę, by później znowu się rozpaść. Uczucia, których się nie zapomina. Emocje, których się nie wyrzuca. Wszystko to pamiętam jak dziś. I nikt nie mógł nam wtedy pomóc. Nie było psychologów, a bliscy nie potrafili nas wesprzeć. Wszyscy byli zdruzgotani. Jednak współczucie i roztrząsanie tego, co się stało, tylko pogłębiało naszą rozpacz.
Po bardzo trudnym dla wszystkich pogrzebie rodzice przeszli w fazę wzajemnego obwiniania się, przerzucali się argumentami, kto bardziej zawinił. Żyliśmy w przedsionku piekła. A potem, w rozmowie, która zaważyła na całym moim przyszłym życiu, wypowiedzieli z ogromną troską i miłością mniej więcej takie słowa: „Już nigdy nie będzie tak samo. Nasza żałoba nigdy nie minie. Gdyby nie to, że jesteś, nie chcielibyśmy już dalej żyć. Dlatego musisz być dzielna i wyrozumiała. Jeśli będziemy musieli się martwić o ciebie, to już tego nie wytrzymamy”. Choć byłam mała, w chwili śmierci siostry musiałam dorosnąć w jeden dzień. A mój instynkt samozachowawczy, pomieszany z ogromną miłością do mamy i taty, odczytał ten przekaz jednoznacznie: „Muszę dbać o rodziców. Nie mogę pozwolić, aby stało im się coś złego. Nie mogę dopuścić, żeby się rozstali. Powinnam być najlepsza we wszystkim, nigdy ich nie zawieść, niczego nie zepsuć, nie pozwalać sobie na szaleństwa”. To wydarzyło się automatycznie w mojej głowie i było podyktowane instynktem przetrwania. Powinnam była stać się dwa razy lepsza, ponieważ musiałam zastąpić rodzicom ich zmarłe dziecko. Już tylko i wyłącznie moje „odpowiednie zachowanie” mogło zagwarantować, że mama i tata będę razem, co oznaczało, że także ze mną. I najważniejsze: swoim wzorowym zachowaniem mogłam im sprawić radość, zobaczyć ich uśmiechy, mimo wielkiego nieszczęścia.
Jej duch obchodził z nami Święta, chodził do szkoły, był pytany, czy jakieś zdarzenie jest dla niego miłe… „Dziś są urodziny śp. Innoczki”, mówiła mama 13 sierpnia. „Oj, to przecież dzień, kiedy rok temu zaczęła raczkować”, „Gdyby żyła, chodziłaby do pierwszej klasy”, komentował tata. Tak, Tatusiu, gdyby Innoczka żyła, dziś byłaby czterdziestopięcioletnią kobietą, na pewno piękną i pogodną.
Mijały lata. Nie zdawałam sobie sprawy, że to doświadczenie zaważyło na moim późniejszym życiu – dziewczynki, nastolatki, młodej kobiety. Gdy w końcu podczas terapii to do mnie dotarło, prawda uderzyła mnie jak obuchem w głowę. Przepracowywałam ją, zapoznawałam się ze schowanymi głęboko lękami, smutkiem, perfekcjonizmem i nadmierną odpowiedzialnością. Dla specjalistów to było oczywiste, dla mnie nie. Musiałam poskładać życiowe puzzle: akcja – reakcja, przyczyna – skutek. Czy było czymś złym, że zawsze chciałam mieć najlepsze wyniki? Że dostawałam same piątki i kończyłam z wyróżnieniem kolejne szkoły, w tym muzyczną? Że poszłam na prawo? I wciąż mogłam sprawiać rodzicom radość? Pozostanie za granicą, mimo obaw, nie zepsuło mnie. Byli ze mnie dumni. Przyjechali na rozdanie dyplomów na Uniwersytecie Warszawskim: dyplom z wyróżnieniem wręczał ich córce premier Włodzimierz Cimoszewicz. Dalej zadawałam sobie pytania: czy było coś złego w tym, że kolejne cztery lata ciężko pracowałam? Potrafiłam w obcym języku skończyć z wyróżnieniem aplikację radcowską. Nawet na chwilę się nie zatrzymywałam, mało tego, w wieku trzydziestu sześciu lat obroniłam dyplom Master of Business Administration! Czy było w tym coś złego? Odpowiedź brzmi: nie. Przecież byłam ambitna, realizowałam wymarzony scenariusz. Tylko dlaczego w moim życiu wciąż czaił się chorobliwy lęk? Nieustannie uważałam na każdy swój krok, martwiłam się o powodzenie każdego zadania, którego się podejmowałam, a było ich mnóstwo, czasami nawet otrzymanie oceny niższej o chociażby jeden stopień, wywoływało u mnie nieuzasadniony niepokój. Zawsze chciałam „za bardzo”. Za bardzo zrobić, za bardzo pomóc, za bardzo się opiekować. Stworzyłam z siebie maszynkę do osiągania celów – swoich i innych ludzi.
To odkrycie pomogło mi zrozumieć moje zawodowe rozdwojenie. Z jednej strony: perfekcjonizm w dążeniu do bycia dobrym prawnikiem – wyróżnienia, własna kancelaria. Z drugiej: produkcja filmowa, fundacja artystyczna, projekty twórcze. Moja miłość do wiedzy skierowała mnie na ścieżkę prawniczą, prestiżową. Natomiast moja artystyczna dusza, czyli miłość do muzyki i tańca, zabierała mnie w rejony, gdzie nie wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik, gdzie mogłam dać upust swojej tęsknocie za byciem dzieckiem, odtworzyć dzieciństwo, które skończyło się tak dramatycznym cięciem. Tak połączyły się dwa tory. Nauczyłam się produkować filmy, na prośbę znajomych zagrałam Ukrainkę w serialu „Plebania”, wystąpiłam też w filmie, co znowu było cofnięciem się do ukochanych lat szkolnych i występów przed publicznością. Mimo że świetnie sobie radziłam: grałam, tworzyłam, kreowałam, nie pozwalałam nazywać siebie artystką, bo przecież w związku artysta mógł być tylko jeden. Grzecznie stałam w drugim rzędzie. Zresztą, przez całe dzieciństwo przygotowywano mnie do takiej roli. Choć tańczyłam, grałam na fortepianie i byłam świetna w szkolnych przedstawieniach, rodzicie twierdzili, że lepiej skończyć pedagogikę lub prawo, twardo stąpać po ziemi. Jakież to teraz jest jasne, jakie oczywiste… Wszystko, co robiłam jako prawnik czy organizator – chwalono i zauważano, a to, co dotyczyło twórczości – traktowano jako mało znaczący epizod, ewentualnie hobby. Przecież lepiej być prawnikiem i prezesem firmy. Ktoś musi w domu być poważny. Ktoś musi być odpowiedzialny. I tylko szczera zazdrość przyjaciółek oraz podziw ludzi czasem dawały mi do myślenia… Ale odpędzałam te myśli. Nie mogłam zawieść. Podjęłam się TEJ ROLI. Teraz już wiem.
Kolejny etap terapii pozwolił mi wreszcie uszanować swoje potrzeby i odciąć się od oczekiwań innych. Nigdy nie obwiniałam nikogo za niepowodzenia, zaczęłam więc pracę nad sobą: wychodzenie z kokonu, pozbycie się poczucia winy, zaprzestanie chowania się w cień, znalezienie czasu dla swoich zajęć i docenienie siebie. Zmiany we mnie spowodowały wybuch. Rozerwał on „złotą klatkę”, w której żyłam przez lata, odzyskałam podmiotowość, pozwoliłam sobie na głośne mówienie, czego pragnę, a nawet bez wyrzutów sumienia przyjęcie propozycji pracy w telewizji. Jak to wszystko wpłynęło na kwestię poruszaną w tej książce?
Rozważania zostawię ekspertowi, ale wtedy, 13 lat temu, zrobiłam bilans na zamknięcie ważnego etapu w życiu. Bez narzekania, obiektywnie, bez żalu, ze zrozumieniem tego, że na wszystko jest odpowiedni czas: tytuły – mnóstwo, małżeństwo – dwanaście lat, sympatia ludzi – bardzo duża, liczba dzieci chrzestnych – siedmioro, liczba dzieci wychowanych – jedna cudowna córka byłego męża, własnych – zero!
Jedyne, z czym się nie mogłam pogodzić. Jedyne pragnienie, dla którego warto było zmienić życie i zacząć kolejny etap. Historia mojego przeświadczenia, że czeka na mnie, gdzieś tam w przestworzach, moje dziecko, które kiedyś urodzę, które przyjdzie na świat oczekiwane przez wszystkich bliskich, jest kanwą do spisania opowieści o staraniu się, by zwalczyć swój instynkt przetrwania na rzecz instynktu pokazania świata istocie, która jest ważniejsza ode mnie samej, by się nie poddać, pomimo trudnych doświadczeń. I nawet najczarniejsze proroctwa, że po rozwodzie sobie nie poradzę bez męża, że będę w tym kraju nikim, zupełnie na mnie już nie działały. Ja już wiedziałam, jak jest naprawdę. Usłyszałam swoją duszę. Na szczęście.
Przekonałam się na swoim przykładzie, że nawet jedno słowo może zachwiać delikatnym światem dziecka. Czy każdy rodzić ma świadomość tego, jak jedno wydarzenie, jedno zdanie, mogą wpłynąć na dorosłe życie jego dziecka, jego postawę, wybory i w końcu na decyzję o posiadaniu własnych dzieci? Czy rozumie, że nawet drobne incydenty, rodzinne zabobony, obejrzany film oraz to, co przekazuje dziecku (nawet w dobrej wierze), może stać się dla niego gehenną? To, co dla dorosłych nie stanowi nawet tematu do rozważania, dla dziecka może stać się źródłem wielu złych decyzji, a w ich wyniku, ogromu życiowych trudności.
komentarz eksperta
ELINA DENIS – psycholożka rodzinna, trenerka VIP, psychoanalityk, procesor (PEAT, KNOWLEDGISM), certyfikowana terapeutka czaszkowokrzyżowa, osteopata, autorka kursu Communication Mastery, założycielka Happines Club oraz twórczyni metodologii terapii śmiechem i rozwijania zdolności poznawczych.
Kto chciałby, by ceną jego błędu stało się czyjeś życie? A życie najbliższej osoby? A życie czterolatka? Wyobraź sobie, że z całą powagą i przekonaniem powiedziano ci: „Jeśli zachowasz się nieprawidłowo, my, twoi rodzice, umrzemy” (tak zabrzmiało to w głowie małego dziecka). Nawet dorosły mógłby nie udźwignąć takiego ciężaru. Dzieciństwo znika. Znika beztroska, która z czasem mogłaby przekształcić się w zakorzenioną i spokojną wiarę w siebie. A co najważniejsze, strach odbiera prawo do popełnienia błędu i eksperymentowania. Dorastanie odbywa się w cieniu stałej, nieznośnej odpowiedzialności.
Można oczywiście rozważać, co to za ciężar poczucia winy? Nieszczęście spadło najpierw na każdego z rodziców (żal i przerażenie stratą, samooskarżanie), stąd wzięło się wzajemne obwinianie i próby zrzucenia z siebie trudnego do udźwignięcia ciężaru. Zdruzgotani rodzice, nie mogąc znieść takiego życia, przenoszą ogromną część odpowiedzialności na starszą córkę. Niczym rozpalony węgiel przerzucają odpowiedzialność z jednego na drugiego. Aż ten ogień i ból spada na małe dziecko, które jeszcze nie umie się bronić, nie wie, jak uniknąć ciosów.
Dziecko staje się dorosłą kobietą, zmuszoną zmagać się w życiu i z różnymi okolicznościami, i ze swoimi lękami. Kobieta rozgląda się i zastanawia, jak dalej żyć? Co zrobić z odebranym dzieciństwem, gdy nie jesteś już dzieckiem? Kiedy dusza, ciało i umysł dorastały w strachu i deficytach miłości?
Wnioski i porady
Nakarmić głodujących jest sprawą samych głodujących. Tak, jak najbardziej odpowiednimi komórkami dla organizmu są te, które wyrastają z własnych komórek macierzystych, tak, najbardziej ekologiczną miłością dla duszy jest jej własna miłość.
Najlepszą rzeczą, jaką możesz zrobić, aby sobie pomóc, to zostać w swojej wyobraźni najlepszą, najbardziej opiekuńczą matką i powrócić do siebie-dziecka. Przytul tę malutką, przestraszoną, bezbronną istotę. Przytul ją do siebie tak bardzo, jak to konieczne, aby to dziecko poczuło pełne bezpieczeństwo i spokój najgłębiej jak się da, do ostatniej swojej komórki.
Tak, wygląda to jak film science fiction, w którym bohaterowie mogą wrócić do przeszłości, by coś zmienić. Jak się okazało (dzięki naukowcom!), dla naszych neuronów nie jest ważne, czy doświadczamy czegoś w głowie, czy w rzeczywistości. Znacznie ważniejszy dla nich jest sposób na najlepsze rozwiązanie problemu.
Obraz i uczucie utrwala się. Następnie jest on oznaczany jako najlepsze rozwiązanie i wysyłany do podświadomości, aby w podobnym przypadku móc automatycznie zadziałać, użyć gotowego zachowania lub nastroju.
Dlaczego musimy wracać do przeszłości? Ta ofiarowana dziś miłość pokrywa ranę jak bandaż. A pierwotna, nieodłączna miłość, hojnie wlana w chwili, gdy rana się pojawiła, leczy ranę od samego początku, od samego źródła, to znaczy NA ZAWSZE.
Taka wewnętrzna praca jest dobra nie tylko dla delikatnych i wrażliwych kobiet. Richard Bach, autor wspaniałych książek (najprawdopodobniej znacie jego Mewę lub Iluzje) opisuje w Ucieczce z bezpieczeństwa swoje głębokie, osobiste doświadczenie pracy z sobą-dzieckiem. To najlepsza książka dla kogoś, kto szuka swojego źródła siły, zakorzenienia i pełni oraz wyjścia z narzuconego w dzieciństwie losu.
ciekawostka
Czy wiesz, że to, jak widzimy świat i swoje w nim miejsce, kształtuje się nie tylko w okresie prenatalnym czy wczesnym dzieciństwie, ale jest zależne nawet od przeżyć naszych przodków? Udowadniają to najnowocześniejsze badania epigenetyczne, czyli tzw. dziedziczenie pozagenowe, które odgrywa kluczową rolę w procesie modyfikacji naszych genów. Dzięki niemu dziedziczymy nie tylko konkretne cechy fizyczne – nos, kolor oczu czy figurę, lecz również uczucia, wspomnienia i emocję. Żeby bardziej namacalnie uświadomić sobie, co to oznacza, można powiedzieć, że geny jako takie to paliwo do samochodu, ale jazda jest możliwa tylko po naciśnięciu na pedał gazu i uruchomieniu silnika, którym jest właśnie ekspresja genów. Teraz mamy już więc pewność, że wpływają na nas również czynniki środowiskowe: jak jedli, co pili nasi przodkowie, czy byli szczęśliwi czy zestresowani. I w drugą stronę: dbając dziś o swój tryb życia, masz ogromną szansę przekazać następnym pokoleniom dobre nawyki, zdrowie, a nawet pozytywne myślenie. Wspaniała sprawa i duża odpowiedzialność!
Udowadnia to również eksperyment. Laboratoryjne myszy poddano działaniu zapachu przypominającego woń kwiatu wiśni, jednocześnie poddawano gryzonie lekkim elektrowstrząsom. Po pewnym czasie myszy reagowały na zapach nerwowym zachowaniem i strachem. Badacze ze zdumieniem stwierdzili, że również potomstwo myszy zachowuje się nerwowo, czując zapach kwiatów wiśni. Co więcej, wspomnienia stresu związanego z zapachem wiśni zostały przekazane także mysim wnukom. Lęk był więc wynikiem dziedziczenia. Naukowcy nazywają to pamięcią komórkową lub epigenetyczną. Nasze komórki zapamiętują i przekazują przeróżne informacje następnym pokoleniom, które na stałe „grawerują się” w kodzie genetycznym. Warto wspomnieć, że początek tej transmisji międzypokoleniowej ma miejsce w okresie życia wewnątrzmacicznego1.
1 Jośko-Ochojska J., Traumatyczne przeżycia matki ciężarnej a zdrowie jej dziecka, https://dzieckokrzywdzone.fdds.pl/index.php/DK/article/view/566/430 (dostęp: 04.03.2020).
Rodzicielstwo jest więc stanem, do którego przygotowujemy się od najmłodszych lat, zanim jeszcze pomyślimy o dziecku. Jak to możliwe? Wszystkie przeżycia zapisują się w naszej podświadomości poprzez ich powtarzanie. Emocje kształtują obrazy i przekonania (o nas samych, o świecie, o związkach, o rodzicach i rodzicielstwie), a te szybko się automatyzują. Działamy jak roboty zgodnie z zapisanymi „instrukcjami”. Czy to jest dobre? Wszystko jest po to, żeby nas chronić, żebyśmy nie musieli czuć bólu. To wszystko ma nam zapewnić przetrwanie, co jak już wiemy jest dla naszej biologii najważniejsze.
komentarz eksperta
KATARZYNA HAJDUGA – trenerka mentalna, terapeuta pracy z oddechem i terapii craniosacral, szkoleniowiec. Pracuje z kobietami mającymi trudność z zajściem w ciążę oraz przygotowującymi się do procesu in vitro.
Sama jest dzieckiem z jednym punktem w skali Apgar z przedwczesnego porodu. Nie dawano jej szans na przetrwanie. Jednak pragnienie życia oraz ciężka praca nad sobą spowodowały, że po latach poruszania się na wózku wstała na nogi, by móc pracować na rzecz ludzi.
Wszystkie emocje, które najczęściej przeżywałaś w życiu (nawet, jeśli były trudne) dla twojego organizmu są tymi, które zapewniają przetrwanie. Może wydaje się to niedorzeczne, bo nikt nie chce czuć smutku, samotności czy strachu, lecz w wyniku powtarzalnego odczuwania tych stanów przez dużą część życia twoje ciało programuje się na cykliczne wydzielanie określonych hormonów. Stajesz się wzorem matematycznym i nawet, jeśli czujesz się niewygodnie, to przecież jest jakoś... swojsko. Doskonale wiesz, jak z tego wyjść i co będzie dalej, więc daje ci to poczucie bezpieczeństwa.
Taki przykład. Pracowałam kiedyś z kobietą, której mama zmarła przy porodzie i ta kobieta jako mała dziewczynka przez większość czasu czuła się opuszczona i niewidzialna. Ten stan stał się częścią jej tożsamości. Utrwalał się z każdym rokiem, a ona coraz bardziej stała z boku i trudno jej było nawiązywać i utrzymywać relacje. Potwierdzała w ten sposób cały czas, że jest opuszczona. Pewnego dnia ktoś ją zauważył. Był to mężczyzna, który ją adorował i był w tym wytrwały. W końcu uległa tej adoracji, czego konsekwencją był związek i miłość. Na początku kobieta nie umiała znieść zainteresowania i uwagi, którą obdarzał ją ukochany. Kiedy oswoiła się z tym, że ktoś jest obok niej, okazało się, że nie może zajść w ciążę, mimo żadnego wyraźnego problemu natury fizjologicznej. Starali się o dziecko długo, lecz bezskutecznie. Właśnie wtedy zgłosiła się do mnie. Wtedy już miałam za sobą doświadczenie współpracy ze szkołą rodzenia, a przede wszystkim pracowałam często z kobietami pragnącymi być matkami.
Kiedy ta kobieta trafiła do mnie, miała prawie czterdzieści lat. Bardzo chciała być matką, dać dziecko swojemu mężowi, który o tym marzył. Im dalej w las, tym bardziej okazywało się, że na przeszkodzie macierzyństwu stoją lęki, że nie zdąży być mamą, że jeśli nie urodzi, to partner poczuje się rozczarowany i ją zostawi, czyli znowu ona będzie opuszczona. I koło się zamknie. Okazało się również, że na dnie tego wszystkiego jest również lęk przed śmiercią. Przekonania: „Umrę, jeśli urodzę” oraz „Nie byłam wystarczającym powodem, by mama ze mną została, więc nie zasługuję na to, o czym marzę”. Domknięcie tej części, która była nieukochana i zabranie siebie z tego utknięcia w przeszłości przeniosło się też na fizjologię. To było tak uwalniające dla tej kobiety, że nagle całe jej ciało rozluźniło się i wzięła głęboki oddech. A dziś? Ta kobieta jest mamą. Zmienił się wzór, który był utrwalony przez wiele lat. Uwolnienie lęku, zdjęcie z siebie odpowiedzialności za śmierć własnej mamy i porzucenie poczucia niezasługiwania na miłość, przyniosły przełom i odmianę.
Wnioski i porady
W którym momencie przychodzi przełom do świadomego życia? Czy każdy z nas jest ofiarą swojej osobistej historii?
Moment budzenia się świadomości przychodzi, kiedy czujesz, że coś nie działa, nie możesz pójść dalej. Masz wrażenie, że kręcisz się w kółko i nie dostajesz od życia tego, czego pragniesz. Wtedy stajesz w punkcie zero i dokonujesz korekty. Często są to trudne momenty przebudzenia. Zachęcam cię do tego, abyś rozpoznała swoje potrzeby (te niezaspokojone) i zapytała siebie, jak możesz najpierw sama je zaspokoić. Dlaczego? Z mojego wieloletniego doświadczenia pracy z ludźmi widzę, że niezaspokojone potrzeby, a co za tym idzie – hormonalny algorytm, tworzą blokady, trzymają nas w przeszłości. Kiedy je rozpoznasz, proszę, spisz pomysły, w jaki sposób mogłabyś je karmić regularnie, aż się napełnią i nasycą.
Naszym obowiązkiem w dorosłym życiu jest przerwać własny łańcuch traum, by nie przekazać ich potomstwu. Jeśli umiemy dotrzeć do prapoczątków swoich późniejszych zachowań, które warunkują dziś nasze życie, a możliwe, że spowodowały problemy z zajściem w ciążę, to zapewne uda się nam znaleźć sposób, by sobie z nimi poradzić, przekłuć je w świadome doświadczenie, na którym można budować, a nie tracić.
Do tematów poruszanych w książce napisałam dedykowane medytacje. Znajdziesz je na kanale YouTube Weronika Marczuk. Zapraszam cię do słuchania i wspólnej podróży.
Przygotowywać się do ciąży czy iść na żywioł? Jeśli ciąża nie zdarza się ad hoc, warto poświęcić sobie uwagę wcześniej, by zachować siły i zdrowie przed tym ogromnym wysiłkiem. W zdrowym ciele zdrowy... płód!
Przez wieki kobiety nie patrzyły na to, czy ich ciała są gotowe na ciążę. Po prostu zachodziły w nią. Natura sama regulowała wszystko, przeżywalność noworodków również. Postęp medycyny i zmiana tendencji z leczenia na prewencję dokonały zmian w sposobie myślenia: przygotowywanie, świadome działanie na rzecz przyszłego efektu, prognozowanie rezultatu. W biznesie brzmi to przekonująco. Ale w czasie oczekiwania na bycie rodzicem? Tymczasem w dzisiejszych czasach to imperatyw.
Sprowadzenie na świat nowej istoty jest tak ważne dla większości przyszłych rodziców, że dla dobra dziecka (i swojego) są w stanie zrobić wszystko. Nie oszukujmy się, podstawową motywacją jest własne bezpieczeństwo i strach, dlatego wiele par traktuje przygotowanie do stanu błogosławionego jako projekt. Proces ten pozwala poczuć przedsmak przyszłych zmian i, co jest równie ważne, skierować całą energię i uwagę na osiągnięcie celu.
Moje przygotowania były gruntowne. Planowałam i wyobrażałam sobie, w jaki sposób będę się zachowywać, co czuć i myśleć w trakcie ciąży. Każda próba była poprzedzona poważnym przygotowaniem, a moja wiedza na ten temat zwiększała się z roku na rok.
Idealnie byłoby zaczynać z rocznym wyprzedzeniem, by przez dwanaście miesięcy zadbać o uzupełnienie witamin, minerałów, doleczyć wszystko, co mamy niedoleczone, zdiagnozować infekcje. Zasada jest jedna: im zdrowiej, tym lepiej i pewniej. Palisz, popijasz, bierzesz jakiekolwiek inne używki – osłabiasz organizm. Rzucasz je, oczyszczasz się – wzmacniasz się. Zastąp tłuste jedzenie warzywami i owocami, kawę i herbatę – ziołami i wodą. Minimum trzy miesiące przed zapłodnieniem zrób profilaktyczne szczepienia, których w czasie ciąży już nie wykonasz: różyczka, WZW typu B. Wysypiaj się, ruszaj się, spaceruj, ćwicz, zamień stres na endorfiny, śmiej się więcej, stresuj mniej. I przebadaj się gruntownie. Poniżej podam kilka szczegółowych propozycji sprawdzonych przeze mnie.
Przede wszystkim – zrób podstawowe badania: morfologię i badanie moczu. Oznacz poziom glukozy, żeby wykluczyć cukrzycę. W dalszej kolejności konieczne jest zbadanie poziomu żelaza, co diagnozuje lub wyklucza anemię, badanie tarczycy i poziomy hormonów. Te są konieczne! Niedobór hormonów utrudnia zajście
w ciążę, ich nadmiar grozi ryzykiem przedwczesnego porodu.
Ważne są też badania na obecność wirusa HIV oraz oznaczenie przeciwciał toksoplazmozy, cytomegalii i innych wirusów. Zrób USG piersi i narządów rodnych oraz cytologię i badania czystości pochwy.
Jeśli masz przewlekłe choroby, trzeba monitorować ich stan. Musisz przekazać lekarzowi prowadzącemu informację o planowanej ciąży. Poinformuje cię, które leki mogą uszkodzić płód, ustali najlepszy czas oraz plan leczenia, przepisze to, co można przyjmować podczas ciąży. Dotyczy to także leków psychotropowych. Niektóre z nich trzeba będzie odstawić, przynajmniej na początku ciąży.
Nie zawsze chroniczna choroba jest zdiagnozowana, ale obowiązkiem lekarza prowadzącego ciążę jest zwrócić uwagę na niepokojące wyniki badań, postawić diagnozę i zlecić leczenie. Skutki takich przeoczeń i niefrasobliwości bywają katastrofalne. Włos na głowie się jeży, gdy słucha się opowieści kobiet, które przeszły piekło. A z powodzeniem mogłyby go uniknąć. Alicja, matka dwójki adoptowanych dzieci i jednej urodzonej naturalnie opowiada:
Alicja
Miałam czterdzieści lat. Pojechałam z przyjaciółką nad morze. Codziennie piłyśmy wino, wróciłam też do palenia papierosów. Podczas pobytu źle się czułam. Myślałam, że to hormony. Po miesiącu, gdy było mi coraz trudniej, pani doktor, która leczyła mnie z niepłodności powiedziała: „Poza tym, że jest pani w ciąży, nic tutaj więcej nie widzę”. To był drugi miesiąc. Byłam zaskoczona, przestraszona, ale szczęśliwa. Pożyczyłam od koleżanki sukienki ciążowe i... ani razu ich nie założyłam, bo w szóstym miesiącu urodziłam. To była najszybsza ciąża w życiu.
Od początku mówiono mi, że moja waga jest zagrożeniem. Byłam bardzo słaba, ważyłam czterdzieści jeden kilogramów, pracowałam na dwa etaty. Nikt mi nie powiedział, że przez całą ciążę miałam ślady białka w moczu, nie wytrzymywały mi nerki, lekarka ani razu nie powiedziała mi o tym. Zaczęłam puchnąć, myślałam, że to normalne w ciąży. Nie byłam nawet dnia na zwolnieniu. W szóstym miesiącu spuchłam tak, że nie mogłam nawet założyć butów. Zadzwoniłam do lekarki, powiedziałam jej o swoim stanie. Usłyszałam od niej: „proszę jechać do pierwszej lepszej przychodni, zmierzyć ciśnienie”. Miałam 280/180! Poruszenie. Wylądowałam w szpitalu. Miałam przy sobie całą dokumentację. I to był ostatni raz, kiedy widziałam swoją kartę ciąży. Nigdy mi jej już nie oddali. Zorientowali się, że ktoś dał ciała, a oni wzajemnie się chronią, lojalność białych fartuchów. W badaniach moczu musiał być zapisany poziom białka, lecz ktoś ten wynik przeoczył i zignorował, więc nie byłam zdiagnozowana i leczona. Mijał czas, płyn miałam wszędzie: w płucach, w opłucnej. Powiedzieli mi tylko: „Pani albo dziecko”. Z godziny na godzinę szanse malały. W końcu usłyszałam, że ja mam jeszcze jakąś szansę na przeżycie, ale dziecko na pewno nie. Bolało mnie wszystko, dusiłam się, umierałam. Dwa dni leżałam, bo nic nie mogli zrobić, podawali mi tylko leki na przetrzymanie, balansowałam na granicy życia. Zaczął się obrzęk.
Przed operacją powiedzieli mojemu mężowi, że dają 2% na nasze przeżycie: moje i dziecka. Trafiłam na stół operacyjny. Dostałam miejscowe znieczulenie. Nie czekali nawet aż zadziała do końca, poczułam pierwsze cięcie noża, wrzasnęłam i straciłam czucie.
Potem? Zobaczyłam jak przez mgłę moją córeczkę Marysię i od razu zawieźli mnie do izolatki na patologii ciąży, bo okazało się, że mam wirusa wątroby typu C. Zatrzymali mi laktację, bo w tej sytuacji nie było szans na karmienie. Marysia, dzięki cesarce, nie miała żadnych zadrapań, więc nie była zakażona. Trafiła do inkubatora, miała zaledwie sześć miesięcy, 34 cm, ważyła 1,08 kg. Podali jej sulfantan, by dojrzały pęcherzyki płucne. Przeniesiono mnie na patologię ciąży, mój stan zdrowia nie był na tyle dobry, abym mogła wrócić do domu. Ordynatorem tego oddziału był przyjaciel mojej cioci, dlatego się mną zajął. Mojej lekarce, delikatnie mówiąc, nie należały się kwiaty za opiekę nade mną i dzieckiem. Jednak jej wina została przemilczana, podobnie jak tajemnicze zaginięcie mojej karty ciąży, której według pracowników szpitala w ogóle nie przywieźliśmy ze sobą. Marysia leżała w tym czasie w inkubatorze, ani razu jej wtedy nie widziałam. Gorączkowałam przez trzy tygodnie, skierowali mnie na USG, czułam się coraz gorzej. I nagle okazało się, że mam zakrzepicę żyły głównej. Pamiętam jedynie nosze i karetkę na sygnale. Przywieźli mnie na OIOM do innego szpitala. Rodzina, która odwiedziła mnie po operacji, nie poznała mnie, taka byłam spuchnięta. Opanowali stan podstawowy. Uznali, że będą dozować minimalne dawki heparyny, po czym... zaciął się aparat. Pielęgniarka tak mocno pchnęła tłok, że zemdlałam. Dostałam dawkę wstrząsową, rana pękła, cała zawartość wlała mi się do środka. Czyścili mnie siedem godzin. Przez kolejne sześć lat leczyłam się na nerki, wciąż miałam za wysoki poziom keratyniny i białko w moczu.
Urodziłam Marysię w październiku, ze szpitala wyszłam w grudniu. Nie widziałam dziecka przez cały ten czas, była w inkubatorze. Pozwolili mi zabrać ją na święta. Była w domu do 2 stycznia, złapała katar i od razu zapalenie płuc. Przez rok byliśmy w szpitalu cztery razy, stałe intubowanie. Potem: trzy tygodnie zdrowia, trzy tygodnie zapalenia płuc. Jako wcześniak miała niewykształcone płuca, niewydolność oddechową IV stopnia, wylewy do mózgu III stopnia, wadę serca. Jeszcze na początku przeszła operację serca w innym szpitalu. Lekarka powiedziała mi: „Mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Dobra to taka, że operacja się udała. Zła, że podczas transportu dziecka ze szpitala do szpitala wylewy w mózgu zwiększyły się z III do IV stopnia”. W międzyczasie uwięzła jej przepuklina. Dochodzi do niej, gdy za jelitem, które wciska się do worka przepuklinowego, zaciskają się powłoki brzuszne, więc pokarm nie przesuwa się i powoduje niedrożność. Do tego nie widziała na jedno oko. Przeszła dwie operacje, laseroterapię, bo miała odklejoną siatkówkę. Dusiła się, nie umiała przełykać. Dzisiaj, po piętnastu latach walki o jej zdrowie, można powiedzieć, że udało nam się i mamy fantastyczną córkę.
Zgodzisz się pewnie ze mną, że trudno zignorować kwestię przygotowania do ciąży, po tym, jak słyszy się takie historie. Ja donosiłam ciążę dopiero wtedy, gdy zapanowałam nad wieloma aspektami, o których piszę oraz wreszcie wycięłam migdałki, które przeszkadzały mi całe życie. Dlatego będę uporczywie wracać do tematu świadomego podejścia do zdrowia, zwłaszcza gdy myślimy o dziecku. Idźmy dalej.
Medycyna naturalna doradza przygotowanie do ciąży, które polega na całkowitym oczyszczeniu organizmu. W myśl zasady, że tylko zdrowe, czyste organizmy są gwarancją rozwoju zdrowych dzieci. W przeciwieństwie do medycyny akademickiej, ta pierwsza nie zajmuje się diagnozą choroby i nią samą. Skupia się natomiast na metodach, które pomagają wykrywać toksyny w organizmie, zanim dojdzie do choroby i osłabienia. I choć od lat medycyna Wschodu i medycyna akademicka nie żyją ze sobą w zgodzie, to zaczyna się to zmieniać (przełomowe jest uznanie przez WHO metod medycyny chińskiej). Dla mnie zawsze było oczywiste, że trzeba traktować człowieka jako całość, również w relacji ze środowiskiem. To jest podejście holistyczne, które nie dzieli człowieka na ciało i ducha. Uznaje pojęcie energii w organizmie, czego – jak wiemy – „biała medycyna” nie uznaje.
Uwaga: to, co przeczytacie poniżej, nie dotyczy tylko przygotowań do macierzyństwa. To jest wiedza, którą latami studiuję i wykorzystuję dla poprawy własnego zdrowia, rozwoju duchowego, tego, co zwiemy przedłużeniem życia i wyjściem z problemów. Jeśli wziąć pod uwagę, że ta wiedza spowodowała, iż mając czterdzieści osiem lat nie specjalnie korzystam z pomocy medyków, wyglądam dobrze i czuję się młodo, to można założyć, że działa. I najważniejsze – czuję, że mój system pozwolił mi przejść z sukcesem późną ciążę, urodzić i mieć energię na wychowanie dziecka. Cieszę się życiem!
.
.
.
…(fragment)…
Całość dostępna w wersji pełnej
Karta tytułowa
Karta redakcyjna
Podziękowania
Wstęp
Początek początków. Gdzie zaczynają się blokady?
Przygotowanie do ciąży
Dla mężczyzn – tata
Koncentracja na celu
Poczęcie
Wczesna ciąża
Poronienia i utraty
Zabobony a rzeczywistość
Trudy ciąży
Dorosłe czy dojrzałe macierzyństwo?
Poród
Prawa przyszłej mamy i nie tylko
Wkładka zdjęciowa
Bibliografia