Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy Marylka i Sławek Lipscy otrzymują w spadku dom i aptekę, uznają, że niczego więcej nie brakuje im do szczęścia. Nie mają pojęcia, że za sprawą Belzebuba, czarnego jak smoła z diabelskiego kotła kocura, czekają ich dodatkowe atrakcje.
Jak pozbyć się kłopotliwego nieboszczyka? Czy istnieją koty obronne? Czy kraśnickiej policji uda się rozwiązać zagadkę wędrujących zwłok?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 252
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Frania – kociego redaktora KzK, utalentowanego czworonożnego inżyniera o wybitnych zdolnościach rozbiórkowych, który był moim natchnieniem przy tworzeniu wizerunku Belzebubaa.
PRZEDMOWA BELZEBUBA
Od razu powiem, że jestem kotem, żeby Wam nic głupiego do głowy nie przyszło. Bez fałszywej skromności mogę dodać, że wszyscy doceniają moją wyjątkową urodę. Na mój widok nawet nie bardzo pobożny ojciec Marylki przeżegnał się i jęknął:
– Innego nie było? Toż to istny Belzebub!
No i od tej pory zostałem Belzebubem właśnie. Bo czarny jestem jak smoła, a oczy mam jak złociste gwiazdki (tak mówi Marylka, bo Sławek się upiera, że czarny jestem jak diabeł, a oczy mam gadzie). Podobno właśnie to moje złociste spojrzenie tak Marylkę zafascynowało, że przestała widzieć inne koty i wybrała mnie. Bo wzięła mnie ze schroniska. Ja sam tych czasów nie pamiętam. Byłem wtedy smarkaty, a teraz jestem całkowicie dorosły – mam trzy lata, ważę jedenaście kilo, poruszam się dostojnie i z gracją, choć refleksu też mi nie brakuje. No i swoich ludzi zdążyłem sobie wychować, choć i Marylce i Sławkowi wydaje się, że to oni mnie okiełznali. Ha! Trzeba było nadać mi jakieś bardziej neutralne imię. Chcieli Belzebuba, to mają!
Historia, którą znajdziecie na tych kartkach, pewnie nigdy by się nie wydarzyła, gdyby los nie skrzyżował mojej kociej drogi z drogą pewnego dwunożnego drania. A gdybym jeszcze mógł przewidzieć, co z tego wyniknie, chyba dałbym sobie spokój.
A zaczęło się tak...
Marylka i Sławek Lipscy siedzieli na nieco zdezelowanej wersalce i z widoczną niechęcią spoglądali na piętrzący się przed ich oczami stos kartonów wypełnionych rozmaitymi rzeczami przeznaczonymi do wyrzucenia. Drugi stos, ustawiony w eleganckie słupki, zasłaniał jedyną wolną ścianę w pokoju. Ten zawierał ich osobisty dobytek przewieziony z mieszkania, które do wczoraj wynajmowali w Lublinie. Niewiele tego było, bo – oboje zajęci zarabianiem na czynsz – nie zdążyli się dorobić niczego poza najpotrzebniejszymi rzeczami.
– Jak myślisz – zapytał Sławek niemrawo – do czego twojej ciotce był potrzebny wałek bez rączki?
– Może to ten ślubny, co go na wujka dostała od babci – odparła jego żona bez przekonania. – Podobno kiedyś takie prezenty były normalne...
– Lała go? – Sławek z nagłym respektem przyjrzał się solidnemu drewnianemu wałkowi pozbawionemu z jednej strony uchwytu. – A wiesz, że to możliwe... Tę drugą rączkę sama mogła ukręcić, bo jej przeszkadzała przy wymierzaniu kary. On pił podobno, tak?
– Podobno. – Marylka była tak umordowana kilkugodzinnym doprowadzaniem kuchni do stanu używalności, że nawet mówić jej się nie chciało. – Nie wiem dokładnie. Ciotka nie utrzymywała kontaktów z rodziną... Słuchaj, czy my musimy dziś jeść? Może zrobimy sobie dietę oczyszczającą?
– Patelnią go chyba nie tłukła – Sławek wyraźnie nie mógł się oderwać od tematu. – Rączki też nie ma, nie było za co złapać. Najwyżej mogła mu za karę na łeb nasadzić.
– Spadłaby – powiedziała słabo Marylka. – Za płytka, a wujek był łysy... Sławuś, odczep się od tych rupieci! Ja już padam na pysk! Oświadczam ci, że nie mam siły, żeby zrobić coś jadalnego! W tym domu nic nie ma, a ja nie pójdę do sklepu, bo jestem brudna i zmęczona! I nie mam pojęcia, gdzie tu w ogóle jest jakiś sklep! – dodała z rozpaczą w głosie.
Mąż przyjrzał się jej z uwagą, sięgnął po leżącą na wierzchu jednego z pudeł podartą ścierkę, starł delikatnie ciemną smugę kurzu z policzka połowicy i oznajmił pogodnie:
– Przecież nie jesteśmy na pustyni. Jacyś ludzie tu mieszkają. Pójdę i poszukam tego sklepu. Najwyżej kogoś zaczepię na ulicy. To chyba nie jest tajemnica państwowa... – Nagle zesztywniał i rozejrzał się wokół w popłochu. – Marylka, nie chcę cię denerwować, ale... Widziałaś ostatnio Belzebuba?
Marylka natychmiast zapomniała, że jest śmiertelnie zmęczona. Belzebub bez wątpienia był największym kocim łajdakiem na świecie, ale wybaczała mu każde przestępstwo, kiedy wbijał w nią złociste oczy, których spojrzenie wyraźnie mówiło, że jest dla niego najważniejszą osobą na świecie, wskakiwał na kolana, przytulał czarną łepetynę do jej twarzy i zaczynał mruczeć. Nie przyszło jej nawet do głowy, że tę samą sztuczkę stosował wobec Sławka, kiedy jej nie było w pobliżu. I, choć magister Lipski nigdy by się głośno do tego nie przyznał, traktował Belzebuba jak członka rodziny i antidotum na stresy, których ostatnio nie brakowało.
Ten dom spadł im jak z nieba. Wedle wspólnych wyliczeń musieliby oboje w ogóle nie jeść i żyć przez jakieś dwieście lat, żeby wybudować własny. Najlepiej osobiście, by ominąć koszty robót budowlanych. A tu jeszcze razem z domem dostali rzecz najcenniejszą – miejsce pracy dla obojga. Własna apteka śniła im się po nocach (oboje mieli tytuły magistrów farmacji), ale byli pewni, że na zawsze pozostanie w sferze marzeń. W Lublinie Marylka pracowała na jednym końcu miasta, Sławek – na drugim. Codzienne dojazdy, opłaty za wynajęte mieszkanie, nagminny brak czasu dla siebie sprawiały, że powoli ogarniało ich zniechęcenie. Nie tak wyobrażali sobie dorosłe życie. Większość ich znajomych ze studiów pochodziło z rodzin, które od lat były dobrze zakotwiczone na rynku farmacji. Przejmowali apteki po rodzicach lub wżeniali się w majątki, na wakacje wyjeżdżali do egzotycznych krajów, dysponowali eleganckimi mieszkaniami lub własnymi domami i drogimi samochodami – słowem: życie specjalnie ich nie uwierało. Sławek i Marylka czuli się przy nich jak ubodzy wyrobnicy, więc z ulgą zasłonili się brakiem czasu i odpuścili sobie te znajomości. A z pełnym zachwytu niedowierzaniem i wielkimi nadziejami powitali nieoczekiwaną wiadomość od kraśnickiego notariusza, który telefonicznie oznajmił im, że Maryla Lipska otrzymała spadek po Teresie Zawilskiej. Umówili się na oficjalną wizytę, po czym Marylka natychmiast zadzwoniła do ojca.
– Tato! Siedzisz? Bo jak nie, to usiądź na wszelki wypadek! – oznajmiła radośnie. – Muszę ci coś powiedzieć! Ważnego! Pamiętasz ciotkę Teresę? Zapisała mi dom i aptekę w Kraśniku! Tatku, będziemy mieli coś własnego! Jutro mam się spotkać z tym notariuszem. Zawieziesz mnie?
Przez chwilę po drugiej stronie panowała cisza, a potem usłyszeli pełen niedowierzania głos Jakuba Tańskiego:
– Teresa?! Przecież ona... Dlaczego tobie? Syna miała! Marylko, trzeba się temu dobrze przyjrzeć. Może tam jakieś długi ciążą na spadku, albo podatek was zje. Teresa uwielbiała tego swojego ancymonka. Jeśli nie zrobiła zapisu na niego, coś w tym musi być! Oczywiście, że cię zawiozę! I dokładnie o wszystko wypytam!
W efekcie wspólnej wycieczki do Kraśnika ojciec i córka dowiedzieli się, że przewidująca krewna pomyślała o wszystkim. Podatek spadkowy miał zostać zapłacony przez notariusza natychmiast po podpisaniu przez siostrzenicę testatorki stosownych papierów. Zmarła zostawiła pieniądze na ten cel na specjalnym koncie, do którego prawnik miał upoważnienie. Zostawiła również dodatkowe pismo wykluczające Roberta Zawilskiego z udziału w spadku i tajemniczą, zaklejoną kopertę, która miała być użyta w sądzie jedynie w przypadku, gdyby syn zgłosił jakieś roszczenia.
Notariusz wygłosił jeszcze ostrzeżenie, by nowi lokatorzy nie tykali żadnych produktów spożywczych, które znajdą w odziedziczonym domostwie, ale ani ojciec, ani córka nie zwrócili na nie uwagi. Wielkość spadku przebiła wszystko.
Marylka podpisała, co trzeba, wzięła ze sobą segregator zawierający dokumentację dotyczącą działalności apteki i obiecała, że w ciągu tygodnia zjawi się w Kraśniku ze ślubnym małżonkiem po odbiór kluczy. Do Lublina wróciła w euforii, którą udało jej się zarazić Sławka i oboje przystąpili energicznie do likwidacji swojej dotychczasowej egzystencji. A po rzeczonym tygodniu wylądowali w Kraśniku, odebrali klucze od domu i natychmiast rozpoczęli działalność porządkową, wypuściwszy najpierw z przenośnego transportera obrażonego śmiertelnie Belzebuba, który nie lubił jeździć samochodem.
Teraz, odkrywszy brak ulubieńca, popatrzyli na siebie z popłochem i rzucili się na poszukiwania. Marylka pognała do kuchni, nawołując pieszczotliwie, lecz bez rezultatów. Sławek zajrzał do wszystkich pokoi, w końcu zszedł na dół i spojrzał na zrozpaczoną żonę, ale – nim zdążył otworzyć usta – Marylka załamała ręce i jęknęła boleśnie:
– A jeśli on się jakoś wymknął na zewnątrz? To obcy teren! Zgubi się! Może tu blisko jest pies?! Belzebub nigdy nie widział psa! Może będzie chciał się zaprzyjaźnić i ten pies go zeżre?! Belzebub!!! – z tym dramatycznym okrzykiem na ustach wypadła na podwórko.
Sławek był zdania, że – jeśli nawet w pobliżu byłby jakiś pies – Belzebub z pewnością dałby mu boleśnie do zrozumienia, że nie uważa siebie za przekąskę. Ponieważ jednak z doświadczenia wiedział, że małżonka w tym stanie ducha jest odporna na wszelkie argumenty, porzucił myśl o jej uspokajaniu i pobiegł za nią.
Marylka stała na podjeździe przed domem, rozglądała się na wszystkie strony, kręcąc głową jak zepsuty peryskop, i usiłowała wypatrzeć pupila.
– Belzebub! – wrzasnęła łzawo. – Tu jestem! Wracaj! Belzebub!
Sławek, nieco stropiony, rozejrzał się czujnie wokół. Na ulicy było pusto. Lipcowy upał nie zachęcał do spacerów, a ruch samochodowy istniał tu o tyle, o ile mieszkańcy wyjeżdżali lub wracali do swoich domów. Lipski nie był jednak pewien, czy ktoś z sąsiadów nie posiada przypadkiem małego dziecka, które akurat zażywa popołudniowej drzemki. W Lublinie pod wynajmowanym przez nich lokalem mieszkała kobieta, której przeszkadzało wszystko. Wydawało się, że spędza całe dnie na nasłuchiwaniu i wyłapywaniu każdego szmeru. Powoli oboje zaczynali czuć się jak pod stałą obserwacją. W małym miasteczku mogło być jeszcze gorzej.
Jakby przywołana Sławkową rozterką, z domu naprzeciwko wyszła niska, ciemnowłosa kobieta w średnim wieku. Zahaczyła wzrokiem o stojącą jak zrozpaczona Niobe Marylkę, musnęła przenikliwym spojrzeniem spłoszonego Sławka, uśmiechnęła się z rozbawieniem i bez wahania przecięła ulicę.
– Dzień dobry! – zawołała, wchodząc na wiodący ku domowi chodniczek. – Kupiliście dom Zawilskich? To jesteśmy sąsiadami przez ulicę. Nazywam się Marta Artymowicz. Przeważnie nie zaczepiam obcych, ale mam wrażenie, że potrzebujecie szybkiego wsparcia. Co się stało?
Marylka rzuciła wokół rozbieganym wzrokiem i oświadczyła tragicznie:
– Zginął nam Belzebub! W domu go nie ma, sprawdzaliśmy... Piekło i szatani! Nie daruję sobie, jeśli coś mu się stało! Tak się cieszyłam, że wreszcie nie będzie się z nami kisił w jednym pokoju!
Marta parsknęła śmiechem i położyła uspokajająco dłoń na poszarzałym od kurzu ramieniu nowej sąsiadki.
– Nic w przyrodzie nie ginie – stwierdziła spokojnie. – Jeśli drzwi i okna były zamknięte, to ten wasz Belzebub przez ściany chyba jednak nie przenika... Piekło, szatani i Belzebub... Ciekawe. Wnioskuję, że czarny. Kot czy pies? – Nagłym ruchem zadarła głowę w górę i uśmiechnęła się szeroko. – A, kot... Piękny... A jaki olbrzymi... No, rzeczywiście prawdziwy Belzebub...
– Skąd pani wie? – Marylka wpatrzyła się w nią podejrzliwie.
– Stąd. – Marta wskazała dłonią okno na piętrze, na parapecie którego siedział wielki czarny stwór i spokojnie przyglądał się zbiegowisku na dole.
– Belzebub! Kochany! Już idę! Zaraz dam ci jeść! – uszczęśliwiona Marylka zakręciła się na pięcie i pognała do domu, zapominając o reszcie świata.
– No, proszę – westchnął Sławek z głębi serca. – Belzebub dostanie michę, a ja muszę dopiero... Gdzie tu jest najbliższy sklep? Usiłowaliśmy odgruzować kuchnię, bo ta ciotka chyba przez całe swoje życie niczego nie wyrzuciła... A – zreflektował się – przepraszam za żonę, ale ona ma bzika na punkcie Belzebuba. Wzięła go ze schroniska... Rany, nie przedstawiłem się, a pani... Sławomir Lipski, a ten postrzeleniec to moja żona Maryla. Odziedziczyła ten dom po ciotce. Dom i aptekę, ale do apteki jeszcze nie dotarliśmy. Bardzo byłbym...
– Mam propozycję – przerwała Marta, patrząc z sympatią na jego spoconą i zakurzoną twarz. – Napracowaliście się dzisiaj oboje. Wytłumaczę ci... Przepraszam, ale ja prawie wszystkim mówię po imieniu. Jeśli sobie życzysz inaczej, powiedz od razu...
– Nie życzę sobie. – Coś takiego było w tej nowej sąsiadce, że Sławek poczuł się, jakby odnalazł kogoś bliskiego.
– W takim razie chodź ze mną – Marta pociągnęła go za ramię. – A do mnie możesz mówić: Maminka. Wszyscy młodzi tak mnie nazywają... Trochę was zaprowiantuję, żebyś już nigdzie nie musiał chodzić. Wykąpiecie się, zjecie kolację i odpoczniecie sobie. Czeka was sporo roboty, bo to już ze dwa miesiące, jak Zawilska nie żyje...
Potulnie poszedł za nią, a kiedy po pół godzinie wracał, niosąc wyładowane siaty, był już świetnie zorientowany w topografii Kraśnika i wiedział, gdzie znajduje się najbliższy sklep spożywczy oraz apteka odziedziczona przez Marylkę. Solennie obiecał Mamince, że w razie problemów zgłosi się do niej po pomoc, a w zamian usłyszał, że ona będzie rekomendować zakupy u nich swoim stałym klientom. Zajmowała się medycyną naturalną, więc ta obietnica była na wagę złota. Ktoś, kto przyjdzie po maść czy ziółka, może przy okazji przypomnieć sobie o uzupełnieniu domowej apteczki.
Sławek uznał, że Kraśnik to wspaniałe miejsce do rozpoczęcia nowego życia.