Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Wiktoryna Strasz ginie w wypadku samochodowym. Nie zdaje sobie sprawy z tego, że nie żyje, a jej Opiekunka – Dziesiątka – nie potrafi przeprowadzić podopiecznej do Zaświatu. Prosi o pomoc Zaświatowy Zespół Szybkiego Reagowania, w którego skład wchodzą: Archanioł Michał, były anioł stróż Szóstka oraz były urzędnik Poczekalni – Maurycy. Na miejscu okazuje się, że Wiktoryna zdążyła już dokuczyć swojej nielubianej synowej. Ekipa z Zaświatu będzie musiała nie tylko spacyfikować złośliwą starszą panią, ale i wytłumaczyć jej, że sama jest sobie winna.
Dlaczego Wiktoryna musiała zginąć? To był wypadek czy zabójstwo? Czy policja trafi na ślad złodziejskiej szajki? I czy zaświatowej ekipie uda się ściągnąć zagubioną w świecie własnej wyobraźni duszę tam, gdzie jej miejsce?
Niebiański tercet pościgowy powraca!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 152
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Copyright by Lira Publishing Sp. z o.o., Warszawa 2024
© Copyright by Małgorzata J. Kursa, 2024
Redaktor inicjujący: Paweł Pokora
Redakcja i korekta: Magdalena Białek
Skład: Klara Perepłyś-Pająk
Projekt okładki: Magdalena Wójcik-Zienkiewicz
Zdjęcia na okładce i źródła ilustracji: © yulicon, © wisaanu99,
© mila103, © miraclemoments, © danmorgan12,
© pichukovaekaterina, © oculo/123RF
Zdjęcie autorki: © archiwum prywatne
Retusz zdjęcia okładkowego: Katarzyna Stachacz
Redakcja techniczna: Kaja Mikoszewska
Producenci wydawniczy:
Sylwia Reguła, Magdalena Wójcik-Zienkiewicz, Wojciech Jannasz
Wydawca: Marek Jannasz
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-81-2 (EPUB); 978-83-68101-82-9 (MOBI)
Lira Publishing Sp. z o.o.
al. J.Ch. Szucha 11 lok. 30, 00-580 Warszawa
www.wydawnictwolira.pl
Wydawnictwa Lira szukaj też na:
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej
Wiktoryna Strasz, dziarska siedemdziesięcioczterolatka, nie miała pojęcia, że ten dzień za chwilę okaże się ostatnim dniem jej ziemskiej egzystencji. Przed kilkoma minutami była świadkiem czegoś, o czym natychmiast musiała powiadomić tutejszą policję. Jej wieloletniej przyjaciółce groziło niebezpieczeństwo. Nie było czasu do stracenia.
Wiktoryna miała przy sobie smartfona i umiała się nim posługiwać, ale doskonale wiedziała, że policjanci z posterunku zlekceważą jej telefoniczne zgłoszenie. Od czasu, kiedy informacja o pedofilu czyhającym przed szkołą na niewinne dzieciaczki okazała się pomyłką (siedzący w luksusowym samochodzie facet był nowym lekarzem, a czekał na swojego syna), zaś wymoczkowaty ksiądz, który złożył jej wizytę w ramach integracji z parafianami, udowodnił, że jest prawdziwym kapłanem, a nie przebierańcem, lokalna policja traktowała Wiktorynę jak uciążliwą, poszkodowaną na umyśle staruszkę, której jedyną rozrywką jest uprzykrzanie życia tutejszym stróżom prawa. I dlatego teraz Wiktoryna żwawo przebierała nogami, by osobiście zmusić leniwych funkcjonariuszy do działania. Zanim wydarzy się tragedia i jej przyjaciółka straci życie.
Jeszcze rankiem nic nie zapowiadało tak ekscytujących przeżyć. Wiktoryna – jak zwykle – powędrowała do pobliskiego kościoła na poranną mszę, a w drodze powrotnej zamierzała opowiedzieć swojej wieloletniej przyjaciółce Meli (która również nigdy nie opuszczała porannego nabożeństwa) o swoich podejrzeniach wobec jednej z sąsiadek. Jeśli bowiem kobieta samotna niespodziewanie robi duże spożywcze zakupy, to ani chybi coś się szykuje. Wiktoryna jeszcze nie zdecydowała, czy chodzi o nagły przypływ gotówki (skąd?), czy może o ewentualnego fatyganta, ale była pewna, że przyjaciółka tematem będzie zainteresowana, bo na krótką wiadomość wysłała Wiktorynie w odpowiedzi zaskoczoną buźkę. Osobiście Wiktoryna stawiała na fatyganta, albowiem poprzedniego wieczoru na sąsiednim podwórku pojawił się samochód. Numery zapisała, kierowcy zrobiła zdjęcie. Na wszelki wypadek. Bo fatygant mógł się okazać oszustem matrymonialnym albo kimś jeszcze gorszym. Wiktoryna była gorącą wielbicielką wszelkiej maści filmów kryminalnych, szczególnie tych non fiction. Nie mogła ustrzec przed nieszczęściem całego świata, ale mogła przynajmniej zadbać o bezpieczeństwo swojego otoczenia. I robiła to każdego dnia. A dzisiaj okazało się, że było warto...
Pierwszym zaskoczeniem była nieobecność Melanii na mszy. Wiktoryna tak się przejęła, że nie była w stanie skupić się na nabożeństwie. Miała pewność, że przyjaciółce przydarzyło się jakieś nieszczęście. Może upadła i coś sobie połamała? Niby mieszkała z wnukiem, ale chłopaka więcej nie było, niż był. I nie wyglądało na to, żeby go samopoczucie babki bardzo obchodziło... A może połamana Melania zdołała zadzwonić na pogotowie i jest w szpitalu? Może to się stało wieczorem albo w nocy? Urażona Wiktoryna pomyślała, że Mela mogła choć esemesa wysłać. Oszczędziłaby jej nerwów...
Podczas mszy nieco ochłonęła i jakoś dotrwała do końca nabożeństwa, ale była zbyt rozkojarzona, by oddać się ulubionemu zajęciu, czyli podpatrywaniu bliźnich. Za to natychmiast po wyjściu z kościoła wyszarpnęła z torebki telefon i sprawdziła wiadomości. Mela nie dała znaku życia, więc do niej zadzwoniła, ale połączenie nie zostało odebrane. Wyobraźnia Wiktoryny ruszyła z kopyta, podsuwając właścicielce przerażające przypuszczenia. A może nieszczęsna, połamana Melania straciła przytomność, zanim zdołała dosięgnąć telefonu? Może wpuściła do domu jakiegoś akwizytora i ten ją ukatrupił? Może...
Wiktoryna zrezygnowała z dalszych rozważań na temat tego, co mogło spotkać przyjaciółkę, nie zatrzymała się, by zwyczajowo pogadać ze znajomymi, tylko wyrwała z kopyta napędzana samarytańskim nakazem niesienia pomocy. Kondycję miała świetną. Niejeden młody mógłby jej pozazdrościć. Kiedy tylko w Pechowicach pojawiły się pierwsze kijki do uprawiania marszu, Wiktoryna doceniła ich przydatność do rozwijania własnych zainteresowań. Mogła chodzić wszędzie i bezkarnie obserwować wszystkich i wszystko pod pretekstem dbałości o swoją formę fizyczną. Dwa w jednym! Ktokolwiek wymyślił nordic walking, był z pewnością geniuszem.
Skręciła tuż przy kościele i żwawo potruchtała niewielką, spadzistą uliczką prowadzącą ku łąkom. Ostatnim domem przed nimi była jednopiętrowa willa okolona nieco zapuszczonym ogrodem – cel jej pośpiesznej wędrówki. Melania mogła sobie narzekać na bicie dzwonów, ale Wiktoryna była zdania, że to niewielka cena za widoki i spokój panujący w tym miejscu. Sama mieszkała przy głównej ulicy miasteczka. Przywykła do ulicznego zgiełku, ale go nie lubiła.
Wpadła z impetem na podwórko, niemal przefrunęła schodki (wciąż bez śladu zadyszki) i nacisnęła dzwonek przy wejściu, a zaraz potem klamkę. Zabrzmiała jakaś skoczna melodyjka, ale drzwi pozostały zamknięte.
Wiktoryna przez chwilę stała jak słup. Z wysiłkiem przemogła niemoc, pochyliła się ku drzwiom i zaczęła nasłuchiwać z nadzieją, że Melania wyda z siebie jakikolwiek dźwięk. Usłyszała szmery i prawie zabrakło jej tchu z poczucia ulgi. Rusza się, więc żyje!
Już zamierzała poinformować przyjaciółkę, że za chwilę znajdzie sposób, by jej pomóc, gdy do jej uszu dobiegło zza drzwi stłumione przekleństwo, a potem wściekły szept:
– Ty durniu! Już by nas tu nie było, gdybyś się nie spóźnił! Pilnuj jej teraz, żeby czegoś głupiego nie zrobiła! Leć! Na co czekasz?!
Do skamieniałej Wiktoryny dotarł gdzieś z głębi domu skrzyp otwieranych wewnątrz drzwi, a po nim szybkie, dudniące kroki, przez głowę przeleciało zaś niepokojące przypuszczenie, że wydane szeptem polecenie dotyczyło uwięzionej przyjaciółki. Nie czekała dłużej. Pognała ku zbawczej furtce, a potem popędziła przed siebie wąskim chodniczkiem, byle dalej od bandziorów. Na posterunek, jeśli utrzyma tempo, powinna dotrzeć w ciągu kilku minut.
Skoncentrowana na swoim zadaniu, usiłowała kontrolować oddech, a w głowie układała sobie, jak ma przekazać tym tępym gliniarzom to, czego właśnie była świadkiem, żeby natychmiast zaczęli działać. Cichy szum samochodowego silnika nie zaalarmował Wiktoryny. Była już przy wylocie uliczki, już miała przebiec przez jezdnię, kiedy poczuła silne uderzenie, które wyrzuciło ją w górę. Opadając, zaliczyła betonowy słupek, a potem zaległa w krzakach rosnących wzdłuż wąskiego chodniczka. Nie widziała już, jak samochód zawraca i skręca w polną drogę tuż przy domu Melanii. Przez moment jej ciało przeszył straszliwy ból, a potem zapadła miłosierna ciemność i cisza. Przez chwilę Wiktoryna miała wrażenie, jakby tonęła w tym mroku i ciszy, ale nagle coś wypchnęło ją do góry i znowu znalazła się na znajomej ulicy. Czuła się nieco zdezorientowana i niesamowicie lekka. Poruszyła się niepewnie, stwierdziła, że nic jej nie boli, i odetchnęła z ulgą. Jakiś pirat w nią rąbnął i zwiał, zanim zdążyła zapamiętać numery samochodu. Trudno, ma teraz ważniejsze sprawy na głowie. Musi ratować Melanię.
Wiktoryna wygrzebała się spomiędzy rozrośniętych, przekwitających forsycji, przeskoczyła lekko jak sarna jakąś kupę gruntownie zabłoconych łachmanów, nie poświęciwszy jej – o zgrozo – najmniejszej uwagi i ruszyła w stronę posterunku, utyskując w myślach na lokalnych włodarzy, bo chodnik był nierówny.
– Hej! Stój! – Usłyszała za sobą kobiecy głos, w którym dźwięczała nuta desperacji. – Wracaj! Nie możesz tam iść! Musisz...
– Muszę jak najszybciej znaleźć się na posterunku. – Wiktoryna nawet się nie odwróciła, żwawo maszerując przed siebie. – U Melanii są bandyci. Mogą ją zabić. Jak chcesz pomóc, kobieto, to narób wrzasku, zbierz ludzi i biegnijcie pod dom Meli. Łąkowa pięć. Może uciekną na wasz widok.
– Wiktoryno, nic nie możesz już zro...
– Jak nie chcesz pomóc, to przynajmniej nie przeszkadzaj! Każda chwila się liczy!
Zniecierpliwiona Wiktoryna zamaszyście odwróciła się ku irytującej intruzce i zamarła z otwartymi ustami. Nigdy wcześniej nie widziała tej kobiety. Młoda blondynka z włosami związanymi w koński ogon w idealnie białym kombinezonie, która wyglądała, jakby przed chwilą zeszła z jakiegoś filmowego plakatu, sprawiała wrażenie przestraszonej i jednocześnie dziwnie zdeterminowanej. Jej zdecydowana mina trochę zaniepokoiła Wiktorynę. Może ten pirat drogowy i ją potrącił?
– Musisz pójść ze mną – oznajmiła stanowczo blondynka, wyciągając ku niej dłoń. – Czekają na nas. Tu już nie masz nic do roboty.
– Jak nie mam, jak mam! – warknęła Wiktoryna, na wszelki wypadek cofając się nieco. – Jak już załatwię swoje sprawy, zadzwonię po karetkę – obiecała pośpiesznie. – Zajmą się tobą. Albo policja ci pomoże, jeśli się zgubiłaś. Tylko musisz tu poczekać.
Nieznajoma przez chwilę wyraźnie się wahała, a potem pokręciła głową i westchnęła.
– Jestem dopiero Dziesiątką. To moje pierwsze zadanie. Nie mam pewności, czy to zgodne z regulaminem, ale... Dobrze, Wiktoryno. Pomogę ci ten ostatni raz. Ale musisz mi obiecać, że potem wrócisz ze mną... Daj mi rękę.
Wiktoryna odskoczyła i w jej głowie zapaliło się ostrzegawcze światełko. Kim jest ta dziwna kobieta? I skąd się tu wzięła? Może uciekła ze szpitala psychiatrycznego? Dziesiątka? Imię czy nazwisko? Nikt normalny takiego nie nosi... Chyba jednak coś z nią jest bardzo nie tak... Zaraz! Jeśli Wiktoryna nie widziała jej nigdy w życiu, a była tego pewna, to skąd ta cała Dziesiątka zna jej imię?
Rzuciła oczami na boki, zastanawiając się, czy dałaby radę dobiec na posterunek, zanim ta kobieta zrobi... Co zrobi? Cokolwiek. Podobno ludzie chorzy psychicznie bywają agresywni i nieobliczalni.
– Oczywiście, że wrócę, moja dro... – zaczęła łagodnie, żeby nie drażnić swojej prześladowczyni.
– Jestem twoją Opiekunką – przerwała jej sucho nieznajoma. – Znam twoje myśli. Nie uwolnisz się ode mnie, dopóki nie doprowadzę cię na miejsce, więc nie próbuj kombinować. Obiecałam, że ci pomogę. Daj mi rękę. Tak będzie szybciej, a chyba się śpieszysz?
Wiktoryna skamieniała. Miała wrażenie, że od natłoku myśli za chwilę eksploduje jej głowa. Kim, na litość boską, jest ta kobieta?! Kosmitką?! Ten kombinezon, to gadanie o jej myślach... Zamierzają ją porwać na te swoje badania?! Dlaczego akurat ją?! Niechby sobie obejrzeli pechowickiego komendanta z głową pustą jak wydmuszka. Albo tego młodego idiotę, który uważa się za dziennikarza i wypisuje w lokalnej gazecie durne michałki, a nie potrafi dostrzec ciekawego tematu, jak choćby podejrzane typki kręcące się po szkolnym podwórku i rozdające ulotki, które niby ostrzegają przed narkotykami, a przecież w gruncie rzeczy to gotowa ściąga dla smarkaczy!
– Na litość boską! – zniecierpliwiła się blondynka o dziwnym imieniu i złapała za rękę zaskoczoną Wiktorynę. – Co ty za chaos masz w tej głowie! Podobno bardzo ci się śpieszyło?
Nim Wiktoryna zdążyła się przestraszyć, obie znalazły się przed pechowickim posterunkiem, którego drzwi otworzyły się przed nimi z hukiem, choć żadna z nich ich nie dotknęła. Opiekunka wepchnęła ją do środka.
– Zgłaszam bandycką napaść na Melanię Gąś, zamieszkałą przy ulicy Łąkowej pięć! – Znalazłszy się w miejscu docelowym, Wiktoryna natychmiast odzyskała wigor i zapodała komunikat pełnym głosem, stając przed doskonale sobie znanym biurkiem dyżurnego. – No rusz się, człowieku! – zniecierpliwiła się, widząc, że młody policjant gapi się oniemiały na otwarte drzwi, jakby nie widział interesantki. – Nie ma chwili do stracenia! Bandziorów jest przynajmniej dwóch! Trzeba ratować Melę, zanim ją zabiją!
– To był głupi pomysł... Nie wysilaj się. – Blondynka westchnęła. – Zapomniałam, że on cię nie słyszy. Wciąż masz bardzo silną aurę i pewnie dość energii, żeby posłużyć się telekinezą, może nawet przy pewnym wysiłku z twojej strony ktoś obdarzony medialnymi zdolnościami by cię zobaczył, ale... – Wzruszyła ramionami. – Przykro mi, Wiktoryno. Żyjesz już tylko duchowo. Fizycznie jesteś martwa. Przykro mi – powtórzyła. – Tu już niczego nie załatwisz.
– To jakaś paranoja!
Rozwścieczona Wiktoryna grzmotnęła pięścią w biurko. Powinna była poczuć ból, ale nie poczuła. Uderzenie powinno było wywołać efekt akustyczny, ale nie wywołało. Coś tu było nie tak. Rozcapierzonymi dłońmi pomachała przed wytrzeszczonymi oczami dyżurnego. Bez efektu. Nawet nie drgnął. Sfrustrowana nabrała powietrza i z całej siły dmuchnęła w stronę kupki papierów leżących na blacie. Sfrunęły z blatu na posadzkę, wyrywając z zapatrzenia młodego policjanta, który gwałtownie cofnął krzesło, o mało z niego nie zlatując, i wrzasnął ze strachu.
– Czego się drzesz, Pietruszka? – Z pokoju w głębi korytarza wyszedł potężny mężczyzna w rozpiętym mundurze, spod którego wylewał się obfity brzuch.
Posterunkowy Paweł Pietruch liczył sobie dwadzieścia siedem lat i od zawsze chciał pracować w policji. Czytanie ze zrozumieniem opanował dzięki lekturze tysięcy kryminałów. Pochłaniał klasykę (śledztwa prowadzone przez Sherlocka Holmesa, Herkulesa Poirot i Jane Marple znał na wyrywki), nałogowo wciągał powieści skandynawskie, aż wreszcie odkrył polskich „kryminalistów” i utwierdził się w przekonaniu, że praca w policji jest tym, co najbardziej by mu odpowiadało. Na studia się nie pchał, ale co jakiś czas wyjeżdżał do Wielkiej Brytanii, by zarobić parę groszy i porządnie nauczyć się języka (co mu się udało). Praca (głównie w budowlance) wyrobiła w nim wytrzymałość i niezłą krzepę. Wreszcie uznał, że nie ma na co czekać, i wysłał papiery do komendy wojewódzkiej, przeszedł wszystkie testy i badania, odpracował kurs i służbę w prewencji, by finalnie wylądować tam, gdzie chciał, czyli na pechowickim posterunku. Marzyło mu się tropienie i łapanie przestępców, prowadzenie skomplikowanych śledztw, tymczasem siedział za biurkiem, przyjmował sąsiedzkie donosy, zgarniał pijaków po miejskich imprezach, a trzech starszych stażem gliniarzy traktowało go jak skrzyżowanie sekretarki ze sprzątaczką. Nie tak to sobie wyobrażał.
Paweł Pietruch nie należał do strachliwych, ale drzwi, które znienacka same się otworzyły (choć nikogo za nimi nie było), zimny podmuch (choć na zewnątrz panował nietypowy w kwietniu upał) i latające papiery (chociaż nie było przeciągu) nie mieściły się w jego poukładanym logicznie świecie. W dodatku niemal namacalnie czuł w pobliżu czyjąś obecność. Wrzask wyrwał mu się mimowolnie i nie potrafił racjonalnie wytłumaczyć komendantowi powodu swojej reakcji. Gdyby wyznał prawdę, wyśmiewaliby go na komendzie do końca życia.
Wysilał umysł, by jakoś uzasadnić swoje zachowanie.
– Siła wyższa – wymamrotał wreszcie. – Ten ciężki zszywacz zleciał mi na stopę.
Komendant zarechotał, ale nim zdążył podsumować złośliwie dokonania podwładnego, w otwartych drzwiach pojawił się zasapany lokalny pijaczek, zwany Madejem z powodu zniechęcającej aparycji, oparł się ciężko o framugę, wionął ku dyżurce aromatem wczorajszej libacji i zaczął bełkotliwie:
– Prz... prz... prz... Tfu! Nie mogę...
– Język ci skołowaciał, Madej? – Komendant rzucił mu niechętne spojrzenie. – Od rana tankujesz? Spadaj, bo jak się okaże, że masz za dużo procentów, to pójdziesz na dołek! Jazda do domu!
– Jezu, jak on strasznie śmierdzi – szepnęła Wiktoryna, krzywiąc się z obrzydzeniem. – A pamiętam z młodości, że kiedyś był z niego całkiem sensowny chłop. Dopóki go baba nie zostawiła...
– Każdy ma jakieś „dopóki”. – Dziesiątka wzruszyła ramionami. – Jeden przeskoczy, drugi utknie...
– Jakie „za dużo”! – zaprotestował Madej i żarliwie grzmotnął się w piersi. – Za mało! Nie zdążyłem uzupełnić, bo... Przy przy... Przy przy... – Potrząsnął głową, wziął głęboki oddech i wyrzucił z siebie jednym tchem: – Przy przystanku na wylotówce leży nieboszczyk. – Odetchnął z ulgą i już spokojniej dodał: – Nie sprawdzałem, jakiej płci, tylko od razu prz... prz... Co za cholera... Przyszłem! – Spojrzał błagalnie na Pietrucha, który z drżeniem serca i nieśmiałą nadzieją czekał na reakcję przełożonego. – Synek, daj coś mokrego, bo posuchę mam w mordzie.
– Hej! Ja też zgłaszam przestępstwo! – krzyknęła Wiktoryna i dodała z oburzeniem: – To dla was pijackie bełkoty są ważniejsze niż to, co ma do powiedzenia uczciwa kobieta?!
– Daruj sobie, moja droga. – Dziesiątka mocno ujęła ją za ramię. – Dla nich jesteś niewidzialna i niema. Są na ciebie ślepi i głusi. Na mnie też – dodała uczciwie.
Posterunkowy bez słowa podał Madejowi butelkę mineralnej i nie patrząc na komendanta, zapytał:
– Wpisać to zgłoszenie, panie ko...
– Rusz tyłek i sprawdź, co on tam znalazł. Bo może się okazać, że mu się przywidziało, a w papierach zostanie. Ktoś się przyczepi i chłop pójdzie w koszty...
– Albo do celi. Z artykułu dwieście trzydzieści osiem... Tak jest! – Paweł kątem oka dojrzał skrzywioną minę przełożonego, wyskoczył zza biurka, obciągnął mundur i na wszelki wypadek zapytał: – A gdyby się okazało, że on naprawdę znalazł trupa?
– To zabezpieczysz teren i powiadomisz najpierw mnie, a potem powiatówkę. Oni mają ludzi i sprzęt, a my co najwyżej możemy nazwisko i adres ofiary ustalić. Jeśli to ktoś tutejszy... – Komendant pochylił się ku Pawłowi i ściszył głos: – Jak się Madejowi coś przywidziało, to go postrasz i puść do domu. Ale gdyby faktycznie... Nie wychylaj się, Pietruszka, dobrze ci radzę. Bo ty się głupio narobisz, a ci z powiatu zgarną kasę i zaszczyty. – Poklepał go po ramieniu i głośno polecił: – Do roboty, młody.
– Pora i na nas, Wiktoryno – oznajmiła stanowczo Dziesiątka, kiedy posterunkowy i Madej wyszli, a komendant zniknął w niewielkim pokoiku zwanym szumnie gabinetem.
– Zaraz! Co ty mówiłaś? – Wiktoryna spojrzała na nią podekscytowana. – Że jestem niewidzialna? Super! Nie obchodzi mnie, jak wy to robicie, ale muszę wykorzystać okazję. Obawiam się, że już nigdy więcej nie spotkam żadnego przedstawiciela obcej cywilizacji. Potem chętnie posłucham, jak tam u was wygląda życie, ale teraz chciałabym zobaczyć, czy oni faktycznie znajdą tego nieboszczyka nieokreślonej płci. Muszę się upewnić, że to nie Melania. Choć nie mam pojęcia, skąd mogłaby się tam wziąć...
Dziesiątka wyglądała, jakby miała ochotę porządnie potrząsnąć swoją towarzyszką, ale po chwili w jej oczach błysnęła dziwna determinacja.
– To z pewnością nie Melania – stwierdziła sucho. – Ale jeśli sobie życzysz... Przygotuj się na mały wstrząs.
– Och! – Po plecach Wiktoryny przebiegł rozkoszny dreszczyk emocji; ależ będzie miała o czym opowiadać! Może nawet pokażą ją w prasie? Albo w telewizji? Może i ona się załapie jako świadek? – Prowadź, kochana. Jestem gotowa na wszystko!
Opiekunka bez słowa chwyciła ją za rękę i nagle obie znalazły się obok przystanku, za którym obficie rosły krzewy przekwitłej już forsycji.
– To tu ma być ten Madejowy nieboszczyk? – zdziwiła się Wiktoryna. – On już ma chyba delirkę. Przecież ja tu byłam. Pewnie te szmaty Madej wziął za nieboszczyka, bo jeszcze nie wytrzeźwiał po wczorajszym.
– Jak zwykle wiesz lepiej, chociaż nie sprawdziłaś – powiedziała z przekąsem Dziesiątka. – Przyjrzyj się dokładnie. Przy upadku kaptur kurtki zakrył głowę, ręce są pod ciałem, a nogi w tych krzakach... Poznajesz tę kurtkę? Co masz na sobie?
Wiktoryna spojrzała podejrzliwie na Opiekunkę i posłusznie przeniosła wzrok na niebieską kurtkę z kapturem, którą założyła, wychodząc z domu. Kwietniowa noc była zimna, proboszcz też oszczędzał na ogrzewaniu. No i rano było pochmurno. Uznała, że kurtka z kapturem ochroni ją przed porannym chłodem i ewentualnym deszczem.
Spojrzała na kupkę zabłoconych szmat zalegających krzaki, przyjrzała jej się z uwagą, po czym wzruszyła ramionami.
– Rozumiem, że to kobieta, bo faktycznie kurtkę ma taką jak ja. Musiała ją zamówić w sklepie internetowym. Mnie zamówiła wnuczka... Zaraz, ty wiesz, kto to jest? – zapytała z nadzieją.
Dziesiątka zdusiła w zarodku chęć, by porzucić swoja tępą podopieczną i uciec jak najdalej.
– Wiem, Wiktoryno – wycedziła przez zaciśnięte zęby. – To ciało należało jeszcze niedawno do ciebie. Mówiłam ci przecież, że fizycznie jesteś martwa.
Wiktoryna obmacała swoje czoło, biust, poklepała się po biodrach i potrząsnęła głową, a potem odsunęła się od Dziesiątki, łypiąc na nią podejrzliwie.
– A może ty nie jesteś żadną kosmitką, co? Może ty jesteś po prostu... Słuchaj, kobieto, naprawdę powinnaś zgłosić się do psychia...
– Oczywiście, że nie jestem kosmitką, idiotko! – nie wytrzymała Dziesiątka. – Jestem twoją Opiekunką! Aniołem stróżem! Towarzyszę ci od twoich narodzin, ale ponieważ twoje ziemskie życie właśnie się skończyło, muszę cię odstawić do Zaświatu! I nie masz pojęcia, jak się cieszę, że się wreszcie rozstaniemy! Siedemdziesiąt cztery lata z tobą to była gehenna! Szczególnie od kiedy przeszłaś na emeryturę!
Wiktoryna na wszelki wypadek cofnęła się jeszcze dalej i uznawszy, że dystans jest na tyle bezpieczny, by uciec w razie problemów, oświadczyła z oburzeniem:
– Cierpisz na mito... mitologię... Nie! Na mitomanię cierpisz, moja panno! Anioły mają skrzydła i nie wyglądają jak kosmici! I nie mów do mnie po imieniu! Mogłabym być twoją babką, smarkata! Powinnaś się leczyć! Czy ja wyglądam na nieboszczkę? – Rzuciła wzrokiem na boki i spięła się, gotowa do ucieczki, ale w tym samym momencie poczuła, że coś ją unieruchomiło. Nie była w stanie się poruszyć.
Blondynka wyjęła z kieszeni kombinezonu małe pudełeczko, wcisnęła jakiś guzik i oświadczyła zdenerwowanym tonem:
– Mam problem. Podopieczna nie przyjmuje do wiadomości, że jej ziemska egzystencja się skończyła. Próbuję nad nią zapanować, ale wciąż ma bardzo intensywną aurę... Aha, no tak. Już mówię. Pechowice, Peszki Dolne, Wiktoryna Strasz, lat siedemdziesiąt cztery, zgon poza planem. Harmonogram dawał jej jeszcze dziesięć lat... Co? No tak, nagły zgon. To chyba dlatego nie rozumie, co się stało... Pomoc? Tak, potrzebuję pomocy jak najszybciej! Tylko nie wiem... – Spojrzała ze strachem na głowę podopiecznej, nad którą wirowała ciemnoczerwona aureola. – Możemy się przemieszczać. Ma strasznie silną aurę, nie wiem, czy nas znajdą... Co włączyć? Aha, rozumiem. – Wcisnęła kolejny przycisk. – To czekam.
Rozluźniona i uspokojona, zdjęła blokadę ze znieruchomiałej Wiktoryny, która z paniką w oczach spoglądała na swoją pogromczynię. Obie już otwierały usta, ale w tym momencie dobiegły ich znajome głosy. Posterunkowy Paweł Pietruch prowadził wąskim chodniczkiem skacowanego, marzącego bodaj o puszeczce piwa Madeja, obiecując, że zasponsoruje z własnej kieszeni jego aktualnie największą potrzebę życiową, ale dopiero wtedy, kiedy sprawdzi miejsce prawdopodobnego zdarzenia.
– Co za ludzie teraz! – narzekał rzewnie Madej, wlokąc się niechętnie za Pietruchem. – Spełniłem... ten... obywatelski obowiązek? Spełniłem! Synek, ty masz pojęcie, jak się czuje spragniony człowiek? W Polsce jest wolność picia, póki co. Do sądu mogę cię podać! W papierach mam, że jestem uczciwy alkoholik!
– W papierach masz też, że się leczysz, uczciwy alkoholiku – stwierdził posterunkowy bez krzty miłosierdzia. – I bierzesz na to kasę z państwowego. Chcesz ją stracić? Jeśli faktycznie znajdziemy trupa i przyjedzie powiatówka, a ty będziesz w stanie wskazującym, przypuszkują cię, Madej, żebyś wytrzeźwiał, a wtedy to już na pewno nikt cię nie będzie wspomagał browarem. Wytrzymaj, chłopie. Postawię ci to piwo bez względu na to, co znajdziemy.
Wstrząśnięty wizją wydłużającego się cierpienia, Madej oblizał wyschnięte wargi, zmobilizował siły i przyśpieszył kroku.
– Tu leży. – Wytknął palec ku rozrośniętym forsycjom, pomiędzy którymi coś błękitniało. – Trup na pewno. Przy komendancie – ściszył głos – nie chciałem gadać, ale ja wiem, kto to je...
Pietruch złapał go za ramię i groźnie zapytał:
– Skąd wiesz? Dotykałeś?