Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Styczeń w Agencji Literackiej TERCET to czas wytężonej pracy. Majka zyskuje dodatkowy obowiązek, ponieważ z wizytą przylatuje z Kanady dawno niewidziana ciotka. Susanne Taylor-Johnson ("Mów mi Susie") ma 82 lata, jest pełna energii i obiecuje siostrzenicy big surprise. Szybko okazuje się, że z pierwszą niespodzianką będzie musiała zmierzyć się sama - została perfidnie oszukana. Ginie, nim uda jej się odzyskać pieniądze. Kto ponosi winę za jej śmierć? Śledztwo prowadzi komisarz Niż przy wsparciu prokurator Iwony Smyl oraz Piotra Chmury. Sekretarek nie zamierza pozwolić, by morderca uniknął sprawiedliwości, a wiedźmy aktualnie walczą o dobre imię z donosicielką, która próbuje pogrążyć prowadzony przez nie portal. Morderstwo, wszechobecny hejt, niezłomny sekretarek tropiący zabójcę, cztery rozwścieczone wiedźmy oraz Mały Łukaszenka, kocur z genami piranii. I trzy autorki, z których każda miała motyw, by zabić.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 303
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Pamięci Daszy, która była pierwowzorem Muzy i najmilszą psią gadułką w naszym redakcyjnym zespole oraz Wita, ukochanego psiego przyjaciela naszej Igi
Uprzejmie donoszę – by nie stresować tych, którzy z uporem maniaka poświęcają swój cenny czas, tropiąc w kolejnych tomach wiedźmiego cyklu „prawdę czasu, prawdę ekranu” – że wszyscy bohaterowie (poza czterema wiedźmami) są fikcyjni. Ulęgli się w mojej zwyrodniałej wyobraźni, jako i cała fabuła. Natomiast cechy, które im przydałam... Cóż, dysponuje nimi spora część ludzkiej populacji, co mnie osobiście się nie podoba, ale innych może zachwycać.
Grudzień w Agencji Literackiej TERCET był zawsze najbardziej pracowitym miesiącem. Majka prawie nie wychodziła ze swojego gabinetu, skrupulatnie przeglądając i segregując dokumenty potrzebne do rocznego rozliczenia skarbowego. Ida i Agata miały na głowie organizowany co roku przez agencyjny portal Książka dla Ciebie konkurs na Książki Roku. Gośka jako autorka była wyłączona z pomocy przy konkursie, więc spadła na nią obsługa portalu. Piotr wziął na siebie pocztę i odbiór przesyłek. Ponieważ wszyscy byli zajęci, atmosfera stała się nieco nerwowa (co w zasadzie było normą w TERCECIE), ale awantury gasły tak szybko, jak wybuchały. Brakowało na nie czasu. Każdy pilnował się tylko, by nie podpaść Majce, która z całego serca nie znosiła papierkowej roboty.
Wiedźmy pogrążone były w pracy, kiedy w drzwiach stanął sekretarek i oznajmił ostrzegawczo:
– Bubulina tu idzie. Radźcie sobie same. Na mnie ona źle działa. – Zawrócił na pięcie i zamknął się w sekretariacie.
Gośka poderwała głowę znad komputera i z nadzieją stwierdziła:
– Ona już jakby znormalniała. Może nam odpuści darmowe porady.
– Dobrze by było. – Po twarzy Idy przemknął złowrogi uśmiech. – Nie mam dziś nastroju na wysłuchiwanie medycznych wynurzeń Bubuliny. Podejrzewam, że Majka też, a chyba do niej przychodzi...
– Kto do mnie przychodzi? – chciała wiedzieć szefowa, która właśnie wynurzyła się gabinetu. – Muszę napić się kawy, zanim utonę w tych papierach. Nie miałam pojęcia, że miałyśmy aż tak pracowity rok...
– Bubulina tu idzie – wyjaśniła Agata, przecierając zmęczone od patrzenia w monitor komputera oczy. – Pewnie chce sobie dorobić przed świętami i będzie cię męczyć o zlecenie na przekład.
Majka westchnęła i opadła na krzesło przy swoim biurku.
– Tu ją przyjmę. U siebie mam wszędzie porozkładane segregatory... Cholera, mówiłam jej na psim spacerze, że mamy tu urwanie głowy!
– Zrobię ci tę kawę. – Gośka z wyraźną ulgą oderwała się od pracy. – Potem dopiero zabiję tę nową dzieweczkę z promocji, która już trzeci raz domaga się wysłanych tydzień temu adresów konkursowych naszego patronatu... – Pośpiesznie pognała do kuchni.
– Postaram się szybko ją spławić – obiecała Majka, widząc skrzywione miny swoich podwładnych.
– Postaraj się, bo inaczej krew się poleje – mruknęła Ida.
– Zrobiłabyś jej przyjemność – powiedziała z westchnieniem Agata. – Od razu poleciałaby do najbliższego szpitala. Ona naprawdę jest ciężko walnięta na umyśle.
Ewa Leśniewska niemal wpłynęła do pokoju, przeszła między biurkami, ciężko opadła na gościnne krzesło i zaczęła się wachlować odzianą w elegancką rękawiczkę dłonią. Na twarzy miała krwiste rumieńce, a w oczach skry oburzenia.
– Wydawca cię oszukał? – Majka uniosła brwi. – Tym mogę się zająć, choć rozpaczliwie nie mam czasu. Chyba że źle się czujesz, ale to raczej nie do nas. Ja mogę cię poratować najwyżej wodą.
– Na łeb chyba – wymamrotała pod nosem niepokorna Ida.
– Wodą! Tak, koniecznie! – jęknęła z wdzięcznością tłumaczka. – Mam globusa w gardle! To jest straszny kraj! Zlekceważyli mnie!
– Wydawcy? – zapytała współczująco Gośka, która właśnie weszła z filiżanką kawy dla szefowej. – Nie martw się. Nasz prawnik to za...
– Lekarze!!! – zawyła histerycznie Ewa, niemal wyszarpując szklankę z wodą, którą podała jej najbliżej siedząca Agata. Wypiła łapczywie i wzięła głęboki oddech. Nagłego skamienienia redaktor Knypek nie zarejestrowała. – To jest jedna wielka sitwa! Już trzeci gastrolog odmówił mi skierowania na kolonoskopię! A ja muszę! Muszę mieć pewność, że one dalej są takie śliczne, czyściutkie i różowe!
– One? – Majka spojrzała na nią tępo. – Co ty masz w sobie różowego?
– Jelita przecież!
Stojąca jak słup Gośka zzieleniała. Filiżanka wypadła jej z rąk. Na szczęście przetrwała upadek, ale swoją zawartością ozdobiła podłogę. Redaktor Knypek schyliła się jak automat, podniosła naczynie, wykonała gwałtowny zwrot w tył i wypadła z pokoju.
W oczach Idy błysnęło obrzydzenie, na obliczu Agaty – zgroza. Tylko na Majce oburzone oświadczenie Bubuliny nie zrobiło wrażenia. Machnęła niecierpliwie ręką, jakby odganiała muchę i oznajmiła sucho:
– Kwalifikujesz się na natychmiastową terapię...
– Przecież wiem! – przerwała jej Ewa. – Ale nikt nie chce mi wypisać skierowania!
– Mówię o psychiatrze, nie o gastrologu – wyjaśniła Majka zimno. – O kolonoskopii trułaś mi dwa miesiące temu w czasie spaceru z psami. Przez godzinę! Twoje cholerne różowe jelita śniły mi się w nocy! Pewnie wciąż mają się świetnie w przeciwieństwie do twojego mózgu. Nikt normalny nie lata co dwa miesiące do lekarza, żeby oglądać swoje flaki! To są inwazyjne badania! – Kątem oka dostrzegła, że Gośka wróciła z mopem i w milczeniu zabrała się do wycierania podłogi. – Mamy koniec roku. Wszystkie jesteśmy zawalone robotą, a ty mi tu ględzisz o jelitach?! Zrób sobie kolonoskopię mózgu i daj mi spokój!!!
– Kolonoskopia mózgu? – wyjąkała wstrząśnięta jej reakcją Bubulina. – Nie słyszałam o takim ba... – urwała i w oku jej błysnęło. – Ale popytam. Popytam na pewno. Ciekawe, jak wygląda mój mózg...
Wściekły bulgot dochodzący z prawej strony ostrzegł szefową TERCETU, że sytuacja robi się niebezpieczna. Spojrzała na redaktor Knypek, która z uniesionym bojowo mopem szykowała się właśnie do ataku, wyskoczyła zza biurka i w ostatniej chwili złapała ją za ramię.
– Psychicznych się nie bije – wyszeptała jej z naciskiem do ucha i, ku jej uldze, rozwścieczona wiedźma usłuchała. – Idź do kuchni i zrób mi drugą kawę, a będę cię wielbić do końca życia.
Gośka wyszła bez słowa, a Majka zwróciła zimny wzrok na Leśniewską, która patrzyła na nią wyczekująco.
– Wyjdź stąd, Ewa. Masz dożywotni zakaz pojawiania się w agencji. Bez ciebie się obejdę, bez moich wiedźm nie.
Tłumaczka spojrzała z niedowierzaniem na szefową TERCETU i powoli wstała.
– A moje tłumaczenia? Już mi nie będziesz pomagać? – zapytała z urazą.
– Przestaw się na kontakt telefoniczny lub mailowy – oznajmiła sucho Majka. – Spacery w twoim towarzystwie też jakoś przeżyję, ale o swoich pracowników muszę dbać, a twoje wizyty źle im robią na wszystko. Nie będę ryzykować.
Jechała do McDonalda, czując, jak burczy jej w brzuchu. Głodna była niemożliwie i na samą myśl o soczystym Big Macu ślinka napłynęła jej do ust. Ten cholerny Rafcio uprzedził telefonicznie, że wróci późno i zostawił ją bez obiadu. Cymbał! Wczoraj miał czas, mógł zapełnić lodówkę, żeby mu żona z głodu nie padła. On się obijał w tej swojej firmie, a ona ciężko pracowała umysłowo! Pisanie to harówka, to obolały od siedzenia tyłek, spuchnięte nogi, bolące nadgarstki i szyja. No i walka z własnym talentem, który szybciej tworzy obrazy w głowie, niż ręka nadąża je zapisywać... Tak, talent miała wybitny, ale skąd taki Rafcio mógł mieć o tym pojęcie? Wszystko było w nim prozaiczne – mikry wzrost, nijaka twarz, w której nie było nic charakterystycznego, ciemne włosy zaczesywane do tyłu, by ukryć pojawiającą się na czubku łysinę i kłapciaste uszy. Czy ktoś taki powinien nosić tak niebiańskie, ulotne imię, jak Rafael? Teściowa miała pretensje, że Rafcio pasuje psu, a nie dorosłemu mężczyźnie, ale Katarzyna swoje wiedziała – jej mąż absolutnie nie wyglądał jak Rafael. Miał tylko dwie zalety, choć jedna jakby już straciła na aktualności – pracował w firmie, która wciąż świetnie mu płaciła oraz zachwyciły go bujne kształty obecnej małżonki. Na początku, bo ostatnio coraz częściej wymawiał się zmęczeniem i Katarzyna zaczynała podejrzewać, że coś się za tym kryje. Snu z powiek jej to nie spędzało, bo doskonale wiedziała, że w razie rozwodu wydoi z męża, ile się da i uprzykrzy mu życie, ale sama myśl o jakiejś sprytnej młodszej flądrze była irytująca.
Katarzyna Gadacz, z domu Świnka, była pisarką (a przynajmniej za taką się uważała) i to nie byle jaką. Z nieustającym zapałem i znajomością tematu pisywała obyczajówki i romanse z wątkami erotycznymi, które czytelniczki wchłaniały z zapartym tchem i rozpalonymi policzkami. Przynajmniej takie komentarze pojawiały się na jej stronie autorskiej.
Katarzyna szczerze wierzyła w swój wielki talent, ale do pisarskiej kariery podchodziła realistycznie. Czytelniczki chwaliły, na spotkaniach autorskich miała pełne sale, na targach stały kolejki po autografy, a wydawcy płacili słabo. Podejrzewała, że ją oszukują, ale nie zamierzała iść w koszty, by to sprawdzać. Zrobiła coś innego. Puściła w świat informację, że zamierza napisać kryminał i zaczęła szukać ofiary. Szybko wytypowała popularnego autora, który nie ukrywał, że bez wysiłku utrzymuje się z pisania i dopięła swego – udało się jej przekonać go, że wielkie gabaryty Katarzyny Gadacz kryją w rzeczywistości delikatną, romantyczną kobietkę o ogromnym potencjale literackim, która nie ma siły przebicia, w związku z czym wydawcy lekceważą jej promocję i której wkład we wspólną książkę stworzy nową jakość w polskim kryminale. Zapewniła, że od lat autora z całych sił podziwia i będzie mu wdzięczna do grobowej deski. Wdzięczność jej szybko przeszła, bo – owszem – teoretycznie pisali powieść we dwoje, na okładce widniało również jej nazwisko, na promocyjnych spotkaniach autorskich oboje zrobili furorę, książka sprzedawała się jak świeże bułeczki i Katarzyna zarobiła więcej na tej jednej, niż na swoich pozostałych, ale... No właśnie. Podły, bezczelny autor popełnił zbrodnię nie tylko w fabule, ale i na jej wypieszczonym tekście, z którego ocalały jedynie niewielkie fragmenty. Ten arogancki łajdak usunął bowiem bez konsultacji najpiękniejsze sceny erotyczne w polskiej literaturze, nie docenił „nici miłości” oraz innych metafor opisujących skomplikowane uczucia dojrzałych bohaterów i okroił całość niemiłosiernie, pozostawiając głównie własne wypociny. Właściwie Katarzyna powinna była unieść się honorem i zażądać usunięcia swojego nazwiska z okładki tego wybrakowanego „dzieła”. Nie zrobiła tego, ponieważ miała świadomość, że honor w zasadzie nie przynosi żadnych wymiernych korzyści, a kilkadziesiąt tysięcy na koncie daje przyjemne poczucie bezpieczeństwa. Zemściła się na podlecu po swojemu – znajomym autorom i blogerkom opisywała na privie, jak strasznie została przez niego oszukana, dokładając w kolejnych wersjach nowe szczegóły. Aktualnie była na etapie przypisywania mu skąpstwa, zawodowej zawiści i talentu do wyłudzania kasy.
Katarzyna zjechała na parking przed McDonaldem, zaparkowała i, powstrzymując stękanie, wygramoliła się z samochodu. Kiedy szła ku restauracji, kątem oka dojrzała wgapiających się w nią dwóch muskularnych facetów stojących obok potężnej ciężarówki. Poczuła satysfakcję. Nie dziwiło jej to zapatrzenie. Krótko obcięte kasztanowe włosy, kolczyk w nosie, mocny makijaż, modna kurtka zakrywająca rozłożyste biodra, opięte czarnymi legginsami nogi (konkretne, a nie patykowate, jak u tych medialnych laleczek), botki na wysokich obcasach – niejeden chłop ślinił się na jej widok. Nie wyglądała na swoje czterdzieści pięć lat. I doskonale wiedziała, że z tymi damskimi chuchrami mężczyźni lubili się pokazywać, ale po nocach marzyli o takich kobietach, jak ona. No, może nieco niższych, ale ona akurat lubiła wysokie obcasy i nie zamierzała z nich rezygnować z powodu psychicznego dyskomfortu płci przeciwnej. Była wielka i obfita. I nie przeszkadzało jej to.
Katarzyna weszła do restauracji i od razu skierowała się w stronę kontuaru, za którym stała młoda pracownica.
– Big Mac i mała cola – burknęła z rozdrażnieniem, bo ulubione zapachy wzmogły jej apetyt. – To na miejscu. Na wynos proszę zapakować dwa Big Maki, dwa Burgery Jalapeño, dwa Red Chikkery, dwa Chicken Boxy, dużą colę i duże frytki. Płacę gotówką.
Pracownica wbiła zamówienie na kasę i powiedziała zmęczonym głosem:
– Sto dziewięćdziesiąt dziewięć sześćdziesiąt. Proszę, to pani numerek.
– Ceny tu macie złodziejskie – stwierdziła Katarzyna gniewnie, kładąc na podstawce banknot dwustuzłotowy.
Dziewczyna bez słowa wzięła banknot, podała paragony oraz wydruk z numerem zamówienia i zaczęła grzebać w szufladkach kasy.
– Przykro mi, ale nie mam wydać. Czy mogę...
– Nie! Nie może pani! – oświadczyła Katarzyna głosem, w którym dźwięczała furia. – Życzę sobie należnych mi czterdziestu groszy! Tu dwadzieścia, tu czterdzieści i zawsze się uzbiera! Płacę podatki w tym kraju i nie mam zamiaru dotować biedoty! – Stanowczym gestem wyciągnęła rękę po resztę.
W całej sali zrobiło się cicho. Spojrzenia gości zogniskowały się na obu kobietach. Katarzyna miała to w nosie; z jadowitym półuśmieszkiem patrzyła na zaczerwienioną, zmieszaną młodziutką dziewczynę w służbowym uniformie. Nagle za ladą pojawił się przystojny chłopak w firmowej bluzie, odsunął koleżankę, zgarnął na tackę burgera, postawił na kontuarze, dołożył butelkę Coca-Coli, po czym wysupłał z kieszeni garść monet, znalazł dwie dwudziestogroszówki i z namaszczeniem położył na wyciągniętej dłoni klientki.
– Proszę uprzejmie. Oto pani reszta. Życzymy miłego dnia. – Zagarnął ramieniem zdenerwowaną kasjerkę i pociągnął ją na zaplecze, mamrocząc pod nosem: – Wredny babsztyl... Nie przejmuj się. Każdy z nas zaliczył kiedyś takiego klienta... Ochłoń trochę. Zastąpię cię, dopóki ta pudernica nie zniknie. Mam nadzieję, że się udławi.
Do Katarzyny nie dotarły jego słowa, bo fakt, że postawiła na swoim, upokarzając przy okazji idiotkę, która nie rozpoznała w niej znanej pisarki, przesłonił wszystko. Zacisnęła dłoń na dwudziestogroszówkach, zgarnęła pożywienie i usiadła przy pobliskim stoliku. Wgryzła się łakomie w wielką bułę, nie zwracając uwagi na pełne dezaprobaty miny gości siedzących w pobliżu. Jadła tak, jakby od tygodnia nie miała nic w ustach. Pochłonęła burgera błyskawicznie, popiła colą i rozejrzała się, gotowa do awantury, ale na monitorze wyświetlił się numer jej zamówienia, więc poderwała się niezgrabnie, rzuciła na ladę kwit, złapała wielką, napakowaną wysokokalorycznym żarciem torbę z logo McDonalda i z uśmieszkiem satysfakcji opuściła nieprzyjazny lokal. Swoje zwycięstwo postanowiła uczcić wizytą w pobliskim butiku, który był nieprzyzwoicie drogi. W przeciwieństwie do biedoty, której reprezentantką było to fizycznie pracujące cielę, stać ją było na zakupy w takich miejscach.
Rzuciła torbę z prowiantem na tylne siedzenie samochodu i, z pewnym trudem, wcisnęła się za kierownicę. Przemknęło jej przez głowę, że w zasadzie na własnym koncie uzbierała dość, by kupić auto bardziej dostosowane do jej gabarytów, ale zaraz skarciła się w duchu. To były jej osobiste pieniądze wyłudzane przez lata od przypadkowo poznanej sfiksowanej kanadyjskiej staruszki. Nikt poza nią (no i bankiem) nie miał pojęcia, że czkająca – niepojętą dla normalnych ludzi – empatią babcia przez niemal trzy lata regularnie zasilała jej konto comiesięcznymi wpłatami. I nikt jej do tego nie zmuszał! Sama chciała! Przecież to nie Katarzyny wina, że fabułę pisanej przez nią kilka lat temu książki (prawda, opowiedzianą z emocjami, bo cóż to za pisarka, która ich nie ma) uznała za prawdę i oferowała pomoc, szczerze przejęta tragedią. Katarzyna z jednej strony bardzo się ucieszyła, że opowieść o ciężko doświadczonej matce walczącej o terapię dla chorego synka wywiera na przypadkowej słuchaczce aż takie wrażenie. Z drugiej... Babcia autentycznie się przejęła. Jeśli zaczęłaby jej tłumaczyć, że to tylko fikcja literacka... Cholera wie, co takiej zagranicznej staruszce egzystującej na co dzień w kanadyjskich luksusach może strzelić do głowy. Może uzna ją za wyrodną matkę, która się wypiera własnego dziecka? Katarzyna wolała nie ryzykować. Odegrała wielką scenę wdzięczności i przyjęła ofertę. Przez trzy lata miała dodatkowe zajęcie, bo co miesiąc zdawała w e-mailach raport z postępów leczenia swego nieistniejącego syna. Rok temu stwierdziła, że już tego dosyć i oznajmiła babci, że terapia pomogła, dziecko wyzdrowiało, w związku z czym bardzo dziękuje i prosi o zaniechanie wpłat. Wolała nie ryzykować. Babcia nie była najmłodsza, a spadkobierców mogły zainteresować comiesięczne wpłaty na polskie konto.
Podjechała do butiku i na widok wystawy humor od razu jej się poprawił. Ekspedientce chyba również, bo uśmiechnęła się szeroko, widząc klientkę, która nigdy nie wychodziła ze sklepu z pustymi rękami.
– Mamy nowy towar – zaszczebiotała na powitanie. – Na pewno wybierze pani coś dla siebie.
Katarzyna tylko skinęła głową i ruszyła pomiędzy wieszaki. Jej uwagę natychmiast przyciągnęła zwieszająca się z jednego z nich piana falbanek. Już jako małoletnie dziewczę marzyła o kiecce z falbanami, ale matka z uporem odmawiała zakupu, upierając się głupio, że to fason nie dla niej. Nawet ślubną suknię rodzicielka nabyła wedle własnego gustu, lekceważąc upodobania córki, której po nocach śniły się koronki, tiule i spódnica typu wielka, biała beza.
Katarzyna zdarła ze stojaka wieszak z sukienką i weszła do przymierzalni. Szybko zdjęła z siebie wierzchnie okrycie i bluzkę, która była pod nim. Trzęsącymi się z niecierpliwości rękami narzuciła kreację przez głowę, modląc się, by rozmiar pasował. Udało się. Obciągnęła na biodrach łososiową satynę, spojrzała w lustro i dopiero teraz dostrzegła, że sukienka z lewej strony miała rozcięcie sięgające aż do uda. O mało się nie przewracając, Katarzyna zsunęła legginsy i stanęła bokiem do lustra. To było to! Nie dość, że sukienka dysponowała wymarzonymi falbanami, to dzięki rozcięciu widoczny był wielki motyl wytatuowany na udzie. Wreszcie zrobi sobie nieszablonowe zdjęcie na okładki książek – czytelnicy zobaczą w niej silną kobietę o wrażliwości motyla... Uśmiechnęła się szeroko i już spokojnie przebrała we własne ciuchy. Po drodze do kasy zgarnęła jeszcze z wieszaka czarno-białą tunikę i sweter w typie peleryny, nawet ich nie mierząc. Płacąc kartą nadskakującej ekspedientce, która pieczołowicie pakowała jej zakupy, Katarzyna zerkała wzrokiem bazyliszka na inną klientkę. Młoda dziewczyna o świeżej buzi i figurze modelki przeglądała ciuchy o dużo mniejszej numeracji i nagle oczy jej błysnęły. Pośpiesznie chwyciła wieszak z kreacją i podeszła do sprzedawczyni, która właśnie podawała spakowane zakupy Katarzynie.
– Przepraszam, ile kosztuje ta sukienka?
Ekspedientka rzuciła okiem na skrawek zwiewnego, przejrzystego błękitu.
– Osiemset pięćdziesiąt złotych. To końcówka ostatniej hiszpańskiej kolekcji.
Niedoszła klientka poczerwieniała, westchnęła i zawróciła ku stojakowi, by odwiesić sukienkę na miejsce. Katarzyna odebrała paragon i torbę z zakupami, ale nim wyszła z butiku, wypuściła zatrutą strzałę:
– To nie jest sklep dla hołoty. Elegancja kosztuje!
Nie widziała już miny zszokowanej dziewczyny i nie usłyszała komentarza ekspedientki:
– Boże, co za straszna baba... Niech się pani nie martwi. Za tydzień szefowa zrobi przecenę, bo przyjdzie nowy towar. Upchnę tę kieckę, żeby za bardzo nie rzucała się w oczy i niech pani zajrzy.