Wellmania.W niezdrowej pogoni za dobrostanem - Delaney Brigid - ebook + audiobook

Wellmania.W niezdrowej pogoni za dobrostanem ebook i audiobook

Delaney Brigid

3,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Gdybym odhaczyła te punkty: stała się czysta, szczupła i spokojna, wiodłabym najlepsze możliwe życie. Prawda?

 

Znana australijska dziennikarka Brigid Delaney od dawna śledzi trendy w branży wellness. W końcu dostaje zlecenie, by poznać ich jasne i te bardzo ciemne strony, używając siebie jako królika doświadczalnego. Brutalnie przerywa prowadzony od ponad trzydziestu lat intensywny tryb życia, by sprawdzić na własnym ciele i duszy najmodniejsze sposoby na oczyszczenie organizmu, osiągnięcie szczupłej sylwetki i wewnętrznego spokoju. Zaczyna od drastycznej 101-dniowej głodówki, potem próbuje dziwnej jogi, medytacji, CBT, uzdrawiania balijskiego, odosobnienia, psychoterapii grupowej i wielu innych rzeczy. W klasztorach i farmach uzdrowiskowych, na szlakach turystycznych i na stołach do masażu pyta i pyta, dlaczego tak wielu z nas miota się między rozpustą a detoksem i wciąż goni za lepszym sobą. Z autoironicznym dowcipem i odświeżającą szczerością próbuje się dowiedzieć, czy doskonały dobrostan jest w ogóle możliwy do osiągnięcia. Czy jest to droga do szczęścia, czy raczej porażki i bankructwa? Dlaczego dobrowolnie płacimy za zmuszanie się do wyrzeczeń? I dlaczego tak brzydko się pachnie, skoro nie jadło się od siedmiu dni?

 

Lektura, która obnaża paradoks zachodniego świata, gdzie sami serwujemy sobie nieznośny nadmiar i przesyt, 
a następnie próbujemy im zaradzić za pomocą aplikacji uważności, obsesyjnego detoksu, ekskluzywnych ośrodków medytacji i płukania okrężnicy.

 

Na podstawie książki powstał serial Netflixa z najpopularniejszą komiczką wszech czasów Celeste Barber w roli głównej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 385

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 55 min

Lektor: Brigid Delaney
Oceny
3,7 (199 ocen)
65
54
49
21
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
annatu

Nie oderwiesz się od lektury

Doskonała lektura. Wszyscy wiemy, że coś jest nie tak i szukamy winy w sobie, a to świat zwariował. Zmiany zachodzą tak szybki, że nie nadążamy. Jako gatunek nie jesteśmy przystosowani do takiej ilości bodźców. Chcemy być wolni w swych wyborach, ale błędy, które przy tym popełniamy wytrącają nas z równowagi. Rozpaczliwie szukamy antidotum. Pracujemy do upadłego, a zarobione pieniądze wydaje na to, żeby powstać. Jesteśmy samotni, ale przecież powrotu nie ma. Nie chcemy znowu znaleźć się w ciasnym gorsecie. Nasze żęcie jest trudne z tą wywalczoną z poświęceniem wolnością. To książka o poszukiwaniu ulgi. Ani banalna okładka, ani anons komedii z Netflixa nie przygotuje nas na to, co znajdziemy w środku. Inspirująca i sięgająca najgłębszej prawdy o nas, ludziach Zachodu. Nie żałuję, że jestem stąd i mimo wszystko cieszę się z uzyskanego wolnego wyboru, choć to droga przez mękę. Nic śmiesznego, wiele pouczjącego
30
Weganka_i_Tajga

Z braku laku…

Nudniejszej książki o niczym nie miałam 🙈 Temat mi znany, ważny, ale podany w tak nieatrakcyjny sposób, że masakra
21
ciachbajerka

Nie oderwiesz się od lektury

Od dawna trendy nam narzucają zdrowy tryb życia, by dobrze się czuć i pięknie wyglądać - ale czy na pewno się do nich stosujemy? Czy intensywne życie codzienne pozwala nam na przygotowanie zdrowych posiłków, odpowiednią ilość ruchu i snu. Czy chodzimy do lekarza i regularnie się badamy? Intensywne życie zawodowe i prywatne, spotkania służbowe czy towarzyskie często kończą się smacznym jedzeniem i alkoholem. I gdy nasza waga i zdrowie wymykają się spod kontroli, wtedy oczekujemy pomocy z szybkimi efektami! A na taką szybką pomoc możemy liczyć w branży wellness. To nic innego jak głodówki, posty, medytacje, joga, szamaństwo… wyniszczające praktyki, które mają w magiczny sposób zmienić każdego w najlepszą wersje siebie! Ale czy tak naprawdę istnieje jedna reguła ideału dla wszystkich? Brigid Delaney, znana australijska dziennikarka zdecydowała się przejść jako królik doświadczalny przez każdą z praktyk jakie są stosowane w branży wellness i wszystko opisała dla nas w tej książce. To...
10
Mortycja_com

Z braku laku…

Nuda
11
coffee_beans
(edytowany)

Nie polecam

Kiepska, muska tylko temat i to nie najtrafniej. A pomysł wkładania do ust i wypluwania jedzenia i uważanie, że nadal się jest na głodówce to brak podstawowej wiedzy dotyczącej działania układu pokarmowego.
00

Popularność




Dla Tima i Bon­nie – dwojga przy­ja­ciół,któ­rych po­dzi­wiam, a któ­rzy nie tylko żyją do­brze,lecz także wiodą do­bre ży­cie. I dla Fran­kie –która do­piero za­czyna.

PRZED­MOWA

Gdy pi­sa­łam Wel­l­ma­nię w 2015 i 2016 roku, branża wel­l­ness wy­da­wała się nie­po­wstrzy­maną be­stią. In­flu­en­ce­rzy, In­sta­gram, tu­ry­styka wel­l­ness, go­rąca joga, kon­tro­wer­syjne ku­ra­cje de­tok­sy­ku­jące, dieta pa­leo, płu­ka­nie je­lita gru­bego, bu­lion z ko­ści, su­rowe je­dze­nie, su­per­fo­ods, ośrodki ci­chej me­dy­ta­cji, diety bez­cu­krowe, dzie­się­cio­mi­nu­towe tre­ningi, smo­othie bowl, apli­ka­cje uważ­no­ści, sauny na pod­czer­wień, ką­piele w dźwię­kach, po­dróże z ay­ahu­ascą, za­strzyki dla mas... – w ofer­cie było tak wiele pro­duk­tów, które mo­gli­ście ku­pić, żeby ulep­szyć sie­bie.

Ale po­tem, oczy­wi­ście, to wszystko się urwało. W 2020 roku za­mknę­li­śmy drzwi na­szych do­mów i zo­sta­li­śmy w środku. Nie mo­gli­śmy wy­je­chać do ośrodka jogi w Taj­lan­dii ani na­wet pójść na za­ję­cia do stu­dia przy tej sa­mej ulicy.

W pe­wien spo­sób jed­nak wel­l­ness – do­bro­stan – stał się waż­niej­szy niż kie­dy­kol­wiek. Wszy­scy sta­ra­li­śmy się dbać o zdro­wie i nie za­ra­zić się wi­ru­sem. Ochrona zdro­wia ca­łego spo­łe­czeń­stwa stała się prio­ry­te­tem władz. Lecz trendy wel­l­ness, które wy­da­wały się tak zna­czące za­le­d­wie kilka lat wcze­śniej, te­raz jakby na­le­żały do in­nej epoki.

W Wel­l­ma­nii ba­da­łam te trendy, ale szu­ka­łam też od­po­wie­dzi na ważne py­ta­nia. Czy za tą całą ko­mer­cją, za­an­ga­żo­wa­niem cza­so­wym, pie­niędzmi, sztucz­kami i pro­duk­tami stoi coś, co mo­głoby spra­wić, że po­czu­jemy się le­piej?

I czy ist­nieje spo­sób, aby zaj­mo­wać się do­bro­sta­nem w ode­rwa­niu od rynku, bez pie­nię­dzy, moż­li­wo­ści prze­miesz­cza­nia się czy w pełni spraw­nego, atrak­cyj­nego ciała?

Czy do­bro­stan może tak na­prawdę ozna­czać kre­atyw­ność, po­czu­cie więzi spo­łecz­nych i za­an­ga­żo­wa­nia w zna­czącą pracę?

A je­śli to ozna­cza dla mnie do­bro­stan, jak po­win­nam do niego dą­żyć? Jak my wszy­scy mamy go osią­gnąć?

Po­dróż opi­sana w tej książce to moje po­szu­ki­wa­nie do­bro­stanu po tym, jak prze­kro­czy­łam czter­dziestkę w cha­otycz­nym stylu. Miesz­ka­łam wtedy w No­wym Jorku, gdzie pod­naj­mo­wa­łam od pod­na­jemcy in­nego pod­na­jemcy lo­kum w Bu­sh­wick. Nie są­dzę, żeby tamta prze­strzeń była prze­zna­czona do miesz­ka­nia. Spa­łam na pro­wi­zo­rycz­nej pry­czy, nie­bez­piecz­nie bli­sko na­gich rur, które być może po­woli za­tru­wały po­miesz­cze­nia. Wy­eks­mi­to­wano nas. Za­ra­bia­łam marne gro­sze, pi­sząc ar­ty­kuły o je­dze­niu i po­dró­żach, na te­mat dzie­się­ciu naj­lep­szych kok­tajli w ba­rach na da­chach Man­hat­tanu czy pię­ciu naj­smacz­niej­szych ka­na­pek po’boy w No­wym Or­le­anie. Ale zbli­żała się zima, gro­ziła mi bez­dom­ność, a pie­nię­dzy bra­ko­wało. W li­sto­pa­dzie tam­tego roku stuk­nęła mi czter­dziestka. W wie­czór po­prze­dza­jący moje uro­dziny wy­szłam na mia­sto – fi­nał to wir drin­ków, szem­ra­nych ba­rów i prze­mie­rza­nie chwiej­nym kro­kiem nie­zna­nych ulic. Na­stęp­nego dnia mia­łam naj­więk­szego kaca w ży­ciu. Czu­łam się nie­do­brze, bar­dzo nie­do­brze. Wie­dzia­łam, że coś musi się zmie­nić; NIE MO­GŁAM TAK DŁU­ŻEJ CIĄ­GNĄĆ! Może branża wel­l­ness miała w ofer­cie ide­alny pro­dukt, który po­zwo­liłby za­wró­cić tę moją łajbę?

Wró­ci­łam do Au­stra­lii, otrzy­maw­szy obiet­nicę tylko jed­nego zle­ce­nia z cza­so­pi­sma. Po­pro­szono mnie, abym opi­sała ra­dy­kalny de­toks, dzięki czemu mo­gła­bym osią­gnąć wszyst­kie swoje cele wel­l­ness w ra­mach jed­nej sza­lo­nej po­dróży. Plan de­toksu opie­rał się na nie­spo­ży­wa­niu żad­nych po­kar­mów przez czter­na­ście dni, po któ­rych na­stę­po­wało ogra­ni­cze­nie do jed­nego ka­wałka kur­czaka, jed­nego jajka albo jed­nego ka­wałka ogórka dzien­nie przez w su­mie sto je­den dni. Po­tem mia­łam być nie tylko chuda, lecz także zdrowa.

To, co wy­da­rzyło się pod­czas tego de­toksu, zo­stało opi­sane (czę­sto z dra­stycz­nymi szcze­gó­łami) w pierw­szej czę­ści Wel­l­ma­nii (Czy­sta). Druga część książki (Szczu­pła) do­ty­czy kon­dy­cji fi­zycz­nej i ciała – zwłasz­cza wszyst­kiego, co ma zwią­zek z jogą. Część trze­cia (Spo­kojna) to przy­glą­da­nie się du­cho­wo­ści.

Czy zna­la­złam do­bro­stan, któ­rego tak roz­pacz­li­wie po­trze­bo­wa­łam? Po­wiedzmy tylko, że już ni­gdy w ży­ciu nie zde­cy­duję się na ża­den de­toks.

Jedną z osób, któ­rym ogrom­nie spodo­bała się ta książka, gdy ją wy­dano, był au­stra­lij­ski pi­sarz Ben­ja­min Law. Firma Fre­eman­tle zwró­ciła się do niego z otwar­tym py­ta­niem: gdyby mógł ze­kra­ni­zo­wać do­wolną książkę jako se­rial te­le­wi­zyjny, co by to było? Wy­brał Wel­l­ma­nię. Prze­mó­wiły do niego fun­da­men­talne za­gad­nie­nia więzi i wspól­noty, a jako miesz­ka­niec Syd­ney do­strzegł ko­me­diowy po­ten­cjał tych wszyst­kich tren­dów wel­l­ness, które tak nas wcią­gają – przy­naj­mniej do­póki nie po­jawi się ko­lejny.

W po­koju sce­na­rzy­stów Wel­l­ma­nii każdy miał inny po­mysł na to, co ozna­cza wel­l­ness, do­bro­stan, ale łą­czyły nas też uni­wer­salne do­świad­cze­nia. Wszy­scy mar­twi­li­śmy się w pew­nym mo­men­cie o swoje zdro­wie i wi­dzie­li­śmy, jak nasi bli­scy cho­rują, a cza­sem umie­rają. Wszy­scy, w ta­kim czy in­nym cza­sie, by­li­śmy świa­domi tego, że na­sze ciała nie do­sto­so­wują się do ide­ału wel­l­ness i że na­sze umy­sły nie są tak zrów­no­wa­żone i spo­kojne, jak każą nam apli­ka­cje do me­dy­ta­cji.

Zro­zu­mie­li­śmy, że w dą­że­niu do do­bro­stanu jest bar­dzo ludzka i bar­dzo bli­ska nam opo­wieść, nie­zu­peł­nie o sa­mym do­tar­ciu do celu, ale o pod­no­sze­niu się i po­dej­mo­wa­niu ko­lej­nej próby.

A z czym mo­żemy utoż­sa­miać się jesz­cze bar­dziej? Ze zro­zu­mie­niem na­stę­pu­ją­cej kwe­stii: gdy już osią­gniemy cel, oka­zuje się, że te rze­czy, któ­rych na­prawdę szu­ka­li­śmy – wspól­nota, więź, twór­czość, do­peł­nie­nie, ak­cep­ta­cja – przez cały czas były na wy­cią­gnię­cie ręki.

Bri­gid De­la­ney 

By­ron Bay, czer­wiec 2022

PRZED

W ostat­nich dniach mo­jego ży­cia z trójką z przodu miesz­ka­łam w daw­nej hali ma­ga­zy­no­wej w bro­oklyń­skiej dziel­nicy Bu­sh­wick. Ni­gdy tak na­prawdę nie czu­łam się tam jak w domu. Ze­wnętrzne mury bu­dynku po­kry­wały bie­gnące na pięć me­trów w górę dziwne i piękne mu­rale au­tor­stwa irań­skich ar­ty­stów: Icy’ego i Sota. Ściany dzia­łowe były li­che jak z dykty, a na­ma­lo­wane na klatce scho­do­wej iksy ozna­czały ry­chłe wy­bu­rze­nie bądź ja­kieś pla­no­wane ro­boty. W lo­fto­wej sy­pialni go­ście spali w od­le­gło­ści paru cen­ty­me­trów od na­gich rur, z któ­rych wy­cie­kało coś, co wpraw­dzie nie było tru­jące, ale nie na­le­żało też do przy­jem­nych. Ni­gdy nie za­my­ka­li­śmy okien, na­wet gdy było zimno.

Pod­naj­mo­wa­łam to miej­sce od osoby pod­naj­mu­ją­cej je z ko­lei od ja­kie­goś au­stra­lij­skiego fo­to­grafa, który prze­pro­wa­dził się do Ka­bulu, ale nikt nie wie­dział, kto fi­gu­ro­wał w umo­wie najmu. Ko­re­spon­den­cja przy­cho­dziła za­adre­so­wana przy­naj­mniej do tu­zina osób o eg­zo­tycz­nych na­zwi­skach; wcze­śniej miesz­kali tam Niemcy, Ro­sja­nie, Ko­re­ań­czycy i Wa­lij­czycy. Zna­li­śmy ich z nie­ode­bra­nych ra­chun­ków.

Zbli­żała się zima. Wła­śnie koń­czy­łam re­dak­cję po­wie­ści i po­pa­dłam w miłą ru­tynę. Na śnia­da­nie opie­kany baj­giel z ma­kiem i hu­mu­sem, do tego duża, mocna latte nad pa­pie­ro­wym wy­da­niem „New York Ti­mesa” w ka­wiarni, gdzie le­ciały stare ka­wałki Smi­th­sów. W po­rze happy hour mar­ga­rity z przy­ja­ciółmi na Man­hat­ta­nie, po­tem ko­la­cje w bro­oklyń­skich bi­strach – z ro­dzaju „od pola do stołu”, z na­ci­skiem na pro­dukty z Ver­mont (zwłasz­cza be­kon). Stu­dio jogi, do któ­rego uczęsz­cza­łam, znaj­do­wało się nie­da­leko mo­jego domu, na ty­łach pew­nej spe­lunki. Szło się na za­ję­cia za dwa­na­ście do­la­rów, a po­tem na dar­mowe piwo. Gdy za­czął się zbli­żać de­adline od­da­nia mo­jej po­wie­ści, ły­ka­łam ta­bletki od­chu­dza­jące na re­ceptę i pra­co­wa­łam we wście­kłym sku­pie­niu przez osiem­na­ście go­dzin na dobę.

W uro­dziny po­sta­no­wi­łam po­uda­wać swoją azja­tycką ko­le­żankę, żeby do­stać się do eli­tar­nego klubu w East Vil­lage, do któ­rego na­le­żała. Mie­li­śmy wy­brać się ze zna­jo­mymi na kon­cert ka­peli w hoł­dzie Daft Punk, a po­tem zjeść ko­la­cję w lo­kalu w Har­le­mie, ale za­miast tego sie­dzie­li­śmy w klu­bie jesz­cze po pół­nocy, po­pi­ja­jąc kok­tajle – ne­groni i old fa­shio­ned – z krysz­ta­ło­wych szkla­nek z gru­bym dnem, ja­kie w po­wie­ściach Aga­thy Chri­stie słu­żyły za na­rzę­dzia zbrodni. Póź­niej: se­kretna knajpa pełna bar­dzo mło­dych lu­dzi, pierw­szy śnieg se­zonu, zmar­z­nięte nogi, prze­ra­ża­jący wi­dok mo­jej twa­rzy w lu­strze w ła­zience (asy­stentka w Se­pho­rze za­sza­lała z ma­ki­ja­żem oczu w stylu goth). Moi przy­ja­ciele po­szli do in­nego baru, żeby ku­pić tro­chę ec­stasy, a ja, pi­jana i sko­ło­wana, wa­łę­sa­łam się gdzieś po Chel­sea, a po­tem w tak­sówce po­kłó­ci­łam się z kie­rowcą o naj­lep­szą trasę po­wrotną do domu. Zde­ner­wo­wał się i cią­gle po­wta­rzał mi, że­bym prze­stała blu­zgać.

Na­stęp­nego wie­czoru po­szłam na praw­dziwą im­prezę z oka­zji mo­ich uro­dzin, z przy­ja­ciółmi, któ­rzy upie­kli dla mnie tort. Sie­dzia­łam bar­dzo spo­koj­nie i po­pi­ja­łam her­batę, czu­łam się od­cięta, było mi nie­do­brze. Mia­łam strasz­nego kaca.

Jako na­sto­latka i młoda do­ro­sła wio­dłam sza­lone ży­cie. Dzika im­preza w Bar­ce­lo­nie z oka­zji trzy­dzie­stych uro­dzin miała być po­że­gna­niem z tym wszyst­kim. A jed­nak czas po trzy­dzie­stce oka­zał się bra­wu­rowy i eks­cy­tu­jący w spo­sób, ja­kiego się nie spo­dzie­wa­łam. Czu­łam się jak kulka, którą ktoś bar­dzo ostro gra w pin­ball. Strze­la­łam po ca­łej plan­szy, świa­tełka na ta­blicy bły­skały, grała mu­zyka.

Jak chcia­łam, żeby wy­glą­dało moje ży­cie po czter­dzie­stce? Nie tak. Kar­na­wał się skoń­czył. Ale prze­cież tak świet­nie się ba­wi­łam... Moi przy­ja­ciele byli w tej sa­mej sy­tu­acji. Nie­któ­rych spo­wol­niły dzieci, lecz rze­czy, które miały się wy­da­rzyć: wci­śnię­cie ha­mul­ców, wcze­sne cho­dze­nie spać, kap­cie i go­rąca cze­ko­lada, ni­gdy nie na­stą­piły.

Po mo­ich uro­dzi­nach zo­sta­li­śmy eks­mi­to­wani z hali ma­ga­zy­no­wej. Po raz pierw­szy w ży­ciu po pro­stu wy­szłam z miesz­ka­nia, zo­sta­wiw­szy w nim wszystko. Gdy wsu­wa­łam klu­cze przez szparę pod drzwiami, w lo­dówce na­dal stały ogromne sło­iki ma­jo­nezu.

Ru­szy­łam na Po­łu­dnie. Parę lat wcze­śniej w Dża­kar­cie po­zna­łam go­ścia z Tek­sasu, który pro­wa­dził luk­su­sowy ho­tel nie­da­leko dziel­nicy dy­plo­ma­tycz­nej. Gdy się spo­tka­li­śmy po raz pierw­szy, całą noc spę­dzi­li­śmy na da­chu tego ho­telu – woda w ba­se­nie iskrzyła, a o czwar­tej nad ra­nem z me­czetu w dole roz­brzmiało we­zwa­nie do mo­dli­twy. Tamta pierw­sza roz­mowa, głów­nie o książ­kach i pi­sa­niu, cią­gnęła się do wschodu słońca. Za­sta­na­wia­łam się, czy mo­gła to być mi­łość. Był naj­więk­szym he­do­ni­stą, ja­kiego po­zna­łam. Te­raz wró­cił do Tek­sasu, a per­spek­tywa zo­ba­cze­nia go po­now­nie wy­peł­niła mnie pod­eks­cy­to­wa­niem i odro­biną lęku. Miał mnie ode­brać z lot­ni­ska czer­wo­nym ca­dil­la­kiem.

Naj­pierw jed­nak Atlanta. Na pierw­szy ogień po­szła ame­ri­cana – to pie­czony ba­tat z pian­kami, ob­sy­pany sło­dzi­kiem, z ka­wał­kami pod­le­wa­nego colą in­dyka pie­czo­nego na Święto Dzięk­czy­nie­nia. Po­tem au­to­bu­sem do Sa­van­nah: pi­cie na uli­cach, oplą­twa bro­dacz­kowa, piękne cmen­ta­rze i miej­sce o na­zwie An­gel’s Bar­be­cue, gdzie po raz pierw­szy po­sma­ko­wa­łam po­rząd­nej po­łu­dnio­wej kuchni i od razu się w niej za­ko­cha­łam.

Po­tem ty­dzień w No­wym Or­le­anie, żeby ze­brać ma­te­riał do po­dróż­nej opo­wie­ści: znak na lot­ni­sku mó­wiący, że to mia­sto nu­mer je­den, je­śli cho­dzi o prze­szczepy wą­troby; ka­pela, która wy­glą­dała i brzmiała jak The Cat Em­pire, gra­jąca go­dzi­nami w bocz­nej uliczce Dziel­nicy Fran­cu­skiej pod tań­czą­cymi pro­mie­niami słońca; drinki mint ju­lep, mar­tini, szoty bo­ur­bona – ade­kwat­nie – na Bo­ur­bon Street; jazz bary; gumbo. Re­cen­zo­wa­nie re­stau­ra­cji o na­zwie Mo­ther, gdzie przy­stawki z mac and che­ese zaj­mo­wały ol­brzy­mie obia­dowe ta­le­rze.

Po­tem, na ko­niec, Au­stin z moim tek­sań­skim zna­jo­mym, który za­pu­ścił brodę i przy­tył dwa­na­ście ki­lo­gra­mów od czasu Dża­karty. Re­stau­ra­cje, brun­che, tex-mex, czer­wone wino, sza­chy przy ko­minku w W., mu­zyka na żywo, piwo, do­mówki, ko­ka­ina, dip z to­pio­nego sera i chipsy ku­ku­ry­dziane, me­cze fut­bolu, la­ski w kow­boj­kach za­ry­wa­jące mo­jego Tek­sań­czyka, ja chora z za­zdro­ści, brak snu, nowo po­znana ko­bieta, która ob­cią­gnęła każ­demu rock­ma­nowi z Au­stin i miała ob­se­sję na punk­cie po­wie­ści Tima Win­tona. Na­chosy, en­chil­la­das na go­rą­cych ta­ler­zach, hot dogi na pa­pie­ro­wych tac­kach, te­qu­ila na brunch, że­berka, bary z bur­ge­rami, bary z pia­ni­nem, bary z mar­tini, szem­rane bary. Za­czę­łam się czuć chora przez cały czas, moje ciało pro­te­sto­wało, na­prawdę bo­lało od tych eks­ce­sów.

Pod­czas lotu po­wrot­nego do No­wego Jorku ja­kaś star­sza ko­bieta stra­ciła przy­tom­ność. Uło­żyli ją w przej­ściu, a ma­szyna dała nura na La­Gu­ar­dię i prze­mknęła pa­sem naj­szyb­ciej, jak kie­dy­kol­wiek wi­dzia­łam w przy­padku lą­du­ją­cego sa­mo­lotu. Pa­sa­żerkę w ma­sce z tle­nem wy­nie­siono z ka­biny na no­szach. Jej przy­ja­ciele wy­le­gli za nią, nie­po­ko­jąco nie­prze­jęci. Byli to Tek­sań­czycy, któ­rzy przy­byli do No­wego Jorku na bo­żo­na­ro­dze­niowe za­kupy. Chora ko­bieta sta­no­wiła zło­wiesz­czy znak. Czu­łam to. Ja też wró­ci­łam z Po­łu­dnia wy­cień­czona, z po­czu­ciem, jak­bym miała ze sto lat.

W No­wym Jorku pa­no­wał mróz. Na chod­niku le­żał śnieg, a w po­wie­trzu uno­siła się so­snowa woń świeżo ścię­tych cho­inek. Nie by­łam cał­kiem bez­domna. Zgo­dzi­łam się za­opie­ko­wać ko­tem w bu­dynku na Up­per East Side, dla zna­jo­mej zna­jo­mej. Ko­bieta miesz­kała w po­koju bez okien, ze zwie­rza­kiem, któ­rego zna­la­zła w śmiet­niku. Fu­trzak na­zy­wał się Geo­rge Con­stanza.

Po­kój peł­nił kie­dyś funk­cję schowka. Dla­tego nie miał okien. Nie mo­głam uwie­rzyć, że kot jest w sta­nie żyć na tak nie­wiel­kiej prze­strzeni, co do­piero czło­wiek. W tej dusz­nej ka­wa­lerce, z prze­stra­szo­nym, nie­szczę­śli­wym zwie­rza­kiem do to­wa­rzy­stwa, szybko wpa­dłam w przy­gnę­bie­nie. Nie było tu praw­dzi­wej kuchni, więc na wszyst­kie po­siłki cho­dzi­łam do po­bli­skiej knajpki: jajka za­wsze po­da­wano z czymś, co się na­zy­wało hash[1], do tego marna kawa z nie­ogra­ni­czoną do­lewką.

Cza­sem ja­da­łam ko­la­cję u mo­jego przy­ja­ciela Bren­dana. Pró­bo­wał rzu­cić cu­kier. Wci­na­li­śmy ma­ka­rony, pi­li­śmy wódkę z to­ni­kiem i pa­li­li­śmy przed do­mem. Opo­wia­dał o ob­ja­wach od­sta­wie­nia – draż­li­wo­ści i bó­lach głowy, za­chcian­kach i roz­trzę­sie­niu – jakby cu­kier był nar­ko­ty­kiem. Jego ulica koń­czyła się gwał­tow­nym spad­kiem pro­wa­dzą­cym do dłu­giego, wą­skiego parku Ri­ver­side, który biegł aż do Za­chod­niej Sie­dem­dzie­sią­tej Dru­giej Ulicy, a da­lej – do rzeki Hud­son. Sta­li­śmy w ciem­no­ści, zwró­ceni ku wo­dzie. Ale ja my­śla­łam o in­nej wo­dzie – tej, do któ­rej za­wsze wra­ca­łam.

Bondi. Gru­dzień. Klify ozło­cone póź­no­po­po­łu­dnio­wym słoń­cem. Co­dzienne pły­wa­nie, sło­nawe po­wie­trze i mocna kawa. Tak bar­dzo za tym tę­sk­ni­łam. Było to miej­sce, które ema­no­wało wi­tal­no­ścią i zdro­wiem, mio­do­wym bla­skiem. Nie wie­dzia­łam, czy prze­pro­wa­dzali się tam piękni lu­dzie, czy też po­przez ży­cie tam czło­wiek sta­wał się piękny, ule­gał ryt­mowi tego miej­sca: bie­ga­niu po plaży, sur­fo­wa­niu, pły­wa­niu w ba­se­nach Bondi Ice­bergs Club, tej ca­łej jo­dze, tej ca­łej me­dy­ta­cji, temu ca­łemu ogrze­wa­ją­cemu słońcu.

Tak bar­dzo pra­gnę­łam po­czuć się znów zdrowa. Nie by­łam chora, ale czu­łam się po­ni­żej opty­mal­nego po­ziomu, le­tar­gicz­nie. Bo­lące stawy w środku, tłu­sta war­stwa na ze­wnątrz; mia­łam prysz­cze, brzu­szek i prze­krwione oczy. Ubra­nia zro­biły się przy­cia­sne. Na­strój – ob­ni­żony. „Tylko nie wrzu­caj na Fa­ce­bo­oka!” – po­wie­dzia­łam pew­nie nie­raz, gdy przy­ja­ciele zro­bili mi zdję­cie. Mu­sia­łam zrzu­cić ze dwa­dzie­ścia ki­lo­gra­mów, żeby wró­cić do zdro­wego za­kresu wagi. Wła­ści­wie mu­sia­łam zre­se­to­wać ciało i ży­cie. Pra­gnę­łam in­nej drogi – bar­dziej cno­tli­wej. Chcia­łam być czy­sta.

Aku­rat w tym cza­sie w mo­jej skrzynce od­bior­czej wy­lą­do­wała cie­kawa pro­po­zy­cja. Było to zle­ce­nie dla cza­so­pi­sma. Czy in­te­re­so­wa­łoby mnie na­pi­sa­nie re­la­cji z pierw­szej ręki na te­mat kon­tro­wer­syj­nego po­stu trwa­ją­cego sto je­den dni? Prze­pro­wa­dził go Mal­colm Turn­bull, który w 2015 roku zo­stał pre­mie­rem Au­stra­lii. Schudł tak dra­stycz­nie, że po­cząt­kowo spe­ku­lo­wano, że ma raka.

Po­szcze­nie – we­dług Go­ogle – ozna­cza nie­je­dze­nie.

Zle­ce­nie obej­mo­wa­łoby po­wrót do Au­stra­lii oraz, przez pierw­szy mie­siąc, co­dzienne wi­zyty w kli­nice na za­biegi ma­sażu i aku­punk­tury, a po nich wa­że­nie. Na po­czątku, przez czter­na­ście dni, nie mo­gła­bym NIC jeść, ży­wi­ła­bym się wy­łącz­nie cuch­ną­cymi zio­łami za­ży­wa­nymi trzy razy dzien­nie.

Wy­da­wało się to zbyt trudne, żeby w ogóle coś ta­kiego roz­wa­żać, a za­ra­zem zbyt ku­szące, aby to zi­gno­ro­wać. Nie za­pew­niano, że zre­du­kuje się je­dy­nie wagę. Obie­cy­wano de­tok­sy­ka­cję, oczysz­cze­nie na­rzą­dów we­wnętrz­nych i przy­wró­ce­nie ich opty­mal­nego funk­cjo­no­wa­nia. Mia­łam wy­glą­dać mło­dziej, szyb­ciej me­ta­bo­li­zo­wać po­ży­wie­nie (gdy już znów za­cznę jeść), my­śleć ja­śniej, na­wet ład­niej pach­nieć. Oczy­wi­ście by­łoby to jak za­pi­sa­nie się na no­wo­jor­ski ma­ra­ton, pod­czas gdy ni­gdy na­wet nie pod­bie­głam do au­to­busu, ale po­my­śla­łam, że szok po­stu może mnie po­pchnąć w kie­runku do­brego zdro­wia. Przed­się­biorcy wel­l­ness, tacy jak Gwy­neth Pal­trow, po­pie­rali gło­dówkę, a skoro to dość do­bre dla Gwy­neth...

Skon­tak­to­wa­łam się z dawną współ­lo­ka­torką z Bondi. Tak, mój po­kój był wolny. Znaj­do­wał się nie­da­leko kli­niki po­stu.

Za­re­zer­wo­wa­łam bi­let do Au­stra­lii i przy­go­to­wa­łam się na po­wrót do domu na de­toks.

Nie cho­dziło mi wy­łącz­nie o de­toks. Do­raźne roz­wią­za­nie nie wy­star­czy­łoby w tym wy­padku. Mu­sia­łam za­pew­nić or­ga­ni­zmowi re­set sys­temu. By­łam nie tylko sfla­czała, lecz także nie­za­do­wo­lona i drę­czona wa­ha­niami na­stroju. Mia­łam dość tej cią­głej huś­tawki: od zdro­wot­nego kop­niaka do kaca i z po­wro­tem. De­toks byłby świet­nym punk­tem wyj­ścia, oczysz­cze­niem z grze­chów, ale mu­sia­łam też wy­rzeź­bić ciało, a po­tem po­pra­co­wać nad uzy­ska­niem ja­kiejś rów­no­wagi – we­wnętrz­nego ży­cia, które za­pew­ni­łoby mi sta­bil­ność, sta­no­wiło głę­bo­kie źró­dło mą­dro­ści i swo­isty ba­last w cięż­kich cza­sach.

Gdy­bym od­ha­czyła te kratki: stała się czy­sta, szczu­pła i spo­kojna, wio­dła­bym naj­lep­sze moż­liwe ży­cie. Prawda?

Po­szu­ki­wa­nie tego wszyst­kiego za­pro­wa­dziło mnie w głąb roz­le­głego kom­pleksu firm i osób za­ra­bia­ją­cych na mi­lio­nach lu­dzi, któ­rzy dążą do lep­szego ciała, bar­dziej zrów­no­wa­żo­nego ży­cia we­wnętrz­nego oraz oczysz­czo­nych i do­sko­nale dzia­ła­ją­cych na­rzą­dów – prze­my­słu wel­l­ness.

Prze­mysł wel­l­ness to glo­balny ko­los wart około trzy i cztery dzie­siąte bi­liona do­la­rów ame­ry­kań­skich rocz­nie[2], co czyni go po­nad trzy­krot­nie więk­szym od war­tego bi­lion prze­my­słu far­ma­ceu­tycz­nego. Obej­muje wi­ta­miny, pro­dukty upięk­sza­jące i prze­ciw­sta­rze­niowe, fit­ness, umysł/ciało, od­chu­dza­nie i zdrowe ży­wie­nie, tu­ry­stykę wel­l­ness, do­bro­stan w miej­scu pracy i spa.

Za­nu­rza­łam się i wy­nu­rza­łam z tego me­ga­prze­my­słu przez ja­kąś de­kadę, za­nim roz­po­czę­łam re­set sys­temu. Droga ku osią­gnię­ciu do­bro­stanu była moją oso­bi­stą drogą krzy­żową. Praca dzien­ni­karki po­dróż­ni­czej ozna­czała, że mia­łam szczę­ście te­sto­wać różne, cza­sem od­je­chane pro­dukty wel­l­ness, czę­sto w od­le­głych miej­scach. Do­świad­czy­łam me­dy­ta­cji, jogi, pi­cia opium z bra­miń­skimi ka­pła­nami, po­by­tów w be­ne­dyk­tyń­skich klasz­to­rach, wo­lon­ta­riatu w bud­dyj­skich świą­ty­niach zen w Ja­po­nii, na­cie­ra­nia olej­kiem i by­cia po­le­waną jak pie­czona bar­ra­munda w kom­plek­sie ajur­we­dyj­skim w dżun­gli na Sri Lance, diet opar­tych na su­ro­wych po­kar­mach i pro­gramu dla okręż­nicy – po tym, jak ba­da­nia krwi wy­ka­zały sła­bo­ści osoby je­dzą­cej mięso przez całe ży­cie. Wal­czy­łam ze swo­imi ir­landz­kimi ziem­nia­cza­nymi ge­nami, sta­ra­jąc się ze­szczu­pleć, za­pi­sy­wa­łam się na wy­zwa­nia go­rą­cej jogi i mę­czące wie­lo­dniowe pie­sze wy­prawy.

Po dro­dze zda­rzyło mi się wiele po­tknięć i upad­ków, okru­chy do­broci, ob­ja­wie­nia, chwile zro­zu­mie­nia i piękna. Do­wie­dzia­łam się, co w moim przy­padku działa, a co jest tylko stratą czasu i pie­nię­dzy.

Z na­tury nie je­stem czy­sta, szczu­pła i spo­kojna. Uwiel­biam czuć się do­brze, ale uwiel­biam też do­brze się ba­wić. Aby do­trzeć do stref przy­jem­no­ści, czę­sto wy­bie­ram drogę na skróty przez al­ko­hol, nie­zdrowe je­dze­nie i wy­le­gi­wa­nie się z książką (Fit­bit za­pi­suje sumę czter­dzie­stu ośmiu kro­ków tego dnia). Wy­pró­bo­wa­łam te wszyst­kie do­świad­cze­nia wel­l­ness, bo by­łam szcze­rze cie­kawa, czy któ­ra­kol­wiek z tych rze­czy działa.

Czy za­pew­nią nam gib­kie ciało, dłu­gie ży­cie, po­czu­cie sensu i celu? Czy da­dzą spo­kój i osa­dze­nie oraz szczę­ście w świe­cie, gdzie po­zo­stało tak nie­wiele daw­nych pew­ni­ków i prze­ko­nań? Czy bę­dziemy po­tem lep­szymi ludźmi, sil­niej­szymi i od­no­szą­cymi wię­cej suk­ce­sów? I czy któ­ra­kol­wiek z tych rze­czy na­prawdę nas uszczę­śliwi? A może to po pro­stu ja­kiś ol­brzymi ka­pi­ta­li­styczny pro­jekt, który ma ode­brać nam wszyst­kie pie­nią­dze, ale ni­gdy praw­dzi­wie nas nie na­syci? Z od­dali prze­mysł wel­l­ness może wy­da­wać się wi­ru­ją­cym ko­ło­wrot­kiem dla cho­mi­ków: bie­gamy w kółko, sku­pieni na na­szych jed­nost­ko­wych ce­lach, pa­trzymy wprost przed sie­bie, bie­gniemy, bie­gniemy, bie­gniemy.

Ale po­le­gamy na tym prze­my­śle, bo wszystko osza­lało. Wielu z nas na Za­cho­dzie – ci wy­star­cza­jąco uprzy­wi­le­jo­wani, aby cie­szyć się wol­nym cza­sem i pie­niędzmi – żyje w nie­zwy­kle de­ka­denc­kim stylu. Mio­tamy się mię­dzy zbyt­kiem a na­rzu­co­nym przez sa­mych sie­bie od­sta­wie­niem z osza­ła­mia­jącą pręd­ko­ścią i czę­sto­tli­wo­ścią. Po bo­żo­na­ro­dze­nio­wym ob­żar­stwie na­stę­puje lu­towy de­toks; po week­en­dzie z al­ko­ho­lem i ko­ka­iną – ty­dzień wy­pa­ca­nia tok­syn na go­rą­cej jo­dze; apli­ka­cje me­dy­ta­cyjne ma­jące na celu zmianę spo­sobu my­śle­nia, któ­rych mo­żesz użyć, gdy po­trze­bu­jesz szyb­kiej prze­rwy od wie­lo­za­da­nio­wo­ści.

W tej książce py­tam nie tylko o to, co ofe­ruje prze­mysł wel­l­ness – głęb­sze py­ta­nie brzmi: dla­czego? Dla­czego tak bar­dzo dą­żymy do tego, aby­śmy stali się czy­ści, szczu­pli i po­godni w tym szcze­gól­nym mo­men­cie? Co dą­że­nie do tych ce­lów mówi o nas sa­mych? Czego bra­kuje nam w ży­ciu, co pro­wa­dzi nas do po­szu­ki­wa­nia du­cho­wo­ści na za­ję­ciach jogi, wspól­noty w ośrodku me­dy­ta­cyj­nym czy oczysz­cze­nia po­przez dietę?

Oto praw­dziwa hi­sto­ria przy­gód pew­nej ko­biety na tro­pie do­bro­stanu, z ku­rzaj­kami i całą resztą. To opo­wieść o mo­jej po­dróży – cza­sem dość nie­bez­piecz­nej – w głąb skom­pli­ko­wa­nej i roz­le­głej kon­ste­la­cji branż i pro­duk­tów, nie­któ­rych sta­rych, nie­któ­rych no­wych, ogó­łem jed­nak od­po­wia­da­ją­cych na sza­leń­stwo i po­czu­cie za­gu­bie­nia współ­cze­snego świata, a cza­sem je kar­mią­cych. To także opo­wieść o wszyst­kich na­prawdę przy­dat­nych rze­czach, któ­rych na­uczy­łam się po dro­dze.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1]Hash browns to sma­żone placki ziem­nia­czane – przyp. tłum.
[2] We­dług da­nych Glo­bal Wel­l­ness In­sti­tute 4,4 bi­liona do­la­rów w 2020 roku – przyp. tłum.
Ty­tuł ory­gi­nałuWEL­L­MA­NIA. Mi­sa­dven­tu­res in the se­arch for wel­l­ness
Pro­jekt okładkiKa­ro­lina Że­la­ziń­ska
Zdję­cie na okładce© pla­in­pic­ture/De­nise Bo­om­kens - The Rau­schen Col­lec­tion
Re­dak­tor pro­wa­dzącaDo­rota Ja­błoń­ska
Re­dak­cjaAlek­san­dra Ku­bis
Ko­rektaAnna Bur­ger Mar­tyna Ton­dera-Łep­kow­ska
Co­py­ri­ght © Bri­gid De­la­ney 2017 Co­py­ri­ght © Nero, an im­print of Schwartz Pu­bli­shing Pty Ltd Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Anna Klin­go­fer-Szo­sta­kow­ska 2023 Co­py­ri­ght © by Wielka Li­tera Sp. z o.o., 2023
ISBN 978-83-8032-780-1
Wielka Li­tera Sp. z o.o. ul. Wiert­ni­cza 36 02-952 War­szawa
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.