Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
15 osób interesuje się tą książką
Calla Fletcher wraca do Toronto całkowicie zmieniona. Próbuje się odnaleźć, wciąż zakochana w gburowatym pilocie. Kiedy Jonah pojawia się na jej progu z propozycją, której nie jest w stanie odrzucić, decyduje się polecieć na Alaskę, aby rozpocząć z nim nowe, ekscytujące życie.
Jednak szybko uczy się, że nawet najlepsze intencje mogą prowadzić do złamania danego słowa, a każdy kompromis ma wysoką cenę. Zgadza się na zamieszkanie w drewnianej chacie, która równie dobrze mogłaby stać pośrodku zachodniej tundry.
Jonaha coraz częściej nie ma w domu, sąsiedzi albo pragną zrobić z niej rodowitą mieszkankę Alaski, albo zastrzelić, zamiast pomóc. Calla zmaga się z odnalezieniem własnej drogi w świecie, w którym dzikie zwierzęta sprawiają, że nieustannie ogląda się za siebie, a trudne warunki wykraczające poza zimne, ciemne miesiące, prowadzą do tego, że zniechęca samo wyściubienie nosa za drzwi.
Nie takiej przyszłości się spodziewała, więc rodzą się w niej obawy, że być może jest jednak skazana na pójście w ślady matki.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 486
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla Lii i Sadie
– mam nadzieję, że jeśli czegokolwiek się
ode mnie nauczycie, to cenić determinację.
Dla Stacey
– za wspólny śmiech.
Dla Juanity
– za wspaniałe serce.
ROZDZIAŁ 1
Listopad
– To chyba… do zobaczenia.
Nie jestem w stanie wydusić słów przez ściśnięte gardło, więc tylko kiwam głową. Cztery dni spędzone z Jonahem w Toronto minęły zdecydowanie za szybko. Czułam się błogo, więc jeszcze nie jestem gotowa się pożegnać. Kierowca taksówki wiozącej mnie do domu będzie miał na tylnym siedzeniu szlochającą klientkę.
Jonah obdarza mnie nieczytelnym lodowoniebieskim spojrzeniem. Nadal nie przywykłam do jego twarzy bez brody, choć przyznam, że z przyjemnością podziwiam wyrzeźbioną żuchwę i dołeczki. Nabiera głęboko powietrza, zarzuca torbę podróżną na szerokie ramię, w palcach ściskając kartę pokładową i paszport.
Przyglądam się, jak przy bramce wjazdowej do Stanów Zjednoczonych podaje dokumenty celnikowi, który poświęca im chwilę, nim pokazuje ręką w kierunku szklanych drzwi. Za nimi Jonaha czeka czternastogodzinny lot do domu. Zaraz zniknie mi z oczu.
Kto wie, kiedy ponownie go zobaczę? Przyleciał, by osobiście powiedzieć mi, że przez dwa miesiące – od mojego wyjazdu z Alaski – był nieszczęśliwy i nie zamierza być kopią mojego ojca, który poświęcił życie na tęsknotę za moją matką i że chce, by nam się udało. Pragnie, bym była przy nim.
Nie dałam mu jeszcze odpowiedzi, za bardzo bałam się tego kroku.
Aż do teraz.
Czuję, jak to słowo we mnie wzrasta, emocje gotowe są eksplodować.
– Tak! – Krew tętni mi w uszach.
Jonah obraca się i unosi brwi.
Oszalałam? Może.
Ale jestem na to gotowa.
Robię krok do przodu i ze zdenerwowania przełykam ślinę.
– Wrócę na Alaskę. – Ponieważ ponowne przebywanie z Jonahem, śmiech i wspomnienia, dotyk i budzenie się w jego ramionach potwierdziły jedynie to, co podejrzewałam od miesięcy: jestem w nim mocno zakochana, a mieszkanie w Toronto, gdzie nie ma go ze mną, przestało mieć jakikolwiek sens.
Mam już dość pożegnań z tym mężczyzną.
Jonah wychodzi z kolejki, cofa się, upuszcza torbę. Jest piąta rano, blokujemy drogę, zmuszając innych do omijania nas z obu stron, by dostać się do stanowiska kontroli. Słyszę narzekania, ale w tej chwili mam je gdzieś.
Na zgrabnym czole Jonaha pojawiają się zmarszczki, gdy mężczyzna wpatruje się we mnie.
– Mówisz poważnie?
Kiwam głową.
– Tak. To znaczy, jeśli poważnie myślisz o przeprowadzce do Anchorage…
– Kiedy? – pyta z nagłą chrypką.
– Nie wiem. Jak najszybciej? – Ile czasu zajmie mi spakowanie swojego życia, by przeprowadzić się do innego kraju? Kraju, w którym się urodziłam i nadal mam jego obywatelstwo, ale w którym nie mieszkałam od ponad dwóch dekad.
W jego oczach połyskuje determinacja.
– Przyjedź na Boże Narodzenie.
Parskam śmiechem.
– To już za miesiąc!
– No i? Co cię tu trzyma? – To wyzwanie rzucone w typowym dla Jonaha bezceremonialnym stylu. – Nie polecę do mamy do Oslo, a Aggie i Mabel ucieszą się, gdy przyjedziesz. Zwłaszcza że to pierwsze święta bez Wrena. Powinnaś tam być. – Z trudem przełyka ślinę. – Przyjedź.
Gdzieś pomiędzy słowami, tym, jak do mnie mówi i jak patrzy, wyczytuję ciche błaganie. Szczerze mówiąc, kusi mnie myśl, że byłabym w święta z bliskimi mojego zmarłego ojca. Z sekundy na sekundę plan staje się bardziej realistyczny.
– Dobrze – odpowiadam drżącym głosem. – Przyjadę, jeśli mi się uda. Będę tak szybko, jak to możliwe.
Przyciąga mnie do swojego mocnego ciała i pochyla się, aby oprzeć czoło o moje.
– Cholera, Calla. Wiesz, jak doprowadzić faceta do ostateczności.
Szczerzę zęby w uśmiechu, unoszę rękę i wiodę opuszkami po lekko zarośniętym policzku. Dwa dni temu schowałam mu maszynkę, by się nie golił. Wydawało mi się to aktem poetyckiej sprawiedliwości, skoro w lecie schował mi kosmetyczkę na strychu. Niestety wcale się nie zmartwił.
– Przepraszam, podjęłam decyzję kilka sekund temu. – Chociaż tak naprawdę mam wrażenie, że wiedziałam od dawna.
– Jesteś pewna? Bo nie możesz powiedzieć mi czegoś takiego, a potem stchórzyć. Już teraz będę musiał wystawić dom na sprzedaż, jeśli chcemy mieć szansę zamieszkać tam latem…
– Nie stchórzę – przyrzekam. – Jestem stuprocentowo pewna, że… – Przygryzam wargę, aby uciąć deklarację, która niemal wymknęła mi się z ust i czuję, że się czerwienię.
Jonah zaciska zęby i zerka na mnie wymownie.
– Że co?
Że cię kocham. Mam te słowa na końcu języka od chwili, gdy usłyszałam jego śmiech na naszym ganku, a mimo to nie mam w sobie odwagi, by mu je wyznać. Co dziwne, znalazłam odwagę, aby przeprowadzić się dla niego na Alaskę. Zapewne dlatego, że mnie o to prosił. Gdyby Jonah powiedział, że mnie kocha, z moich ust natychmiast padłoby to samo wyznanie. Ale jeszcze tego nie zadeklarował, nie wprost.
– Jestem pewna – mówię zamiast tego.
Mruży oczy, jakby mnie oceniał… jakby próbował czytać mi w myślach.
– Okej.
– Okej. – Parskam nerwowym śmiechem. – Cholera, naprawdę to zrobimy!
– Tak, i zobaczysz, że będzie wspaniale. – Ponownie mnie całuje, tym razem powoli i głęboko. Kładzie rękę z tyłu mojej głowy, wsuwa palce w moje rozpuszczone włosy.
Ktoś mamrocze obok:
– Spieprzać z drogi.
Jonah przerywa pocałunek, by spiorunować go groźnym spojrzeniem. Uszczypliwy mężczyzna zwiesza głowę i udaje, że nie on to powiedział.
– Powinienem iść. – Spogląda na zegarek. – Już jestem spóźniony. W dodatku wydaje mi się, że wkurzyliśmy pół lotniska.
Staję na palcach, by skraść kolejny pocałunek.
– Zadzwoń, gdy wylądujesz.
W zamian otrzymuję krzywy uśmieszek, który niegdyś miałabym ochotę zetrzeć mu pięścią z twarzy, ale teraz pragnę go zapamiętać.
– Baw się dobrze, mówiąc o tym Susan.
ROZDZIAŁ 2
Grudzień
– To chyba na tyle! – oznajmia mama z pewną dozą ostateczności, a jej piwnozielone oczy błyszczą, gdy ponownie wpatruje się w znak wskazujący na granicę z USA. Nawet o tej nieludzkiej godzinie bramkę szturmują hordy pasażerów.
– Mamo. – Posyłam jej wymowne spojrzenie. – Nie umieram przecież.
– Oczywiście, wiem. Tylko… – Ociera łzę świeżo wymalowanym w kolorze żurawiny paznokciem. Wreszcie rozumiem minę mojej matki, gdy wiele lat temu zakomunikowałam jej, że przenoszę się na Alaskę. Najprawdopodobniej powinnam teraz zadzwonić i ją przeprosić.
Serce wali z ekscytacji. Minęły cztery tygodnie, pięć dni i dwanaście minut, odkąd pożegnałam się z Jonahem na tym samym lotnisku po jego niespodziewanej wizycie w Toronto.
Od tamtego czasu rzuciłam się w wir gorączkowych przygotowań: wypełniłam liczne formularze, złożyłam podpisy, wniosłam niebotyczne opłaty za odnowienie amerykańskiego paszportu. Wiele godzin poświęciłam, by w internecie zaznajomić się z Anchorage, odpowiedziałam na wiele pytań brzmiących: „Czy na pewno chcesz to zrobić?” i odbyłam kilka dyskusji z matką, które zakończyły się katastrofalnymi kłótniami na temat: „A co, jeśli chce cię wyłącznie dla spadku?”. Przeprowadziłam również starannie sformułowane, pełne psychoanalizy rozmowy z Simonem nad ziemniaczanym purée o tym, że moje uczucia do Jonaha mogą wynikać z głębokiej więzi, która powstała, gdy wspólnie mierzyliśmy się z odchodzeniem mojego ojca, a jeśli tak jest, to nie stanowi to mocnego fundamentu, na którym można rozpocząć budowę wspólnego życia.
I oczywiście Jonah nieustannie pisał i dzwonił, gdy pakowałam się, planowałam i odliczałam dni.
Teraz, o piątej siedemnaście rano, stoję na lotnisku Pearson International, ściskając komórkę, w której mam trzy karty pokładowe na trzy loty, dzięki którym pokonam prawie pięć i pół tysiąca kilometrów dzielących mnie od ramion Jonaha, ponieważ to jedyny sposób, w jaki to może się skończyć.
Co byś pomyślał o takim obrocie spraw, tato?
Od śmierci Wrena Fletchera minęły już trzy miesiące i wciąż codziennie o nim myślę. Moje serce drży na każde wspomnienie. Do oczu napływają łzy, gdy przeglądam niezliczone zdjęcia, jakie zrobiłam podczas letniego pobytu na Alasce. Wciąż ściska mi się gardło, gdy wypowiadam imię taty.
I pomyśleć, że w lipcu był kimś praktycznie obcym – nieznajomym, odkąd skończyłam czternaście lat, którego wcześniej znałam jedynie z nieczęstych rozmów telefonicznych, a mimo to nieumyślnie ukształtował moją przyszłość na Alasce.
Jonah był dla niego jak syn. Mam pewność, że byłby zachwycony tym, że jesteśmy razem.
– Susan, naprawdę powinniśmy iść na kolejkę do naszego terminalu – ostrzega Simon z tym swoim łagodnym, brytyjskim akcentem Hugh Granta, klepiąc ją w ramię i rzucając mi wymowne spojrzenie. Wszyscy wiedzieliśmy, że pożegnanie na lotnisku nie będzie mądrym pomysłem. To jednak nie powstrzymało mamy od zarezerwowania lotu do Turks i Caicos, tak aby wylatywać dwadzieścia minut po moim odlocie, gwarantując, że znajdziemy się w tej oto sytuacji.
Mama poprawia kapelusz z szerokim rondem, który ma na głowie, ponieważ był zbyt delikatny, by zapakować go do walizki. Mój własny, który jak idiotka włożyłam, lecąc na Alaskę po raz pierwszy, wisi na haku w domu Jonaha. Zostawiłam go tam, zarówno aby przypominać mężczyźnie o mnie, jak i po to, bym nie musiała się wysilać i lecieć z nim do domu.
Tym razem postawiłam bardziej na praktyczność. Włożyłam legginsy i luźny, wygodny sweter, a także zamszowe turystyczne buty, które dadzą mi w kość podczas kontroli, ale poza tym są idealne na tę podróż.
– Chciałabym, byście przemyśleli spędzenie świąt z nami – mamrocze mama.
– Jest już na to trochę za późno. – Wątpię, żeby dwudziestego trzeciego grudnia były jeszcze miejsca na lot do Turks. Na pewno nie ma takich, które kosztują mniej niż pięć tysięcy dolarów za bilet.
Zdaję sobie jednak sprawę, iż mama nie traci nadziei, że w ostatniej chwili zmienimy zdanie, ale Jonah nie opuści Agnes i Mabel w tym roku.
A ja muszę być z nim.
– Napiszę, gdy wieczorem dotrę do Jonaha – przyrzekam. Facet w końcu zainwestował w internet w swoim domu.
– I zadzwoń, jak tylko wstaniesz.
– Tak, tak… – Obejmuję ją i tulę. – Wesołych Świąt na plaży.
Ściska mnie mocno jak na tak drobną kobietę. W jej ramionach zaciągam się zapachem kwiatowych perfum. Odpowiednie dla kwiaciarki.
– Będę się modlić, by śnieg nie spadł, dopóki nie dotrzesz na miejsce – szepcze, a chrypka w jej głosie sprawia, że odczuwam coraz większy ucisk w gardle. – Pozdrów ode mnie Jonaha.
– Dziękuję. – Odsuwam się od niej i spoglądam na Simona, który został zdegradowany do roli pomocnika przy walizkach, a teraz, cały czerwony z gorąca, szarpie za kołnierz zimowego płaszcza. Odkąd we wrześniu wróciłam z Alaski, częściej zwracam uwagę na jego wiek – zmarszczki na czole, przy ustach i na dłoniach, a także przerzedzające się, siwiejące włosy. Był jedynym tatą, jakiego miałam przez ostatnie dwanaście lat mojego życia. Teraz, gdy przeżywam ból po stracie biologicznego ojca – człowieka, którego nauczyłam się kochać na nowo – jestem świadoma, że pewnego dnia będę musiała przeżywać również utratę Simona.
Liczę, że będzie to miało miejsce za wiele, wiele lat.
– Popracuj nad opalenizną, dobrze? – droczę się. Simon bez wątpienia spędzi czas, ukrywając się pod największym parasolem, jaki uda mu się znaleźć i posmaruje się kremem z filtrem SPF 100, a na nos, dla dodatkowej ochrony, nałoży pastę cynkową.
– Ty też – odpowiada, na co parskam śmiechem, gdy mocno mnie tuli. – Nic jej nie będzie. Nie pozwolę, by się nudziła – mówi zbyt cicho, by mama go słyszała. – Siedź na Alasce z Jonahem tak długo, jak będzie to miało dla ciebie sens, ale pamiętaj, że zawsze będziesz mogła tu wrócić, jeśli tylko poczujesz, że tego właśnie potrzebujesz, i to bez konieczności odpowiadania na pytania. No może na kilka. – Puszcza do mnie oko.
– Wiem. Dziękuję. – Gdy zarzucam plecak na ramiona, czuję silną ekscytację oraz ulgę, wiedząc, że trzy walizki, zawierające wszystko, czego potrzebuję, są już zapakowane w samolocie lecącym do Chicago. – Dobra, to… pogadamy niebawem. – Co jeszcze mogę rzec rodzicom w dniu, w którym przeprowadzam się na drugą stronę kontynentu?
Mama kiwa głową, z trudem przełykając ślinę, ręką na ślepo szukając Simona.
– Będę pod telefonem – zapewniam. Podeszwy moich butów ślizgają się na płytkach, kiedy się odsuwam. – Bezpiecznego lotu.
– Wzajemnie. – Simon obdarza mnie zachęcającym uśmiechem.
Wyciągam z torebki niedawno wydany amerykański paszport i podchodzę, aby wręczyć go umundurowanemu mężczyźnie o kamiennej twarzy. Po raz pierwszy od ponad dwudziestu czterech lat lecę jako obywatelka Stanów Zjednoczonych. Celnik ledwie rzuca okiem na dokument, nim mi go oddaje, skinieniem głowy wyrażając zgodę na wjazd.
Obracam się, by po raz ostatni zobaczyć, jak Simon smukłą ręką obejmuje moją matkę i mocno ją do siebie przyciąga. Nie była tak wzruszona, gdy wcześniej leciałam na Alaskę. Wtedy jednak wiedziałam, że wrócę. Że lecę tylko do ojca.
Tym razem…
Przeprowadzam się na Alaskę dla Jonaha.
Wkurzonego yeti, który uczynił moje życie piekłem, którego jeszcze kilka miesięcy temu nienawidziłam, a z którym przeszłam tak wiele.
Teraz porzucam wszystko, co znajome, by z nim być.
Wzdycham głęboko i przechodzę przez rozsuwane szklane drzwi.
* * *
– Odwołali. – Wpatruję się gniewnie w czerwone słowa na ekranie, tuż obok numeru mojego lotu z Anchorage do Bangor, który miał się odbyć za cztery godziny.
– Tak, widziałem. Od wczoraj śnieg sypie jak szalony. Jest dużo gorzej, niż przewidywały prognozy. Po tej stronie stanu wszystkie samoloty zostały uziemione – odpowiada szorstko w słuchawce Jonah.
Spoglądam przez okna, które wychodzą na pasy startowe. Nic poza błękitnym niebem i rześkim, białym widokiem. Mroźną aurę podkreśla jedynie szron na parapetach.
– Tutaj nadal spokój.
– Cóż, od tej apokalipsy dzieli cię sześćset pięćdziesiąt kilometrów.
Jonah wspominał, że prognozy mówią, iż może „lekko popadać”. W żadnym momencie naszych wcześniejszych rozmów nie użył zwrotu „apokalipsa”.
– Jak myślisz, istnieje szansa, że się przejaśni? – Zdecydowaliśmy, że łatwiej i taniej będzie, jeśli wybiorę komercyjny lot, niż gdyby on miałby tarabanić się tu po mnie. Ale biorąc pod uwagę sytuację, może wskoczy do samolotu i…
– Nie przy tym, jak to wygląda. Śnieżyca ma utrzymać się do jutra.
– Jutra? – Garbię się. A miałam nadzieję, że końcówka podróży będzie tak gładka, jak dotychczas. – Do bani!
– Spokojnie. Tak to już tu jest. Przywykniesz.
– Nie chcę przywyknąć – rzucam nadąsana. Po trzech lotniskach, dwóch samolotach i jedenastu godzinach lotu zaczynam odczuwać frustrację. I bardziej niż cokolwiek innego, pragnę zobaczyć się z Jonahem, który teraz się śmieje.
– Tak, cóż… Miejmy nadzieję, że twój samolot jutro wystartuje.
Opada mi szczęka. Jutro jest dwudziesty czwarty. Nie wystartuje…
– O Boże. Będę sama na lotnisku w święta, prawda?!
– Nie panikuj. Wszystko może się tu zmienić w okamgnieniu. Posłuchaj, zarezerwowałem ci pokój w motelu przy drodze. Nie jest elegancki, ale w żadnym hotelu nie ma miejsc, ponieważ są święta. Znam właścicieli, Andreę i Chrisa. To dobrzy ludzie. Z lotniska dostaniesz się tam kolejką.
– Dzięki – mówię zrezygnowana.
– Nie ma za co, Barbie.
Uśmiecham się pomimo kiepskiego nastroju. Kiedyś nienawidziłam, gdy tak mnie nazywał.
– Odrosła ci już broda? – Nieustannie go o to pytam, ale wymiguje się od odpowiedzi. Mam nadzieję, że tak, choć nigdy nie sądziłam, że będę tego chciała.
– Chyba będziesz musiała zaczekać, by zobaczyć. Idź. Weź swoje dwadzieścia pięć wielkich walizek i jedź do motelu. Zadzwoń później.
– Dobrze. – Przygryzam wargę, by nie wypowiedzieć tych dwóch słów, które paliły w gardło przy bramce na lotnisku już miesiąc temu, których nie wypowiadałam przy licznych rozmowach telefonicznych, przekonując samą siebie, że nie mogę wyznać ich po raz pierwszy, będąc od niego w odległości wielu tysięcy kilometrów.
Ale w głębi duszy obawiam się, że Jonah nie czuje tego samego. Przynajmniej jeszcze nie. Jestem pewna, że jego uczucie do mnie jest silne, bo inaczej nie robiłby tego wszystkiego. Ale, jeśli już, Jonah jest śmiały, nieustraszony, a to, że nie powiedział jeszcze, że mnie kocha, każe mi myśleć, że chyba nie jest tego pewien.
Zatem nie mogę być pierwszą, która wyzna miłość.
– Porozmawiamy niebawem?
Jonah śmieje się cicho.
– Tak, z pewnością. Do zobaczenia, Calla.
Staram się nie szurać stopami, idąc do taśmy bagażowej. Na szczęście już jadą walizki z Chicago. Nie widzę jeszcze swoich, więc czekam, przy czym dobija mnie rozczarowanie, że utknęłam w Anchorage na noc bez Jonaha.
Pół godziny później, gdy taśma się już zatrzymała, a ostatni pasażerowie odebrali walizki, dodaję „zagubiony bagaż” do mojej „listy rzeczy, które się sypią, gdy przeprowadzasz się na Alaskę”.
Będę się z tego śmiać… pewnego dnia.
ROZDZIAŁ 3
– Dlaczego Alaska nie chce, bym miała ubrania? – Odbieram kieliszek czerwonego wina od kelnera z rozwianymi brązowymi włosami i w czarnej eleganckiej koszuli, po czym kiwam mu głową z przyciśniętym do ucha telefonem.
– Całkiem dobrze bez nich wyglądasz – rzuca z przekąsem Jonah.
Rumienię się. Ostatnim razem również zostałam bez walizek, dzięki niemu i temu maleńkiemu samolocikowi, którym po mnie przyleciał, gdy Jonah miał mnie jedynie za rozpieszczonego bachora, któremu przyda się szkoła życia.
– Masz z tym coś wspólnego?
Śmieje się.
– Chciałbym. Zlokalizowali już twoje walizki?
– Najwyraźniej. Zostały w Chicago z powodu jakiegoś błędu z nadprogramowymi kilogramami. Powiedziano mi, że załadują je na wieczorny rejs i dostarczą do motelu jutro rano. – Nie wiem, czy im wierzyć. Pracownik linii lotniczych przeprosił i zaoferował zwrot wygórowanej opłaty, następnie zaproponował tani zestaw do zębów: szczoteczkę i małą tubkę pasty. Na szczęście przybory toaletowe i kosmetyki wsadziłam do bagażu podręcznego. Dzięki temu i koszuli nocnej, którą kupiłam w pobliskim Walmarcie jakoś przeżyję.
Martwię się jednak o prezenty świąteczne, które spakowałam.
– Co jeśli nie dotrą na czas? Wylatuję o piętnastej. – Dwie godziny rozmawiałam przez telefon w motelu z linią lotniczą, aby zarezerwować sobie miejsce.
– Nie martw się. Przynajmniej przez kilka pierwszych dni nie będą ci potrzebne żadne ubrania.
Serce bije szybciej na niewypowiedzianą obietnicę Jonaha na temat tego, co się stanie.
Ostatni miesiąc może i był szalony przez całe te przygotowania do przeprowadzki, ale jednocześnie wlókł się niemiłosiernie. Zasadniczo przeszliśmy od wspólnego mieszkania w tych ostatnich tygodniach życia taty poprzez rozstanie w chłodny dzień w Anchorage, bez planów kontynuowania naszego związku, aż do ponownego spotkania dwa miesiące później, gdy przyjechał do mnie na długi weekend.
I spotkaliśmy się w mojej sypialni na drugim piętrze, bezpośrednio nad pokojem mamy i Simona.
Nie do końca sprzyjało to intymności, której oboje pragnęliśmy, ale wykorzystaliśmy sytuację najlepiej jak się dało. Jednak miesięczna rozłąka zrodziła jedynie ból i frustrację. Nie pomaga, gdy Jonah mówi takie rzeczy.
Nie mogę się doczekać, gdy zostanę z nim sam na sam.
Upijam łyk wina.
– Nadal tam pada?
– Wciąż śnieży. Jak motel?
Ściszam głos do syku.
– Pomijając te wszystkie martwe zwierzęta? – Hol wypełniony jest niedźwiedzimi skórami, głowami jeleni, wypchanymi rybami. Na korytarzach wiszą skóry w każdym kolorze i rozmiarze. Żyrandol w recepcji zrobiony jest z niedopasowanego poroża – znalezionego w lesie lub będącego nagrodą na polowaniu – a mdłe światło, które zapewnia, dodaje temu miejscu strasznego klimatu. – Obok kontuaru stoi cholerny bawół.
– To jest wół piżmowy.
– Nieważne. To miejsce jest grobowcem dzikich zwierząt.
– Tak, to ich motyw przewodni. Andrea zajmuje się ich wypychaniem.
Oczy mało nie wyskakują mi z orbit.
– Sama wypchała te wszystkie truchła?
– A także upolowała większość z nich. Powinnaś zobaczyć ich dom. W kącie salonu stoi pełnowymiarowy samiec niedźwiedzia grizzly.
– Zachwycające. – Krzywię się, próbując wyobrazić sobie, co za kobieta odnajduje przyjemność w patroszeniu zwierząt i zastępowaniu ich oczu szklanymi kulkami. Coś mi mówi, że nie będziemy wymieniać się ulubionymi lakierami do paznokci.
– Jesteś na Alasce. Ludzie tu zabijają oraz wypychają zwierzęta. I nie są to tylko mężczyźni. Tak już jest. Przywyknij.
Jęczę. To zdaje się być nowym ulubionym słowem Jonaha.
– Przywyknę, ale tylko jeśli nie przyniesiesz do domu jakiegoś trupa i nie każesz mi go oprawić i ugotować. – Wiem, że Jonah poluje. Widziałam kolekcję karabinów i strzelb w jego szafie pancernej. Nie jestem tylko pewna, jak mam się w związku z tym czuć.
– Nawet nie przeszłoby mi to przez myśl – mówi i słyszę wesołość w jego głosie. – Jednak restauracja jest przytulna, nie?
– Tak – przyznaję. Obita jest boazerią z ciemnego drewna i ogrzewana rustykalnym kominkiem w kącie. Okna z witrażami wychodzą na zamarznięte, pokryte śniegiem Lake Hood, skąpane w tej chwili w promieniach zachodzącego słońca, całe białe z wyjątkiem stojących na nim kolorowych, małych samolotów, które mają płozy zamiast kół. Na drugim brzegu ciągną się domy z brązowej cegły. Za nimi w oddali wznoszą się majestatyczne góry o białych czapach.
Z zaciekawieniem przyglądam się stolikom. Jedna trzecia jest zajęta. Ilu ludzi utknęło tu i musi czekać, by gdzieś się dostać?
– Co zamówisz?
– Nie wiem. – Przeglądam kartę. To raczej dania barowe, a specjalnością lokalu są żeberka. – Sporo wina, by utopić smutki?
– Więc idź do baru. Chris powinien tam być.
Zerkam na długi, dostojnie wyglądający kontuar z ciemnego orzechowego drewna – najładniejszą rzecz w tym miejscu – i na wysokiego mężczyznę z kręconymi siwymi włosami.
– Facet z wielkimi, krzaczastymi wąsami?
– Tak, to on. Zabawi cię rozmową przez całą noc. Zapytaj go o jego psy husky. Ma cały zaprzęg, z którym ich syn co roku startuje w Iditarod. I zamów burgera. Andrea przygotowuje je samodzielnie.
– Z wołowiny? – pytam dosadnie. Odrobiłam swoją lekcję.
Jonah parska śmiechem. Wiem, że to nie była odpowiedź.
– Mają też dobrą zupę z kabaczka.
Krzywię się.
– Nie znoszę kabaczków.
– Co? Wcale nie.
– Ależ tak. Niedobrze mi od nich.
– Wcale nie.
– Dlaczego się ze mną o to spierasz? Nie lubię! Tak samo jak buraków. Smakują jak błoto.
Jonah jęczy.
– Jezu. Tak samo jak Wren.
Czuję ukłucie w sercu na wzmiankę o ojcu, którego Jonah znał lepiej niż ja.
– Nieprawda. On nie jadł żadnych warzyw. Ja nie jem jedynie kabaczków i buraków – milknę i po dłuższej chwili dodaję: – Ani kapusty czy pieczarek. I nie cierpię truskawek.
– Truskawek? Rety, na co ja się porwałem? – przekomarza się. – Dobra, Barbie, mów, co jeszcze będzie problemem? Czekaj… wezmę notatnik. Mam przeczucie, że zanosi się na długą listę.
Wyobrażam sobie, że leży na kanapie w workowatych jeansach, trzymając rękę za głową, w zwykłej bawełnianej koszulce na szerokiej piersi, która mimowolnie ukazuje twarde mięśnie jego wyrzeźbionego ciała.
Powinnam leżeć dziś na tym ciele, myślę z goryczą.
– Zobaczmy… – Usadawiam się na krześle, opierając nogi na kolejnym i szczerzę zęby w uśmiechu. – Na początek owłosieni, obleśni faceci i tanie piwo.
* * *
– Nie! – jęczę w poduszkę, gdy w dolnej części telewizora przewija się pasek z wiadomościami, że mamy w tej chwili najgorszą śnieżycę w południowo-zachodniej Alasce od prawie pięćdziesięciu lat. Towarzyszące im zdjęcia i filmy z wczoraj – śnieg sypiący poziomo, półtorametrowe zaspy przy drogach, przysypane samochody – dobitnie to podkreślają.
Co gorsza, pogodynka ubrana w czerwoną, podszytą futerkiem parkę z twarzą ukrytą we wnętrzu jej kaptura obiecuje, że niesprzyjająca aura trafi nad ranem do Anchorage. Sprawdziłam swój lot i już jest opóźniony o godzinę.
Zwlekam się z łóżka i podchodzę do okna, a chłodne powietrze owiewa mi nogi, co stanowi dziwne ukojenie przy tępym bólu głowy. Posłuchałam rady Jonaha i przeniosłam się do baru, by porozmawiać z Chrisem, który okazał się tak miły, jak obiecywał Jonah, chociaż dziwny, bo opowiadał odgrzewane dowcipy o kanadyjskim akcencie i naszej konnej policji. Andrea pojawiła się około dziewiątej i okazało się, że nie jest taka, jak ją sobie wyobrażałam. Drobna twarz okolona blond bobem, z szerokim, ciepłym uśmiechem.
Napoili mnie czerwonym winem – kilka kieliszków na koszt firmy – i godzinami zabawiali opowieściami o swoich myśliwskich eskapadach i zwariowanych klientach motelu. Brzuch rozbolał mnie od śmiechu, po czym dostałam zaproszenie na świąteczny obiad, jeśli nie uda mi się wylecieć z Anchorage.
Po dwudziestej trzeciej, zataczając się, wróciłam do pokoju, ale zmuszałam się, by nie spać, oglądając filmy i serfując w sieci prawie do drugiej w nocy, aby zresetować swój wewnętrzny zegar w związku z czterogodzinną różnicą czasu.
Mimo to, obudziłam się o szóstej.
Odsuwam zasłonę i witam się z mrokiem. Słońce jeszcze długo nie wstanie. Świecące słabo latarnie nad parkingiem nie wskazują no to by padał śnieg. Jeśli na niebie pojawią się chmury, nie będę w stanie dostrzec ich przez kolejnych kilka godzin.
Jednak przy moim dotychczasowym szczęściu, obawiam się, że spędzę święta z obcymi ludźmi.
Człapię z powrotem do łóżka, zbyt zdezorientowana, aby sprawdzać odpowiedzi na wiadomości: „Obudziłeś się już?” i „Jak źle jest?”, które wysłałam, gdy tylko otworzyłam oczy.
Jonah: „Niezbyt dobrze to dziś wygląda. Jadę do Wild, by pomóc uporać się z bałaganem”.
Wzdycham ciężko. Nie chce inaczej mówić na firmę czarterową ojca, chociaż samoloty i mały terminal od tygodni mają nowe, błyszczące, karmazynowo-niebieskie logo Aro. Z tego, co mi powiedział, to jedyna rzecz, która do tej pory uległa widocznej zmianie. Nowy właściciel skupił się na usprawnieniu działania firmy, w lecie planuje odświeżyć biura i poczekalnię.
Do tego czasu wyjedziemy z Bangor, jeśli uda nam się znaleźć odpowiedni dom w pobliżu Anchorage.
I jeśli przestanie padać śnieg.
Z nastrojem tak kiepskim, że chyba się rozpłaczę, popijam ibuprofen wodą i zakopuję się pod kołdrą.
* * *
Ciszę zakłóca piskliwy dźwięk motelowego telefonu, budząc mnie z niespokojnego snu. Recepcja informuje, że dotarł mój bagaż. Ulga pośród morza frustracji. Nie trwa to jednak długo, ponieważ sprawdzam w telefonie stan mojego lotu i widzę, że został opóźniony o kolejną godzinę. Z drugiej strony nie został odwołany… Jeszcze.
Nie ma więcej wiadomości od Jonaha, co mnie nie dziwi. Zazwyczaj nie odzywa się, gdy pracuje. Wiedza ta jednak nie poprawia mi nastroju, tak samo jak burczenie w brzuchu.
Jest jednak wiadomość od mamy. To selfie, na którym pozują z Simonem na plaży cali biali, wznosząc toasty i uśmiechając się szeroko.
Może powinnam jej posłuchać i wybrać się do Turks. Nie spędziłabym świąt u boku wypchanego niedźwiedzia przyglądającego się, jak przeżuwam.
Odsuwam od siebie tę gorzką myśl i zaczynam się zbierać. Wkładam te same ubrania, w których chodziłam wczoraj, myję zęby, upinam włosy w niechlujny kok i nakładam tusz na rzęsy.
Zabawne, że pół roku temu, zanim Jonah wkroczył do mojego życia, nie dałabym się złapać bez makijażu. Wygląd wydawał mi się wtedy o wiele ważniejszy niż teraz.
Otwieram drzwi, zamierzając zejść na śniadanie, po czym wrócić po bagaż. Gwałtownie wciągam powietrze na widok mężczyzny o zarośniętej twarzy, opierającego się o ścianę. Wysokie, muskularne ciało otula ciężki zimowy płaszcz w kratę, pod którym znajdują się warstwy polaru, a jego jasne, popielate włosy zakrywa czarna dzianinowa czapka. Przeszywające spojrzenie lodowoniebieskich oczu skupia na mnie.
– Co tu robisz?! – wykrzykuję, gdy odczuwam wielką ulgę.
– Zgadnij. – Ochrypły głos Jonaha opływa moją pierś. Boże, tak bardzo tęskniłam za tym, by usłyszeć go osobiście, a nie przez telefon.
– Ale myślałam… Burza…
– Nastąpiła dłuższa przerwa w opadach, więc ją wykorzystałem i leciałem nisko, modląc się, żeby nie wrócił śnieg. – Omiata wzrokiem moje włosy, nos i zatrzymuje się na ustach.
– Było bardzo źle?
– Mogłabyś tu w końcu przyjść? – Odsuwa się od ściany i zbliża do mnie.
Rzucam się na niego, delektując się dotykaniem twardego ciała i jego zapachem – miętowej gumy do żucia i żelu do mycia – gdy nasze usta odnajdują się w powitalnym pocałunku.
– Mój lot jest opóźniony.
Obejmuje mnie i mocno do siebie przyciąga, jego zarost drapie moją skórę, gdy się pochyla, aby wtulić się w moją szyję. Zaciąga się głęboko moją wonią, a potem wzdycha z zadowoleniem.
– Wiem. Na lotnisku panuje bałagan. Wiele osób próbuje wydostać się stąd na święta.
Zamykam oczy.
– Nie wierzę, że tu jesteś. – Nagle spędzenie naszych pierwszych świąt razem w motelu dla martwych zwierząt nie wydaje się już tak odpychające.
– Oczywiście, że jestem. Jakbym miał pozwolić ci siedzieć tutaj samotnie w Boże Narodzenie.
– W takim razie lecimy razem?
– Nie wracamy dziś – rzuca ostro, co podpowiada mi, że podróż w tę stronę przez góry musiała być o wiele gorsza, niż to przedstawił. A Jonah w powietrzu jest nieustraszony.
Częściowo mam ochotę go upomnieć – co, gdyby się rozbił? Jednak w przeważającej części jestem przytłoczona emocjami, że odbył tę ryzykowną podróż dla mnie.
– Kocham cię – rzucam, nim mam szansę to przemyśleć.
Mija chwila, nim Jonah odsuwa się na tyle, by z ciekawością spojrzeć mi w oczy.
Wstrzymuję oddech, nagle obawiając się, że będę musiała dodać ten moment do powiększającej się listy rzeczy, które się spieprzyły, odkąd postanowiłam się przeprowadzić.
– Zastanawiałem się, ile potrzeba ci czasu, byś zdobyła się na odwagę, żeby to powiedzieć. Szczególnie po tym, gdy stchórzyłaś na lotnisku. – Odgarnia mi z twarzy zabłąkany kosmyk włosów. – Już myślałem, że się nie doczekam.
Na chwilę opada mi szczęka.
– Wiedziałeś?
– Wy, Fletcherowie, nigdy nie byliście dobrzy w ukrywaniu myśli. – Uśmiecha się półgębkiem. – Oczywiście, że wiedziałem.
Przewracam oczami, rumieniąc się. Stoimy w niezbyt ładnym korytarzu motelu, a Jonah wytyka, że jestem podobna do ojca… Nie tak wyobrażałam sobie tę chwilę.
– Cóż… super. – Co niby mam rzec, zwłaszcza że nie powtórzył mojego wyznania?
Jego usta rozciągają się w doskonałym, ukazującym białe zęby uśmiechu.
– Jesteś słodka taka odsłonięta.
Oddycham pospiesznie.
– Wiesz co? Cofam to.
– Nie, wcale nie.
– Ależ owszem. Właściwie, chyba teraz cię nienawidzę. – Chcę się od niego odsunąć, ale zaciska ramiona wokół mnie, zatrzymując przy sobie.
– Spójrz na mnie – nakazuje cicho.
Po chwili niechętnie unoszę głowę. Jonah wpatruje się przeszywającym wzrokiem niebieskich oczu.
– Nie mogę sobie przypomnieć, jak to jest cię nie kochać, Calla – wyznaje. Krew tętni mi w uszach. Pochyla się, opiera czoło o moje. – Nie pamiętam, jak to jest obudzić się i o tobie nie myśleć. Każdej nocy kładę się spać wkurzony, bo nie ma cię przy mnie. Ponieważ jesteś tak daleko. Potrzebuję cię jak latania. Jak tego alaskańskiego powietrza. Bardziej niż powietrza.
– Wow. To… – Z trudem przełykam ślinę, unosząc się na euforycznym haju. To wyznanie o wiele lepsze od rzucenia „kocham cię”.
Obejmuje dłońmi moją twarz.
– Jesteś dla mnie stworzona. Szaleńczo cię kocham, Callo Fletcher. – Przywiera do moich ust w zaskakująco czułym pocałunku, który grozi ugięciem się pode mną kolan. Sprawia, że z głębi gardła wymyka mi się jęk, ponieważ agonia miesięcznego oczekiwania, aby poczuć jego wargi na swoich, właśnie dobiegła końca.
Chwytam go za ramiona, aby się przytrzymać, zaciskam palce na jego mięśniach, rozkoszując się ich siłą. Cierpię, bo pragnę znów poczuć pod opuszkami gładką skórę, miękkie włosy, aby poczuć na sobie jego ciężar, gdy będzie mnie wciskał w materac.
Twardy członek naciska na mój brzuch, kusząc.
Ktoś chrząka, więc odsuwamy się od siebie. Sprzątaczka uśmiecha się nieśmiało, gdy przechodzi obok, by dostać się do wózka, który stoi za nami, po drugiej stronie korytarza.
Ruchem głowy wskazuję otwarte drzwi do pokoju.
– Może powinniśmy wejść? – Ponieważ za pięć sekund rozepnę mu pasek od spodni, nawet na oczach publiczności.
Jonah stawia krok do przodu, ale zatrzymuje się i mocno kręci głową.
– Jeśli chcemy się stąd dziś wydostać, musimy iść. Pogoda zmienia się powoli, ale nieustannie.
Marszczę brwi.
– Wydawało mi się, że mówiłeś, że nie polecimy dziś z powrotem.
– Nie, ale nie zostaniemy tu.
– To dokąd się wybieramy?
– Zobaczyć świętego mikołaja.
– Co?
– Ufasz mi?
– Tak, oczywiście, ale…
– Dobrze, więc przestań gadać i się przygotuj. Spotkamy się przy recepcji. Wymelduję cię. – Składa ostatni, niewinny pocałunek na moich ustach i odchodzi, pogwizdując kolędę.
– Ale moje walizki…
– Są na dole – woła przez ramię, zaraz dodaje grzmiącym głosem: – Ale już ci mówiłem, Barbie, przez kilka dni nie będą ci potrzebne żadne ubrania.
Rumienię się, gdy zerkam na sprzątaczkę ze spuszczoną głową, która szuka czegoś w wózku i udaje, że niczego nie słyszała.
Pędzę do środka, aby się spakować.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Tytuł oryginału: Wild at Heart
Copyright © 2020 by Kathleen Tucker
Copyright for the Polish edition © 2022 by Wydawnictwo FILIA
Wszelkie prawa zastrzeżone
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek
formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także
fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem
nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2022
Projekt okładki: © Hang Le
Redakcja, korekta, skład i łamanie: Editio
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8280-418-8
Wydawnictwo FILIA
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
SERIA: HYPE